Kolejna osoba, którą spotkamy w niebie - Mitch Albom - ebook + książka

Kolejna osoba, którą spotkamy w niebie ebook

Albom Mitch

4,6

Opis

Poruszająca kontynuacja bestsellerowej powieści Pięć osób, które spotykamy w niebie

Kolejna osoba, którą spotykamy w niebie opowiada historię Annie – dziewczynki, którą bohater pierwszej powieści, Eddie, uratował, poświęcając swoje życie, co rozpoczęło jego niesamowitą podróż w niebie.

Po latach Eddie i Annie znów się spotkają. Annie ginie w wypadku i tym razem to Eddie będzie jedną z pięciu osób, która nauczy ją, że każde ludzkie życie ma sens, a każde zakończenie jest również początkiem czegoś nowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (48 ocen)
35
9
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bulimek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! O sensie życia, wybaczaniu sobie i innym. Polecam.
00
Goldilocks96

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna! Poprostu piękna! ♥️
00

Popularność




Mitch Albom Kolejna osoba, którą spotkamy w niebie Tytuł oryginału The Next Person You Meet in Heaven ISBN Copyright © 2018 by ASOP, Inc. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Julia Młodzińska Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Chiki, najważniejszej „małej dziewczynki” w naszym życiu, teraz swoją obecnością rozpogadzającej niebo i dla wszystkich tamtejszych pielęgniarek — które tak jak pielęgniarka Chiki — bardziej niż im się zdaje dotykają naszych dusz.

Od autora

Tę historię, podobnie jak Pięć osób, które spotykamy w niebie, zawdzięczam memu ukochanemu wujkowi Eddiemu Beitchmanowi. Był on weteranem drugiej wojny światowej, a myślał, że jest nikim i niczego w życiu nie dokonał.

Kiedy byłem dzieckiem, Eddie opowiedział mi o nocy, gdy niemal umarł w szpitalu, opuścił wówczas swoje ciało i zobaczył dusze bliskich czekających na niego przy łóżku.

Od tego czasu wyobrażam sobie niebo jako miejsce, gdzie spotykamy ludzi, którzy mieli wpływ na nasze życie. Idziemy tam, żeby znów się z nimi zobaczyć. Przyznaję jednak, że jest to mój osobisty obraz zaświatów. Każdy ma własne wyobrażenie życia po śmierci — wiele religii również ma swoją wizję nieba — i wszystkie te idee zasługują na szacunek.

A zatem ta powieść i ukazany w niej obraz życia po śmierci jest tylko moim życzeniem, a nie dogmatem. Wyrazem pragnienia, by tacy ludzie jak Eddie znaleźli spokój, którego nie było im dane zaznać na ziemi, i uświadomili sobie, jak bardzo na siebie wzajemnie oddziałujemy każdego dnia naszego cennego życia.

Koniec

Oto historia Annie. Zaczniemy ją od końca — w chwili jej śmierci. Ponieważ była młoda, nigdy nie myślała o kresie swego życia. Nigdy nie myślała też o niebie. Każde zakończenie jest zarazem początkiem.

A niebo zawsze o nas myśli.

W chwili śmierci Annie była wysoka i szczupła, miała długie, kręcone włosy koloru kajmaku, kościste łokcie i kolana, a kiedy się zawstydziła, jej szyję oblewał rumieniec. Miała błyszczące oczy o lekko oliwnym odcieniu i delikatną, owalną twarz, którą koledzy z pracy określali jako „ładną, kiedy się ją lepiej pozna”.

Jako pielęgniarka Annie nosiła w pracy błękitny fartuch oraz szare tenisówki. W tym samym pobliskim szpitalu miała pożegnać się z życiem — po dramatycznym wypadku — na miesiąc przed trzydziestymi pierwszymi urodzinami.

Można by powiedzieć, że umarła „zbyt młodo”. Ale czy można być zbyt młodym na życie? Jako dziecko Annie uniknęła śmierci, uszła z życiem z wypadku w miejscu zwanym Rubylandem — lunaparku u wybrzeży bezkresnego, szarego oceanu. Mówiono, że to „cud”, iż przeżyła.

Być może więc była starsza, niż się wydawało.

Zebraliśmy się tu dzisiaj…

Gdybyś wiedział, że umrzesz, jak spędziłbyś swoje ostatnie godziny? Annie nie wiedziała tego i spędziła je na własnym ślubie.

Jej narzeczony nazywał się Paulo, miał oczy jasnoniebieskie jak wody w płytkim basenie i gęstą czuprynę koloru ciemnych rodzynek. Annie poznała go w szkole podstawowej, na asfaltowym boisku podczas zabawy w skakanie przez plecy kolegów. To były pierwsze dni nieśmiałej, wycofanej dziewczynki w nowej szkole. Wtulała głowę w ramiona, powtarzając „Chciałabym zniknąć”.

Po chwili czyjeś oparły się na jej plecach i chłopiec wylądował przed nią jak rzucony pakunek.

— Cześć, jestem Paulo — powiedział z uśmiechem, a na jego czoło opadł lok.

I nagle Annie nie chciała już nigdzie uciekać.

Czy ty Annie bierzesz sobie tego mężczyznę…

Czternaście godzin przed śmiercią Annie złożyła przysięgę małżeńską. Stała z Paulem pod baldachimem ślubnym nad brzegiem modrego jeziora. Stracili ze sobą kontakt jako nastolatkowie i dopiero niedawno znów się spotkali. Lata rozstania były trudne dla Annie. Trwała w złych związkach. Cierpiała z powodu straty. Zaczęła myśleć, że już nigdy nie zdoła znów pokochać mężczyzny, a z pewnością nie wyjdzie za mąż.

Ale oto oni. Annie i Paulo. Przytaknęli w odpowiedzi na pytanie pastora. Wzięli się za ręce. Annie była ubrana w białą sukienkę, a Paulo w ciemny smoking, ich skóra była ogorzała od godzin spędzonych na słońcu. Zwracając się do swojego przyszłego męża, Annie spojrzała na wypełniony gorącym powietrzem balon, unoszący się nad zachodzącym słońcem. „Jak pięknie” — pomyślała.

A potem skupiła się na uśmiechu Paula, równie szerokim jak horyzont. Zaśmiał się nerwowo, próbując włożyć jej obrączkę na palec. Kiedy Annie podniosła dłoń, wszyscy zawołali: „Gratulacje!”.

Zostało trzynaście godzin. Szli od ołtarza, ramię przy ramieniu — nowożeńcy mający przed sobą całą wieczność. Kiedy Annie otarła łzy, zobaczyła w ostatnim rzędzie starego, uśmiechniętego mężczyznę z wydatną szczęką i w lnianym kapeluszu. Wydał jej się znajomy.

— Paulo, kto to jest? — szepnęła.

Ale ktoś jej przerwał.

— Wyglądasz tak pięknie! — zawołała nastoletnia kuzynka z aparatem ortodontycznym na zębach.

Annie uśmiechnęła się i bezgłośnie odparła:

— Dziękuję.

Gdy się obróciła, starca już nie było.

Zostało jej dwanaście godzin życia. Annie i Paulo poszli na parkiet tańczyć pod girlandami białych żarówek. Paulo uniósł ramię i zapytał:

— Gotowa?

A ona przypomniała sobie wieczór w sali gimnastycznej gimnazjum, gdy podeszła do Paula i powiedziała: „Jesteś jedynym chłopcem, który ze mną rozmawia, powiedz mi więc teraz, czy ze mną zatańczysz — tak czy nie, bo jeśli nie, pójdę do domu oglądać telewizję”.

Uśmiechnął się do niej wówczas tak samo, jak uśmiechał się teraz i po raz kolejny połączyli się jak dwa kawałki puzzli. Fotograf wyskoczył, wołając:

— Spójrzcie tu, młoda paro!

Annie bezwiednie ukryła nieznacznie mniejszą lewą dłoń za plecami Paula, dłoń, na której nadal było widać blizny po wypadku sprzed ponad dwudziestu lat.

— Pięknie — stwierdził fotograf.

Zostało jedenaście godzin. Annie oparła się o ramię Paula i rozejrzała po sali balowej. Uroczystość dobiegała końca. Dostrzegła niedojedzone kawałki tortu i kobiece szpilki pod stołami. To było niewielkie wesele — Annie nie miała rozległej rodziny — udało jej się porozmawiać niemal ze wszystkimi gośćmi. Wielu z przejęciem zapewniało: „Musimy częściej się widywać”.

Paulo odwrócił się do żony i powiedział:

— Hej, mam coś dla ciebie.

Annie się uśmiechnęła. Zawsze dawał jej drobne upominki. Drewniane figurki. Błyskotki. We Włoszech, gdzie jego rodzice przeprowadzili się, kiedy był nastolatkiem, nauczył się rzeźbić i malować. Annie wtedy myślała, że już nigdy go nie zobaczy. Ale wiele lat później jako pielęgniarka mijała wznoszone skrzydło szpitalne, gdzie on pracował jako stolarz.

„Hej, ja cię znam — powiedział. — Ty jesteś Annie!”.

Dziesięć miesięcy później się zaręczyli.

Początkowo Annie była uszczęśliwiona, ale wraz ze zbliżającą się datą ślubu ogarniało ją coraz większe zdenerwowanie.

— Z moich planów nigdy nic nie wychodzi — powiedziała Paulowi.

Objął ją ramieniem i przypomniał, że przecież nie planowała, że tego dnia wpadnie na niego w szpitalu.

Annie podniosła brwi i zapytała:

— Skąd wiesz?

Paulo się roześmiał.

— To jest Annie, którą zamierzam poślubić.

Ale ona nie przestała się martwić.

— Proszę — powiedział Paulo, wręczając jej małe, żółte, giętkie stworzonko, miękkie i kędzierzawe, z zaokrąglonymi uszami u góry i zaokrąglonymi stopami na dole.

— To jest królik? — zapytała Annie.

— Mhm.

— Z wyciorków?

— Taa.

— Gdzie go znalazłeś?

— Sam zrobiłem. Czemu pytasz?

Annie przestąpiła z nogi na nogę, nagle poczuła się nieswojo. Spojrzała przed siebie i znów ujrzała starszego mężczyznę. Miał zapadnięte policzki, przyprószone siwizną bokobrody, a krój jego garnituru był modny przed trzydziestoma laty. Uwagę Annie zwróciła jednak jego cera, była dziwna, niemal rozpromieniona.

Skąd ja znam tego mężczyznę?

— Nie podoba ci się?

Annie zmrużyła oczy.

— Co?

— Królik.

— Och, strasznie mi się podoba. Naprawdę.

— Naprawdę — powtórzył Paulo, jakby się nad tym zastanawiał. — Składamy dziś wiele zapewnień.

Annie uśmiechnęła się do niego i pogłaskała maskotkę z wyciorków. Ale po plecach przebiegł jej zimny dreszcz.

Królika z wyciorków — podobnego do tego, którego dał jej Paulo — miała w rękach w dniu fatalnego wypadku, dostała go od mężczyzny z bokobrodami, którego zauważyła wśród gości weselnych.

Ten mężczyzna zmarł ponad dwadzieścia lat wcześniej.

Miał na imię Eddie. Pracował w Rubylandzie. Jego praca polegała na konserwowaniu karuzel w lunaparku. Codziennie nakładał smar, dokręcał śruby, przemierzał też wesołe miasteczko, wypatrując i nasłuchując kłopotów. W kieszonce służbowej koszuli trzymał wyciorki, z których robił zabawki dla najmłodszych gości.

W dzień wypadku matka zostawiła Annie i poszła sobie ze swoim ostatnim chłopakiem. Eddie wpatrywał się w ocean, kiedy dziewczynka do niego podeszła. Miała na sobie jeansowe szorty i żółtozieloną koszulkę z kaczorem z kreskówki.

— Przepraszam, pan Eddie, Nadzór Techniczny? — zapytała, odczytując naszywkę na koszuli.

— Wystarczy Eddie — odparł z westchnieniem.

— Eddie?

— Hmm?

— Zrobi pan dla mnie…?

Złożyła rączki jak do modlitwy.

— No co takiego? Nie będę czekał cały dzień

— Czy możesz zrobić mi zwierzątko? Proszę!*

Eddie spojrzał na nią żartobliwie, jakby musiał się nad tym zastanowić. A potem wyjął żółte wyciorki i zrobił dla niej króliczka, dokładnie takiego samego, jakiego dał jej przed chwilą Paulo.

— Dziękuuuuuję — powiedziała, oddalając się w podskokach.

Dwanaście minut później Eddie nie żył.

Do fatalnego wypadku doszło, kiedy urwała się gondolka z sześćdziesięciometrowej wieży. Wagonik zwisnął jak suchy liść, kiedy pasażerów ściągano na ziemie. Eddie, patrząc z dołu, zorientował się, że kabel jest przetarty. Gdyby się przerwał, gondola runęłaby w dół.

— COFNĄĆ SIĘ! — krzyknął.

Tłum za nim się rozproszył.

Ale Annie w tym zamieszaniu pobiegła w złym kierunku. Była zbyt przerażona, żeby się ruszyć, więc przykucnęła pod platformą wieży. Kabel się zerwał. Wagonik spadł. Zgniótłby dziewczynkę, gdyby Eddie w ostatnim momencie nie rzucił się, żeby ją odsunąć. Gondola wylądowała na mężczyźnie.

Odebrała mu życie.

Ale zabrała też cząstkę Annie. Jej lewą rękę. Pod wpływem uderzenia oderwał się kawałek metalu i precyzyjnie odciął jej dłoń od kości. Jakiś przytomny robotnik ułożył zakrwawiony strzęp na lodzie, a sanitariusze czym prędzej zawieźli dziewczynkę do szpitala. Chirurdzy spędzili wiele godzin, naprawiając ścięgna, nerwy i tętnice, dokonując przeszczepu skóry i łącząc dłoń z przedramieniem i nadgarstkiem za pomocą płytek i śrub.

Wypadek stał się główną wiadomością w całym stanie. Dziennikarze nazwali Annie „Małym cudem z Rubylandu”. Obcy ludzie wpłacali pieniądze na jej leczenie. Niektórzy nawet chcieli się z nią spotkać, jakby fakt, że wyszła cało z katastrofy oznaczał, że posiadła tajemnicę nieśmiertelności.

Ale Annie miała tylko osiem lat i straciła pamięć. Pod wpływem wstrząsu wszystko zapomniała, jakby przez jej mózg przeszedł ogień, który ugasiła wichura. Nie była w stanie nic sobie przypomnieć poza obrazami, ogniem i niejasnym poczuciem beztroski w dniu, kiedy poszła do Rubylandu. Oraz wrażeniem, że jest inną osobą, kiedy wróciła do domu. Lekarze używali takich określeń, jak „wyparcie” i „zespół stresu pourazowego”, nie wiedząc, że jedne wspomnienia przeznaczone są dla tego świata, a inne pojawiają się w zaświatach.

Życie zostało wymienione na życie.

Niebo zaś zawsze na nas patrzy.

Szczęścia! Pomyślności!

Podbiegli do czekającej limuzyny, uchylając się przed ryżem rzucanym z papierowych kubeczków. Paulo otworzył drzwiczki, a Annie wskoczyła do środka, ciągnąc za sobą suknię.

— O rany! — Zaśmiał się Paulo, wślizgując się za nią do środka.

Szofer odwrócił się w ich stronę. Miał wąsy, brązowe oczy i zęby pożółkłe od tytoniu.

— Moje gratulacje!

— Dziękujemy! — odparli jednocześnie.

Annie usłyszała stukanie w okno, wujek Dennis patrzył na nich z cygarem w ustach.

— Wszystkiego najlepszego — powiedział, kiedy Annie opuściła szybę. — Miejcie się dobrze. Bądźcie ostrożni. Bądźcie szczęśliwi.

— Nie da rady wszystkiego jednocześnie — powiedział Paulo.

— A zatem bądźcie szczęśliwi. — Zaśmiał się Dennis.

Złapał Annie za dłoń, a ona poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Dennis był bratem jej matki i uznanym chirurgiem w szpitalu, gdzie pracowała. Był dla niej drugim po Paulu najważniejszym człowiekiem na świecie. Annie zawsze traktowała łysego, pękatego, wesołego Dennisa bardziej jak tatę niż własnego ojca (nazywanego przez matkę Jerrym Dupkiem), który opuścił ich, kiedy była dzieckiem.

— Dziękuję, wujku.

— Za co?

— Za wszystko.

— Mama byłaby zadowolona.

— Wiem.

— Patrzy na ciebie.

— Myślisz?

— Jasne. — Uśmiechnął się. — Przecież wyszłaś za mąż.

— Wyszłam za mąż.

Lekko poklepał ją po ręce.

— Zaczynasz nowe życie, dziecko.

Zostało jej dziesięć godzin.

Żadna historia nie jest oderwana od innych. Nitki naszego życia splatają się ze sobą, choć nie jesteśmy tego świadomi.

W czasie kiedy Annie i Paulo tańczyli na swoim weselu, w odległym o sześćdziesiąt kilometrów domu mężczyzna imieniem Tolbert brał do ręki kluczyki od samochodu. Pamiętał, że ma mało paliwa w ciężarówce, a wiedząc, iż o tej porze będzie trudno znaleźć czynną stację benzynową, wziął kluczki do małego, pudełkowatego auta żony z flakowatymi oponami. Wyszedł, zostawiając otwarte drzwi i spoglądając na chmury, które zaciemniały księżyc.

Gdyby wsiadł do ciężarówki, być może ta historia potoczyłaby się inaczej. Gdyby Annie i Paulo nie zatrzymali się na ostatnią sesję zdjęciową, inaczej wszystko by się skończyło. Gdyby szofer limuzyny pamiętał o zabraniu torby sprzed drzwi mieszkania, koniec byłby inny. Historia naszego życia pisana jest sekunda po sekundzie i zmienia się nieustannie niczym za pociągnięciem gumki do ścierania.

„A my weźmiemy śluuuuuub!” — śpiewał Paulo, Annie śmiała się, że nie pamięta słów. Odwróciła się do niego tyłem, a on mocno ją ścisnął za ramiona. Istnieją gesty, po których można rozpoznać bliską osobę nawet z zamkniętymi oczami. Dla Annie był to dotyk dłoni Paula na jej barkach, taki sam jak lata temu, kiedy bawili się na szkolnym boisku.

Taki jak w tamtej chwili.

Zobaczyła jego złotą obrączkę. Głęboko westchnęła z zadowoleniem. Zrobili to. Wzięli ślub. Mogła przestać się martwić, że nieoczekiwane wydarzenie zmieni bieg wypadków.

— Jestem taka szczęśliwa — powiedziała.

— Ja też — odparł Paulo.

Limuzyna ruszyła. Annie pomachała przez okno, a goście zaczęli klaskać i unosić kciuki. Ostatnią osobą, którą zobaczyła był starzec w lnianym kapeluszu, niemal mechanicznie odpowiadający jej machaniem.

Z pewnością słyszałeś wyrażenie „raj na ziemi”. Sugeruje ono coś wspaniałego, jak szczęśliwe zakończenie zabawy weselnej. „Raj na ziemi” może jednak znaczyć też coś innego, coś co przytrafiło się Annie, gdy stojący w tłumie Eddie z Rubylandu pomachał jej na pożegnanie.

W chwili zbliżania się śmierci uchyla się zasłona dzieląca ten świat i zaświaty. Niebo i ziemia się przenikają. W takich momentach można dostrzec dusze tych, którzy odeszli.

Ujrzeć je podczas oczekiwania na twoje nadejście.

A one widzą, że nadchodzisz.

Zostało jej dziewięć godzin. Noc była mglista i zaczęło padać. Szofer włączył wycieraczki. Kiedy poruszały się miarowo tam i z powrotem, Annie myślała o tym, co ją czeka. Najpierw miesiąc miodowy, od dawna planowana wycieczka na Alaskę, żeby zobaczyć zorzę polarną. Paulo miał na tym punkcie bzika. Pokazywał jej setki zdjęć, żeby nabrała ochoty obejrzeć ją na własne oczy.

— Wiem, wiem. — Annie znała odpowiedź na pamięć. — Cząsteczki odrywają się od słońca i uderzają w Ziemię. Dwa dni zabiera im dotarcie do nas. Przenikają przez atmosferę w miejscach, gdzie jest najcieńsza, na…

— Czubku świata — kończył Paulo.

— Na czubku świata.

— Bardzo dobrze — stwierdził. — Zdałaś.

Po powrocie z Alaski czekało na nich nowe życie. Paulo i Annie dołączyli do organizacji, która zaopatrywała w wodę ubogie wioski. Dla Annie, która nigdy nie wyjechała z kraju, był to ogromny krok. Jej doświadczenie pielęgniarki mogło się przydać, a Paulo wierzył w działalność charytatywną, często za darmo konstruował budynki (jego przyjaciele żartowali, że codziennie stara się zdobyć odznakę za dobry uczynek). Annie uśmiechała się na myśl o tym. Wcześniej źle wybierała mężczyzn. Paulo był wreszcie partnerem, z którego mogła być dumna.

— Nie mogę się doczekać wyjazdu — powiedziała.

Limuzyna wykonała gwałtowny skręt i minęła zjazd.

— Cholera — odezwał się szofer, patrząc w tylne lusterko. — Ten facet zajechał mi drogę.

— Nic nie szkodzi — odpowiedział Paulo.

— Skręcimy na najbliższym zjeździe.

— Jasne.

— Zwykle używam GPS-u.

— Nie ma sprawy.

— Ale tym razem zostawiłem go w domu.

— Nic się nie martw.

— Ten facet jechał za szybko.

— W porządku — zapewnił Paulo, ściskając dłoń Annie. — Podoba nam się ta przejażdżka.

Uśmiechnął się do żony, a ona odpowiedziała mu tym samym — nie wiedzieli, jak bardzo wszystko się zmieniło. Annie w deszczu dostrzegła migające tylne światła. Na poboczu stał niewielki, kanciasty samochodzik. Obok kucał przy nim przemoczony do suchej nitki mężczyzna. Gdy limuzyna podjechała bliżej, nieznajomy wstał i zamachał.

— Powinniśmy się zatrzymać — odezwała się Annie.

— Tak sądzisz? — odparł Paulo.

— Jest przemoczony. Potrzebuje pomocy.

— Zapewne nic mu nie jest.

— Czy możesz się zatrzymać? — zapytała kierowcę.

Szofer ostrożnie zjechał na pobocze i stanął przed zepsutym pojazdem. Annie spojrzała na męża.

— Mamy okazję zacząć nasze małżeństwo od przysługi — zauważyła.

— Na szczęście — odpowiedział.

— Właśnie — zgodziła się, choć miała ochotę dodać, że sam ślub już uważa za łut szczęścia.

Paulo otworzył drzwiczki auta na oścież. Krople deszczu bębniły o asfalt.

— Hej, brachu! — zawołał Paulo. — Jakieś kłopoty?

Mężczyzna kiwnął głową, gdy Paulo się zbliżył.

— Samochód żony! — krzyknął. — Złapałem gumę. A ona oczywiście nie wozi lewarka w bagażniku. A pan może ma?

— Żonę?

— Nie, lewarek.

— Żartowałem.

— Aha.

Twarze obu mężczyzn były mokre od deszczu.

— Założę się, że w limuzynie jakiś się znajdzie.

— Byłoby super.

— Jedna sekunda.

Paulo ruszył energicznym krokiem w kierunku bagażnika limuzyny, uśmiechając się do Annie i wykonując rękami przesadne gesty, jak postać filmowa oglądana w zwolnionym tempie. Szofer nacisnął guzik otwierający kufer samochodu. Paulo znalazł lewarek i podbiegł do unieruchomionego auta.

— Wielkie dzięki — odparł kierowca. — To samochód żony, sam pan wie.

— Cóż, nie jestem jeszcze ekspertem — odrzekł Paulo.

Zostało jeszcze osiem godzin. Annie patrzyła przez tylną szybę, jak Paulo i Tolbert wycierają ręce w szmatę. Zmienili oponę. Rozmawiali w deszczu.

Annie dotknęła obrączki na palcu. Zobaczyła, że mężczyźni się śmieją. Paulo stał bliżej pasa autostrady, odwrócił się do niej i podniósł dłoń nieznajomego, jakby na znak, że są mistrzami. Przez chwilę zdumiało ją własne szczęście — świeżo poślubiony mąż w przemoczonej marynarce od smokingu, tak przystojny, że niemal otaczała go łuna światła.

A potem zdała sobie sprawę, że ta łuna to reflektory samochodu. Auto pędziło w stronę Paula, oświetlając jego sylwetkę. Annie poczuła przypływ paniki. Krzyknęła jego imię. Ale Tolbert chwycił Paula za ramię i odciągnął go do tyłu.

Samochód przemknął obok.

Annie z ulgą opadła na siedzenie.

— Hej, zobacz tylko! — zawołał przemoczony Paulo, wręczając jej wizytówkę. — Ten gość zajmuje się pilotowaniem balonów.

Annie objęła go.

— O, Boże — płakała, całując jego wilgotne policzki, włosy i czoło. — Myślałam, że ten samochód w ciebie wjedzie.

— Taaa, nieźle pędził. Dobrze, że facet ma refleks. — Dopiero teraz Paulo zauważył ulgę malującą się na jej twarzy i wziął jej głowę w dłonie. — Hej, Annie, hej. — Popatrzył na nią zmrużonymi oczami, jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy. — Nic mi nie jest. To nic takiego. Mnie nic nie może się stać. Dopiero, co się pobraliśmy.

Łzy płynęły Annie z oczu.

— Jedźmy do hotelu — szepnęła.

— Do hotelu! — zarządził Paulo.

Szofer zjechał z pobocza na autostradę.

Wiesz, co wywołuje wiatr? Różnica ciśnień. Różnica temperatur. Zmiana. Zmiana wywołuje wiatr. A im większa zmiana, tym gwałtowniejszy wiatr.

Z życiem jest podobnie. Jedna zmiana wywołuje kolejną. Tolbert, pilot balona, złapawszy gumę, zaniepokoił się brakiem benzyny i zawrócił do domu zamiast jechać do pracy, jak zwykł to robić we wczesnych godzinach rannych w weekendy. Zadzwonił do swojego pilota pomocniczego i powiedział: „Zajmij się wszystkim do południa, okej?”.

Pomocnik, młody brodacz imieniem Teddy, natychmiast zmienił plany i na wpół przytomnym głosem odpowiedział: „Nie ma sprawy”. Zrobił sobie kawy i wciągnął dres.

Annie z Paulem zrzucili ślubne stroje i po raz pierwszy poszli do łóżka jako małżeństwo. Zmienili swoje plany, kiedy słońce zaczęło przebijać się przez zasłony hotelowe. Annie pogłaskała Paula po włosach, gdy wcisnął głowę w poduszkę.

— Rany, jestem wykończony.

Annie nie chciała jednak, aby ten dzień już się kończył.

— Jeśli nie zaśniemy, formalnie rzecz biorąc nadal będzie to nasza noc poślubna, nie?

— Chyba.

— W takim razie…

Pochyliła się nad nim i wzięła wizytówkę z nocnego stolika.

— Lot balonem! — zawołała Annie.

— Nieee.

— Taaak.

— Nie, nie, nie.

— Tak, tak, tak.

— Od kiedy to Annie jest taka spontaniczna?

— Wiem, to do mnie niepodobne. Ale widziałam balon, kiedy wypowiadaliśmy nasze życzenia. Być może to był znak. Na wizytówce jest napisane: „Loty o wschodzie słońca”.

— Tak, ale…

— Proszę…

— No dobraaa. — Paulo zacisnął oczy, a potem zmusił się, żeby je otworzyć. — Zgoda!

Annie chwyciła za telefon. Jej ostatnia rozmowa telefoniczna przed śmiercią zaczęła się od słów: „Dzień dobry, czy dzisiaj mają państwo loty?”.

Zostało jej pięć godzin. W lekkich kurtkach przeciw porannemu chłodowi Annie i Paulo trzymali się za ręce w pobliżu dużego kosza stojącego pośrodku łąki. Wszystko wydawało się zupełnym zbiegiem okoliczności: wizytówka, telefon, pilot imieniem Teddy, reklama w pobliżu hotelu. „Jaka wspaniała historia do opowiedzenia” — pomyślała Annie. — „Noc poślubna, która kończy się w chmurach”.

Niewielka załoga uruchomiła palniki propanowe, żeby podgrzać powietrze wewnątrz balonu. Po kilku minutach zaczął się podnosić niczym ziewający olbrzym, który właśnie się obudził. Kiedy powłoka zmieniła się w masywną formę kształtu perły, Annie i Paulo oparli się o siebie zachwyceni tym cichym statkiem powietrznym, który miał unieść ich ku niebu. Nie wiedzieli wówczas jednego: że Teddy był początkującym pilotem, chcącym sprawdzić swoje umiejętności. Zgodził się z nimi polecieć, mimo, delikatnie mówiąc, nie najlepszej prognozy pogody. Bo byli nowożeńcami, a ci należą do intratnych klientów dla biznesu balonowego. Teddy pomyślał sobie, że jeśli opowiedzą o swoim locie innym nowożeńcom, firma tylko na tym zyska.

A korzyść firmy przełoży się na jego korzyść osobistą.

— Gotowi do startu? — zapytał Teddy.

Wprowadził Annie i Paula do kosza. Zatrzasnął za nimi drzwiczki i wzmocnił strumień ognia z palnika.

Balon oderwał się od ziemi.

— O mój Boże! — czterdzieści minut później zawołała z zachwytem Annie, kiedy unosili się ponad rozległymi, pustymi pastwiskami. — To niewiarygodne.

Paulo trzymał się balustrady kosza.

— Dlaczego ludzie nazywają „niewiarygodnym” coś, co właśnie się dzieje? Czy sam ten fakt nie powinien skłonić ich, by w to uwierzyli?

— Okej, geniuszu — odparła z uśmiechem Annie.

— Ja tylko mówię…

Nagły poryw wiatru uderzył w balon, znosząc go gwałtownie na zachód.

— Prrr! — zawołał Teddy.

— Prrr? — zdziwił się Paulo.

— To nic takiego — wyjaśnił pilot, gapiąc się na chmurę. Wiatr zrobił się narowisty. Polecimy trochę niżej.

Pociągnął za wentyl i odciął gorące powietrze, obniżając lot balonu. Kilka minut później niebo pociemniało, a ponowny poryw wiatru pchnął ich jeszcze dalej na zachód. Annie zauważyła, że zbliżyli się do zbitej grupki drzew.

— Czy balonem z technicznego punktu widzenia da się sterować? — zapytał Paulo. — Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak krytyka, czy coś takiego…

— Tylko w górę i w dół — odparł Teddy, trzymając rękę na wentylu palnika. — Wszystko w porządku. Proszę się nie denerwować.

Nadal znosiło ich na zachód. Wiatr się wzmagał. Chmury stawały się coraz cięższe. Teddy otworzył zawór, wypuścił jeszcze trochę gorącego powietrz, żeby balon obniżył lot. Miał nadzieję, że w ten sposób uniknie porywów wiatru. Bardziej doświadczony pilot wiedziałby, że to tylko zwiększa ryzyko kolizji z drzewami, a pozostanie na wysokości jest bezpieczniejszym rozwiązaniem, choć naraża na wstrząsy. Ale bardziej doświadczonym pilotem był Tolbert, który w tym momencie w sklepie z częściami samochodowymi kupował nową oponę.

Nagle bardzo zbliżyli się do drzew.

— Wszystko w porządku, to nic takiego — zapewniał Teddy. — Może jednak usiądźcie na wypadek, gdybyśmy zahaczyli o gałęzie.

A kiedy znaleźli się jeszcze bliżej lasu, podniósł głos i zakomenderował:

— No dobra, siadajcie!

Annie i Paulo schowali się w koszu. Dolna część balonu uderzyła o górne gałęzie i pasażerowie poczuli wstrząs.

— Zostańcie na dole! — krzyknął Teddy. — Będziemy lądować!

Otworzył ponownie zawór, co wywołało głośny syk. Siedząca w kucki Annie dostrzegła ciemną, poziomą linię między gęstym listowiem.

Linie wysokiego napięcia.

Balon osiadł na przewodzie i pod jego ciężarem dwie linie się zetknęły. Annie usłyszała skwierczenie. Zobaczyła oślepiający błysk. Trysnęły iskry, a pod Teddym ugięły się nogi.

— Jezu! — wrzasnął, a balon zaczął szybko spadać.

Annie krzyczała, Paulo krzyczał, a potem wszystko zaczęło wirować: drzewo, niebo, ziemia, ramię, lina, niebo, buty, ogień.

Wiatr uderzył z boku i balon walnął o ziemię, ciskając troje pasażerów na dno kosza. Annie zobaczyła płomienie, niebo, liny, Paula, swój łokieć, niebieskie jeansy, niebo, a potem Teddy wypadł z kosza i balon zaczął znów się unosić pod wpływem gorącego powietrza z palnika.

Nagle poczuła ręce Paula wokół swojej klatki piersiowej.

— Skacz, Annie! — krzyknął.

Przez krótką chwilę widziała jego twarz, ale zanim zdołała wymówić jego imię, wyrzucił ją z kosza. Zaczęła spadać, spadać, aż wreszcie — bum! — uderzyła plecami o ziemię.

Przed oczami pojawiły jej się gwiazdy, milion maleńkich światełek przysłaniających słońce. Kiedy w końcu odzyskała ostrość widzenia, ku swemu przerażeniu zobaczyła, że balon zajął się ogniem. Ujrzała też spadającą i wymachującą rozpaczliwie rękami postać, która zbliżając się do ziemi, stopniowo rosła.

A potem Paulo, jej świeżo poślubiony mąż, z głuchym łomotem uderzył o ziemie.

Annie krzyknęła.

W zawrotnych godzinach, które nastąpiły, powracała do niej — niczym bumerang — jedna myśl: „To moja wina”. Przebijała się przez odgłos karetki, syren, stukot łóżka na kółkach, rozmowy sanitariuszy, odgłosy szpitala, oddziału urazowego, trzask metalowych drzwi. „To moja wina”. Nie zważała na bezwładne ciała, pikające urządzenia, wuja Dennisa w fartuchu chirurgicznym, obejmującego ją ze wszystkich sił, podczas gdy jej łzy pozostawiały wilgotną plamę na bladozielonej tkaninie.

„To moja wina.

Przeze mnie opuściliśmy pokój

Ja to zrobiłam.

Wszystko popsułam”.

Annie była posiniaczona i obolała. Ale Paulo, który spadł z wysokości dwunastu metrów, miał połamane kości, zerwane ścięgna i uszkodzone organy wewnętrzne. Siła uderzenia sprawiła, że popękały mu kości nóg, miednicy, szczęki i prawej ręki, ale najbardziej ucierpiały płuca. Połamane żebra uszkodziły je, pozostawiając krwawiące rany. Podłączono go do respiratora, zdjęcia wskazały jednak, że żadnego nie da się uratować. Potrzebował przeszczepu, żeby przeżyć. Lekarze szeptali o ogólnokrajowym rejestrze organów i listach dawców, oraz o tym, do kogo można zadzwonić w tak nagłym wypadku. I wtedy przysłuchująca się tym rozmową z otwartymi ustami Annie nagle przemówiła.

— Weźcie moje.

— Co?

— Moje płuco. Musicie je wziąć.

— Annie, to nie jest rozwiązanie.

— Ależ tak. Dzięki temu przeżyje.

Doszło do szybkiej wymiany zdań. Wuj i pozostali lekarze próbowali ją przekonać, że nie ma racji. Ale ona krzycząc, upierała się przy swoim, a jako pielęgniarka znała minimalne wymagania dotyczące transplantacji, takie jak grupa krwi (mieli w Paulem tę samą) i wielkość ciała (byli tego samego wzrostu). Obserwowała męża przez drzwi sali operacyjnej, otoczonego przez pielęgniarki i urządzenia szpitalne. Paula, który ją uratował. Paula, który przez nią umierał.

— Annie, to jest ryzyko.

— Nic mnie to nie obchodzi…

— Operacja może się nie udać.

— Nic mnie to nie obchodzi!

— Jest w złym stanie. Nawet jeśli przeszczep się uda, może nie…

— Co?

— Przeżyć.

Annie przełknęła ślinę.

— Jeśli on umrze, ja też nie chcę żyć.

— Nie mów tak.

— Tak właśnie myślę! Proszę, wujku!

Tak bardzo płakała, że wydawało jej się, iż nie starczy jej łez. Ale pamiętała, jak byli szczęśliwi przed dwoma godzinami. Dwie godziny? Jak bardzo życie może zmienić się w ciągu dwóch godzin? Powtórzyła zdanie, które Paulo wypowiedział na tylnym siedzeniu limuzyny, żeby ją pocieszyć.

— Dopiero co się pobraliśmy.

Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz, a Dennis jęknął, jakby dostał pięścią w brzuch. Odwrócił się do ordynatora chirurgii, którego usta zakrywała żółtawobiała maseczka. Wymówił nazwisko, które oboje znali: największego specjalisty od przeszczepów w tym szpitalu.

— Zadzwonię do niego — powiedział ordynator.

Pozostałe szczegóły rozmyły się niczym krople deszczu na szybie. Migające monitory, stukot kółek łóżka szpitalnego, zapach spirytusu do przecierania skóry, igły, kroplówki. Annie nie zwracała na to wszystko uwagi, jakby dotyczyło tylko otaczającej ją skorupki. W otchłani rozpaczy najsłabszy promyk nadziei może być ratunkiem. To było to: Annie wierzyła, że jest w stanie uratować męża. Mogła naprawić swój błąd. „Po jednym płucu dla każdego. Podzielimy się”. Skupiła się na tej myśli, równie mocno jak uwięziony w kopalni górnik skupia się na wiązce światła.

Leżąc na stole operacyjnym, Annie zmówiła modlitwę. „Pozwól mu żyć, Boże. Pozwól mu żyć”. Poczuła, że narkoza zaczyna działać, jej ciało stało się bezwolne, oczy się zamknęły. Ostatnią rzeczą, którą świadomie zapamiętała, były dwie łagodnie ją przyciskające dłonie i męski głos mówiący: „Do zobaczenia za krótką chwilkę”.

Potem świat zaczął wirować i ogarnęła ją ciemność, jakby Annie schodziła do jaskini. Pośród mroku ujrzała coś dziwnego. Staruszka ze ślubu, biegnącego w jej stronę z rozpostartymi ramionami.

A potem wszystko stało się białe.

Annie popełnia błąd

Ma dwa lata. Siedzi na wysokim krzesełku dziecięcym. Przed nią stoi zielony kubek z sokiem jabłkowym.

— Jerry, popatrz — odzywa się jej matka, gdy dziewczynka zdejmuje pokrywkę. — Ona umie pić przez słomkę.

— No, no — mamrocze ojciec.

— Dzieci w jej wieku zwykle tego nie potrafią.

— Jestem zajęty, Lorraine.

— Czytasz gazetę.

— No właśnie.

Annie podskakuje.

— Ona potrzebuje twojej uwagi.

— Widziałem już, jak pije.

— Używa słomki.

— Usłyszałem za pierwszym razem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

* Dialog na str. 15 i 62 jest cytatem z wcześniejszej książki Mitcha Alboma, Pięć osób, które spotykamy w niebie, przeł. Joanna Puchalska, s. 18, Warszawa 2004.