Nieznajomy na tratwie - Mitch Albom - ebook + książka

Nieznajomy na tratwie ebook

Albom Mitch

4,4

Opis

Co by się stało, gdybyśmy poprosili Boga o pomoc, a Bóg rzeczywiście by się pojawił? W najnowszej powieści Mitcha Alboma grupa rozbitków wyciąga z morza nieznajomego, który twierdzi, że jest Bogiem, i mówi, że może ich uratować tylko wtedy, gdy wszyscy w niego uwierzą. Dziesięć osób na tratwie ratunkowej walczy o przetrwanie na otwartym morzu po katastrofie jachtu. Brakuje im wody, jedzenia, a przede wszystkim nadziei, kiedy dostrzegają unoszącego się na falach mężczyznę. „Dzięki Bogu, znaleźliśmy cię” — mówi jeden z rozbitków. „To ja jestem Bogiem” — odpowiada nieznajomy. Tak zaczyna się najnowsza powieść Mitcha Alboma, autora bestsellera Pięć osób, które spotykamy w niebie. Czy ten dziwny cichy człowiek rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje? Co spowodowało eksplozję jachtu? Czy rozbitkowie tak naprawdę trafili już do nieba, czy wręcz przeciwnie – są w piekle? Odpowiedzi na te pytania stara się znaleźć Jarty LeFleur, główny inspektor wyspy Montserrat, na której rok później znaleziono pustą tratwę i notatnik jednego z rozbitków opisujący tę niesamowitą historię. Ta pełna nadziei i wiary opowieść zmusza do zastanowienia się nad naszymi najgłębszymi przekonaniami i pokazuje, że odpowiedzi na nasze modlitwy można znaleźć tam, gdzie ich się najmniej spodziewamy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (32 oceny)
18
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle książka do przemyslenia
00
kroliczamama

Z braku laku…

Mimo tego, że jest krótka to się dłużyła, zakończenie trochę ja uratowało, ale spodziewalam się czegos bardziej duchowego.
00
matsafi

Dobrze spędzony czas

Pierwszą książką autorstwa Mitcha Albom'a, po którą sięgnąłem był "Zaklinacz czasu". Jego książki niosą jakieś przesłanie, skłaniają do reflekcji, są O CZYMŚ. Podobnie sprawa wygląda z "Nieznajomy na tratwie". Historia opowiedziana jest wspomnieniami z pamiętnika 📕jednego z rozbitków, który opisywał wydarzenia rozgrywające się na morzu 🌊, po zatonięciu luksusowego jachtu 🛳, na pokładzie którego znajdowały się osobistości z pierwszych stron gazet. Generalnie nie lubię, gdy ktoś na siłę wpycha wiarę w boga na karty powieści, ale w tym przypadku nie jest to aż tak ordynarne jak u innych autorów. Albom wielokrotnie kwestionuje wiarę, pokazuje człowieka, który na skutek traumatycznych przeżyć dawno przestał wierzyć w siły nadprzyrodzone. Książkę czyta się szybko, historia jest zwarta, nie przeciąga się niepotrzebnie. Spokojnie można ją przeczytać w jedno popołudnie 😊
00
makalonka2000

Dobrze spędzony czas

ciekawy pomysł I historia, wciąga
00

Popularność




Mitch Albom Nieznajomy na tratwie Tytuł oryginału The Stranger in the Lifeboat ISBN Copyright © 2021 by Mitch Albom Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022All rights reserved Redakcja Magdalena Ciszewska Korekta Jadwiga Jęcz, Katarzyna Marcisz Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dedykuję Janine, Trishy i Connie, które każdego dnia pokazują mi olśniewającą moc wiary

1

Na morzu

Kiedy wyciągnęliśmy go z wody, jego ciało nie miało siniaka ani zadrapania. To pierwsze, co zwróciło moją uwagę. Wszyscy inni byli poranieni i posiniaczeni, ale on był niczym nietknięty, z gładką, migdałową skórą i gęstymi, ciemnymi włosami zmatowionymi przez morską wodę. Nie miał na sobie koszuli, nie był szczególnie umięśniony, miał może ze dwadzieścia lat, a jego oczy były bladoniebieskie — w kolorze oceanu, jaki sobie wyobrażasz, myśląc o wakacjach w tropikach, a nie w kolorze szarych fal obmywających naszą przepełnioną tratwę, chcących nas połknąć niczym otwarty grób.

Wybacz ten ponury ton, moja kochana, ale od zatonięcia Galaxy minęły trzy dni i nikt nam jeszcze nie przybył z odsieczą. Staram się optymistycznie myśleć, że odsiecz nadciąga, ale kończą nam się żywność i woda. Widzieliśmy rekiny. W oczach wielu rozbitków dostrzegam rezygnację. Zbyt często słyszałem: „Wszyscy umrzemy”.

Jeśli tak ma się stać, jeśli faktycznie to już mój koniec, piszę do Ciebie, Annabelle, na stronach tego notesu w nadziei, że przeczytasz te słowa, kiedy mnie już nie będzie. Muszę Tobie oraz światu coś opowiedzieć.

Mógłbym zacząć od tego, co robiłem tej nocy na pokładzie Galaxy albo od planu Dobby’ego, albo od mojego głębokiego poczucia winy z powodu eksplozji jachtu, mimo że nie jestem do końca pewien, co zaszło. Ale na razie moja historia musi się zacząć od ranka, kiedy wyciągnęliśmy z wody tego młodzieńca. Kiedy dostrzegliśmy go unoszącego się na wodzie, nie miał na sobie kamizelki ratunkowej ani nie trzymał się żadnego przedmiotu. Poczekaliśmy, aż dojdzie do siebie, i wszyscy po kolei się przedstawiliśmy.

Lambert, dowódca, przemówił pierwszy: „Jason Lambert, byłem właścicielem Galaxy”. Potem odezwał się Nevin, wysoki Brytyjczyk, przepraszając, że nie może wstać na powitanie, ale rozciął sobie nogę, uciekając z tonącego statku. Geri tylko skinęła głową, zwijając linę, za której pomocą wyciągnęła mężczyznę. Yannis lekko uścisnął dłoń. Nina wymamrotała „cześć”. Pani Laghari z Indii nie odezwała się, nie miała zaufania do nieznajomego. Jean Philippe, kucharz z Haiti, uśmiechnął się i powiedział: „Witaj, bracie”, trzymając dłoń na ramieniu śpiącej żony Bernadette, która została poważnie ranna w eksplozji. Dziewczynka, którą nazwaliśmy Alice i która nie odzywała się od chwili, kiedy znaleźliśmy ją uczepioną leżaka, milczała.

Odezwałem się ostatni. „Benji — powiedziałem. — Nazywam się Benji”. Z jakiegoś powodu głos mi uwiązł w gardle.

Czekaliśmy aż nieznajomy się odezwie, ale wpatrywał się jedynie w nas sarnimi oczami. Lambert powiedział: „Pewnie jest w szoku”. Nevin krzyknął: „Jak długo byłeś w wodzie?” — spodziewając się zapewne, że podniesiony ton wyrwie go z otępienia. Kiedy nie odpowiedział, Nina położyła dłoń na jego ramieniu, mówiąc: „Dzięki Bogu, znaleźliśmy cię”.

Na co mężczyzna w końcu przemówił:

— To ja jestem Bogiem — wyszeptał.

Na lądzie

Inspektor wyciągnął papierosa. Krzesło pod nim zatrzeszczało. W Montserrat ten poranek był gorący, a wykrochmalona biała koszula mężczyzny kleiła się do jego spoconych pleców. Skronie pulsowały mu od kaca. Wpatrywał się w chudego, brodatego mężczyznę, który czekał na niego na posterunku.

— Zacznijmy jeszcze raz — powiedział inspektor.

Była niedziela. Spał, kiedy do niego zadzwoniono. „Jest tu mężczyzna. Mówi, że znalazł tratwę z amerykańskiego jachtu, który eksplodował”. Inspektor zaklął pod nosem. Jego żona Patrice jęknęła i odwróciła się.

— O której wróciłeś wczoraj w nocy? — wymamrotała.

— Późno.

— Jak późno?

Ubrał się, nie odpowiadając na to pytanie, zrobił sobie kawę rozpuszczalną, przelał ją do styropianowego kubka, a wychodząc, uderzył nogą we framugę. Palec wciąż go bolał.

— Nazywam się Jarty LeFleur — powiedział, mierząc wzrokiem mężczyznę siedzącego po drugiej stronie biurka. — Jestem głównym inspektorem na tej wyspie. A pan nazywa się…

— Rom, panie inspektorze.

— Ma pan nazwisko?

— Tak, panie inspektorze.

LeFleur westchnął:

— Jakie?

— Rosh, panie inspektorze.

LeFleur zanotował je, a potem zapalił kolejnego papierosa. Potarł się w skronie. Potrzebował aspiryny.

— Zatem znalazł pan tratwę?

— Tak, panie inspektorze.

— Gdzie?

— W zatoce Marguerita.

— Kiedy?

— Wczoraj.

LeFleur podniósł wzrok i zobaczył, że mężczyzna wpatruje się w fotografię na biurku, na której LeFleur z żoną bujają córkę na plażowym ręczniku.

— To pańska rodzina? — zapytał Rom.

— Nie patrz się na to — uciął LeFleur. — Spójrz na mnie. Ta tratwa. Skąd pan wie, że pochodzi z Galaxy?

— Ma napis wewnątrz.

— I znalazł ją pan wyrzuconą na brzeg?

— Tak, panie inspektorze.

— Nikogo w niej nie było?

— Nie, panie inspektorze.

LeFleur się pocił. Przysunął do siebie stojący na biurku wiatrak. Historia była wiarygodna. Na północne wybrzeże morze wyrzuca różne przedmioty. Walizki, spadochrony, narkotyki, nielegalne pułapki na ryby porwane przez prąd i niesione przez północny Atlantyk.

Różne rzeczy porywał prąd i nic go już nie było w stanie zdziwić. Ale tratwa z Galaxy? To byłoby coś. Wielki, luksusowy jacht zatonął w zeszłym roku, pięćdziesiąt mil od Wysp Zielonego Przylądka u wybrzeży Afryki Zachodniej. Na pokładzie było wielu bogatych i sławnych ludzi, co spowodowało, że zdarzenie trafiło na pierwsze strony gazet na całym świecie. Żadnej z tych osób nie odnaleziono.

LeFleur zaczął się bujać na krześle. Ta tratwa sama się nie napompowała. Może władze się myliły. Może ktoś przeżył eksplozję Galaxy. Przynajmniej przez pewien czas.

— No dobrze — powiedział, gasząc papierosa. — Przejdźmy się ją obejrzeć.

Na morzu

— To ja jestem Bogiem.

Jakbyś odpowiedziała na takie słowa, moja droga? Może w normalnych okolicznościach roześmiałabyś się i wypaliła żartem: „Jesteś Bogiem? To stawiasz drinki”. Ale znajdując się pośrodku tego oceanu, spragniony i zdesperowany, szczerze mówiąc, poczułem się nieswojo.

— Co on powiedział? — szepnęła Nina.

— Powiedział, że jest Bogiem — parsknął Lambert.

— Czy masz imię, Boże? — zapytał Yannis.

— Mam wiele imion — odparł nieznajomy. Jego głos był spokojny, ale szorstki, niemal ochrypły.

— I pływałeś tu przez trzy dni? — wtrąciła się pani Laghari. — To niemożliwe.

— Ma rację — powiedziała Geri. — Woda nie ma tu dwudziestu stopni. Nie przeżyłbyś w niej trzech dni.

Geri jest najbardziej doświadczoną z nas osobą w kwestii morza. Jako młoda dziewczyna była pływaczką olimpijską, a ton jej głosu — pewny siebie, oschły, nietolerujący głupich pytań — budzi u innych respekt.

— Czy unosiłeś się na czymś? — krzyknął Nevin.

— Jezu Chryste, Nevin — powiedział Yannis. — On nie jest głuchy.

Nieznajomy spojrzał na Yannisa, kiedy ten wypowiedział słowa „Jezu Chryste”, a Yannis ugryzł się w język, jakby chciał cofnąć to, co powiedział.

— Jaka jest pańska prawdziwa historia? — zapytał Lambert.

— Jestem tutaj — odparł nieznajomy.

— Dlaczego jesteś tutaj? — zapytała Nina.

— Nie wzywaliście mnie?

Spojrzeliśmy po sobie. Wyglądaliśmy żałośnie z twarzami spalonymi przez słońce i w ubraniach stwardniałych od słonej wody. Nie mogliśmy wstać, nie zawadzając o kogoś, a dno tratwy śmierdziało gumą, klejem i naszymi wymiocinami. To prawda, że większość z nas, przebijając się przez fale tej pierwszej nocy albo wpatrując się w pusty horyzont w kolejnych dniach, w pewnym momencie wzywała Boga. „Boże, proszę… pomóż nam!”. Czy o to mu chodziło, kiedy pytał, czy go wzywaliśmy? Jak wiesz, Annabelle, przez większość życia zmagałem się z moją wiarą. Jak większość irlandzkich dzieciaków byłem posłusznym ministrantem, ale wiele lat temu drogi moje i Kościoła się rozeszły. To, co stało się z moją matką. To, co stało się z Tobą. Zbyt wiele zawodów i żadnego pocieszenia.

Nigdy jednak nie zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybym wzywał Boga, a On nagle by przede mną stanął.

— Macie wodę? — zapytał nieznajomy.

— Bóg jest spragniony? — zaśmiał się Lambert. — Znakomicie. Coś jeszcze?

— Może coś do jedzenia?

— To głupie — mruknęła pani Laghari. — Wyraźnie sobie z nami pogrywa.

— Nie! — krzyknęła Nina i zrobiła minę obrażonego dziecka. — Dajcie mu mówić. — Obróciła się w stronę mężczyzny. — Czy przybyłeś, aby nas ocalić?

Jego głos złagodniał.

— Mogę to zrobić — powiedział — tylko jeśli każdy uwierzy, że jestem tym, kim, jak powiedziałem, jestem.

Nikt się nie poruszył. Słychać było tylko fale uderzające o boki tratwy. W końcu Geri, która jest zbyt pragmatyczna na takie gadki, spojrzała na nas niczym zdenerwowana nauczycielka.

— No, chłopie — powiedziała — daj nam znać, kiedy to się stanie. Na razie musimy rozdzielić racje żywnościowe.

Wiadomości

REPORTERKA: Tu Valerie Cortez z pokładu spektakularnego jachtu Galaxy należącego do Jasona Lamberta. Milioner, który zebrał na pokładzie sławne osoby na weekendową wyprawę, jest tu ze mną. Witaj, Jason.

LAMBERT: Witaj, Valerie.

REPORTERKA: Nazwałeś tę wyprawę „Wielką Ideą”. Dlaczego?

LAMBERT: Bo każdy na tym statku dokonał czegoś wielkiego, czegoś, co ukształtowało jego branżę, jego kraj, a może nawet całą planetę. Mamy tu liderów technologii, biznesu, polityki i rozrywki. To ludzie wielkich idei.

REPORTERKA: Ludzie czynu, jak ty.

LAMBERT: Cóż, ha. Nie jestem tego pewien.

REPORTERKA: A dlaczego zebrałeś ich razem?

LAMBERT: To jacht wart dwieście milionów dolarów. Myślę, że to dobry czas.

REPORTERKA: No jasne!

LAMBERT: Nie, poważnie. Ludzie idei muszą być w towarzystwie innych ludzi idei. Napędzają się nawzajem, żeby zmieniać świat.

REPORTERKA: Czyli to coś w stylu Światowego Forum Ekonomicznego w szwajcarskim Davos?

LAMBERT: Tak, ale w fajniejszym wydaniu, bo na wodzie.

REPORTERKA: I masz nadzieję, że w trakcie tej podróży zrodzi się wiele wielkich idei.

LAMBERT: Tak. I kilka potężnych kaców.

REPORTERKA: Kaców, powiadasz…

LAMBERT: Czym byłoby życie bez imprez? Prawda?

Na morzu

Lambert wymiotuje. Na klęczkach wychyla się za burtę. Spod jego koszulki wystaje jego tłusty tułów i owłosiony pępek. Jęczy, gdy część wymiocin spływa mu po twarzy.

Jest wieczór. Morze jest lekko wzburzone. Inni również chorują. Wiatr się wzmaga. Może będzie padać. Od zatonięcia Galaxy nie było deszczu.

Pierwszego dnia wciąż mieliśmy dużo nadziei. Owszem, byliśmy w szoku po tym, co się stało, ale szczęśliwi, że żyjemy. Na tratwie zmieściła się cała nasza dziesiątka. Rozmawialiśmy o samolotach ratunkowych. Obserwowaliśmy horyzont.

— Kto z was ma dzieci? — zapytała nagle pani Laghari, jakby chciała z nudów zacząć grę. — Ja mam dwójkę, już dorosłych.

— Ja mam trójkę — odparł Niven.

— A ja piątkę — powiedział Lambert. — Pobiłem cię.

— Ale ile żon? — wypalił Niven.

— O to nikt nie pytał — odparł Lambert.

— Ja byłem zbyt zajęty — powiedział Yannis.

— Ja jeszcze nie mam — powiedziała Nina.

— Masz męża? — zapytała pani Laghari.

— A potrzebny mi?

Pani Laghari zaśmiała się.

— Mnie był potrzebny! Tak czy inaczej nie będziesz miała z tym problemów.

— Mamy czterech synów — oznajmił Jean Philippe. Położył dłoń na ramieniu śpiącej żony. — Bernadette i ja. Czterech dobrych chłopców. — Zwrócił się do mnie. — A ty, Benji?

— Żadnych dzieci.

— Masz żonę?

Zawahałem się.

— Tak.

— Możesz więc zabrać się do roboty, jak wrócisz do domu.

Posłał mi wielki uśmiech, a reszta się zaśmiała. Wraz z upływem dnia fale się wzmagały i wszyscy dostaliśmy choroby morskiej. Do wieczora nasz nastrój się zmienił. Czuliśmy się, jak byśmy byli tu od tygodnia. Pamiętam małą Alice śpiącą na kolanach Niny i łzy spływające po twarzy Niny. Kiedy jęknęła: „A co będzie, jeśli nas nie znajdą?”, Pani Laghari ujęła jej dłoń.

Co będzie, jeśli nie znajdą? Geri bez kompasu próbowała ocenić nasz kurs na podstawie gwiazd. Uważa, że zmierzamy w stronę południowego zachodu, oddalając się od Wysp Zielonego Przylądka, ku ogromnemu, pustemu Atlantykowi. Niedobrze.

Żeby uniknąć promieni słońca, wiele godzin spędzamy pod rozciągniętym baldachimem pokrywającym ponad połowę powierzchni tratwy. Musimy siedzieć obok siebie, rozebrani, spoceni i śmierdzący. Warunki dalekie od tego, co mieliśmy na Galaxy, mimo że część z nas była tam jako goście, a część jako pracownicy. Tutaj jesteśmy równi. Półnadzy i przerażeni.

Wielka Idea — podróż, dzięki której się tu znaleźliśmy — była pomysłem Lamberta. Powiedział zaproszonym, że są tu po to, aby zmienić świat. Nie wierzyłem w to. Chciał, żeby zapamiętali wielkość jachtu, jego pokłady, basen, siłownię i salę balową.

A pracownicy tacy, jak Nina, Bernadette, Jean Philippe i ja? Mieliśmy tylko służyć. Od pięciu miesięcy pracowałem dla Jasona Lamberta i jeszcze nigdy nie czułem się tak niewidoczny. Załodze Galaxy zabroniono nawiązywać kontakt wzrokowy z gośćmi oraz jeść w ich obecności. Tymczasem Lambert robił, co chciał, wtaczając się do kuchni, palcami macając jedzenie i napychając się, kiedy tylko pracownicy opuszczali wzrok. Wszystko w nim świadczy o obżarstwie, od krzykliwej biżuterii po jego opasły tułów. Nic dziwnego, że Dobby chciał go zabić.

Odwróciłem się od wymiotującego Lamberta i przyjrzałem się nowemu przybyszowi, który spał poza baldachimem z lekko otwartymi ustami. Nie wygląda szczególnie olśniewająco jak na kogoś, kto podaje się za Wszechmogącego. Ma gęste brwi, zwiotczałe policzki, szeroki podbródek i małe uszy, częściowo przysłonięte ciemnymi włosami. Przyznaję, że przebiegł mnie dreszcz, kiedy wczoraj wypowiedział te słowa: „Jestem tutaj… nie wzywaliście mnie?”. Kiedy jednak później Geri rozdała paczki ciastek z masłem orzechowym rozdarł plastikowe opakowanie i tak szybko pochłonął zawartość, że myślałem, że się udławi. Wątpię, żeby Bóg był aż tak głodny. A już zwłaszcza nie miałby takiego apetytu na orzechowe ciasteczka.

Mimo wszystko na chwilę zbił nas z tropu. Wcześniej, kiedy spał, zebraliśmy się i szeptem wymieniliśmy się swoimi teoriami.

— Myślicie, że ma omamy?

— Oczywiście! Pewnie uderzył się w głowę.

— Niemożliwe, żeby przeżył trzy dni w wodzie.

— Ile najdłużej człowiek byłby w stanie przetrwać, unosząc się w wodzie?

— Czytałem o człowieku, który przeżył dwadzieścia osiem godzin.

— O wiele krócej niż trzy dni.

— Naprawdę uważa, że jest Bogiem?

— Nie miał kamizelki ratunkowej!

— Może był na innej łodzi?

— Gdyby w pobliżu była inna łódź, zauważylibyśmy ją.

W końcu przemówiła Nina. Na pokładzie Galaxy była stylistką, urodziła się w Etiopii. Dzięki wydatnym kościom policzkowym i opadającym ciemnym lokom udało jej się zachować pewną elegancję nawet tutaj.

— Czy ktoś rozważał najmniej prawdopodobne wytłumaczenie? — zapytała.

— Czyli? — powiedział Yannis.

— Że mówi prawdę? Że przyszedł do nas, gdy go potrzebowaliśmy?

Spojrzeliśmy wszyscy po sobie, a potem Lambert wybuchł głębokim, pogardliwym chichotem.

— O, tak! Dokładnie tak wyobrażamy sobie Boga. Unoszącego się niczym wodorost, aż ktoś go wyciągnie z wody. Daj spokój. Przyjrzałaś mu się? Wygląda niczym jakiś dzieciak z wyspy, który spadł z deski surfingowej.

Przebieraliśmy nogami. Nikt się więcej nie odezwał. Spojrzałem na wielki blady księżyc zawieszony na niebie. Czy ktoś z nas w to wierzy? Że ten dziwny przybysz naprawdę jest wcieleniem Boga?

Mogę mówić tylko za siebie.

Nie, nie wierzę.

Na lądzie

LeFleur zawiózł mężczyznę o imieniu Rom na północne wybrzeże wyspy. Próbował nawiązać rozmowę, ale Rom odpowiadał uprzejmie, lecz lakonicznie: „Tak, inspektorze” i „Nie, inspektorze”. LeFleur spojrzał na schowek, gdzie trzymał małą buteleczkę whisky.

— Mieszka pan w St. John’s? — próbował dalej LeFleur.

Rom lekko skinął.

— Gdzie pan chodzi się wyczilować?

Rom spojrzał na niego zbity z tropu.

— Wyczilować? Wyluzować? Rozerwać się?

Żadnej odpowiedzi. Przejechali obok sklepu z rumem i zamkniętej klubokawiarni z turkusowymi okiennicami na poluzowanych zawiasach.

— A surfowanie? Cypel Bransby? Zatoka Trants?

— Nie przepadam za wodą.

— Daj pan spokój — zaśmiał się LeFleur. — Jesteśmy na wyspie!

Rom gapił się przed siebie. Inspektor się poddał. Sięgnął po kolejnego papierosa. Przez opuszczoną szybę spojrzał na góry.

Dwadzieścia cztery lata wcześniej wulkan Soufrière Hills na wyspie Montserrat wybuchł po wiekach milczenia, pokrywając całą południową część wyspy szlamem i popiołem. Stolica została zniszczona. Lawa przykryła lotnisko. Cała gospodarka wyspy wyparowała tak po prostu w gęstym dymie. W ciągu roku dwie trzecie populacji Montserrat uciekło z wyspy, głównie do Anglii, gdzie przyznano im w trybie awaryjnym obywatelstwo. Nawet teraz południowa część wyspy jest niezamieszkana, a w pokrytej popiołem „strefie wykluczenia” stoją opustoszałe miasta i wioski.

LeFleur spojrzał na pasażera, który irytująco stukał w klamkę. Pomyślał, żeby zadzwonić do Patrice i przeprosić, że rankiem tak nagle wyszedł. Zamiast tego wyciągnął rękę przed Romem, mamrocząc „przepraszam”, otworzył schowek i wyjął z niego buteleczkę whisky.

— Chce pan trochę? — zapytał.

— Nie, dziękuję inspektorze.

— Nie pije pan?

— Już nie.

— Jak to?

— Piłem, żeby zapomnieć.

— I?

— Wciąż pamiętałem.

LeFleur zamilkł, a po chwili pociągnął łyk z butelki. Resztę drogi spędzili w milczeniu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki