Niestandardowi - Michał Paweł Urbaniak - ebook

Niestandardowi ebook

Michał Paweł Urbaniak

3,7

Opis

Odważ się popłynąć pod prąd – a potem zapłać za swoją odwagę…

Nowa powieść autora Listy nieobecności

„Przepraszam, czy mogłabym zrobić panu zdjęcie?”

Takie pytanie słyszy Wiktor. Zgadza się, ale jest zaskoczony – przecież nie jest nikim szczególnym. Prowadzi nudne życie rozpięte między schematyczną pracą, sobotnimi wypadami do pubu, niedzielnymi wizytami u rodziców i pustymi wieczorami w znienawidzonym mieszkaniu. Nie ma nic do zaoferowania. Komu potrzebne jest jego zdjęcie? Tak poznaje fascynującą, tajemniczą artystkę. Wkrótce Liwia Gawlin zaprasza go do udziału w swoim rewolucyjnym projekcie. Chce mu pokazać inny świat, lepsze życie. Wiktor jej ulega i angażuje się coraz bardziej. Nie zdaje sobie sprawy, że każda wielka zmiana może nieść ze sobą nieoczekiwane konsekwencje…

Najnowsza książka Michała Pawła Urbaniaka to opowieść o okrucieństwie współczesnego świata, w którym żyją samotni „Niestandardowi”. W takim świecie trudno odnaleźć siebie, za to łatwo można stać się ofiarą oczekiwań społecznych i nienawiści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (22 oceny)
8
3
9
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danutakarbowska

Nie oderwiesz się od lektury

Pasjonująca. Pełna, jednoczśnie chwilami irytująca, bo mieszająca w głowie, ni to szybująca w gòrze, a potem nisko upadająca. Jestem pełen podziwu. Wiem, ile emocji musiało się kotłować w głowie piszącego. Sam je odczuwałem w trakcie czytania, krok po kroku, wyraz po wyrazie. Widziłem obrazy z wystawy - jak żywe, trudno mi wywnioskowć, czy powstały z wyobraźni, czy były rzeczywiste. Tak, przejmujące to jest dzieło. A zaczęło się niepozornie ... Alfred Kampa
00

Popularność




Piotrowi, który jako pierwszy chciał wiedzieć, jak skończy się ta historia, oraz tym, którzy muszą

Hm, kusi mnie ta myśl nieodparcie… ten rozkosznie niski poziom tego stworzenia.

– George Bernard ShawPigmalion

Dziwność ludzkiego istnienia, dziwność przyrody, piękno i szpetota, wszystko było dla niego niespodziewanym odkryciem. […] Chłopska i prymitywna dusza, obudziwszy się w młodzieńcu i ujrzawszy cały przeraźliwy i olbrzymi świat, chciała, najwyraźniej i najkonkretniej, chciała posiąść w tym świecie busolę, nitkę Ariadny, która by go przeprowadziła przez zagmatwany labirynt życia.

– Jarosław IwaszkiewiczZygfryd

Rozdział 1

Przepraszam, czy mogłabym zrobić panu zdjęcie?

Znacznie później – kiedy Liwia Gawlin wtargnęła w jego życie, a on tak bardzo się zmienił, że czasem nie umiał poznać samego siebie – myślał, że miał nieziemskie szczęście (z nią wszystko wydawało się nieziemskie!). Rzadko da się określić, w której chwili zaczyna się dana historia. Ta ich zaczęła się ciepłego sierpniowego popołudnia od tego pytania i melodyjnego głosu, którym je zadano.

Jeszcze wtedy nie wiedział, z kim ma do czynienia. Obca baba (serio tak o niej pomyślał!), tupeciara, która przerwała mu czytanie bezpłatnej gazety.

– A po co?

Nie speszyła się. Jej pociągnięte czerwoną szminką wargi przykuwały wzrok. Właśnie na nie się gapił. Pomyślał o Julii. Rzadko się malowała, że kiedy już robiła sobie makijaż, to wyglądała jak idiotka. „Znów zrobiłaś pandę?”, pytał. Ciekawe, czy dla Ryśka maluje się częściej.

– Jestem fotografką i chciałam pana uwiecznić. Pan tego nie widzi, ale pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał! Proszę mi pozwolić. Niech pan po prostu czyta…

Będzie mu rozkazywać obca baba z aparatem! Uciekał od takich wariatów w cholerę, jednak tym razem posłuchał. Niby czytał, ale nie czytał. „Pana oblicze było takie urzekające”. Nabijała się z niego? Kucała przed swoim rowerem, twarz zasłaniała aparatem. Wyglądało to tak, jakby rurki rowerowej ramy wyrastały z różnych miejsc na jej ciele.

– Niech pan czyta, niech pan w ogóle nie myśli, że ja tu jestem. O tak! A teraz proszę unieść brwi. Leciutko! Dobrze – komenderowała. – Głowę trochę w lewo… Właśnie tak!

Znalazła się obok niego na ławce. Poczuł chanel. Babka z wyższej półki! Raz na przeprosiny kupił Julii flakonik chanel tak mały jak dla Barbie, a drogi jak cholera. Odsunął się. Tamta nachyliła się nad torbą, aby schować aparat. Z odległości wydawała się młodsza, a tu czterdziecha jak nic. Niebrzydka. Miała ładne włosy, długie, czarne, z przedziałkiem.

– A co z tego będzie? Z tych zdjęć.

Podniosła głowę. Zobaczył niebieskie oczy, wytuszowane rzęsy, powieki granatowe. Cerę miała ciemną, dziwną. Jak u Cyganki.

– Kto wie? Może zobaczy się pan w jakiejś galerii? – Znów ten czerwony uśmiech! Wstrętne krwiste obramowanie dla pożółkłych zębów. – To jest sztuka! Piękna sztuka!

– Ja tam nie jestem żadną sztuką! – Zwinął gazetę w rulon.

Oglądał filmy – lubił horrory i thrillery, ale nie te tandetne nówki ociekające ketchupem. Mało czytał. Jak miał fazę, wracał do Harry’ego Pottera, Julia kupiła mu komplet na urodziny. Miał też na półce kilka części Wiedźmina. I była jeszcze rozlatująca się Szymborska. To była jego sztuka! Ale żeby on…?

– W każdym jest sztuka, tylko trzeba ją wydobyć. Na przykład fotografią.

– To nie dla mnie! – burknął, a ona tylko się roześmiała. Śmiech miała przyjemny.

– Musi być pan bardzo szczęśliwy. – Wstała. – Prawdziwa sztuka rodzi się w bólu.

Odwróciła głowę w bok i znieruchomiała. Chyba już jej wyleciał z pamięci. Świruska! Położyła dłoń na biodrze. Była wysoka. Wyglądała jak z okładki pisma o celebrytach. Jej niebieską sukienkę podwiewał wiatr. Wiktor widział trampki, białe sznurówki.

Ocknęła się. Wyjęła z torebki kolorową wizytówkę. Podała mu. Nic się nie dało przeczytać, tyle ozdobnych zakrętasów. W ogóle co go to obchodziło!

– A pan ma na imię…?

– Rajmund.

– Takie niecodzienne. Bardzo mi się podoba. Lubię znać imiona moich modeli. Rajmund…

Głupio, że ją oszukał. Teraz jeszcze głupiej to odkręcać.

– A ile pan ma lat?

– Dwadzieścia osiem. – Tym razem powiedział prawdę, jakby to mogło zmazać wcześniejsze kłamstwo.

– Dałabym panu mniej – stwierdziła, a on się znów poczuł, jakby ją okłamał.

Wsiadła na rower. Uśmiech. Prawą stopę oparła na pedale i zastygła. Teraz on miał strzelić jej fotkę czy co?

– Niech pan pamięta, panie Rajmundzie, sztuka jest najważniejsza! – Pomknęła asfaltową alejką parku, zręcznie wymijając spacerowiczów.

Cisnął wizytówkę pod ławkę i rozłożył gazetę. Dziwadło! To park dla mamusiek, staruszków z kijkami, nastolatków, psów – ale dla takich jak ona? „Sztuka jest najważniejsza!” Zajęłaby się porządną robotą. On był po marketingu, a taka pewnie po niczym.

Pierwsza kropla deszczu spadła na gazetę, zostawiając obrzydliwy mokry ślad. Następną Wiktor poczuł na dłoni. Pieprzony deszcz! Podniósł się, wsunął gazetę pod pachę i ruszył w drogę powrotną. Zaraz rozpada się na dobre.

Ludzie zaczęli biec, jakby uciekali przed najazdem Marsjan w jakimś badziewiu katastroficznym. Mijały go matki pchające ciężkie wózki, starcy ze swoimi kijkami, spoceni joggingowcy. Tamtą też musiał dopaść deszcz. „Pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał!” Głupie babsko! Jej wizytówka, porzucona pod ławką, pewnie już zapadała się w wilgotne błocko.

Kiedy dochodził do kamienicy, w której mieszkał, rozpadało się na dobre. Tyle z ładnego sierpniowego popołudnia! Choć nadal świeciło słońce, zrobiło się ponuro. Ciuchy miał przemoczone, ciężkie. Ostatnio nic mu się nie udawało – nawet głupi spacer.

Nie chciało mu się jeszcze wracać do kawalerki. Gdy kilka miesięcy temu Julia się wyprowadziła, było mu całkiem okej. Na początku. Wreszcie żadnych westchnień, pretensji albo czekania na kłótnie.

To on znalazł tę kawalerkę – małą, więc i tanią, a zarazem wystarczająco dużą, aby nie obijali się o siebie. Wynajęli, urządzili się, mieszkali razem półtora roku. Oglądali telewizję czy filmy ściągnięte z netu, sprzątali, gotowali, pieprzyli się, głaskali Fionę, mieli plany na przyszłość, jakieś dzieci, jakiś samochód. I tylko przez ostatnie dwa miesiące warczeli na siebie i prawie nic więcej. Raz ona się awanturowała, raz on. Czasem wychodził. Czasem wychodziła Julia. Potem już nawet nie było wiadomo, jak to wyszło – czy kłócili się dlatego, że Julia zaczęła go zdradzać z Ryśkiem ze swojej pracy (choć Wiktor jeszcze wtedy o tym nie wiedział), czy może kłótnie popchnęły ją do cudzego wyra.

Przeniosła się do Ryśka – bez scen, bez rozbitych talerzy i przekleństw na finisz. Chyba byli na to zbyt zmęczeni, odechciało się im. Podzielili między siebie rzeczy. Chciała zabrać pralkę i lodówkę, ale takiego wała! No dobra, wzięła lodówkę, a on kupił sobie mniejszą, turystyczną. Capnęła też odtwarzacz na płyty i kasety, chociaż był jego. W zasadzie rupieć w dobie kieszeni w laptopach i wież z kolumnami.

Kiedy pakowała ostatnie rzeczy, on upijał się w pobliskim pubie z Maćkiem. Maciek powtarzał, że Julia to suka i szmata. Wiktor nie przytakiwał mu, ale też nie protestował. Wrócił, wytrzeźwiał, przetrwał kaca. Julii nareszcie nie było. Niestety, zabrała też Fionę, w sumie swoją kotkę. Nie mógł sobie przypomnieć czasów, w których nie lubił Fiony, ale dopiero gdy zamieszkała z nimi, to się do niej przywiązał. Dobre zwierzę. Rzucał jej papierowe kulki, uganiała się za nimi po wariacku. Został po niej smród whiskasa, utrzymywał się przez dwa dni i wywietrzał. Wiktor czuł się jak ten kot u Szymborskiej – tylko to on został w pustym mieszkaniu i tęsknił przede wszystkim za Fioną.

Popatrzył na trzy wiszące pod sufitem sznury – Julia wpadła na pomysł, aby je tu umieścić i w ten sposób zyskać trochę miejsca. On wywieszał pranie. Stawał na taborecie, a Julia podawała mu ciuchy z miednicy. Gdy schły, wyglądały jak dekoracje, którymi ozdabiało się miasto z okazji jakiegoś głupiego festynu. Teraz sznury wisiały smętnie – jakby Julia zostawiła mu je po to, aby wszedł na taboret i tym razem sam się powiesił.

Tuż po wyprowadzce Julii Maciek, Sewer i Monika obchodzili się z nim jak z jajkiem. Stanęli po jego stronie. Tak jak łatwo przyjęli Julię, tak łatwo ją odrzucili. Później przyzwyczaili się, że Wiktor znów jest singlem, i skończyło się specjalne traktowanie. Tak samo było wtedy, gdy Monika rozstała się z Darkiem i gdy stary Maćka nagle umarł. Temat przewijał się tak długo, aż się otrząsnęli.

On też się przyzwyczaił do tego, że Julii nie ma. Czasem było mu tylko trochę za zimno na wersalce, już niepotrzebnie dwuosobowej. Rzadko ją rozkładał. Kładł się przy miękkiej ścianie oparcia. Niekiedy wsuwał słuchawki w uszy. Zasypiał przy muzyce i w snach śpiewały mu Ewelina Flinta, Monika Brodka czy Tina Turner, aż do wyładowania empetrójki.

Odkąd Julia odeszła, bałagan robił się jakoś szybciej. To ona sprzątała, raz-dwa, dokładnie, albo zaprzęgała i jego do roboty. Taki mieli układ.

Teraz już nie było układów. Będzie musiał sam posprzątać. Z własnym bałaganem to jak z własnym smrodem – tego się nie czuje. A nieporządek zaczynał mu przeszkadzać, miał swoje granice. Wiktor szorował garnki z zaschniętymi resztkami na dnie, nastawiał pralkę pełną brudnej bielizny i przepoconych podkoszulków, wyciągał kłęby włosów z odpływu prysznicowego, zalewał kibel domestosem, zbierał zgniecione puszki po red bullach, odkurzał wykładzinę, krztusząc się. Po sprzątaniu na moment był zadowolony, nie wiadomo dlaczego.

Znalazł się w kawalerce i podszedł do lustra. Było brudne, opalcowane i odbicie Wiktora też. Czemu tamta baba go zaczepiła? Nie był ani szczególnie brzydki, ani jakiś ładny. Gęba jak gęba, nigdy się nie przypatrywał (Jacek, jego sześć lat starszy brat, powiedział kiedyś, że Wiktor ma ryj jak przymulony wół), oczy jak oczy, nos trochę zadarty, włosy jasne, jeszcze gęste (a taki Sewer ma zakola), teraz przyklapnięte deszczem. Zaczesywał je do góry. Nic, co by się nadawało do zdjęcia. Nigdy nie lubił zdjęć, a teraz się zgodził.

„Masz ładne oczy”, tak mu kiedyś powiedziała Julia. Nie chciała wyjaśnić, o co jej chodzi. Nie naciskał, zdziwiony, bo nie mówili sobie komplementów. Teraz już się nie dowie, co takiego szczególnego jest w tych jego oczach. Może wcale tego nie ma.

Długo stał pod prysznicem. Przeszedł do pokoju w ręczniku przepasanym na biodrach. Położył się na wersalce. Ogarnął go chłód. Wiktor chciał włączyć telewizor, ale pilot zawieruszył się w tym bajzlu. Mógłby pograć, tylko trzeba było wstać, żeby włączyć laptopa.

Przypatrywał się swoim girom (Julia potrafiła na nie patrzeć bez obrzydzenia, on nie). Zajebiste zajęcie! Powinien obciąć sobie paznokcie u stóp. Szpony. Dobrze się namoczyły w brodziku prysznica. Nie chciało mu się iść po gilotynkę.

Mógłby powiedzieć „ty debilu”. Nikt by go nie przyłapał na gadaniu do siebie. Nie powiedział.

Trwał jeden z wielu identycznych sobotnich wieczorów, które spędzali w pubie. Taka ich tradycja.

Wiktor przychodził pierwszy, po nim Maciek. Pili piwo, słuchali dudniącej muzyki, rzadko rozmawiali, to była raczej wymiana pojedynczych uwag. I dobrze. Mijał czas.

Sewer z Moniką zawsze się spóźniali. Rozsiadali się, czulili do siebie. Sewer patrzył na Wiktora i Maćka spojrzeniem mówiącym: „Mam zabawkę, na którą was nie stać, cieniarze”. Mógł sobie wsadzić te spojrzenia w dupę. Wiktor za czasów Julii musiał tak samo gapić się na Maćka, wiecznego singla. Chociaż on i Julia się nie afiszowali – żadnego trzymania się za ręce, ćwierkania do siebie, buziaków, lizania się przy innych.

Ludzie przychodzili i odchodzili, a oni pozostali trzonem paczki. Poznali się na szkoleniu w Interneksie. Monika i Wiktor byli świeżo po marketingu, Sewer trafił do firmy z przypadku. Maciek z polecenia. Dziś tylko Wiktor i Maciek obsługiwali klientów w salonie Interneksu w jednej z wielopiętrowych galerii handlowych. Monika pracowała w przychodni jako rejestratorka, a Sewer robił coś przy alarmach w firmie znajomego. Ich przyjaźń przetrwała. Wymieniali się postami na fejsie, esemesowali do siebie, łazili razem na imprezy, chodzili do kina i na karaoke – choć tych wyjść było coraz mniej. Najważniejsze pozostały sobotnie wypady do pubu – nudne, bo ile można słuchać narzekań Maćka, żenujących dowcipów Sewera i rozwlekłych opowieści Moniki?

– Mówię tej babci, że jej nie odczytam PIN-u z karty – ciągnęła Monika. – To przychodnia, a nie bankomat. A ona swoje. Że oczy już nie te, że mam jej odczytać.

– Zapisałbym babcię do laryngologa, skoro jest głucha – burknął Wiktor.

– Laryngolog? W tyłek kopnąć i tyle! Prosto do trupiarni! – zaśmiał się Sewer.

– Sew! – zachichotała Monika.

Zwykle go upominała, nie wiadomo po co. Średnio raz na miesiąc groziła mu, że go rzuci, a on udawał, że nic sobie z tego nie robi. Wydawało się, że wiecznie będą razem. Tak samo jak Wiktor i Julia.

– A w poniedziałek znowu do roboty, kuźwa – mruknął Maciek. Stała śpiewka, dziwnie by było, gdyby tego nie powiedział. Czasem zmieniał „a w poniedziałek” na „a jutro” w zależności od wypadającej dniówki.

– Ja już w niedzielę myślę o poniedziałku – przyznała Monika. – Czasem nawet teraz, w sobotę. Tak się sobie psuje weekend.

– Jeszcze będziesz się dzisiaj cieszyć weekendem! – Sewer chwycił ją za płatek ucha.

Wiktor przypomniał sobie tamtą babkę z aparatem. Czy chciałaby ich fotkę? Monika na pewno była ładna, szczupła, oczy miała ładne. Ale Sewer, Maciek? Pierwszy rudy, łysawy, wysoki, szeroki w barach, z żółtymi zębami palacza. Drugi niższy, krępy, z ciemną bródką. Może się nie znał, ale nie było w nich nic ciekawego. Tak jak w nim.

– A mnie zaczepiła babka, czy może mi zrobić zdjęcie – powiedział.

– Chciała pokazać dzieciom, jak wygląda UFO?

– Sewer, przestań! – wtrąciła Monika. – Tak się robi, jak ktoś jest fotografem! Czasem się fotografuje na żywo obcych ludzi! A gdzie na ciebie trafiła?

– W parku siedziałem, a ona podjechała i mnie pyta, czy może mi zrobić zdjęcie, bo jest fotografką. Zaczęła się tam kręcić, cykać fotki i tyle.

– Ale kicha! – włączył się Sewer. – Obca facetka strzela ci foty jak małpie w cyrku!

– Ludzie się nudzą! – dodał Maciek.

– Była trochę świrnięta. Jak na haju. Coś tam powiedziała takiego, że twarz mam fajną. Nie, oblicze. Że mam urzekające oblicze.

Sewer i Maciek zarechotali.

– No nie mogę! Wiktor i urzekające oblicze! Jak tytuł bajki dla gówniarzy! Pierdolniętych! Stary, zrobiła cię w chuja i tyle! Urzekające oblicze? Co ty, jakiś aktor jesteś z filmu?

– Ale dała ci namiary na siebie? – spytała Monika. – Bo oni takie zdjęcia często publikują na Facebooku czy na swoich stronach.

– Fotografka! – prychnął Maciek. – Jak „agrafka”.

– Teraz się tak mówi! – odparła Monika. – Że coś tam te feministki. Mówi się „psycholożka”, „detektywka”, „adwokatka”, no i „fotografka”.

– Srafka! – dodał Sewer.

– Powiedziałem jej, że nazywam się Rajmund.

– Rajmund! Ja pierdzielę! Ty to jesteś, stary! Ale musiała mieć minę!

Nabijali się dalej, a Wiktor popijał piwo, zadowolony, że miał coś ciekawego do powiedzenia. Głupio względem tamtej baby, ale…

– Obaj jesteście prymitywy! – Monika zawsze za bardzo się przejmowała. – Zobaczycie, on kiedyś jeszcze będzie sławny!

– Ehe, pójdziemy go sobie obejrzeć! – odparł Maciek.

– Co ty! Zbyt dobrze znam jego ryj, żeby musieć go jeszcze na zdjęciach oglądać!

– Sewer!

Wyszli z pubu razem. Maciek udał się do siebie, a Sewer z Moniką ruszyli w przeciwną stronę, trzymając się za ręce. Wiktor powinien pójść na tramwaj, ale jeszcze nie chciało mu się wracać do domu. Głupio znowu wejść do pubu. Wyglądałby na desperata. Może zajrzy do innego? Lubił gwar, hałas. Za dużo miał w życiu ciszy. Nuda czasem bolała jak zainfekowane gardło. Co? Skąd mu to przyszło do łba?

Z Julią nie musiał się snuć po mieście w soboty. Ruszyliby do domu, zjedli kolację, obejrzeli jakiś film, głaszcząc Fionę. W ostatnich tygodniach musiałby się też przygotować na kłótnie. Byli dla siebie albo uprzedzająco mili, albo wredni i napastliwi. Życie smakowało jak chili.

„Życie smakowało jak chili”? Sewer, Maciek i Monika zesraliby się ze śmiechu, gdyby wyskoczył z czymś takim. Julia też spojrzałaby na niego jak na debila. Tolerowała jasne komunikaty, żadnych tam udziwnień. Wkurzała się, gdy ludzie w filmie zaczynali gadać ckliwie, i wyłączała go. „Życie smakowało jak chili”. Pfff…

Tak by mogła powiedzieć ta z aparatem. „Pan tego nie widzi, ale pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał!” Pitolenie! Siedział i czytał gazetę. „Życie o smaku chili”. Pachniała chanel. Julia może się nie malowała, za to lubiła dobre perfumy. Nie umiał tak ładnie, romantycznie mówić (ona wcale by tego nie chciała), więc kupował jej perfumy przy nadarzających się okazjach. Radził się ekspedientek. Gdy Julia się wyprowadziła, w łazience zrobiło się mnóstwo miejsca. Zniknęło wiele zapachów.

Wrócił do siebie. Chciał posprzątać, ale wypite piwo działało otępiająco. Rozłożył wersalkę. Kręciło mu się w głowie, nieprzyjemnie i przyjemnie zarazem.

Podniósł się i sięgnął na półkę po tomik Wisławy Szymborskiej. Mało czytał, a już najbardziej nie znosił omawiać wierszy na polaku – sranie w banię. Polubił tylko Szymborską. To było pisane dla ludzi, inaczej niż te wiersze w szkole. A te to o życiu – tak prawdziwe. Lubił do nich wracać, tomik był naprawdę zaczytany. Czytał te wiersze Julii, ale ją tylko irytowały.

Mógł powiedzieć tamtej babce: „Czytam Szymborską, taki mam kontakt ze sztuką”. Nie dodałby, że czyta po wyimkach. Tak jak teraz, z tymi małpami:

Tak wygląda mój wielki maturalny sen:

siedzą w oknie dwie małpy przykute łańcuchem,

za oknem fruwa niebo

i kąpie się morze[1].

Odłożył tomik. To kąpiące się morze nie umiało wyjść z łba. I fruwające niebo, dziwne, ale pasowało. Czasem mu się aż zimno robiło, jak to czytał. Myślał o morzu (kąpiącym się!) i o małpach niekąpiących się, skutych…

Nienawidził tej kawalerki, odkąd został w niej sam. W takim miejscu jak to wszystko robiło się gówniane.

Zgasił światło i zawinął się w kołdrę. Pościel była zimna. Gdy sobie walił, myślał o Julii, o Monice, a na finiszu o babce z parku.

[1] Wisława Szymborska, Dwie małpy Bruegla [w:] tejże, Wybór wierszy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979. Wszystkie wiersze Wisławy Szymborskiej są cytowane za tym wydaniem.

Rozdział 2

Zobaczył ją po raz drugi dopiero na początku października. A przynajmniej – zobaczył ją na żywo. Bo przez te dwa miesiące mu się śniła. Nic takiego, żadnego seksu. Migała w tle, a on był zajęty czymś innym. Nie żeby o niej myślał. Ludzie ciągle pojawiają się i przepadają. Jak ci gówniarze wciskający ulotki na ulicy, barmani, pasażerowie w tramwaju, zmęczeni lekarze podbijający recepty, sprzedawczynie na stoisku mięsnym flirtujące z klientami. Tylko kiedy przechodził przez park, wypatrywał jej.

Nie wierzył, że się spotkają – i gdy ją dostrzegł, zatkało go. Szła pasażem galerii, nie rozglądając się. Miała na sobie popielaty płaszcz z czarnym futrzanym kołnierzem. Musiało się jej zrobić gorąco – na zewnątrz było chłodno, ale w galerii panowało przyjemne ciepło, dobrze nastrajające odwiedzających.

Miałby ją gonić? Co on?

– Idę na przerwę! – rzucił do pogrążonego w rozmowie z klientami Maćka, wytrącając go z marketingowego słowotoku.

Wybiegł z salonu i ruszył szybkim krokiem, zręcznie wymijając ludzi. Wypatrzył ją i zwolnił. Weszła na ruchome schody i przystanęła, dając się wieźć na piętro. Rozdzieliła ich grupa rozgadanych gimnazjalistów. Czemu nie byli w szkole? Nie spuszczał wzroku z tej babki. Raz odwróciła głowę i chyba zauważyła go kątem oka.

Skierowała się do Aromatów. Stukały obcasy jej kozaków. Wiktor przystanął. Wejść tam i do niej zagadać? Poczekać, aż wyjdzie? Niby po co? Dobra!

W Aromatach pachniało kawą, niemal zatęsknił, a nie pił jej od przeszło roku. Młynki do kawy i imbryki stały na półkach pod sufitem. Zatrzymał się przy jednej z podświetlonych gablot i udawał, że przygląda się wystawionym czarkom i puszkom, ładnym w sumie. Na jednej z nich było mnóstwo niezapominajek, na kolejnej – ustawione w szeregu lalki, a na trzeciej – łąka pełna maków. Nigdy nie zwracał uwagi na takie bibeloty.

– …poproszę, ta kokosowa była po prostu niezwykła! – usłyszał tamten melodyjny głos. – To było naprawdę doznanie. Jakbym piła chmury. Cirrusy.

Stała przy ladzie. W dłoniach trzymała odczepiony od płaszcza kołnierz. Przytulała go jak czarne zwierzątko.

– Jak pani tak mówi, to aż człowiek nie wie, co powiedzieć – odparła ze śmiechem facetka za ladą, szczupła blondyna.

– Jeszcze pani mi da tej arabiki, dobrze? Niech pani mi nie żałuje, ja bez kawy nie funkcjonuję. Ile dzieł by nie powstało, gdyby nie dobra kawa!

Przeczekał całą rozmowę. Intruz. Podglądacz. Zadzwoniła kasa fiskalna. Irytujący dzwonek wybudził go z zawieszenia. Wiktor stanął obok babki. Nie wyczuł chanel. Aromaty Aromatów najwyraźniej pochłaniały inne – jak kostki zapachowe w pisuarach.

– Przepraszam… – odezwał się i dotarło do niego, że się wygłupił. – Pani mnie fotografowała.

Obrzuciła go przelotnym spojrzeniem.

– Tyle ludzi fotografuję! Większość i tak idzie do odrzutu.

– W parku dwa miesiące temu.

– Tak, tak, możliwe. – Pokiwała głową, chwytając papierową torbę z nadrukiem „Aromaty”. – A pan ma na imię?

– Wiktor.

– Pamiętam! – Uśmiechnęła się. – Ładne imię. Zwycięskie. A teraz muszę lecieć, dziś takie urwanie głowy! Pani Donato, tę fakturę na wtorek mi pani przygotuje? Do widzenia!

Wyszła ze sklepu, a on został przy ladzie. Żenada. Nie mógł wyjść, jeszcze by na nią wpadł. Po cholerę tu wlazł?! Miał pospolitą twarz. Nie oblicze. Gębę. Ryj. Mordę. Facjatę. Sierpniowe spotkanie wykasowane z pamięci i aparatu w kilka sekund. Średniak.

– Co panu podać? – spytała facetka. – Kawę? Herbatę mam teraz pyszną, jaśminową.

– Nie piję ani kawy, ani herbaty.

– Aha – skwitowała oschłym tonem, nie polubią się, nie nasz klient, nie nasz pan.

Miał ją w dupie. Przeszedł do wyjścia. Spojrzał na puszki i czarki oświetlone za szkłem.

– Może bym kupił taką jedną puszkę.

– Tak? – podchwyciła. – Niech pan tu podejdzie, tam jest ekspozycja. Tu mam jeszcze inne, też ładne.

Wrócił. Patrzył, jak facetka wykłada kolejne puszki na ladę. Im było ich więcej, tym bardziej się gubił. Może ładne, ale na co mu one? Od zapachu kawy kręciło się we łbie.

– Ludzie je często biorą, bo są ładne, nie tandetne – uderzyła w poufały ton. Znał te taktyki. – Ciągle muszę domawiać. I na prezent się nada, i do domu. Na herbatę, na kawę, jakieś drobiazgi, jak pan herbaty i kawy nie pija…

– Dobrze, biorę. – Wybrał tę w maki.

– Zapakować?

– Nie, nie trzeba, tak wezmę.

Wyciągnął portfel, zadźwięczała kasa. Głupio się rozstał z Kazimierzem – w zamian otrzymał tylko garść monet i niepotrzebną puszkę. Mógł zawołać za tamtą babką: „Wtedy powiedziałem ci, że nazywam się Rajmund!”. Och, ale by jej dowalił, jeju, jeju…

– Ta pani naprawdę zrobiła mi zdjęcie – powiedział.

– A bo ona coś tam sobie fotografuje, tak. Sklep prowadzi, ozdóbki, pierdółki, jakieś szaliczki, chusty, porcelana.

– Jak się ten sklep nazywa? – drążył, choć nie było mu to do niczego potrzebne. – Ja lubię takie rzeczy, to zajrzę.

– Od razu widać, że pan lubi. – Spojrzała na niego życzliwie. – Ładna ta puszka, dobry wybór. A ten sklep to Stylowa.

Wyszedł z Aromatów w znajome ciepłe powietrze. Babki już nie było. Puszka ziębiła palce. Po pracy ją wywali. Głupio tak przed sklepem.

Maciek stał znudzony przy swoim stanowisku. Przemek, ten nowy, obsługiwał parę w średnim wieku. Nie szło mu dobrze, zacinał się. Nie zagrzeje tu długo miejsca. Nie to co on, Wiktor. Zwycięskie imię.

– Masz mi nie przerywać! – syknął Maciek. Gdyby nie klienci, nie byłby tak grzeczny. – Nie jesteś tu sam.

– Sorry.

– Co masz? Na co ci taka blacha?

– Nie wiem – powiedział Wiktor, bo naprawdę nie wiedział.

Sam się sobie dziwił, ale nie wyrzucił tej puszki. Postawił ją na biurku. Trzymał w niej agrafki i zszywki. Gdy obracał ją w dłoniach, zawartość grzechotała. Kupił legalnie (i za Kazimierza!), a czuł się jak złodziej.

Wrzucił tam też fotografię Julii, którą wyjął z portfela spomiędzy zużytych biletów. Nie była zbyt ładna, choć nadrabiała figurą. Miała czarne oczy o bacznym spojrzeniu i ciemne krótkie włosy. Rzadko się uśmiechała. Uczciwie rzecz biorąc, on też nie był jakiś super, a po tamtym to już…

W zasadzie nie miał w swojej kawalerce nic ładnego. Żadnych obrazków, plakatów, słoników, pamiątek z podróży (wyjeżdżali z Julią na krótkie wycieczki) i czego tam jeszcze. „Kurzołapy” – tak określała Julia takie barachło.

Potrafił sobie zająć czas. Kręcił się po necie. Słuchał muzyki, oglądał filmy, czasem włączał pornosy. Nie było tak źle samemu, choć tęsknił za Julią, jakby tylko wyjechała i w każdej chwili miała wrócić. Fantazjował, że kiedyś zadzwoni, znów będą razem. A w niektóre dni nawet o niej nie myślał.

Znalazł tę babkę od zdjęć. To był jeden z tych wieczorów, gdy się tak długo czekało na noc. Wiktor wpisał w Google „Stylowa” z nazwą miasta i dupa. Zamiast to olać, zawziął się, aż trafił. Stylove. A babka nazywała się Liwia Gawlin. Zagadka rozwiązana – jakby przydybał wreszcie muchę, która bzyczała irytująco, fruwając od kąta do kąta, i rozprawił się z nią za pomocą klapka. Kurde, skąd mu to przyszło do łba?

Iść do Stylove? Po co?! Żeby kupić kolejny kurzołap?

Liwia Gawlin. To dobrze brzmiało. Jakby było jednym słowem, tak samo jak „patelnia”, „komórka”, „Facebook” czy „telewizor”. Liwia Gawlin… Imiona rzadko dobrze komponowały się z nazwiskami – widział, gdy udawało mu się kogoś naciągnąć na umowę.

We wtorek zerkał na pasaż, kiedy sobie o niej przypomniał. Liwia Gawlin. Może nie przyszła dziś do galerii. Może wybrała równoległą alejkę i nie mógł jej zobaczyć. A może przeszła, gdy rozmawiał z którymś z klientów albo z Maćkiem. Przegapił ją.

Dużo później dotarło do niego, że coś stracił. Kiedy była Julia, życie toczyło się do przodu, a gdy odeszła, utknęło w bagnie. Chyba nawet wcześniej tam tkwiło, tylko tego nie dostrzegał. Chodził do pracy, wracał do swojej nory, w sobotę spotykał się z tymi samymi ludźmi na piwie, w niedzielę jeździł do rodziców. I tak w kółko. Bez sensu. Przyda mu się coś nowego. Pójdzie do Stylove i pozna Liwię Gawlin.

Rozdział 3

Lubił patrzeć na wystawy sklepowe – i na siebie po drugiej stronie szyby – jakby lustra. Zostało mu to jeszcze z dzieciństwa. Był tu, na ulicy, i tam – w samym środku ekspozycji, jakby to wszystko mogło należeć do niego. I jakby istniał jakiś inny Wiktor, ciekawszy.

Wystawa Stylove przypominała okno w zwyczajnym domu – po obu stronach wisiały ciemne zasłony. Dziwacznie: mnóstwo kolorowych poduszek, a wśród nich badziewie – jakieś imbryki, figurki, wazony, zdjęcie w ramce – bez cen, żeby nikogo nie odstraszyć na wejściu. W sumie tandeta, pewnie droga.

Szyld wyglądał jak powiększona wizytówka, którą tamta babka (Liwia Gawlin! Ona miała już imię!) podała mu w parku. Mnóstwo ładnych zakrętasów, trzeba było się wysilić, aby przeczytać nazwę sklepu i napisane pod spodem mniejszym drukiem personalia właścicielki. Jeden taki kartonik leżał pogrzebany w parkowym błocie. Wiktor przypomniał sobie, jak Szymborska gadała z kamieniem. Nie kumał, o co jej chodzi (jak można gadać z kamieniem, to w takim razie dlaczego nie z pietruszką, z telewizorem albo z psim gównem na ulicy), ale wiersz był ładny:

– To ja, wpuść mnie.

Przychodzę z ciekawości czystej.

Życie jest dla niej jedyną okazją.

Zamierzam przejść się po twoim pałacu.

Wszedł. Zobaczył stojącego na podeście wielkiego żółtego kota, chyba z porcelany. Kiwał lewą łapą. Siedzi to żółte szkaradztwo i macha. Kto wymyśla coś takiego? Skąd ona go wzięła, z odpustu? Przeszedł dalej z dziwnym uczuciem, że znalazł się w jednym z tych odjechanych sklepów z ulicy Pokątnej. Przed sobą miał kotarę. Mógł się jeszcze wycofać. Nie wycofał się.

Panował tu półmrok i waliło wanilią. Na podłodze z boku dostrzegł wielki srebrny świecznik z kilkoma płonącymi świecami, pewnie ciężki jak diabli. Wyglądał, jakby zaraz miał spłonąć – ktoś tu chyba olewał przepisy bhp. Słyszał brzdąkanie fortepianu z głośników. Nie lubił muzyki klasycznej, tego się słuchać nie dało.

Stylove przypominało bardziej pokój niż sklep. Wykładzina na podłodze. Na ścianach lustra i powiększone zdjęcia, głównie naburmuszonego chłopaka. Gdzieniegdzie tykały stare zegary, niektóre z kukułką. Z sufitu zwisały zawieszone na nitkach kolorowe świdry, kręciły się i jakby znikały, można się było zapatrzeć. Zobaczył też duży brązowy stół, raczej zawadzający, i solidne niskie regały, na nich porcelanowe figurki, metalowe pudełka, wazoniki, kamyki, jakieś szmatki, kieliszki, apaszki. Duperele. Jeszcze trzeba za nie płacić!

Podszedł do najbliższego regału i sięgnął po jeden z kamieni, biały i gładki. Ważył go w prawej dłoni. Jacyś frajerzy naprawdę się nabierają na sprzedawanie kamieni?

– Podoba się panu?

Odwrócił się z przestrachem, zamykając dłoń.

Liwia Gawlin stała przed nim, wysoka, mocno umalowana, uśmiechnięta, z dołeczkami. Była ubrana na czarno – golf i spódnica, nieco jaśniejsza. We włosy wpięła spinkę. Miała duże oczy. Mroczne.

– Liwia. – Wyciągnęła rękę.

Omal automatycznie nie dodał „Gawlin”, bo imię bez nazwiska wydawało się niepełne. Zaraz się skapnął – nie poznała go!

– Wiktor Porocha – warknął.

– Zwycięskie imię. Czy myśmy się kiedyś nie spotkali?

Chyba nie. Nie będzie jej niczego ułatwiać. Nie odpowiedział.

Spletli palce, a między nimi znalazł się ten głupi kamień. Wyciągnęła go z jego dłoni tak, jak się wyciąga drzazgę. Poczuł drapieżny dotyk długich paznokci. Mógł być wkurzony, ale jego ciało miało go w dupie. Zrobiło mu się gorąco. Liwia Gawlin przypatrywała się kamieniowi.

– Agat. Dobry kamień. Oznacza równowagę. Daje pewność siebie, kreatywność. Pozwala na rozwój duchowy. Ciekawe, że akurat ten kamień pan wybrał.

– Przypadek.

Odwrócił się, jakby chciał znaleźć coś jeszcze na półkach. Same bibeloty. Kurzołapy. Julia wyśmiałaby cały ten sklep, pod warunkiem, że w ogóle by do niego weszła.

Liwia Gawlin go obserwowała. Odłożyła kamyczek na półkę. Zapachniało chanel.

– W każdym razie niech się pan rozgości – powiedziała mało gościnnym tonem i odeszła.

Szkoda, że sobie poszła. I że go nie zapamiętała. Miał ją za kogoś innego. Siebie też.

Rozdzwonił się jej telefon. Drażniąca melodyjka i cały klimat poszedł się walić. Agaty, świdry, świecznik – wszystko na nic. Odebrała. Mówiła cicho, śpiewnie.

– Słucham, Sandruś? Nie, nie przeszkadzasz, mów, mów. Tak, od listopada, co tydzień. Zbieram jeszcze grupę, ale jak nie dam rady, będzie tak kameralnie. Nie mogę powiedzieć, zepsułabym ci niespodziankę! – zaśmiała się. – Nie, twoi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, daj spokój! Będziesz zadowolona, a na wystawie to dopiero. Tak, trzeba uczestniczyć. Ja nikogo nie zmuszam, Sandra. Dobrze. Słuchaj, mam gościa. Dobrze, nic się nie stało, pa.

Siedziała przy rozległym biurku ze zmarszczonym czołem. W półmroku świecił na niebiesko wyświetlacz telefonu.

Trzeba było wyjść, jak rozmawiała. Zrobiła sobie z niego pretekst do zakończenia rozmowy. Był tylko klientem – nawet jeśli marketingowo nazwała go gościem.

– Widzę, że się panu nic nie podoba.

– No nie – przyznał, odporny na takie manipulacje.

– Może jak pan nie chce nic dla ducha, to czymś dla ciała nie pogardzi? Niech pan podejdzie…

Zbliżył się do biurka. W świetle lampki zobaczył tekturowe pudełko w kolorowe kółka. Liwia Gawlin zdjęła wieczko. Doleciał go apetyczny korzenny zapach. W pudełku były serduszka pierników przyozdobione lukrem i cukrową posypką.

– Do świąt jeszcze trochę czasu, ale ja te pierniczki bardzo lubię. Upiekła je wczoraj moja ciocia Agna. Proszę, niech pan się poczęstuje.

Sięgnęła po jedno serduszko i on też. Kurde, dobre! Zamknął oczy. Znów był dzieckiem. Miał zdrowe nogi.

Mama robiła podobne pierniki na każde Boże Narodzenie. Nie znosiła świąt, była wtedy bardziej zmęczona niż zwykle. Tyle porządków, gotowania, wydłubywania ości ze śliskiego karpia (tego nie cierpiała najbardziej), a pierniki piekła zadowolona i uśmiechnięta. Wiktor i Jacek porywali je, jeszcze ciepłe, z blachy, zawieszając braterskie wojny.

– Pyszne! – powiedział. Chwycił drugi pierniczek.

– Prawda? – Uśmiechnęła się. – Niektórzy fotografują, inni narodzili się, aby napełniać żołądki. Wiktor, napijesz się herbaty? – spytała nagle, jakby tknięta nową myślą.

– Nie piję herbaty – powiedział, a parę okruszków wypadło mu z gęby na blat biurka.

– Życie nie jest pełne bez herbaty! – zaśmiała się. – Jak można nie pić herbaty?

Aż go coś tam w środku walnęło. Pokruszyłby jej te pierniki i wdeptał w wykładzinę. Cipa.

– Można!

Pobiegł do wyjścia, do pierwszych kropli październikowego deszczu. Miał wrażenie, że dżinsy lepią mu się do nóg jak przyssawki. Nie odkleją się.

Chwycił kotarę i odwrócił głowę. Liwia Gawlin siedziała nieporuszona na krześle. Światło lampki padało na jej czarny golf. Wiktor nie widział jej twarzy.

– A w parku byłem Rajmundem – rzucił, zanim wyszedł.

Rozdział 4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Justyna Żebrowska

Redakcja: Adrian Kyć

Korekta: Maria Osińska (KorektArt)

Projekt okładki: Justyna Tarkowska

Zdjęcie na okładce: © Michał Lichtański

Copyright © 2021 by Michał Paweł Urbaniak

Copyright © 2021, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-66890-65-7

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek