Niewygodny prorok. Biografia ks. Jana Ziei - Jacek Moskwa - ebook

Niewygodny prorok. Biografia ks. Jana Ziei ebook

Jacek Moskwa

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy chodzi o dobro bliźniego, nie ma miejsca na kompromisy

Ksiądz Jan Zieja – świadek XX wieku, który całym życiem służył Bogu i człowiekowi. Podczas doświadczeń kampanii w 1920 roku z przykazania „Nie zabijaj!” uczynił swoje credo. W ciężkich czasach był zawsze blisko tych, którzy go potrzebowali – w trakcie drugiej wojny światowej pełnił funkcję naczelnego kapelana Szarych Szeregów, Batalionów Chłopskich oraz Batalionu „Baszta” w Powstaniu Warszawskim.

Natchniony prorok i charyzmatyczny kaznodzieja – asystował przy pierwszych zakonnych ślubach świętej Faustyny Kowalskiej i przyjął konspiracyjną przysięgę Witolda Pileckiego, a także prowadził rekolekcje, w których uczestniczył biskup Karol Wojtyła. Choć przyjaźnił się ze Stefanem Wyszyńskim, w zasadniczych sprawach potrafił przeciwstawić się nawet jemu. Zawsze w wirze zmian, został jednym z pierwszych członków Komitetu Obrony Robotników.

Duszpasterz napędzany ewangelicznym przykazaniem miłości. Apostoł Kościoła ubogiego, sam nigdy nie przyjmował pieniędzy za posługi religijne.

Książka Niewygodny prorok powstała na podstawie szerokich badań archiwalnych, świadectw współczesnych, a także rozmów z samym bohaterem. To lektura krzepiąca, po raz pierwszy w sposób pełny prezentująca życie księdza Jana Ziei.

Jacek Moskwa – dziennikarz, pisarz, wieloletni korespondent polskich mediów w Watykanie. Autor m.in. wielokrotnie wznawianego wywiadu rzeki z księdzem Janem Zieją Życie Ewangelią, Tajemnic konklawe 1978 oraz czterotomowej biografii Droga Karola Wojtyły.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 727

Data ważności licencji: 11/18/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamięci Pani Zofii „Zuli” Morawskiej,

Rozdział 1

Korzenie

Ksiądz Jan Zieja urodził się 1 marca 1897 roku.

Dokładnie 90 lat później, 1 marca 1987 roku, odwiedziłem go w warszawskiej klinice przy ulicy Lindleya. Szpital ten w czasach przed II wojną światową nosił patronat Dzieciątka Jezus, przywrócony po odzyskaniu przez Polskę wolności. Wtedy, w latach osiemdziesiątych XX stulecia, dawna nazwa nie była w użyciu, chociaż posługiwali się nią ludzie starsi. To dobry przykład panującego wtedy rozdwojenia jaźni. Komunizm dogorywał w sposób dla wszystkich oczywisty, ale sztucznie podtrzymywane były jego formy, które nie przewidywały odwołań do religii. Również pogoda była tego dnia dwuznaczna, jak to na przedwiośniu. Popadywał śnieżek, ale chwilami było już całkiem ciepło.

Wspominam o tym nie bez przyczyny. W przeddzień swoich 90. urodzin – a odwiedziłem go właśnie z tego powodu – ksiądz Zieja przeszedł operację zdjęcia katarakty, która wcześniej powodowała u niego prawie całkowitą utratę widzenia. Pawilon okulistyki mieścił się w głębi szpitalnego terenu, w budynku pamiętającym chyba jeszcze carskie czasy. Stary kapłan miał w nim separatkę. Ostatnio rozpoznawał mnie tylko po głosie, tymczasem teraz pierwszy powiedział: „Jesteś!”. Mimo stosunkowo krótkiej znajomości i ponad pół wieku różnicy wytworzył się między nami rodzaj specyficznej bliskości, jak wtedy gdy ktoś bardzo stary opowie komuś młodszemu swoje długie życie. Od pewnego czasu powstawała z tego książka, co wymagało częstych spotkań i rozmów. „Dobrze, że jesteś” – powtórzył ksiądz Zieja. Zrozumiałem, że poznał mnie bez słów, bo odzyskał wzrok. Zawsze odziany w sutannę, którą w staromodny sposób nazywał suknią, teraz miał na sobie płócienną koszulę, a może – nie pamiętam dokładnie – spraną piżamę. Wyglądał przez to na biednego i wynędzniałego, a zapadnięte policzki i zmierzwiona siwa broda potęgowały to wrażenie. Promieniał jednak radością. Przedstawił mi mężczyznę w sile wieku, który siedział przy jego łóżku:

– To mój bratanek, jest marynarzem i pływa po wodach Zatoki Perskiej, gdzie toczy się wojna.

O niebezpieczeństwach tamtejszej żeglugi rozmawialiśmy jednak później. Zapytany, jak się czuje po zabiegu, ksiądz odpowiedział krótko:

– Widzę, znowu widzę! – Cieszył się, jak dziecko, że może zobaczyć padające za oknem drobne płatki marcowego śniegu. Z tej radości zaczął opowiadać o rodzinnym domu: – Ojciec nie umiał czytać ani pisać. Matka też nie pisała, ale czytała, chociaż powoli, prawie sylabizując, tylko z książeczki do nabożeństwa. Miała jednak także starą księgę, nazywaliśmy ją Zywot.

I nagle, bez słowa zachęty z naszej strony, ten sędziwy człowiek wyrecytował cały tekst ze strony tytułowej:

Żywot wszechmocnego

syna bożego, Pana Jezu Krysta, stworzyciela i Zbawiciela

stworzenia wszytkiego. Wedle ewanielist świętych,

z rozmyślanim nabożnym

doktorów Świętego Pisma ogarniony.

Item Modlitwy rozkoszne przy umęczeniu

Bożym nowo są przyłożony.

Sprawdziłem później, zgadzało się co do słowa.

– Żywot był napisany przez Świętego Bonawenturę – opowiadał ksiądz Zieja – a przetłumaczony przez Baltazara Opecia. Miał w Polsce kilkadziesiąt wydań. Egzemplarz, który mieliśmy w chałupie, drukowany był u Zawadzkiego w Wilnie. To była ulubiona książka mojej matki. Dostała ją od ojców kapucynów z Nowego Miasta. Wcześnie uległa ich dobroczynnemu wpływowi. Sama ją z trudem czytywała, częściej kazała sobie czytać, zawsze przy tym popłakując. Muszę najszczerzej wyznać, że i mnie ta książka nauczyła rozważać życie i naukę Pana Jezusa, zanim poznałem Ewangelię, gdzie zapisane są Jego słowa.

Święty Bonawentura, z którego dzieł czerpał Baltazar Opeć, należał do najwybitniejszych franciszkanów średniowiecza. Przeprowadził w XIII wieku reorganizację tego zakonu i napisał dwa kanoniczne życiorysy Biedaczyny z Asyżu, Legendę maior i Legendę minor. Dzięki kapucynom myśl franciszkańska szerzyła się także na ziemiach polskich. Z tego, co mówił ksiądz Zieja, zrozumiałem, że Żywot spalił się razem z jego rodzinną chałupą w roku 1919. Z innych jego wypowiedzi wynika jednak, że miał tę księgę jeszcze na Polesiu i przepadła dopiero po 17 września 1939 roku.

W latach osiemdziesiątych, gdy rozmawiałem z Księdzem, również szczegóły dotyczące jego matki umknęły mojej uwadze. Poznałem je dopiero trzydzieści parę lat później z rękopisu przechowywanego razem z dużą częścią spuścizny księdza Ziei w Archiwum Archidiecezji Warszawskiej. Zapisanych wyraźnie, ale z licznymi poprawkami, 18 stron papieru kancelaryjnego jest świadectwem nie tylko czci, jaką otaczał przez całe życie swoją rodzicielkę, ale też fascynującym dokumentem życia wiejskiego w Opoczyńskiem na przełomie XIX i XX wieku1. Dbałość o szczegóły, odnośniki z uwagami na temat wymowy słów gwarowych świadczą być może, iż miał to być pierwszy rozdział planowanej autobiografii:

Najdawniejszy obraz mej matki, jaki mam w pamięci, jest nieodłączny od naszej drewnianej chałupy, poszytej słomą, miejscami porosłą zielonym mchem; i od jej wnętrza – jedynej izby mieszkalnej, w której się urodziłem i wychowałem, zanim poszedłem w świat.

Do tej izby wchodziło się przez sień, mającą dwa wyjścia: jedno na drogę, idącą przez wieś, drugie – na podwórze.

Z tej sieni, po drabinie (w latach późniejszych – po schodach) wchodziło się na górę, tj. na strych, gdzie z brzegu niosły się kury, a za zamykanymi drzwiczkami były zsypane podręczne zapasy zboża. Po wejściu do izby miało się po prawej komin, tj. kuchnię, a w jej głębi piec chlebowy. […]

[Paliło się w kuchni od rana do wieczora] […] jakieś resztki żaru przechowywały się w popiele do następnego dnia. Rankiem wystarczyło poruszyć popiół pogrzebaczem i kłaść suche drewienka lub torf, żeby ognisko się rozpaliło. Ale czasem popiół był już zimny, a zapałek w domu nie było, bo zabrał je któryś z kurzaczy, to jest moich starszych braci palących papierosy. Ojciec zażywał tylko tabaki. Wtedy matka wyjmowała z blachy dwie centralne fajerki, dawała mi i wysyłała do Walka, najbliższego sąsiada od strony wschodniej. Stawałem na progu ich izby i rzekłszy: – Pochwalony – mówiłem: – Nasi matka przysłali me, zebyście nam pozycyli ognia. Walkowa brała ode mnie fajerki, w zagłębienie jednej z nich pogrzebaczem nagarniała węgielki, nakrywała je drugą fajerką i oddawała mi. Mówiłem: – Ostajcie z Bogiem i biegłem co tchu z węgielkami do naszej chałupy. […].

Od komina na lewo odchodziła podłużna lepka, najcieplejsze miejsce do siedzenia w zimowe wieczory. Izba nie miała podłogi, zamiast niej ubitą glinę. Przy kominie zaraz przy drzwiach w kącie, w którym stawały proszalne dziady, mówiąc pacierze i oczekując na wsypanie im do torby kaszy lub mąki, stała też i brzozowa miotła, tuż przy popielniku. Ta miotła i ten popielnik odgrywały dużą rolę w pierwszych trzech latach mojego życia. Służyły nie tylko do zasypywania i wymiatania nieczystości w gwałtownej potrzebie. Z tej brzozowej miotły wyłamywała nieraz matka rózgę, łytę, i groziła mi nią, gdym się zaczynał źle sprawować lub grymasić. Nie pamiętam, żeby mnie kiedy biła tą rózgą, ale groziła nią często.

Po lewej stronie od wejścia do izby stało duże kubło z wodą przynoszoną ze studni. Dalej sofa, to jest szafa na garnki kuchenne, a przed nią cebrotka na pomyje. W tym też miejscu od czasu do czasu stawała [inna*] wielka cebrotka, napełniana ługiem, w którym prało się bieliznę, zanim dostała się pod kijanki, w sieni lub na podwórzu. Izba miała dwa okna. Jedno na wprost wejścia, zachodnie (na nim stały kwiaty doniczkowe), a przed nim stół malowany wiśniowo. Pośrodku stołu, w głębi, stała metalowa pasyjka z Ukrzyżowanym, a często (dopóki się nie stłukła) osóbka Matki Najświętszej. Przy tym stole klękało się do pacierza rano i wieczorem. W szufladzie stołu przechowywało się lusterko (przerziwotko), grzebienie, duże nożyczki, tercjarski brewiarz matki, modlitewniki i Zywot […].

Ksiądz Zieja wspominał, że na środku stołu kładziono też inną świętość: bochenek chleba przykryty lnianym obruskiem. Przed krojeniem robiono nożem znak krzyża.

Dalej na lewo, wzdłuż ściany zachodniej – łóżko z pierzyną i poduszkami. Drugie łóżko stało na prawo od stołu, wzdłuż ściany północnej. W tej to ścianie były drzwi do komory, ciemnej izby z maleńkim okienkiem, spełniającej rolę spiżarni. Nad tymi drzwiami zwieszał się od pułapu drążek na podręczną odzież damską i męską. Jadało się zawsze przy szerokiej ławie stojącej w pobliżu okna południowego. Siadało się na idącej pod ścianą niskiej ławie i kilku podłużnych, wąskich stołkach. Dużo później zjawiły się dwa krzesła! Jadło się ze wspólnej misy, używając tylko łyżek (jeszcze drewnianych, a później i blaszanych). Fajansowe talerze i miski stały w sofie za szkłami, używane tylko w wielkie uroczystości.

Górne części ściany południowej i zachodniej obwieszone były świętymi obrazami. Najbardziej utkwił mi w pamięci ten przedstawiający szczęśliwą śmierć człowieka pobożnego i straszną śmierć grzesznika. Któregoś roku zawisł na ścianie wschodniej szafkowy zegar wagowy. W kominie paliło się drewnem, a od jakiegoś czasu torfem z naszych łąk nadpilicznych [nad Pilicą]. W piecu chlebowym – zawsze drewnem. Oświetlało się izbę blaszanym kagankiem naftowym, a w latach późniejszych naftową lampą ze szkłem.

Pośrodku izby stawał warsztat tkacki, na którym matka wyrabiała piękne płótna lniane, wełniany materiał na wszelki przyodziewek kobiecy i męski. Gdy były silne mrozy, wnosiło się do izby ręczną sieczkarnię i snopy słomy. Porżnięta słoma sypała się z lodry [rodzaj sieczkarni z kołem zamachowym]2.

Czytając te wspomnienia księdza Ziei z jego dzieciństwa na przełomie wieków, przypomniałem sobie wakacje spędzone w Opoczyńskiem mniej więcej 50 lat później. Pamiętam bardzo podobną izbę oświetlaną lampą naftową. Pamiętam żeliwne koło lodry, które mogłem obracać w czasie, gdy druga osoba podsuwała pod nóż snopek słomy. Któregoś dnia pojechaliśmy z chłopakami furmanką na oddalone od wsi pole. Drogi w okolicy były nieutwardzone, ale kawałek za wsią szosa została już wybrukowana tzw. kocimi łbami. Przejeżdżała akurat jakaś ciężarówka. Koń tak się przestraszył widokiem tego nieznanego potwora, że poniósł, wywracając wóz razem z nami do rowu. Następne półwiecze całkowicie zmieniło obraz opoczyńskiej wsi, doganiającej szaleńczo pędzącą cywilizację techniczną.

Ksiądz Zieja tak opowiadał mi o swoich rodzinnych stronach w 1985 roku:

– Wieś nazywała się Osse. To Osse. Do ksiąg weszła już nazwa pisana z rosyjska. Ta Ossa. Ale nikt z nas tak nie mówił. Była taka pogaduszka miejscowa: „– Skądeście? – Z Ossego. – Ni ma psa gorsego!”. Pamiętam też piosenkę śpiewaną przez chłopców i dziewczyny: „Oj, Osse moje, Osse, da na góreczce stoi”… Autentyczna nazwa to było Osse. Powiat opoczyński, gmina Osse, bo dwór był w naszej wsi, i stąd brała się nazwa, chociaż urząd był w Odrzywole. Tam też mieliśmy nasz kościół parafialny, gdzie byłem chrzczony.

Kościół pod wezwaniem Świętej Jadwigi i Świętego Stanisława ma bardzo długą historię, ale w obecnym, neogotyckim kształcie odbudowany został po zniszczeniach pod koniec XIX wieku.

Ksiądz Jan Wencel ochrzcił niemowlę siódmego dnia po urodzeniu3.

Rodzina Ziejów – tak stało tylko w księgach, we wsi nazywano ich Kazimiercokami, bo dziadek był Kazimierz – była raczej średniozamożna. Miała pełny nadział ziemi po pańszczyźnie – włókę, czyli 30 morgów (ok. 17 hektarów). Ten spory obszar nie najlepszej ziemi był w 19 kawałkach, oddalonych nawet o cztery kilometry, ponadto była jeszcze stodoła i obora dla krów i owiec.

Ojciec, Michał Zieja, człowiek niskiego wzrostu, krępy i twardy, całkowicie oddany swojej pracy, zajmował się głównie uprawą tych poletek i hodowlą bydła. Praktyki religijne, którym oddawała się żona, niewiele go obchodziły, tyle że co niedziela chodził do kościoła. Dla dzieci był raczej surowy. Matka, Konstancja z Kmieciaków, rodziny kowali, silnie związanej z dworem w Ossem, podobnie jak mąż urodziła się jeszcze za pańszczyźnianych czasów, rok przed wybuchem powstania styczniowego. Na co dzień nazywano ją Kostką. Urodziła pięcioro dzieci. Dwoje – najstarsza Marysia i najmłodszy Roch – zmarło w dzieciństwie. Zostało trzech chłopców. Matka postarała się, aby dwaj, starszy Władysław i średni Stanisław, umieli czytać i pisać. Uczył ich pan Siedlecki, właściciel miejscowego wiatraka.

Zapis modlitwy „Ojcze Nasz” w gwarze, autograf ks. Jana Ziei

archiwum prywatne Doroty Giebułtowicz

Konstancja, raczej delikatna, wysoka i szczupła – ksiądz Zieja odziedziczył po niej posturę i jakby rzeźbione rysy twarzy – pomagała mężowi w polu i oborze, ale zajmowała się głównie pracami w domu i obejściu. Dzięki niej w rodzinie pamięć o Bogu była ciągle żywa: „Widzis, pokarał cię, że się tak kręcis” – mówiła, bo chłopak stłukł sobie kolano, biegając po izbie. Gdy w oddali zagrzmiało, wyjaśniała: „Słysys, to Bóg goda”. Janek miał potem kłopot, jak Boga kochać, kiedy Go się tak strasznie boi. Był jeszcze bardzo mały, chodził w krótkich chłopięcych majtkach, ale nosił już bardziej dorosłą katankę, kurtkę z krótkimi połami. Matka uczyła go pobożnego składania rąk przed obrazem Matki Bożej, czynienia na piersi znaku krzyża. Przyszła kolej na modlitwę. Ksiądz Zieja w jednym ze swoich wspomnień przytoczył jej gwarową wersję, jaką najpierw poznał:

Ojcynas któryz iest

w niebie – świncie

imie twoje

Przyńdź Królestwo twoje

Bundź wola twoja

jako w niebie taki na zimi.

Chleba nassego powsedniego

dej num dzisioj

I odpuźnum nasse winy

jakojśmy

odpuscumy

nasych winowajcum

I nie wódź nos

na pokusynie

ale nas zbow

ode złego amyn.

Tekst „Ojcze nasz” w poprawnej polszczyźnie pozna dopiero po przyjeździe do Warszawy na naukę. Przyszła kolej na „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę” i dziesięć przykazań Bożych. Przydała się ta nauka, kiedy do chałupy Ziejów zawitał proboszcz z Odrzywołu ksiądz Antoni Aksamitowski. Zaczął pięcioletniego chłopca egzaminować ze skromnej wiedzy o sprawach Bożych:

– Kto cię stworzył?

– Bóg Ojciec.

– Kto cię odkupił?

– Syn Boży.

– Kto cię oświecił?

– Duch Święty.

– Na co nas Pan Bóg stworzył?

– Na to, żebyśmy Go znali, kochali, Jemu służyli, a po śmierci z Nim w niebie królowali.

Widać było, że chłopak niewiele z tego rozumie, ale proboszcz wielce się zadziwił i powiedział do Konstancji: „Zieino – bo tak się do niej zwracał – to dziecko trzeba uczyć na księdza”. Tak się zaczęły zgryzoty matki, bo ojciec nie chciał słyszeć o tym, że będą uczyć pisania i czytania także trzeciego syna: „A kto będzie krowy pasoł?”. Janek chodził za krowami już od piątego roku życia. Michał, sam człowiek bardzo pracowity, gonił też do pracy synów. Jak trzeba, robił użytek z kija lub rzemienia.

Konstancja wzięła sobie jednak radę proboszcza do serca. Jej wypełnienie uznała za swoje życiowe powołanie. Zaczęła od tego, że na jarmarku w Odrzywole kupiła za trzy kopiejki elementarz. Średni brat Janka, Stanisław, podjął się roli nauczyciela. Na stronach elementarza pokazywał litery małe i duże, później całe sylaby. Używał do tego wystruganej z drewna „wskazówki”. Najtrudniej szło z sylabami złożonymi, takimi jak na przykład: de-er-zet-a ‘drza’, de-er-zet-e ‘drze’, de-er-zet-o ‘drzo’. Przez zimę przerobili w ten sposób cały lamyntarz, dopuszczono chłopca do czytania nielicznych książek i „Gazety Świątecznej”. Od gospodyni proboszcza odrzywolskiego pani Chrzanowskiej otrzymał serię zeszytów z wodnymi znakami, które trzeba było pokrywać atramentem. Prowadząc po nich pióro – a ćwiczenia były coraz trudniejsze – uczył się pisania. Gdy już tę sztukę posiadł, zaczęła go matka brać do pomocy w jej obowiązkach tercjarskich i kółka różańcowego:

– Raz na miesiąc schodziły w naszej chałupie kobiety na zmianę tajemniczek różańcowych [rozpowszechnione także teraz, zwłaszcza na wsi, arkusiki przypominające nieco karty do gry, po jednej stronie mają ilustracje poszczególnych tajemnic różańca, na odwrocie opisy i modlitwy]. Odbywało się to w niedzielę, wcześnie rano przed pójściem do kościoła. Bywało, że ja jeszcze spałem, matka budziła mnie i mówiła: – Pocytoj ze num tera Zywota. Więc, jeszcze nieubrany, w koszulinie tylko, stojąc przy wałku niezasłanego łóżka, brałem do ręki ten Zywot i czytałem głośno, co mi matka wskazała. Po skończonym czytaniu zapalała matka święconą gromnicę i [dawała] do ręki uczestniczkom zebrania, a każda z nich, trzymając świecę, mówiła: – Jezu, Maryja, Józefie świnty, ratujcie dusy moji4.

Z obowiązków pastucha Janek wyrósł, skończywszy osiem lat. Jesienią 1905 roku bardzo nieśmiało, na razie w tajemnicy przed ojcem, matka zaczęła go przygotowywać do dalszej nauki. W końcu jednak powiedziała o tym Michałowi, który się zgodził, aby chłopiec zimą zamieszkał na plebanii w Odrzywole, oddalonej od domu o parę zaledwie kilometrów. Miał się uczyć pod kierunkiem Marii Aksamitowskiej, bratanicy proboszcza. Matka zaprowadziła go do krawca, który uszył miesckie ubranko cajgowe, a także watowaną szubkę. Kupiono też nowe kamasze. Matka pouczała go, jak ma się zachowywać na plebanii, jak używać przy obiedzie noża i widelca przy jedzeniu nie z jednej miski, lecz z talerza, jak mówić „proszę” zamiast dejcie mi, jak dziękować. Starszy brat dodawał, że zamiast ino trzeba mówić „tylko”. Oboje odwieźli go na plebanię odrzywolską. Był tam jeszcze jeden chłopczyk, najmłodszy bratanek proboszcza, Tadzio. Wspólnie zaczęli przechodzić pod kierunkiem panny Marii wybrany kurs nauki: ortografię, gramatykę i rachunki.

Tej zimy Michał Zieja, ojciec Janka, ciężko zachorował. Dostał zapalenia ślepej kiszki. Żona i obaj starsi synowie chcieli go zawieźć do szpitala w Radomiu na operację. Nie zgodził się. Zażądał tylko „księdza z Panem Bogiem”. Zjawił się proboszcz Antoni Aksamitowski. Przyjechał z nim także Janek, aby się z ojcem pożegnać. Ojciec cały czas jęczał z bólu, ale wyspowiadał się i przyjął Komunię Świętą. Potem przywołał do swojego łóżka żonę i powiedział: „Kostka, to juz uc tego Janka”. Kilka godzin później zmarł.

Niedługo po pogrzebie Michała Ziei Rosjanie aresztowali księdza Antoniego Aksamitowskiego. Od dawna mieli go na oku. Proboszcz w 1898 roku podjął odbudowę kościoła w Odrzywole, który – spalony częściowo przed 40 laty – niszczał zupełnie. Zaczął gromadzić na ten cel środki. Władze wszczęły dochodzenie w sprawie nielegalnej zbiórki, ale gubernator nakazał jego umorzenie. W 1903 roku proboszcz odbył nawet pielgrzymkę do Rzymu, gdzie został przyjęty przez papieża Piusa X i otrzymał dla kościoła relikwię Krzyża Świętego. W przeddzień rocznicy wybuchu powstania styczniowego poprowadził patriotyczną procesję z Odrzywołu na groby powstańców w Ossem. Tym razem już mu się nie upiekło. Został zesłany do Krzywego Rogu na Ukrainie. Wrócił stamtąd stosunkowo szybko, bo już po kilku miesiącach, ale zakazano mu powrotu na dawną parafię. Mógł pracować w pobliskim Radomiu tylko jako wikary. W Odrzywole zastąpił go rodzony brat, ksiądz Konstanty Aksamitowski. Kiedy wracał do siebie, do Lelowa w Kieleckiem, zabrał też Janka.

Z czasów pobytu na parafii w Odrzywole ksiądz Jan Zieja zapamiętał szczególnie jedno wydarzenie. Biegając po ogrodzie, skaleczył nogę powyżej kostki. Wdało się zakażenie i noga zaczęła puchnąć. Wezwano felczera, którym był stary Żyd o przezwisku Łapka, bo nie miał jednej dłoni. Przeciął nożykiem opuchliznę, wypłynęło dużo ropy, ale po kilku dniach spuchła druga strona nogi. Po nacięciu znowu wypłynęła ropa. Między ścięgnem a kostką zrobiła się dziura na wylot, przez którą stary felczer przeciągał gazę nasyconą chloroformem. Mimo to noga nie chciała się goić. Łapka naradzał się z panną Aksamitowską i nalegał, żeby chłopca odesłać do szpitala w Opocznie, gdzie oczyszczą ranę, a w najgorszym razie utną stopę. Wezwana natychmiast matka Janka nie chciała o tym nawet słuchać: „Do szpitala? Za nic w świecie!”. Zabrała go do Ossego, a następnego dnia pojechali do Drzewicy. Tam rezydował prawdziwy doktór, poważny, starszy pan. Obejrzał chorego ze wszystkich stron, uważnie zbadał ranę i orzekł: „Zieino, nie martwcie się o tę ranę. Chore jest całe jego ciało. To je musimy leczyć. Rana się sama zagoi. Zobaczycie”. Przepisał jakieś lekarstwo, ale przede wszystkim kazał chłopca dobrze odżywiać, dawać do picia porter i zalecił kąpiel w naparze z korzeni tataraku. Matka wypełniła wszystko co do joty. Kupiła leki i porter, kąpała syna w cebrotce z wywarem. Za radą sąsiadki zaczęła też opatrywać ranę mieszaniną słodkiej śmietanki ze sproszkowaną korą brzozy. Tak kurowany chłopiec przebywał przez kilka tygodni w rodzinnej chałupie, aż zupełnie wydobrzał.

W Lelowie ksiądz Konstanty Aksamitowski zapisał Janka i Tadzia do miejscowej szkoły gminnej. Zieja przyjęty został do III klasy. Szczególną wagę przywiązywano tam do nauki rosyjskiego. Czynił w nim wystarczające postępy, dyktanda pisał bez błędów.

Postępował też rozwój jego życia religijnego. Razem z innymi chłopcami zaczął służyć do mszy świętej. Wspominał jednak, że ministrantura nie była dla niego szczególnym przeżyciem. Ksiądz Konstanty dał mu do czytania grubą książkę oprawną w czarne płótno OSakramentach Świętych – miał się z niej przygotowywać do Pierwszej Komunii Świętej. Lektura była jednak za trudna, chłopak niewiele z niej rozumiał. Nadszedł dzień, kiedy trzeba było po raz pierwszy klęknąć przy konfesjonale. Poprosił plebańskiego stangreta, niewiele tylko odeń starszego:

– Antek, powiedz, jak się trzeba spowiadać.

– Trzeba klęknąć przy konfesjonale, zmówić spowiedź powszechną, potem przeżegnać się i zacząć wyznawać grzechy. Na koniec bić się w piersi i mówić: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu”.

Nazajutrz proboszcz kazał pójść mu do kościoła filialnego w Staromieście, gdzie rezydował ksiądz staruszek.

– A ty czego chcesz?

– Spowiadać się!

– Dobrze, zaczekaj chwilę.

Zapamiętał, że ksiądz był bardzo wyrozumiały, a on sam cicho płakał.Grzechów, rzecz jasna, nie było zbyt wiele.

Pewnego razu proboszcz poprosił, aby wraz z Tadziem pomogli przelewać wino mszalne do czystych butelek. Zanurzało się rurkę w beczce i trzeba było zassać, pociągając ustami z drugiego końca. Wtedy zaczynało płynąć i można było przełożyć rurkę do butelki. W ustach zawsze coś zostawało. Nieco chwiejnym krokiem wrócili z piwnicy, a ksiądz Konstanty poddał ich próbie trzeźwości. Musieli iść prosto wzdłuż desek podłogi.

Inne przewinienie było poważniejsze. Chłopcy zauważyli, że w kancelarii parafialnej i w pokoju księdza leży na tacach sporo miedzianych grosików. Zabierali je bez większego zastanowienia. Kupowali za to cukierki.

– To nie są moje pieniądze – skarcił ich proboszcz, kiedy zauważył kradzież. – Należą do Kościoła, popełniliście więc świętokradztwo. Trzeba było poprosić, kiedy chcieliście coś kupić.

Bardzo się przejęli tymi ciężkimi grzechami, które nie powtórzyły się więcej.

Pierwszą Komunię Świętą mieli w niedzielę. Gospodyni księdza proboszcza, gruba pani Helena, zawiązała im na przedramionach białe wstążeczki na znak, że przyjęli Pana Jezusa. Może wspomnienia z tego dnia się zatarły, a może przeżycia nie były zbyt silne, bo w pamięci księdza Jana niewiele poza tym pozostało.

„Pierw nam tu na dłoniach włosy wyrosną, nim Kostka wykształci syna na księdza – mawiały sąsiadki, przed którymi matka nie przebywała swoich ambitnych planów. – To nie oska [z Ossego] gospodarka uczyć się”.

– Ale owdowiałe matczysko nie straciło ducha – wspominał po latach ksiądz Zieja. – Musiało się radzić ludzi, pytać, prosić.

Ksiądz Konstanty Aksamitowski, gorący polski patriota – podobnie jak jego brat Antoni – radził, aby oddać chłopca do prywatnej szkoły w Warszawie, gdzie nauka odbywała się w języku ojczystym. Jedyną taką możliwość stwarzało Gimnazjum gen. Pawła Chrzanowskiego. Ten generał armii carskiej dzięki swoim stosunkom w Petersburgu mógł otworzyć w Warszawie szkołę prywatną, ale na prawach państwowych, w której po polsku uczono wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem rosyjskiego, historii i geografii. Mieściła się przy ulicy Smolnej 30.

W końcu sierpnia zawieziono Janka z Lelowa do Warszawy. Stancję za przystępną opłatą zgodziła się mu wynająć pewna krawcowa, którą Konstancja poznała na plebanii w Odrzywole, Adela Hoeck. Adres: Chłodna 7, m. 11. Janek zdał egzamin do I klasy. Od razu wyłonił się jednak problem finansowy. Opłata za rok 1907/1908 wynosiła 120 rubli. Zapowiedziano jednak, że za II klasę trzeba będzie zapłacić 150 rubli. W tamtych czasach to była duża suma, spory kapitał. Na razie jednak wszystko układało się dobrze – i w szkole, i na stancji. Po blisko 80 latach ksiądz Zieja potrafił przywołać z pamięci nazwiska kolegów:

– Dziwna rzecz, pamiętam odczytywanie listy obecności: Bacciarelli, Cichy, Chrząszczewski, Daab, Ekielski, Frenkiel. To były pierwsze nazwiska na liście. Frenkiel Tadeusz, syn tego aktora, Mieczysława. Kilka nazwisk początkowych, środek zupełnie wypadł mi z pamięci, Pamiętam natomiast zakończenie: Zagoździński, Zieja. Strasznie lubiłem się uczyć. Nie trzeba mnie było napędzać, ciekaw byłem, co jest w książce, a jak ich nie starczało, to chodziłem do czytelni i bibliotek. Byłem prymusem już w pierwszej klasie. Religii uczył ksiądz Marcin Szkopowski, ale nie mam wspomnienia czegoś dźwigającego. Trzeba się było uczyć, więc się uczyłem.

A jednak wtedy właśnie przyszły pierwsze przeżycia, które pogłębiły dziecięcą wiarę. Wracając któregoś dnia ze szkoły, zwrócił uwagę na wystawiony w ulicznym kiosku numer „Myśli Niepodległej”, z podanym na pierwszej stronie tekstem Modlitwy Pańskiej: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…” – uderzyło go piękno i głębia tych słów, różnych od znanego mu gwarowego pacirza. W innym piśmie, „Rola”, zobaczył pod tytułem takie zdanie: „Katolicyzm ma własność pionu, odchylenia nie znosi”. Dopiero pa latach doszedł do wniosku, że właściwsze byłoby inne brzmienie: „Katolicyzm ma własności pełni, ciasnoty nie znosi”.

Zapamiętał z tego pierwszego roku w Warszawie to, jak wyrzucono go z kościoła przy ulicy Chłodnej. Zaszedł tam z kolegą, aby wyspowiadać się przed Wielkanocą. W ławkach siedziała spora grupa dziewcząt z jakiejś pensji. Kiedy uderzył dzwon na Anioł Pański, wybuchnął wśród nich śmiech. Ksiądz w konfesjonale powziął mniemanie, że to chłopcy tak je rozbawili. Wyskoczył do nich i wytargał domniemanych sprawców za uszy. Z poczuciem wstydu i upokorzenia musieli opuścić świątynię.

Wakacje spędził w rodzinnej wsi. Pojechali ze starszym bratem na odległe pole zbierać i wiązać w snopy żyto. Janek właśnie kontemplował piasek wydobywający się spod kół na nieutwardzonej drodze, kiedy minął ich w pędzie jakiś wolant, w którym jechał pan w kapeluszu. Stasiek na ten widok z uszanowaniem zdjął kapelusz.

– Czy ty go znasz? – zapytał młodszy brat.

– Nie.

– To dlaczego się mu ukłoniłeś?

– Ja się nie jemu kłaniam, ale jego nauce.

Zastanowiło go to. Jest na świecie coś tak czcigodnego: nauka. W czterdzieści lat potem powie mu Artur Górski: „Gdy widzę chłopa polskiego, jak zdejmuje czapkę przed kościołem, ogarnia mnie podziw i spokój”.

„Nauka i Kościół. Jest przed czym zdejmować czapkę. Chłop polski to czyni. Stąd ufność i spokój” – zapisał ksiądz Zieja w 1979 roku.

Klasę II przerabiał na korepetycjach, przygotowując się do III klasy gimnazjum państwowego. Było znacznie tańsze, a istniała nawet możliwość zwolnienia z wpisowego. Tak doradził ksiądz Antoni Aksamitowski, który wrócił z wygnania. Korepetytorem Janka był student nazwiskiem Grużewski, późniejszy sędzia w Warszawie. Korepetycje kosztowały 10 rubli miesięcznie, też zresztą niemało.

Mniej więcej w tym czasie rozegrał się znamienny epizod, jeden z tych, które w największym stopniu ukształtowały intelektualnie i duchowo księdza Jana Zieję:

Pierwszą książką, którą po przyjeździe ze wsi do wielkiego miasta jako jedenastoletni chłopiec za 3 kopiejki z pieniędzy matczynych u jakichś sekciarzy w Warszawie na ulicy Elektoralnej kupiłem, była Ewangelia św. Jana, a potem inne jej tomiki, również po 3 kopiejki nabywane. I odtąd Ewangelia stała mi się książką tak umiłowaną, że wszystko, co potem czytałem lub przeżyłem, ustawiało mi się zawsze, aż do dziś, w jakimś stosunku do Ewangelii: wszystko jej przyświadczało i o jej realizację wołało i woła5.

W roku 1985, podczas naszej rozmowy, tak te słowa skomentował:

– Lubiłem chodzić do katedry na Świętojańską, aby słuchać niedzielnych kazań. Idąc tam któregoś dnia, spotkałem się z Ewangelią wystawioną w witrynie sklepowej. Nabyłem ją. Stąd się zaczęło, a nie ze szkoły. Potem mój związek z Ewangelią, z jej czytaniem i rozważaniem, był tak bliski, że nawet to, co księża prefekci w szkole podawali, nie przysłaniało jej. Wziąłem coś z Ewangelii tak mocno, że wszystkie inne rzeczy były tylko dopełnieniem, dopowiedzeniem z boku: ani katechizm, ani liturgika, którą się przechodziło w szkole, ani historia czy dogmatyka tyle mi nie dawały. Nie tylko czytałem, ale podkreślałem, rozważałem, co mi do dziś pozostało. W domu rodzinnym pierwszą książką, którą czytałem, już jako pięcioletni chłopak, był ten Żywot wszechmocnego syna bożego, Pana Jezu Krysta według Świętego Bonawentury, stare wydanie wileńskie. Ale Ewangelia to coś więcej! Autentyczne słowa Pana Jezusa są tam, a w tamtym życiorysie tylko opowiadanie o Nim, bardzo piękne rozmyślania, wzruszające, które nie dawały mi jednak głębszego oparcia myślowego. Ewangelię czytałem tak, że potem nie widziałem nic wyższego ponad nią i do tej pory nie widzę.

Już wtedy robił wyciągi z Ewangelii w osobnych zeszytach. To był ważny krok na jego drodze do Boga, z której już nie zboczył.

Przyszedł czas egzaminu do III klasy. Ksiądz, znajomy proboszcza z Odrzywołu, uczył religii w VIII Gimnazjum Państwowym. Znajdowało się ono na warszawskiej Pradze, gdzie dziś jest VIII Liceum Ogólnokształcące im. Władysława IV.

Razem z Zieją zdawało egzamin jeszcze dziewięciu chłopców, wśród nich pewien Żyd. Zdali tylko oni dwaj. Uradowany Janek kupił sobie czapkę gimnazjalisty i pojechał do domu jako uczeń klasy III. Konstancja nie wiedziała, jak dać wyraz swojej radości i dumie. W ciemnej komorze – spiżarni ich chałupy – kazała powiększyć maleńkie okienko, aby najmłodszy syn miał własne letnie pomieszczenie.

– Dar matczynego serca – wspominał po latach. – Kiedy przebudziłem się tam rano, słyszałem, jak krzątała się po izbie, po sieni, podwórzu. Nuciła półgłosem Godzinki o Najświętszej Maryi Pannie. Umiała je na pamięć. Ta melodia Godzinek, widok rozradowanej matki, zawsze noszącej się, także po obejściu, w stroju opoczyńskim, używającej w rozmowach miejscowej odmiany gwary mazurskiej, smak razowego chleba wyrabianego w drewnianej niecce i pieczonego na liściach kapusty lub chrzanu – to najmilsze wspomnienia tamtego lata. Byliśmy bardzo szczęśliwi i chcieliśmy tym szczęściem obdzielić wszystkich. „Matulu, jak już będę księdzem, to Magdzie Walkowej kupię krowę” – powiedziałem któregoś dnia. Ta Magda to była chrześnica mojej matki, córka sąsiadów, do których biegałem z fajerką, by od nich pożyczyć ognia. Matka, uśmiechnięta, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała: „Będzie, jak Bóg da!”. W kilka lat potem Magda wyszła za mąż za mojego stryjecznego brata, Łukasza. Rodząc mu córeczkę, Marysię, odeszła na tamten świat.

Szczęście Janka prysło znacznie wcześniej. Do Warszawy wrócił 1 września. Pobiegł zaraz do gimnazjum, aby zobaczyć swoje nazwisko na liście III a. Nie znalazł. Szukał w III b i w III c. Zrozpaczony, ale zdeterminowany 12-letni zaledwie chłopiec zwrócił się odważnie do inspektora: „Gaspadin inspektor, w katoryj kłas ja priniat?”. Rosyjski miał opanowany dobrze, jeszcze od czasu szkoły elementarnej w Lelowie. Wszedł w ten język bardzo głęboko. Do końca życia pamiętał wiele wierszy, dyktanda z pułapkami ortograficznymi pisał bezbłędnie. Dzięki temu zdał tak śpiewająco egzamin wstępny. Inspektor zapytał o nazwisko. „– Zieja. – Nikto nie priniat! Niet miest”. Tymczasem na liście znalazło się nazwisko jednego z tej egzaminowanej dziesiątki, syna rosyjskiego pułkownika. Zdawał z nimi przed wakacjami, ale oblał. Ani Ziei, ani tego Żyda nie było. Janek w rozpaczy zaczął biegać po innych gimnazjach państwowych, ale wszędzie słyszał tę samą odpowiedź: „Niet miest!”.

Musiał III klasę znowu przerabiać na korepetycjach. Uczył go syn pewnej znajomej, ukończył właśnie uniwersytet w Krakowie. Z tego względu nie przygotowywał do gimnazjum rosyjskiego, ale do polskiego. Matka i brat, powiadomieni o tym wszystkim, zgodzili się, bo nie mieli wyjścia. Ciężki to był dla nich rok. Trzeba było nająć parobka do robót gospodarskich, służącą do pomocy w domu i pastucha do bydła. W sprawie edukacji syna Konstancja pisała do plebanów w Odrzywole i Drzewicy, do dziedziców okolicznych dworów. Gospodarzom i żywicielom syna zobowiązała się dostarczać co dwa tygodnie furgonami żydowskimi kursującymi między Drzewicą a Warszawą produkty spożywcze: masło, ser, jajka, słoninę, kaszę i chleb. Czasami sama się z nimi zabierała. Pewnego razu przebyła tę drogę – 91 kilometrów! – pieszo, niosąc koszyk z żywnością. Tłumaczyła synowi, że zabrakło jej rubla na opłacenie fury.

Nadszedł maj 1910 roku. Rodzina, u której mieszkał chłopiec, czytywała regularnie „Kurier Warszawski”. Ukazała się tam lista polskich gimnazjów prywatnych z terminami egzaminów wstępnych do tych szkół. W jednym z tych anonsów można było przeczytać: „Gimnazjum Zygmunta Wielopolskiego utrzymywane przez Koło Szkolne pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki”. „To będzie dobra szkoła, skoro ma takiego patrona!” – pomyślał. Zaniósł papiery na ulicę Bracką 18, bo taki adres był podany w ogłoszeniu. Miał jeszcze na głowie kaszkiet rosyjskiego gimnazjalisty, kupiony w chwili radości po dobrze zdanym egzaminie. „– A ty co w takiej czapce chodzisz? – zbeształa go pani w sekretariacie. – Nie mam innej – odpowiedział i zapytał o program, z którego należy się przygotować. – Żadnego programu nie ma, przyjdź na egzamin, to zobaczysz, z czego się zdaje”. Okazało się jednak, że i tak jest dobrze przygotowany. Zdał i został przyjęty do IV klasy. Z tą radosną nowiną pojechał do domu na wieś. Matka jednak wcale się nie ucieszyła: „– Wiesz, chodziłam po radę do proboszcza, polecił mnie dziedzicowi z Przysuchy, panu Dembińskiemu. Ten powiedział, że owszem, może pomóc, ale tylko, jeśli podejmiesz naukę w szkole, którą razem z innymi finansuje. – Mamo! Właśnie do tej szkoły zdałem! – Pan Henryk Dembiński był członkiem Koła Szkolnego pod wezwaniem Świętego Stanisława Kostki. Uradowani poszli do Przysuchy podziękować dziedzicowi. Pan Henryk Dembiński finansował później jego naukę od klasy IV do końca gimnazjum.

Wyłonił się natomiast inny problem. Kobieta, u której wynajmował stancję, dostawała od matki Janka ze wsi wiktuały, ale te przestały jej smakować: „Taki chleb, jaki twoja matka przysyła, to w Warszawie tylko świnie jedzą”.

– Mój Boże! – wspominał ksiądz Zieja po latach. – Toż to świętokradztwo. Chleb mojej matki, który z wdzięcznością przyjmowały częstowane nim plebanie i dwory, tak wzgardzony. Nie mogę tam mieszkać. Nie mogę! To gdzie? U kogo? Przez dwa tygodnie mieszkałem u bardzo dobrych ludzi, w strasznej jednak suterynie, a potem przez trzy tygodnie u pewnego niewierzącego małżeństwa. Ci ludzie mówili mi: „Ty chcesz być księdzem? Popatrz, jacy oni są!”. Głośna była wtedy sprawa Damazego Macocha, rabusia i mordercy, który był zakonnikiem na Jasnej Górze. „To dlatego właśnie chcę być dobrym księdzem”, odpowiedziałem, ale oczywiście nie mogłem tam dłużej zagrzać miejsca. Te kłopoty mieszkaniowe spadły, naturalnie, na głowę mojej matki. Przyszła jej do głowy dobra myśl. Ma w Warszawie koleżankę z dzieciństwa, Kasię. Przyjechała na służbę, ale wyszła za szewca, który nazywał się Tomasz Płoska. Jest ich tylko dwoje, nie mają dzieci. „Może oni przyjmą cię na mieszkanie” – powiedziała. Poszedłem do nich. Przyjęli! W ich kuchni był warsztat dla dwunastu czeladników, a w pokoju łóżko, komoda i szafa. Dla mnie rozściełano na podłodze siennik, na dzień chowany w łóżku gospodarzy. Byłem im bardzo wdzięczny, ale niewiele z tego domu skorzystałem, raczej to ja coś wnosiłem.

Zaprzyjaźnił się natomiast z rodziną Paciorkowskich. Staś był jego kolegą z klasy. Janek dawał korepetycje jego młodszemu bratu. Paciorkowski był adwokatem, a jego żona – całkowicie oddana rodzinie – była bardzo dobrą kobietą. W dodatku miała na imię Konstancja, jak jego matka. Ich córka przebywała w Szwajcarii, wyszła później za przedstawiciela znanej rodziny Chłopickich. Starszy syn studiował w Petersburgu prawo. Staś kochał polską poezję, zwłaszcza Norwida. Zginął w Katyniu. Dom był bardzo patriotyczny.

– Miłość ojczyzny i poezji, od nich to do mnie szło. – Ksiądz Zieja, mówiąc o tej rodzinie, zawsze się wzruszał.

W późniejszym życiu księdza Jana Ziei kapitalne znaczenie miało to, że mecenas Stanisław Wilhelm Paciorkowski (adwokat i autor prac publicystyczno-prawnych) był zaangażowany w pomoc osobom represjonowanym przez władze carskie za udział w rewolucji 1905 roku. Należał do Koła Obrońców Politycznych, na czele którego stał adwokat Stanisław Patek. Współorganizatorką tej organizacji była Stefania Sempołowska, prywatnie partnerka życiowa Patka. W okresie międzywojennym ona z kolei była współorganizatorką Towarzystwa Opieki nad Więźniami „Patronat”. Młody ksiądz Zieja utrzymywał z nim kontakty. Z ideą patronacką czuł się związany przez całe życie. W 1981 roku został nawet wybrany na honorowego przewodniczącego reaktywowanego „Patronatu”. Natomiast podczas okupacji hitlerowskiej opiekunką chorej Sempołowskiej była młoda prawniczka, członkini Polskiej Partii Socjalistycznej – Wolność, Równość, Niepodległość, Aniela Steinsbergowa. Kontakty, które doprowadziły księdza Zieję, ale także mecenas Steinsbergową do Komitetu Obrony Robotników, nawiązał więc kilkadziesiąt lat wcześniej.

W każdym razie pierwszy impuls opieki nad więźniami wyszedł od obydwu Stanisławów Paciorkowskich, ojca i syna. Udzielali oni pomocy Janowi Krahelskiemu6, uwięzionemu w związku z zamachem na generała-gubernatora warszawskiego Gieorgija Skałona, w czym uczestniczyła też jego siostra, Wanda. Jan Krahelski był ojcem Krystyny Krahelskiej, której twarz ma warszawska Syrenka. Jest ona autorką jednej z najbardziej znanych piosenek konspiracji i Powstania Warszawskiego: Hej, chłopcy, bagnet na broń. Napisała ją dla batalionu „Baszta”, którego kapelanem był ksiądz Jan Zieja. Zadziwiające, jak te wszystkie sprawy się wokół niego zazębiają.

O ile mógł sobie po dziesięcioleciach przypomnieć, Stefanię Sempołowską poznał u Stanisława Michalskiego (1865–1949). Zapraszał on ucznia VI albo VII klasy gimnazjum na zebrania, w których uczestniczyli starsi, poważni panowie, dyskutujący o równie poważnych sprawach. Michalski, działacz społeczno-oświatowy, w niepodległej Polsce był organizatorem życia kulturalnego, m.in. dyrektorem Funduszu Kultury Narodowej. Należał do założycieli organizacji znanej jako „444”, czyli Czysta Ręka, powiązanej z masonerią i zmierzającej do zjednoczenia różnych nurtów politycznych w walce o niepodległość. Powstała ona jednak w roku 1918, a kontakty młodego Jana Ziei z kręgiem Michalskiego rozpoczęły się kilka lat wcześniej, jeszcze przed wybuchem wojny światowej, i były formą opieki intelektualnej nad zdolnym, ale niezamożnym młodym człowiekiem, co sprowadzało się do udostępniania mu książek z bibliotek i nauki języka angielskiego. Nad wiek rozwinięty intelektualnie gimnazjalista nie znał nawet nazwisk ludzi z tego kręgu, ale niewątpliwie wiele na tych kontaktach skorzystał, ucząc się zwłaszcza szacunku dla nauki.

Innym znajomym Janka Ziei z kręgów politycznych był Aleksander Zawadzki (1859–1926), jeden z twórców Narodowego Związku Chłopskiego. Organizacja ta narodziła się jako niepodległościowa fronda w Narodowej Demokracji, sympatyzując raczej z orientacją skłaniającą się ku państwom centralnym i piłsudczykom. Dojrzewającego politycznie chłopca zaciekawił jej ludowy charakter:

– Miałem taki zwyczaj, że wracając ze szkoły, czytałem po drodze wszystko, co tylko było w gazetach wystawionych w kioskach czy witrynach. Zobaczyłem któregoś dnia „Lud Polski”. O! Zaraz nabyłem to pismo, bardzo mnie zaciekawiło. Znalazłem tam takie zdanie: „Bracia chłopi! zdaliście egzamin w tysiąc dziewięćset piątym i tysiąc dziewięćset szóstym roku”. Pamiętałem jeszcze te pochody narodowe. To mi odpowiadało. Poszedłem do redakcji mówić z panem redaktorem, jak chłop polski zdał egzamin.

Panu Zawadzkiemu bardzo się spodobałem. Powiedział: „Przyjdź do nas”. Zaglądałem więc często, przyprowadziłem też kilku swoich kolegów. Pracowaliśmy przy wydawaniu pisma, jego pakowaniu i wysyłaniu. Zawadzki, używający pseudonimu „Grzegorz Wierny”, przygotowywał robotę niepodległościową.

Jego żona utrzymywała kontakt z nauczycielstwem w całej Polsce.

Żądny działania gimnazjalista nie poprzestawał na tym. Od 1912 roku należał do ruchu skautowskiego, który powstał w szkole bez wiedzy dyrektora, a także ruchu samokształceniowego PET7. Wciągnął go szkolny kolega Stefan Kapuściński.

Jan Zieja w tym czasie nie przestawał, nawet w okresie krótkotrwałego kryzysu wiary, myśleć o tym, żeby zostać księdzem. Bardziej niż religia zajmowała go jednak tematyka społeczna i niepodległościowa. Jego ówcześni mistrzowie, przede wszystkim Michalski i Zawadzki, nastawieni byli pozytywistycznie. Jego też interesowała filozofia przyrody. Miał niezłych katechetów: w I klasie gimnazjalnej księdza Marcina Szkopowskiego, a w klasach od IV do VIII księdza Romana Archutowskiego. Lekcje pierwszego – jak wspomniano – nie wywarły na nim jakiegoś szczególnego wrażenia. Drugiego zresztą też nie. W dodatku księdzu Archutowskiemu nie odpowiadała fascynacja młodych chłopców radykalnymi prądami społecznymi i politycznymi. „Bracia chłopi, bracia chłopi, ciągle ci bracia chłopi” – narzekał.

Janek Zieja chłonął polską literaturę i wiedzę o niej. Miał świetnych profesorów – prawdziwych idealistów, którzy przekazywanie wiedzy uważali za swoje powołanie – takich jak Bohdan Nawroczyński, Tarkowski czy Manfred Kridl. Ostatni z nich był raczej typem nauczyciela zajmującego się suchymi faktami, ale dwaj pozostali zarażali entuzjazmem, wychodząc daleko poza program nauczania. U schyłku życia ksiądz Jan Zieja uważał, że oprócz Ewangelii w największym stopniu ukształtowała go właśnie wielka poezja ojczysta. Dyrektor gimnazjum Adam Jaczynowski zawsze brał zastępstwa za nieobecnych nauczycieli i zawsze mówił wtedy o historii Polski, której nie było w programie, wiążąc to ze sprawami współczesnymi.

– Powaga miłości ojczyzny, to od niego szło! – wspominał ksiądz Zieja.

Jeśli chodzi o wybór drogi życiowej, to ciągle, gorączkowo szukał. Myślał, żeby studiować nauki przyrodnicze, fizykę, chemię… Chciał się dowiedzieć, czy istnieje Bóg. Czytał książki o pozytywizmie, ale i o ateizmie. Któregoś roku nie przystąpił do spowiedzi wielkanocnej, bo uznał się za niewierzącego. Szybko jednak przezwyciężył kryzys wiary. Pomogła mu znajoma dziewczyna, której udzielał korepetycji i którą bardzo polubił. Zobaczył ją, jak przyjmuje Komunię Świętą…

Interesowało go szczególnie pogranicze religii i radykalnej myśli społecznej. Sprowadził sobie nawet francuskie teksty księdza de Lamennais’go Livre du peuple i Paroles d’un croyant. Przygotowując się do udzielania korepetycji, kupił u Gebethnera i Wolffa (za całego rubla!) dzieło Friedricha Wilhelma Foerstera Wychowanie człowieka, głębokie i przepojone duchem religijnym. Studiował je z wielką uwagą. Czytał także apologię religii W pogoni za prawdą Aleksandra Mohla. Fascynowała go wielka poezja polska. Miał cztery tomy dzieł Mickiewicza, dzięki Stasiowi Paciorkowskiemu odkrył Norwida. Głęboko poruszyła go lektura książek Stanisława Szczepanowskiego – Nędzy Galicyi w cyfrach i Myśli o odrodzeniu narodowem. Natomiast zupełnie nie odpowiadało mu dzieło księdza Antoniego Królickiego Ideał kapłana, które dostał do przeczytania od prefekta gimnazjalnego księdza Archutowskiego, gdy wyjawił mu, że myśli o wstąpieniu do seminarium duchownego. Zarysowany tam model kapłana wydał mu się sprzeczny z Ewangelią. Wolał Mickiewiczowskie Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego. Przede wszystkim jednak Ewangelię. Czytał, podkreślał, robił wypisy. Biegał po mieście na odczyty religijne.

Gdy był w starszych klasach gimnazjum, dawał korepetycje młodszym kolegom, m.in. Tadziowi Wiszniewskiemu z Mohylewszczyzny, który przyjechał do Warszawy z matką. Dzięki niej właśnie poznał Stanisława Michalskiego. Podczas wakacji po VI klasie jeździł do majątku Rady koło Krakinowa w guberni kowieńskiej na tzw. kondycję, to znaczy, aby przygotowywać do gimnazjum Kazia Szwoynickiego, syna znanego malarza Romana Szwoynickiego. Chłopak, późniejszy dziennikarz, zdał bardzo dobrze. Korepetytora zaproszono też na następne wakacje. Spędzał tam lato 1914 roku, kiedy wybuchła wojna. Był świadkiem gorących dyskusji z sąsiadami w domu państwa Szwoynickich: jaką orientację powinni przyjąć Polacy? Z Rosją czy z mocarstwami centralnymi? Roman Szwoynicki był zdania, że po manifeście wielkiego księcia Mikołaja na carat mimo wszystko można liczyć. Janek był zbyt młody, aby jego głos brano pod uwagę w tych sporach, ale swoje wiedział. Zarówno PET, jak i podziemny skauting polski, do których należał, miały silne kontakty z niepodległościowymi organizacjami młodzieżowymi w Galicji.

Jan Zieja, Warszawa, ok. 1915

archiwum prywatne Jana Andrzeja Tomczyka

Rodzice Kazia zatrzymali Zieję przez kilka miesięcy, aby oszczędzić mu niebezpieczeństw związanych z bliskością frontu. Wrócił do Warszawy dopiero w marcu 1915 roku. W związku z tym, że zbyt krótko – jedynie przez trzy miesiące – uczęszczał do VIII klasy, rosyjskie władze oświatowe odmówiły mu prawa zdawania matury. Otrzymał tylko świadectwo ukończenia siedmiu klas. Czuł się bardzo rozgoryczony, ale już postanowił, że wybierze drogę kapłaństwa. Odwiedził regenta warszawskiego seminarium duchownego, późniejszego biskupa, księdza Stanisława Galla. Wyjaśnił swoją sytuację: szkołę w zasadzie ukończył, ale nie ma matury i świadectwa. „Owszem, przyjmiemy – odpowiedział ksiądz regent. – Nawet na wyższy kurs, jeśli kawaler pomyślnie zda egzamin z filozofii”. Trudno było znaleźć podręcznik do filozofii po łacinie, nie miały go ani księgarnie, ani biblioteki.

Wahania dotyczące wyboru drogi życiowej jeszcze zupełnie go nie opuściły. Niedoszły maturzysta pojechał na żniwa do rodzinnej wsi. Jego strony okupowały wojska austriackie, ale pod tą skorupą buzowała już Polska. Aleksander Zawadzki mianował Zieję wójtem Narodowego Związku Chłopskiego na powiat opoczyński. Kusiła myśl, aby osiąść na rodzinnej gospodarce, z którą borykała się Konstancja:

– „Matulu, jesteście sami” – powiedziałem. – W rozmowie z nią zawsze używałem liczby mnogiej „wy”, nigdy nie mówiłem „ty”. „Matulu, jest wam ciężko, zostanę z wami na wsi. Zacznę uczyć tutejsze dzieci i będę wam pomagał”. A na to matka: „Synu, jeśli naprawdę chcesz być księdzem, to ja ciebie nie zatrzymuję. Dawałam sobie radę dotychczas, dam se i dalej. Bóg mnie nie opuści. Ty idź swoimi drogami. Idź do seminarium już teraz”. Jej słowa były jak ostatnie namaszczenie – powiedział mi ksiądz Jan Zieja we wrześniu 1985 roku.

Proboszcz z Drzewicy, staruszek, odradził mu jednak seminarium warszawskie:

– Gdzie tobie w takie mury? Idź do naszego seminarium w Sandomierzu. Położone jest w ogrodzie, w pięknych warunkach, klimat jest tam lepszy. W Warszawie tylko suchot dostaniesz.

* Wszystkie objaśnienia w nawiasach kwadratowych w cytatach są autorstwa Jacka Moskwy.
1 "Że zostałem księdzem, zawdzięczam to swej matce, która do końca swego życia chodziła w wiejskim stroju chłopskim i mówiła chłopską gwarą, choć nauczyła się czytać i czytywała książki pobożne pisane językiem bądź co bądź literackim. Dlatego dziś, przepraszając swoją matkę za to, że w pierwszych latach szkolnych wstydziłem się nieraz tych chłopskich jej strojów i chłopskiej mowy, wyśmiewanej przez warszawskich mieszczuchów – zaczynam spisywać swoje wspomnienia właśnie gwarą mej matki i mojej wsi, idącą za mną do dziś, jak najpiękniejsza muzyka". (Ks. Jan Zieja, Ksiądz iksięża mojego dzieciństwa, mps, Archiwum Doroty i Jacka Giebułtowiczów.)
2 Archiwum Archidiecezji Warszawskiej, Kolekcja ks. Jana Ziei, sygn. 155 23, ks. Jan Zieja, Konstancja z Kmieciaków Zieina, rkps.
3 Archiwum Doroty i Jacka Giebułtowiczów, ks. Jan Zieja, Mój biogram, rkps.
4 Archiwum Archidiecezji Warszawskiej, Kolekcja ks. Jana Ziei, sygn. 155 23, ks. Jan Zieja, Konstancja z Kmieciaków Zieina, rkps.
5 Miesięcznik „Znak”1962 nr 6 (96), s. 821.
6Więźniów odwiedzać. Z ks. Janem Zieją rozmawia Edward Płochacz, „Gazeta Wyborcza”, wydanie warszawskie, 24–25.10.1992.
7 Związek Młodzieży Polskiej „Przyszłość”, tajna organizacja młodzieży narodowej szkół średnich o charakterze niepodległościowym, działająca w zaborach rosyjskim i austriackim.

Rozdział 2

„Nie będziesz zabijał”

Wyobraźmy sobie taką scenę: młody człowiek, już 18-letni, idzie ulicami Starego Miasta w Sandomierzu, pytając o seminarium duchowne. Wysoki i szczupły, ma czuprynę ciemnych włosów i niebieskie oczy, jest w kurtce z surowego litewskiego samodziału, niesie wiklinowy koszyk z osobistymi rzeczami. Przyjechał koleją do Tarnobrzega, przeszedł most na Wiśle i zmierza ku swojemu przeznaczeniu. Wychodząc z Bramy Opatowskiej, widzi kościół Świętego Michała Archanioła i okazały budynek seminarium, dawny klasztor Benedyktynek. Spogląda w prawo na ogród i ładny dom doktora Krawczykowskiego. Widzi chorągiewkę biało-czerwoną i napis: „Werbunek do Legionów Polskich”. Na warcie stoi ułan – człowiek w mocno podeszłym wieku, z okazałymi siwymi wąsami – w wysokim czako, przypominającym czasy wojen napoleońskich czy powstania listopadowego. Obok kręcą się inni żołnierze, ale mają na głowach okrągłe czapki koloru szarego, z niewielkim daszkiem, tzw. maciejówki. Wyróżnia się tylko ten ułan. Woła: „Kawalerze, kawalerze, może do nas!”.

To musiała być silna pokusa. Jan Zieja utożsamiał się całkowicie ze sprawą niepodległości Polski. Kilka tygodni wcześniej, jako wójt Narodowego Związku Chłopskiego na powiat opoczyński, otrzymał zadanie wybadania nastawienia miejscowej ludności do Legionów. Wiele dni wędrował, głównie na piechotę, po okolicznych wsiach. Złożył później raport „Grzegorzowi Wiernemu”. Wynikało z niego, że chłopi są jeszcze nieufni, wolą trzymać się z daleka. Ziemiaństwo, inteligencja – na przykład nauczyciele – byli za Legionami. Opcja rosyjska nie wypaliła, a carat wyraźnie dożywał swoich dni.

Słuchając we wrześniu 1985 roku wspomnień księdza sprzed lat dokładnie 70, podchodziłem do nich z pewnym sceptycyzmem. Skąd mógł przypuszczać – a powiedział mi to – że wartownikiem, który zachęcał go, by wstąpił do Legionów, był akurat Wacław Sieroszewski? Teraz, gdy po kolejnych dziesięcioleciach znowu słucham nagrań naszej rozmowy (na kasecie z taśmą zarejestrowały się też jakieś dziwne gwizdy) i jednocześnie zaglądam co chwila do internetu, aby sprawdzić różne szczegóły, uderza mnie, że wszystko musiało dziać się właśnie w ten sposób. Wacław Sieroszewski na zdjęciach z tego okresu prawie zawsze występuje w ułańskim czako, chociaż inni legioniści są w maciejówkach. Znany pisarz i podróżnik, były zesłaniec syberyjski odróżniał się od współtowarzyszy także wiekiem. Miał 57 lat, a większość legionistów to byli ludzie młodzi, w każdym razie młodsi od niego.

– Moja droga jest inna – odpowiedział Jan Zieja wąsatemu ułanowi i pokazał na gmach seminarium.

– Tak, są różne drogi. Szczęść ci, Boże! – usłyszał.

Bardzo obawiał się egzaminu wstępnego, bo był tu pierwszym absolwentem szkoły polskiej, a nie rosyjskiej. Niepotrzebnie. Z polskiego trzeba było napisać wypracowanie na zadany temat, z łaciny – przetłumaczyć parę zdań na polski. Gdy oddawał kartkę, egzaminator podał mu nowy tekst: „Jeśli to też przetłumaczysz, zostaniesz przyjęty od razu na kurs wyższy”. Kandydat pomyślał, że rok pierwszy ma już załatwiony, jest szansa, aby się dostać na drugi. Zadanie nie było trudne, wykonał je w lot i oddał kartkę. Egzaminator przeczytał i powiedział: „Bardzo dobrze, będziesz przyjęty od razu na kurs trzeci, teologiczny, ale musisz zdać egzamin z filozofii”. Dwa pierwsze lata seminarium poświęcone były głównie studiom tej gałęzi wiedzy. Zawezwano księdza filozofa, aby go przepytał. Pierwsze pytanie dotyczyło różnicy między spostrzeżeniem a pojęciem. Po latach ksiądz Zieja nie pamiętał już, jak odpowiadał, w każdym razie egzaminator nie był nim zachwycony. Kandydat wyrecytował nazwiska pozytywistycznych filozofów, których poznał w warszawskiej bibliotece, gdzie zaprowadził go Stanisław Michalski. „No to się nie dogadamy – powiedział ksiądz filozof. – Przyjmiemy pana na trzeci kurs, ale dam do przeczytania pewną książeczkę i porozmawiamy raz jeszcze około Wielkanocy”. Mówiąc to, wręczył gruby mu dzieło księdza Franciszka Gabryla, prekursora neotomizmu w Polsce, zmarłego rok wcześniej rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prawdopodobnie była to Metafizyka ogólna. W końcu jednak powtórnego egzaminu kandydat nie musiał zdawać.

Pierwsze zetknięcie z seminarium przyniosło bardzo istotne pogłębienie jego wyobrażeń o tym, czym jest kapłaństwo:

– Najważniejszą sprawą były pierwsze rekolekcje, już na wstępie roku szkolnego tysiąc dziewięćset piętnastego i szesnastego. Prowadził je jezuita z Krakowa, ojciec Henryk Haduch. Były wspaniałe! To one jakby dopełniły we mnie sprawę powołania. Do tej pory patrzyłem na kapłaństwo jedynie od strony społecznej. Z Ewangelii czerpałem nie dogmaty, ale przede wszystkim zasady moralne; widziałem w niej wezwanie do miłości społecznej. O Panu Bogu mniej myślałem. Tymczasem rekolekcjonista mówił nam o wielkości, wspaniałości, majestacie Boga i o tym, że decyzja służenia Mu – a tym jest kapłaństwo – stanowi najpraktyczniejszy wybór w życiu, jakiego można dokonać.

Wielekroć słyszałem, jak ksiądz Jan Zieja w ostatnich latach swojego życia mówił w ten sposób o swoim kapłaństwie, z ogniem, w natchnieniu. Mawiał, że ksiądz ma większą misję niż Matka Boża nawet, bo tylko on może sprowadzić Pana Jezusa na ołtarz. Nastroje wśród alumnów sandomierskiego seminarium były jednak mniej uduchowione. W większości szli tam chłopscy synowie, dla których zostanie księdzem stanowiło jedną z dróg awansu społecznego, jak wybór zawodu nauczyciela czy urzędnika. Myśleli o swoich sprawach bytowych, o tym, co im rodzina z domu przysyła. Czasy były trudne, wojenne.

Uczyli się filozofii i teologii z podręczników – stąd dotąd. Obserwując ich, nie widziało się jakichś wybitnych powołań. Życie intelektualne czy towarzyskie prawie nie istniało. Kilka lat później ksiądz Zieja miał referat na zjeździe absolwentów sandomierskiego seminarium. W idealistyczny sposób mówił o powołaniu kapłańskim. Gdy skończył, podchodzili do niego dawni koledzy z gratulacjami: „Wiemy, że tak być powinno, ale nie mamy odwagi zacząć, zacznij ty, a za tobą pójdziemy”. Jaki to był ideał? Już w seminarium jasno się przed nimi rysował. Jezus powiedział: „Błogosławieni ubodzy” (Mt 5, 3). On tak chciał żyć i chciał, żeby tak żyli inni. Tymczasem na co dzień w wielu parafiach widziało się zwykłe zdzierstwo.

Ks. Jan Zieja z matką, ok. 1920

archiwum prywatne Jana Andrzeja Tomczyka

W seminarium Jan Zieja rozczytuje się w biografiach kapłanów, na których chce się wzorować: błogosławionego Jana Chrzciciela Marii Vianneya , proboszcza Ars (jego kanonizacja nastąpi dopiero w 10 lat później), i Świętego Wincentego à Paulo. Z profesorów najwięcej zawdzięczał księdzu Julianowi Młynarczykowi (prawo kanoniczne i teologia moralna), księdzu Janowi Wyrzykowskiemu (historia Kościoła) oraz księdzu Henrykowi Czernikowi (teologia dogmatyczna). Wspominał, że ich słowa stanowiły dobre uzupełnienie wiedzy książkowej i przygotowywały do pracy duszpasterskiej.

Z powodu działań wojennych seminarium w Sandomierzu było nieczynne przez rok. Z tego względu kurs III, na który dostał się Zieja, i IV przerabiano w ciągu jednego roku. W seminarium był więc tylko trzy lata. Studiujący równolegle z nim przyjęli święcenia w roku 1918. On z racji młodego wieku miał na nie czekać jeszcze rok. Wiosną 1918 roku otrzymał tylko subdiakonat. Przeżywał zresztą wahania, czy się w ostatniej chwili nie wycofać. Wiązały się one z obawami, że praktyka kościelna nie idzie śladem Ewangelii, zwłaszcza w kwestii ubóstwa, zastępując je wyciskaniem z wiernych świadczeń pieniężnych i materialnych. Jego ojciec duchowny rozwiał jednak te wątpliwości.

Jako subdiakon otrzymał przydział do swoich rodzinnych stron. Miał w roli wikarego pomagać proboszczowi Drzewicy księdzu Stanisławowi Klimeckiemu. Ten powierzył mu głoszenie wszystkich kazań niedzielnych i świątecznych. Już wtedy ujawnił się wielki talent kaznodziejski kleryka Ziei. Pierwsze kazanie wygłosił na odpuście w miejscowości Rożek w parafii Gielniów. Wykładowca katechetyki ksiądz Wacław Kosiński radził mu, aby teksty kazań przygotowywał pisemnie. Robił tak: teksty brał na ambonę, ale nie czytał ich, tylko mówił z pamięci to, co miał napisane. Powoli nabierał odwagi, notował tylko zasadnicze punkty. Ten zwyczaj pozostał mu przez całe życie. Ponieważ zapis magnetofonowy upowszechnił się dopiero w ostatnich dziesięcioleciach życia księdza Ziei, większość jego kazań – z wyjątkiem tych, które napisał z myślą o druku – znana jest tylko z notatek słuchaczy. Nie oddają one, rzecz jasna, jego wspaniałego stylu oratorskiego.

Za dyspensą papieską mógł otrzymać święcenia kapłańskie, mając 22 lata. Czekając na nie, spędził kilka miesięcy w dworze państwa Ćwirko-Godyckich w Oblasach (Oblassach) w parafii Janowiec, 42 wiorsty od Kozienic. Przygotowywał do Pierwszej Komunii Świętej syna Krystyny Faszczowej, Felusia. Uczył też inne dzieci z okolicy.

Pamiątka mszy prymicyjnej odprawionej w Drzewicy 13 lipca 1919 (awers)

archiwum prywatne Jana Andrzeja Tomczyka

Diakonat przyjął 29 czerwca 1919 roku w kościele parafialnym w Ostrowcu. Tego samego dnia dostał wiadomość, że w parafii Fałków w powiecie koneckim umarł jego opiekun i promotor kapłaństwa Antoni Aksamitowski. Święcenia kapłańskie otrzymał 5 lipca z rąk biskupa sandomierskiego Mariana Ryxa w jego domowej kaplicy. Mszę prymicyjną odprawił w Drzewicy w najbliższą niedzielę 13 lipca. Przyjęcie prymicyjne dla rodziny i gości urządził z tej okazji poczciwy ksiądz Stanisław Klimecki. Na to radosne wydarzenie położył się jednak pewien cień. Młody kapłan pragnął celebrować swoją pierwszą mszę w rodzinnej wsi. Jego ojciec chrzestny, kowal Paweł Kmieciak, chciał na te okazję odnowić murowaną kaplicę podworską, stojącą wśród starych drzew morwowych. Biskup sandomierski sprzeciwił się jednak stanowczo temu pomysłowi, argumentując, że mogą ją przejąć „jacyś sekciarze”. Pomysł udało się zrealizować dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku. Kaplica jest odnowiona, ale na co dzień zamknięta. Tylko co jakiś czas księża z Odrzywołu lub Studzianny odprawiają w niej nabożeństwa. Kiedy chciałem ją zobaczyć, powiedziano mi, że klucze są u jednego z gospodarzy. W kaplicy ujrzałem wielki portret księdza Ziei. Różnił się na nim od tego obrazu ojca Jana, który zachowałem w swojej pamięci. Na portrecie nie miał siwej brody, miał za to bardzo bujną czarną czuprynę. Prawdopodobnie malowany był na podstawie fotografii, ale nie wiem jakiej.

Epizod z kapliczką był przykry, ale drobny. Dystans między biskupem a podległym mu młodym księdzem 100 lat temu był znacznie większy niż obecnie. Pod koniec lipca 1919 roku ksiądz Zieja otrzymał wezwanie na rozmowę z ordynariuszem. Biskup Ryx nie był u siebie, w Sandomierzu, przebywał na wypoczynku pod Kielcami, w majątku Łopuszna państwa Łempickich. Trzeba było dojechać pociągiem do Kielc, a potem kilka kilometrów przebyć na piechotę. Młody ksiądz doszedł w porze podwieczorku, ale poczęstowano go obiadem. Przebiegu rozmowy z biskupem ksiądz Zieja dokładnie nie pamiętał, opuszczał jednak Łopuszną w dobrym nastroju. Gospodarz usprawiedliwił się, że są żniwa, konie zmęczone, więc na stację trzeba było wracać piechotą. Ksiądz Zieja jednak lubił samotne wędrówki.

Kaplica podworska w Ossem, zdjęcie współczesne

archiwum prywatne Doroty Giebułtowicz

– Leciałem lekko jak ptak w chłodzie wieczoru i nocy – wspominał. Na stacji był o trzeciej nad ranem.

Wkrótce nadeszła decyzja o mianowaniu go regularnym już wikariuszem parafii Drzewica. Kanclerz kurii ksiądz Julian Młynarczyk dołączył żartobliwe zarządzenie, „by ksiądz proboszcz dawał dwa razy tyle jedzenia, co się wikariuszowi należy, ale ten ma brać o połowę mniejszą zapłatę”. Podobno już wtedy rozważano wysłanie księdza Ziei na studia zagraniczne, ale zdecydowano, że najpierw powinien się odkarmić na spokojnej parafii. Istotnie, był w nie najlepszym stanie. Podczas studiów w seminarium przeszedł zapalenie płuc i spędził pięć tygodni w sandomierskim szpitalu. Przeważyła więc opinia, że „lepszy osioł przy żłobie niż filozof w grobie”.

W Drzewicy było mu bardzo dobrze. Już na początku pracy duszpasterskiej nie chciał brać pieniędzy za posługi religijne. Proboszcz zwolnił go z obowiązku ich pobierania. Dłuższe wyjazdy schodziły im na modlitwie z różańcem w ręku, w ogóle często odmawiali wspólnie różne modlitwy. Ksiądz Klimecki znał ich wiele na pamięć, m.in. taką: „Już teraz, o Boże, przyjmuję z ręki Twojej każdy rodzaj śmierci, jeśli na mnie zesłać raczysz”. Spisując 60 lat później wspomnienia z tamtego okresu, ksiądz Zieja zanotował w tym miejscu, że 8 września 1939 roku proboszcz z Drzewicy został przez Niemców wywleczony z plebanii i rozstrzelany na cmentarzu.

Jako wikariusz po święceniach ksiądz Zieja pracował jednak bardzo krótko, niewiele ponad miesiąc. W Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego zachował się łaciński dokument zawierający polecenie podjęcia przez niego studiów na Wydziale Teologii Katolickiej. Nosi on datę 12 września 1919. Większość wspomnień o współpracy z księdzem Klimeckim dotyczy okresu pobytu w Drzewicy subdiakona przed święceniami. Co sprawiło, że biskup Ryx zmienił zdanie? Trudno odpowiedzieć z całą pewnością. Fama o wyjątkowo zdolnym i pracowitym, bardzo ideowym studencie przez trzy lata jego studiów z pewnością się rozniosła wśród profesury sandomierskiego seminarium. Wikariat w wiejskiej parafii zaraz po studiach był normalną drogą absolwenta seminarium. Teraz jednak wyraźnie dostrzeżono, że ten niespełna 23-letni ksiądz jest nieoszlifowanym diamentem. Tak też tłumaczył to ksiądz Zieja w rozmowie ze mną:

– Decyzję podjął biskup Ryx. Dlaczego padło na mnie? Lubiłem się uczyć, książki wprost mnie porywały.

Podanie o przyjęcie na Wydział Teologii Katolickiej Uniwersytetu Warszawskiego złożył 20 października 1919 roku, załączając stosowne pismo z sandomierskiego seminarium. Z kilku sekcji (były jeszcze m.in. prawna i filozoficzna) wybrał dogmatyczno-biblijną. Uznał, że to są fundamenty Kościoła: Biblia i wywiedzione z niej dogmaty. Wspominał swoich wybitnych profesorów. Nowy Testament i archeologię Ziemi Świętej wykładał ojciec Władysław Szczepański, jezuita, autor pierwszego przekładu Ewangelii i Dziejów Apostolskich z języków oryginalnych na język polski. Zajęcia ze Starego Testamentu prowadził ksiądz Wilhelm Michalski ze zgromadzenia misjonarzy, jeden z najwybitniejszych biblistów polskich okresu międzywojennego. O dogmatach nauczał inny jezuita, ojciec Alojzy Bukowski, autorytet w badaniach nauki Ojców Kościoła i współtwórca Wydziału Teologii Katolickiej oraz jego późniejszy dziekan, o archeologii chrześcijańskiej zaś ksiądz Paweł Sztygier.

Zainteresowania i zdolności księdza Ziei rokowały mu błyskotliwą karierę naukową. Jego dodatkowym atutem była niezwykła łatwość nauki języków obcych. Wspomniałem już o dobrym rosyjskim, wyniesionym jeszcze ze szkoły elementarnej, mniej może przydatnym w karierze kościelnej po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, i angielskim, którego uczyła pani zaangażowana przez Stanisława Michalskiego. W seminarium poznał podstawy łaciny i starożytnej greki. Władał dobrze francuskim i niemieckim. Później nauczył się hebrajskiego na tyle, że mógł w tym języku pisać na maszynie, a na starość – szwedzkiego.

Na wydziale był wyróżniającą się osobowością. Wybrano go na przewodniczącego koła teologów. Jeszcze w sandomierskim seminarium chciał zorganizować coś podobnego, ale pomysł nie wzbudził zainteresowania kolegów.

Na przełomie lat 1919 i 1920 ksiądz Zieja nawiązał pierwsze kontakty z dziełem pomocy niewidomym Elżbiety (Róży) Czackiej. Córka arystokratycznej rodziny z Kresów, sama pozbawiona wzroku, założyła w 1910 roku Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. W 1918 roku władze kościelne zatwierdziły powstanie Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, mającego takie same zadania jak Towarzystwo. Instytucje te, później znane daleko poza granicami Polski, rozwijały się, walcząc z wieloma trudnościami, w warunkach wręcz nędzy. Hrabianka Róża po trzech wojennych latach spędzonych w Żytomierzu wróciła do Warszawy w habicie zakonnym, co nie wszystkim jej dotychczasowym współpracownikom się podobało. Mniej było ofiarodawców, na co miało też wpływ to, że kraj był wyniszczony wojną. Na początku niewielkie grono franciszkanek prowadziło schroniska dla niewidomych dzieci i dziewcząt w wynajętych na mieście mieszkaniach, m.in. przy ulicy Polnej 40.

Na dodatek duchowy opiekun matki Czackiej, jeszcze z czasów jej pobytu w Żytomierzu, ksiądz Władysław Krawiecki, mimo stosunkowo młodego wieku (38 lat) nie mógł podołać obowiązkom duszpasterza tej małej wspólnoty. Miał silne bóle i zawroty głowy. Niewidoma zakonnica zwróciła się najpierw do warszawskiej kurii archidiecezjalnej, gdzie zresztą traktowano ją niezbyt przyjaźnie.

Ks. Jan Zieja, ok. 1920

Centrum Myśli Jana Pawła II

We wspomnieniach, przechowywanych w Archiwum Matki Czackiej, ksiądz Zieja zapisał, że notariusz kurii, a w późniejszych latach wizytator Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i także wieloletni egzaminator kanoniczny przed obłóczynami i ślubami sióstr, ksiądz Aleksander Fajęcki swój początkowy sceptycyzm w stosunku do jej zamierzeń ujął lapidarnie w słowach: „Zachciało się ślepej babie zakon zakładać”1.

Szczęśliwie matka Czacka spotkała w kurii warszawskiej przyjazną duszę. Był to ksiądz Władysław Korniłowicz, sekretarz kurii. Nie tylko potraktował niewidomą zakonnicę życzliwie, ale osobiście zgłosił się do pomocy. Później zwiąże się on na stałe z dziełem matki Czackiej, stając się w istocie jego współtwórcą. Był jednak człowiekiem bardzo zajętym, prowadził różne sprawy duszpasterskie, naukowe i administracyjne. Należało oddelegować kogoś do codziennej pomocy księdzu Krawieckiemu. Poradzono, aby poszukać wśród studentów mieszkających w konwikcie dla duchowieństwa przy ulicy Traugutta 1. Zgłosił się ksiądz Zieja. Asystował przy odprawianych mszach, później sam je celebrował. Wypełniał także inne funkcje duszpasterskie. Ubóstwo i apostolski duch grupki skupionej wokół matki Czackiej bardzo mu odpowiadały.

Począwszy od czerwca 1920 roku, ks. Krawiecki miał przy sobie towarzyszącego kapłana ks. Korniłowicza, ks. Kobyleckiego, neoprezbitera ks. Jana Zieję lub innego kapłana (koncelebra wtedy nie istniała)2.

Równolegle do tych wydarzeń powstawała z popiołów Polska. Z raportów młodego Jana Ziei dla Narodowego Związku Chłopskiego – wspomnianych wcześniej – wyczytać można było pewną rezerwę chłopów z Opoczyńskiego wobec dążeń niepodległościowych. Ksiądz Zieja także pod tym względem wyrastał ponad swoje środowisko. Wspominał, że podczas jego lat seminaryjnych spełniła się modlitwa wieszczów o wojnę powszechną wszystkich ludów, która da wolność Polakom i innym narodom. Kiedy jednak to się dokonało, nie przeżywał chyba specjalnych uniesień. W każdym razie nie odnotował ich w swoich wspomnieniach. Wkrótce jednak odrodzona ojczyzna znów musiała walczyć o przetrwanie.

Na Wschodzie po dwóch rewolucjach w Rosji wyrosło śmiertelne niebezpieczeństwo. W styczniu 1919 roku, zajmując Mińsk Litewski, bolszewicy rozpoczęli ofensywę na zachód. Wiosną ruszył polski kontratak, który przyniósł spektakularne sukcesy, ze zdobyciem Kijowa włącznie. Z kolei w drugiej połowie 1920 roku armie bolszewickie dotarły aż pod Warszawę – zanosiło się na to, że cała Polska padnie pod nawałą wroga. Ksiądz Zieja nie pozostał obojętny. Razem z innymi księżmi i studentami zgłosił się na ochotnika – jako kapelan. Biskup sandomierski nie wyraził jednak na to zgody, gdyż jak twierdził, ksiądz będzie bardziej przydatny w diecezji. Miał się dowiedzieć, że liczba kapelanów w armii jest wystarczająca i nowe zgłoszenia nie są przyjmowane. Być może chciał oszczędzić zdolnego kapłana. W czerwcu 1920 roku ksiądz Jan Zieja wrócił do Drzewicy. Z oddalenia musiał patrzeć na zagrożenie Warszawy.

– Biskup Ryx był jednak człowiekiem dobrym i martwił się, że zostałem przez niego odsunięty od spełnienia obowiązku patriotycznego – wspominał ksiądz Zieja w 1985 roku. – W sierpniu dwudziestego roku, już po odparciu nieprzyjaciela od Warszawy, kazał mnie powiadomić, że cofa swój sprzeciw. Myślał, że kapelanów jest w wojsku pod dostatkiem. Pozwoli, a mnie i tak nie przyjmą. Nie wiedział, że jeden z kapelanów zmarł i akurat zwolnił się przydział. Od drugiej połowy sierpnia w Siedlcach rozpocząłem służbę wojskową w Ósmym Pułku Piechoty Legionów. Mój wzięty od Mickiewicza entuzjazm malał, gdy przechodziłem przez kolejne pola walk i potyczek. Widziałem, czym naprawdę jest wojna od naszej strony, broniących się, i tych, którzy nas napastują. Całkowicie wtedy nawróciłem się na przekonanie, że boskie przykazanie „Nie zabijaj” znaczy: nigdy nikogo, i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej.