Niespokojny umysł - Kay Redfield Jamison - ebook

Niespokojny umysł ebook

Kay Redfield Jamison

4,3
52,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przejmujący opis psychozy maniakalno-depresyjnej napisany przez lekarza dotkniętego tą chorobą.

Profesor Kay Redfield Jamison jest psychologiem, terapeutą i jednym z największych autorytetów w zakresie problematyki związanej z psychozą maniakalno-depresyjną. Doświadczyła tej choroby również osobiście. Przez cały okres swojej kariery akademickiej cierpiała z powodu tych samych niezwykłych wyżów psychicznych i katastrofalnych depresji, co wielu jej pacjentów. Niespokojny umysł jest pamiętnikiem pełnym odwagi, poczucia humoru i mądrości, w którym autorka opisuje psychozę maniakalno-depresyjną z dwóch punktów widzenia, lekarza i pacjenta, ujawniając zarówno lęk związany z tą chorobą, jak i jej okrutną zwodniczość. To książka dla tych, którzy cierpią na zaburzenia nastroju, a także dla tych, którzy chcą zrozumieć doświadczenia depresji i manii.

Kamień milowy w historii opisów psychozy maniakalno-depresyjnej.

„British Medical Journal”

Pełen wyobraźni, przemyślany i daleki od apologii portret szaleństwa, wybitny ze względu na osobisty opis kruchości i braku logiki ludzkiego umysłu, jego możliwości przetrwania i powrotu do zdrowia.

„Scotland on Sunday”

Barwny i zajmujący opis życia, miłości i doświadczeń kobiety – terapeuty, nauczyciela akademickiego i pacjenta, przynoszący wiele wiedzy, inspiracji oraz natchnienia dotkniętym przez psychozę maniakalno-depresyjną, a także tym, którzy chcą poznać jej naturę.

„British Medical Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 236

Oceny
4,3 (93 oceny)
51
23
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marta1992rock

Całkiem niezła

Nudna i przeciągnięta na siłę.
10
MagdalenaBLasz

Nie polecam

Zupełnie nie rozumiem dlaczego ta pozycja jest tak polecana. Książka przypomina pamiętnik nastolatki. Ogrom zupełnie niepotrzebnych i nie związanych z głównym wątkiem treści. Całość opisana chaotycznie. Autorka często określa siebie jako lekarza specjalistę, pomimo jasnego przekazu ,że świadomie zrezygnowała z medycyny na rzecz psychologii. Dawno nie cieszyło mnie zakończenie książki. Nudna, infantylna, chaotyczna. Nie otrzymałam ani jednej merytorycznej informacji. Autorka bardzo chętnie natomiast wypowiadała peany na swoją cześć. Nie polecam
00
kamilader

Nie oderwiesz się od lektury

Serdecznie polecam
00
radziz1

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa historia pełna emocji i uczuć rozdzierających autorkę. Przeciętny człowiek nie ma pojęcia co kryje się w głowie drugiego człowieka.
00
hankamaj

Dobrze spędzony czas

książka pisana oczami osoby chorej na dwubiegunowkę
00

Popularność




Kay Redfield Jamison Niespokojny umysł Tytuł oryginału An Unquiet Mind ISBN Copyright © 1995 by Kay Redfield Jamison This translation published by arrangement with Alfred A. Knopf,an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2018All rights reserved Projekt graficzny okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN www.panczakiewicz.pl Łamanie Grzegorz Kalisiak Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Niekiedy wątpię, by ciche i spokojne życie zadowalało mnie, pomimo to czasami bardzo go pragnę. ByronDla mojej matki Dell Tempie Jamison, która dała mi życie nie raz, ale nieskończenie wiele razy

PROLOG

O drugiej nad ranem — dla kogoś, kto jest w stanie manii — nawet Centrum Medyczne UCLA1 ma swoisty urok. Szpital, zwykle postrzegany jako zespół nieciekawych budynków, stał się tamtego jesiennego poranka, niecałe dwadzieścia lat temu, niewiarygodnie interesujący dla mojego uwrażliwionego i niezwykle pobudzonego układu nerwowego. Uniesione anteny drgały jak wąsy na pysku zwierzęcia, a ja, rozglądając się czujnie, z bystrością owada rejestrowałam wszystko, co się działo wokół mnie. Byłam w biegu. Nie był to zwykły bieg, ale bieg szalony, poruszałam się wściekle tam i z powrotem po szpitalnym parkingu, próbując wykorzystać nieograniczoną i niewyczerpaną energię stanu manii. Biegłam szybko, powoli wpadając w szpony szaleństwa.

Mężczyzna, który mi towarzyszył, przyjaciel ze szkoły medycznej, przerwał swój bieg godzinę wcześniej, gdyż był, jak stwierdził ze zniecierpliwieniem, całkowicie wyczerpany. Dla zdrowszego umysłu nie było to zaskakujące: dla nas obojga tradycyjne rozróżnienie pomiędzy dniem i nocą dawno zanikło, a teraz przyszło zapłacić oczywistą, jeśli nie ostateczną cenę za niekończące się godziny picia whisky, kłótni i szaleńczego śmiechu. Zamiast tracić czas, powinniśmy spać lub pracować, publikować prace naukowe, czytać literaturę fachową, wypełniać karty chorych lub rysować nudne naukowe wykresy, których nikt nie próbuje czytać.

Nagle pojawił się policyjny radiowóz. Nawet w moim stanie umysłu dostrzegłam, że policjant trzyma rękę na pistolecie, gdy wysiada z samochodu. „Co, do cholery, robicie o tej godzinie na szpitalnym parkingu?” — zapytał. Było to całkowicie uzasadnione pytanie. Kilka ocalałych wysepek zdrowego rozsądku połączyło się z sobą i trwało w tym stanie na tyle długo, bym mogła wywnioskować, że ta sytuacja będzie dość trudna do wyjaśnienia. Na szczęście mój przyjaciel myślał o wiele jaśniej ode mnie i w intuicyjny sposób zdołał odwołać się do części swej własnej i ogólnoludzkiej podświadomości, odpowiadając: „Oboje pracujemy na oddziale psychiatrycznym”. Policjant spojrzał na nas, uśmiechnął się, a później odszedł w stronę swego samochodu i odjechał.

Praca na oddziale psychiatrycznym wyjaśniała wszystko.

Miesiąc po podpisaniu mojego podania o przyjęcie na stanowisko asystenta w Katedrze ­Psychiatrii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles weszłam już zdecydowanie na drogę szaleństwa. Był rok 1974, a ja miałam dwadzieścia osiem lat. W ciągu trzech miesięcy rozwinęła się mania, zmieniłam się nie do poznania i właśnie zaczynałam długą, kosztowną, osobistą wojnę z lekami, których zażywanie za kilka lat usilnie będę zalecała innym osobom. Moja choroba i moje zmagania z lekiem, który ostatecznie uratował mi życie i przywrócił zdrowie psychiczne, miały trwać jeszcze wiele lat.

Odkąd tylko pamiętam, w sposób przerażający, aczkolwiek często, ulegałam cudownym nastrojom. Niezwykle uczuciowa jako dziecko, kapryś­na jako młoda dziewczyna, po raz pierwszy doznałam silnej depresji, gdy dorastałam, po czym całkowicie bezwiednie znalazłam się w cyklach choroby maniakalno-depresyjnej, akurat gdy rozpoczynałam zawodowe życie. To spowodowało, że z konieczności i intelektualnej ciekawości zaczęłam się zajmować nastrojami. Był to jedyny sposób, jaki znałam, by zrozumieć, a w rzeczywistości zaakceptować chorobę, która mnie dotknęła; był to również jedyny sposób, jaki znałam, by próbować zmieniać życie innych osób, które również cierpiały z powodu zaburzeń nastroju. Choroba, która kilka razy niemal mnie zabiła, zabija dziesiątki tysięcy ludzi każdego roku: większość z nich to osoby młode, większość umiera niepotrzebnie, a często są to najbardziej twórcze i utalentowane jednostki.

Chińczycy uważają, że zanim pokona się bestię, należy dostrzec jej piękno. W tak dziwny sposób próbowałam spojrzeć na chorobę maniakalno-­ -depresyjną. To fascynujący, aczkolwiek śmiertelnie groźny przeciwnik i towarzysz; stwierdziłam, że jest to zniewalająco skomplikowany konglomerat najbardziej wartościowych i najbardziej niebezpiecznych cech ludzkiej natury. By z nim walczyć, musiałam, po pierwsze — poznać go we wszystkich jego odmianach i niezliczonych przebraniach, po drugie — zrozumieć zarówno jego rzeczywiste, jak i wyobrażone moce. Ponieważ moja choroba wydawała się początkowo po prostu nasileniem zwykłych cech mojego charakteru — czyli moich często zmieniających się nastrojów, przypływów i odpływów energii i entuzjazmu — prawdopodobnie byłam wobec niej zbyt łagodna. A ponieważ uważałam, że sama powinnam być zdolna do kontroli moich coraz bardziej gwałtownych zmian nastroju, przez pierwsze dziesięć lat choroby nie poszukiwałam żadnego sposobu leczenia. Nawet gdy mój stan stał się zagrożeniem dla mojego życia, nadal od czasu do czasu przeciwstawiałam się stosowaniu leków, o których wiedziałam (ze studiów i z klinicznego doświadczenia), że były jedynym rozsądnym sposobem postępowania z chorobą, na którą cierpiałam.

Stany manii, przynajmniej w ich początkowych i łagodnych postaciach, były epizodami całkowitego odurzenia i stanowiły źródło ogromnej osobistej przyjemności, jak i nieporównywalnego z niczym przepływu myśli oraz niewyczerpanego źródła energii, które umożliwiało mi przekładanie nowych pomysłów na prace i projekty naukowe. Stosowanie leków nie tylko spowodowało ustąpienie tych szybko płynących myśli i okresów wyżu psychicznego, związane było również z objawami ubocznymi, które wydawały się nie do zniesienia. Stanowczo zbyt wiele czasu zabrało mi zrozumienie, że straconych lat i przyjaźni nie da się odzyskać, że szkód poczynionych sobie i innym osobom nie da się naprawić oraz że wolność od ograniczeń powodowanych przez leki traci swe znaczenie, gdy jedynym rozwiązaniem jest śmierć lub szaleństwo.

Wojna, którą prowadziłam sama ze sobą, nie jest niczym niezwykłym. Podstawowym problemem klinicznym w leczeniu choroby maniakalno-depresyjnej nie jest brak skutecznych leków — takie leki istnieją, jednakże chorzy bardzo często nie chcą ich przyjmować. Co gorsza, z powodu braku informacji, nieprawidłowych porad lekarskich, napiętnowania chorych psychicznie lub obaw przed osobistymi i zawodowymi konsekwencjami, chorzy ci w ogóle nie próbują się leczyć. Psychoza maniakalno-depresyjna zaburza nastroje i myśli, wyzwala groźne zachowania, niszczy podstawy racjonalnego myślenia i bardzo często chęć i wolę życia. Choroba ma podstawy biologiczne, ale jej objawy wyrażają się w sferze psychicznej; jej niezwykłość polega na tym, że daje choremu poczucie przewagi nad innymi i uczucie przyjemności, ale wiąże się również z uczuciem cierpienia, które wydaje się nie do zniesienia i często kończy się samobójstwem.

Miałam szczęście, że nie zginęłam z powodu mojej choroby, miałam szczęście, ponieważ otrzymałam najlepszą z możliwych opiekę medyczną oraz dlatego, że zawsze byli ze mną przyjaciele, znajomi i rodzina. Z tego powodu próbowałam w zamian jak najlepiej wykorzystać doświadczenia z własną chorobą, by zyskały dzięki temu moje prace naukowe, nauczanie, postępowanie kliniczne oraz praca w instytucjach samopomocowych. Pisząc i nauczając, starałam się uświadomić moim kolegom paradoksalną cechę tego zmieniającego się zaburzenia, które może zarówno zabijać, jak i oddziaływać twórczo; a w stosunku do wielu innych osób próbowałam zmienić publiczny stosunek do chorób psychicznych w ogóle, w szczególności zaś do choroby maniakalno-depresyjnej. Niekiedy trudne było pogodzenie dyscypliny naukowej uprawianej dziedziny z bardzo absorbującą rzeczywistością moich doświadczeń emocjonalnych. Jednakże pomimo to myślę, że dzięki połączeniu nasilonych uczuć z obiektywnym spojrzeniem klinicznej medycyny udało mi się uzyskać wolność, która pozwoliła mi przeżyć życie w sposób taki, jak tego pragnęłam, i uzyskać doświadczenia konieczne, bym sama mogła próbować dążyć do zmian w publicznym postrzeganiu chorób psychicznych i sposobów ich leczenia.

Miałam wiele wątpliwości dotyczących napisania książki, która w tak jawny sposób ukazywałaby moje własne epizody manii, depresji i objawów psychotycznych, jak również moje problemy ze zrozumieniem konieczności stałego pobierania leków. Lekarze, z oczywistych powodów związanych z prawem wykonywania zawodu oraz ze szpitalnymi przywilejami, czują niechęć do ujawniania swych zaburzeń psychicznych. Takie obawy są zwykle całkiem uzasadnione. Nie mam pojęcia, jakie dla mojego osobistego i zawodowego życia będą odległe konsekwencje omawiania moich problemów w tak otwarty sposób, ale bez względu na te następstwa otwarte postawienie sprawy jest z pewnością lepsze niż trwanie w milczeniu. Jestem zmęczona ukrywaniem się, znużona niewłaściwie wykorzystywaną i tamowaną energią, mam dość hipokryzji i zachowywania się w taki sposób, jakbym miała coś do ukrycia. Jest się tym, kim się jest, a nieuczciwość związana z ukrywaniem się za stopniem naukowym, tytułem lub jakimkolwiek zwyczajem i zbiorem słów jest właśnie nieuczciwością. Być może niekiedy konieczną, ale nieuczciwością. Nadal mam wąt­p­liwości co do decyzji uczynienia z mej choroby sprawy publicznej, ale jedną z korzyści chorowania na psychozę maniakalno-depresyjną przez ponad trzydzieści lat jest fakt, że bardzo niewiele rzeczy wydaje się nieosiągalnie trudnych. Podobnie jest, gdy przejeżdża się przez most w zatoce Chesapeake podczas sztormu: można obawiać się jazdy naprzód, ale nigdy nie zawraca się z drogi. Wydaje mi się, że w sposób nieunikniony czerpię pocieszenie z pytania postawionego kiedyś przez Roberta Lowella: „Dlaczego nie mówić o tym, co się wydarzyło?”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 UCLA – Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

CZĘŚĆ PIERWSZA

„W BEZKRESNĄ BŁĘKITNĄ DAL”

W STRONĘ SŁOŃCA

Stałam z głową odchyloną do tyłu i przygryzając jeden z warkoczyków, słuchałam przelatujących nade mną samolotów. Hałas był duży, choć nie taki jak zwykle, co znaczyło, że odrzutowiec jest niedaleko. Moja szkoła podstawowa znajdowała się w pobliżu bazy Sił Powietrznych Andrews, tuż pod Waszyngtonem; wielu z moich kolegów i koleżanek było dziećmi pilotów, tak więc przyzwyczailiśmy się do podobnych dźwięków. Jednakże przyzwyczajenie nie oznaczało utraty poczucia magii, tak więc instynktownie przeniosłam wzrok z podwórka ku górze, by pomachać ręką. Rozumiałam oczywiście, że pilot nie mógł mnie dostrzec — zawsze o tym pamiętałam — podobnie jak to, że nawet jeśliby mnie ujrzał, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że będzie to mój ojciec. Była to po prostu jedna z tych rzeczy, które robi się zawsze, a poza tym uwielbiałam wynajdywać najróżniejsze preteksty, by tylko móc wpatrywać się w niebo. Mój ojciec, oficer Sił Powietrznych, był przede wszystkim naukowcem, a dopiero w drugiej kolejności pilotem. Jednak uwielbiał latać, a ponieważ był meteorologiem, zarówno jego umysł, jak i dusza znajdowały się w chmurach. Podobnie jak ojciec zwykle spoglądałam ku górze, nie pilnując spraw przyziemnych.

Gdy mówiłam ojcu, że Marynarka Wojenna oraz Piechota są znacznie starsze niż Siły Powietrzne, mają dłuższą tradycję i w znacznie większym stopniu owiane są legendą, odpowiadał: „Tak, to prawda, ale do Sił Powietrznych należy przyszłość”. Później zawsze dodawał: „A poza tym — my możemy latać”. Po tym zdaniu, stanowiącym jego swoiste credo, niekiedy zaczynał z entuzjazmem nucić pieśń Sił Powietrznych, której fragmenty pamiętam do dnia dzisiejszego. W niewiarygodny sposób połączyły się one z fragmentami bożonarodzeniowych kolęd, wierszy, których uczyłam się w dzieciństwie, oraz ze strofami z książeczki do nabożeństwa: wszystkie one miały dla mnie duży ładunek nastrojów i wielkie znaczenie, a nadal są zdolne przyspieszyć rytm mojego serca.

Tak więc słuchałam i wierzyłam, a słowa: „A więc startujmy w bezkresną błękitną dal”, wzbudzały we mnie myśl, że „bezkresna dal” to najcudowniejsze określenie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Odczuwałam również nieopisany zachwyt na dźwięk frazy: „Wznosimy się w górę, w stronę słońca”, i instynktownie wyczuwałam, że jestem jedną z tych osób, które uwielbiają bezkres nieba.

Hałas odrzutowca stał się głośniejszy, gdy nagle spostrzegłam, że inne dzieci z mojej drugiej klasy zadarły głowy ku górze. Samolot leciał bardzo nisko; przemknął nad nami, muskając niemalże plac zabaw. Gdy absolutnie przerażeni staliśmy zbici w gromadkę, maszyna uderzyła w drzewa, eksplodując bezpośrednio przed nami. Gwałtowność katastrofy wynikająca z potwornej siły zderzenia samolotu z ziemią była odczuwalna i słyszalna; świadczyły o niej także wspaniałe, lecz przerażające płomienie, które pojawiły się w miejscu wypadku. Wydawało się, że nie minęło kilka minut, a już na placu zabaw były matki, by uspokoić dzieci, że pilotem nie jest ich ojciec; szczęśliwie dla mojego brata, siostry i dla mnie nie był to także nasz tato. Po kilku dniach, na podstawie ostatniej wiadomości, którą młody pilot zdążył przekazać do wieży kontroli lotów, stało się jasne, że mógł on uratować życie, katapultując się. Jednak wiedział także, że postępując w ten sposób, ryzykuje, iż pozostawiony bez pilota odrzutowiec spadnie na plac zabaw i zabije tych z nas, którzy wtedy tam się znajdowali.

Pilot, który zginął, stał się bohaterem, a jego czyn przekształcił się w naszej świadomości w niezwykle żywy, całkowicie niedościgniony ideał tego, co się wiązało z pojęciem służby. Był to niedościgniony ideał, ale o wiele bardziej przekonujący i zapadający w pamięć niż wszystkie inne ze względu na swą niepowtarzalność. Wspomnienie katastrofy przez wiele lat powracało w moich myślach, przypominając mi zarówno o tym, jak bardzo potrzebne są takie ideały, jak i o tym, jak niezwykle trudno jest im hołdować. Gdy później spoglądałam w niebo, nigdy już nie widziałam tam wyłącznie bezkresu i piękna. Tego popołudnia zrozumiałam, że zawsze była tam także śmierć.

Choć jak większość rodzin wojskowych często zmienialiśmy miejsce pobytu — zanim ukończyłam piątą klasę szkoły podstawowej, mój starszy brat, siostra i ja uczęszczaliśmy do pięciu różnych szkół i mieszkaliśmy na Florydzie, w Puerto Rico, Kalifornii, Tokio i dwukrotnie w Waszyngtonie — nasi rodzice, zwłaszcza moja matka, próbowali dać nam tyle poczucia bezpieczeństwa, ciepła i stałości, ile tylko było możliwe. Mój brat, najstarszy i najspokojniejszy z naszej trójki, był moim stałym sojusznikiem pomimo trzyletniej różnicy wieku, jaka nas dzieliła. Dorastając, idealizowałam jego obraz i często podążałam za nim krok w krok, usilnie próbując nie wzbudzać podejrzeń, gdy z przyjaciółmi oddalał się, by grać w baseball lub wędrować po okolicy. Brat był inteligentny, uczciwy, pewny siebie i zawsze odczuwałam, że jestem otoczona szczególną opieką, gdy on znajduje się w pobliżu. Moje stosunki z siostrą, tylko o trzynaście miesięcy starszą ode mnie, były bardziej złożone. Siostra była prawdziwą pięknością wśród rodziny, miała ciemne włosy i cudowne oczy, niemal od najwcześ­niejszych czasów wnikliwie obserwujące wszystko wokół. Postępowała w sposób znamionujący pewność siebie, była uparta, miewała także okresy bardzo smutnego nastroju oraz wykazywała niewielką tolerancję wobec konserwatywnego — wojskowego stylu życia, w którym czuła się uwięziona. Wiodła swe własne życie, w opozycji wobec rodziców, wyłamywała się i unikała wszelkich reguł, kiedy tylko mogła sobie na to pozwolić. Nienawidziła szkoły średniej i gdy mieszkaliśmy w Waszyngtonie, często opuszczała lekcje, by odwiedzać Muzeum Smithsonian lub Wojskowe Muzeum Medyczne albo po prostu, by zapalić i wypić piwo ze swymi znajomymi.

Złościła się na mnie za to, że byłam, jak to delikatnie ujmowała, „dobrym dzieckiem”, siostrą, której zdobywanie przyjaciół i praca w szkole przychodziły zbyt łatwo — przechodzącą przez życie bezboleśnie, chronioną przed rzeczywistością przez absurdalnie optymistyczne postrzeganie ludzi i rzeczy. Znajdując się pomiędzy bratem, który był urodzonym sportowcem i który nigdy nie otrzymał oceny gorszej niż celująca na żadnym z egzaminów w college’u i na studiach, oraz mną, która po prostu uwielbiałam szkołę i z chęcią angażowałam się w działalność sportową i społeczną, siostra wyróżniała się spośród rodziny, walcząc i buntując się przeciw temu, co postrzegała jako odpychające i skomplikowane. Nienawidziła życia wojskowych, nienawidziła ciągłych zmian i konieczności poznawania nowych przyjaciół, rodzinna grzeczność była dla niej hipokryzją.

Prawdopodobnie dlatego, że moje własne gwałtowne zmagania z czarnymi nastrojami jeszcze nie wystąpiły, miałam więcej czasu, by dostrzec bardziej łagodny, mniej groźny i w rzeczywistości zupełnie cudowny dla mnie świat, który pełen był przygód. Myślę, że siostra nigdy nie poznała takiej rzeczywistości. Długie i ważne lata dzieciństwa i wczesnej dorosłości były dla mnie przez większość czasu bardzo szczęśliwe i dały mi ciepło, przyjaźń i ufność. Stały się później niezwykle potężnym talizmanem, mocną i pozytywną siłą działającą przeciwko przyszłym nieszczęściom. Siostra nie przeżyła takich lat, nie posiadała takich talizmanów. Prawdopodobnie nie było zaskakujące to, że gdy zarówno ona, jak i ja musiałyśmy się zmagać z naszymi demonami, siostra postrzegała ciemność jako część swojej osobowości, rodziny i otaczającego świata. W odróżnieniu od niej uważałam depresję za coś obcego; pomimo że mój umysł i duszę przepełniał smutek, niemal zawsze wydawał się on obcą siłą, która walczy z moim prawdziwym ja.

Siostra, podobnie jak ojciec, potrafiła być niezwykle czarująca: ożywcza, oryginalna i niesłychanie inteligentna, była również obdarzona wysublimowanym zmysłem estetycznym. Nie była osobą łatwą ani bezproblemową, a jej problemy wzrastały wraz z nią, miała jednak ogromną wyobraźnię i duszę artystki. Potrafiła również złamać ci serce i sprowokować trudny do wytrzymania gniew. Wobec płomieni i ognia mojej siostry czułam się zawsze trochę jak ziemia.

Gdy ojciec angażował się w życie rodzinne, było to niemal magiczne zaangażowanie: rozentuzjazmowany, zabawny, zainteresowany niemal wszystkim, zdolny był do opisywania z urokiem i oryginalnością piękna zjawisk świata przyrody. Płatek śniegu nie był nigdy tylko płatkiem śniegu, a chmura po prostu chmurą. Stawały się one wydarzeniami i bohaterami, częścią żywego i dziwnie uporządkowanego wszechświata. Gdy nastawały dobre czasy i nastroje ojca płynęły na wysokiej fali, jego zaraźliwy entuzjazm dotykał wszystkiego. Dom wypełniała muzyka, pojawiała się nowa cudowna biżuteria — pierścionek z kamienia księżycowego, delikatna bransoleta z rubinami, wisiorek z mieniącego się kamienia w kolorze morskiej zieleni na złotym łańcuszku — wtedy wszyscy nastawialiśmy się na słuchanie, albowiem wiedzieliśmy, że wkrótce dowiemy się bardzo wiele o rzeczach, które wprawiły go w taki zachwyt. Niekiedy była to rozprawa oparta na emocjonalnym przekonaniu, że przyszłość i zbawienie świata może zależeć od wiatraków; niekiedy stwierdzenie, że trójka nas, dzieci, musi zacząć uczęszczać na lekcje rosyjskiego, ponieważ rosyjska poezja jest w oryginale niewyobrażalnie piękna.

Pewnego razu, gdy ojciec przeczytał, że George Bernard Shaw w testamencie zapisał swój majątek na stworzenie alfabetu fonetycznego oraz polecił, by Androkles i lew była pierwszą z jego sztuk przełożonych na ten rodzaj alfabetu, wszyscy otrzymaliśmy kopie tego dramatu, podobnie jak wiele innych osób, które akurat znalazły się w zasięgu oddziaływania mojego ojca. W istocie plotka rodzinna głosiła, że kupionych i rozdanych zostało niemal sto książek. Ekspansywność ojca działała jak zaraźliwa magia, którą uwielbiałam, i nadal się śmieję, gdy wspominam go czytającego na głos o Androklesie, który leczył zranioną łapę lwa, o żołnierzach śpiewających „Rzucić ich na pożarcie lwom” na melodię Naprzód, przebojem młodzi rycerze, oraz uwagi wydawnicze ojca na temat istotności — nie można przecenić jego istotności — fonetycznego, międzynarodowego alfabetu. Do dnia dzisiejszego mam w swoim gabinecie duży porcelanowy pojemnik — figurkę pszczoły, która nadal wywołuje we mnie rozbawienie, gdy wspominam, jak ojciec unosił ją po brzegi wypełnioną miodem i wykonywał nią w powietrzu różne figury lotnicze, w tym również najbardziej ulubiony manewr liścia koniczyny. Oczywiście, gdy pszczoła podczas lotu była odwrócona do góry nogami, miód rozlewał się po całym kuchennym stole, na co matka stwierdzała: „Marshall, czy to jest rzeczywiście konieczne? Dajesz zły przykład dzieciom”. Śmialiśmy się z aprobatą, co pozwalało na kilka kolejnych minut lotu porcelanowej pszczoły.

To było rzeczywiście czarujące, czułam się, jakby moim ojcem była Mary Poppins. Wiele lat później ojciec podarował mi bransoletę z wygrawerowanymi słowami Michaela Faradaya, które zostały uwiecznione również na budynku Wydziału Fizyki UCLA: „Nic nie jest zbyt cudowne, by było prawdziwe”. Nie trzeba przypominać, że Faraday sam doświadczał powtarzających się załamań nerwowych, a jego stwierdzenie jest w sposób oczywisty nieprawdziwe, jednak myśli i nastroje są czymś cudownym, podobnie jak cudowny był mój ojciec w momentach swego wspaniałego samopoczucia. Matka często powtarzała, że zawsze czuła, że znajduje się w cieniu mądrości, czaru, ekspansywności i wyobraźni ojca. Jej obserwacja, że czuł się on jak ryba w wodzie wśród dzieci, wynikała z charyzmatycznego wpływu, jaki wywierał na moich przyjaciół i inne dzieci, bez względu na to, w jakim sąsiedztwie się znaleźliśmy. Jednakże to moja matka była tą osobą, z którą moi przyjaciele chcieli usiąść i rozmawiać: bawiliśmy się z ojcem, rozmawialiśmy z matką.

Matka, która była całkowicie przekonana o tym, że nie jest ważne, jakimi kartami przyszło nam grać w życiu, ale w jaki sposób będziemy nimi grać, jest jak dotąd moją najlepszą kartą. Miła, uczciwa i hojna, ma ten rodzaj pewności siebie, który wynika z wychowania przez rodziców, nie tylko kochających ją głęboko i uczciwie, ale będących osobami miłymi, uczciwymi i hojnymi. Mój dziadek, który zginął, zanim się urodziłam, był profesorem w college’u i fizykiem z wykształcenia. Był mądrym człowiekiem, niezwykle miłym zarówno dla swych studentów, jak i współpracowników. Babcia, którą dobrze znałam, była pełną ciepła opiekuńczą kobietą, podobnie jak moja matka głęboko i prawdziwie zainteresowaną dobrem innych ludzi; to z kolei powodowało, że miała niezwykłą łatwość zjednywania sobie przyjaciół i zdolność kojącego wpływania na ludzi. Zawsze zwracano się w pierwszej kolejności do niej, podobnie jak do mojej matki, a ona nigdy nie próbowała się tłumaczyć brakiem czasu czy mnóstwem zajęć.

W żadnym wypadku nie była intelektualistką; w odróżnieniu od dziadka, który spędzał czas na wielokrotnym czytaniu dzieł Szekspira i Twaina, wstępowała do różnych organizacji społecznych. Ponieważ była zarówno osobą lubianą, jak i urodzoną organizatorką, wybierano ją na przewodniczącą każdej organizacji, do której wstępowała. Pod wieloma względami była nieznośnie konserwatywna — zwolenniczka republikanów, córka amerykańskiej rewolucji, lubiąca przyjęcia przy herbatce, co powodowało wściekłość ojca — była jednakże miłą i rezolutną kobietą, noszącą kwieciste spódnice, dbającą o paznokcie i pachnącą zawsze wodą kwiatową. Nigdy nie była nieuprzejma — była wspaniałą babcią.

Moja matka — wysoka, szczupła i piękna — była osobą popularną zarówno w szkole średniej, jak i w college’u. Zdjęcia w jej albumach ukazują z pewnością szczęśliwą młodą kobietę, zwykle otoczoną przyjaciółmi, grającą w tenisa, pływającą, uprawiającą wioślarstwo, jeżdżącą konno, lub jako aktywistkę społeczną albo też, jak dziewczęta z obrazów Gibsona, otoczoną wieloma dobrze wyglądającymi chłopcami. Zdjęcia uwidaczniają niezwykłą niewinność innych czasów i innego świata, w którym jednakże moja matka czuła się bardzo dobrze. Nie ma na zdjęciach ukrytych smutków, zamyślonych lub melancholijnych twarzy, nie ma zwiastunów ciemności ani niestabilności uczuciowej. Jej wiara, że przewidywalność wydarzeń powinna być tym, na co zawsze można liczyć, musiała mieć swe korzenie w całkowitej normalności ludzi i wydarzeń uchwyconych na tych zdjęciach, jak również w pokoleniach jej przodków, którzy byli wiarygodni, stabilni, honorowi i potrafili przewidywać przyszłe wydarzenia.

Stulecia takiego widocznego spokoju odziedziczonego w genach mogły tylko częściowo przygotować moją matkę do wszystkich zawirowań i trudności, z jakimi miała się spotkać, gdy opuściła dom rodziców, by założyć własną rodzinę. Ale to właśnie owa utrwalona stabilność mojej matki, jej wiara w możliwość przewidywania wydarzeń i zdolność do miłości, uczenia się, słuchania i dokonywania zmian pozwoliły mi przeżyć wszystkie lata bólu i koszmarów, które miały nadejść. Nie mogła wiedzieć o tym, jak trudno będzie radzić sobie z szaleństwem; nie była przygotowana do takiego życia — nikt z nas nie był — jednak dzięki zdolności do miłości i sile ducha potrafiła postępować z empatią i rozsądkiem. Nigdy się nie zdarzyło, by się poddała.

Zarówno matka, jak i ojciec usilnie zachęcali mnie do pisania poezji i tekstów do szkolnych przedstawień, a także do nauk ścisłych i medycyny. Żadne z nich nigdy nie próbowało ograniczać moich marzeń, a oboje zawsze wykazywali się rozsądkiem i wrażliwością, która pozwalała im odróżnić moje chwilowe fascynacje od poważnego zaangażowania. Nawet okresy moich zmiennych nastrojów były przez większą część czasu tolerowane z grzecznością i wyobraźnią. Będąc szczególnie podatna na silne i niepoddające się wpływom uczucia, pewnego razu nabrałam absolutnej pewności, że powinniśmy mieć w domu leniwca. Matka, której cierpliwość była napięta do granic tolerancji, gdyż pozwalała mi na trzymanie w domu psów, kotów, ptaków, rybek, żółwi, jaszczurek, żab i myszy, nie była zbyt przychylnie nastawiona do tego pomysłu. Ojciec przekonał mnie do skompletowania szczegółowych naukowych i literackich opisów leniwców. Zasugerował, bym oprócz zdobycia praktycznych informacji o diecie tych zwierząt, ich przestrzeni życiowej i wymaganiach weterynaryjnych napisała również kilka wierszy na temat leniwców oraz wypracowań na temat tego, co one dla mnie znaczą, a także bym zaprojektowała siedzibę dla nich wewnątrz naszego domu i dokonała szczegółowych obserwacji ich zachowań w ogrodzie zoologicznym. Mój ojciec stwierdził, że jeśli uczynię to wszystko, wtedy rozważą z mamą zakup dla mnie leniwca.

Jestem pewna, że oboje dobrze wiedzieli, iż byłam po prostu zachwycona tą dziwną ideą, a także, że uzyskawszy inny sposób, by wyrazić swój entuzjazm, będę całkiem zadowolona. Mieli oczywiście rację, a mój entuzjazm wrócił do normy, gdy rzeczywiście obserwowałam leniwce w Narodowym Ogrodzie Zoologicznym. Nie wiem, czy istnieje coś bardziej nudnego od obserwacji leniwców — być może są to mecze krykieta lub posiedzenia komisji budżetowej — lecz muszę przyznać, że osobiście ich nie doświadczyłam. Byłam bardzo szczęśliwa z powodu powrotu do prozaicznego świata mojego psa, w porównaniu ze światem leniwców niezwykle złożonego.

Natomiast moje zainteresowanie medycyną trwało długi czas i rodzice w pełni je popierali. Gdy miałam około dwunastu lat, kupili mi narzędzia do wykonywania sekcji anatomicznych, mikroskop oraz podręcznik anatomii Graya; ten ostatni okazał się niezwykle skomplikowany, ale jego posiadanie dawało mi wyobrażenie o tym, czym jest prawdziwa medycyna. Stół pingpongowy w naszej piwnicy stanowił moje laboratorium; spędzałam tam niekończące się popołudnia, dokonując sekcji żab, ryb, robaków i żółwi. Jednak gdy moje zainteresowania i wybór obiektów sekcji zwróciły się ku wyższym szczeblom ewolucyjnej drabiny i otrzymałam płód świnki — której malutki ryjek i cudowne małe wąsiki zrobiły na mnie wielkie wrażenie — zrezygnowałam z dokonywania sekcji. Lekarze w szpitalu w bazie Sił Powietrznych Andrews, gdzie w czasie weekendów pracowałam ochotniczo jako pomocnica pielęgniarek, przekazywali mi skalpele, opatrunki oraz wśród wielu innych rzeczy butelki z krwią, które wykorzystywałam w przeprowadzanych w domu doświadczeniach. Jednak o wiele ważniejsze było to, że traktowali mnie i moje zainteresowania w sposób bardzo poważny. Nigdy nie próbo­wali zniechęcić mnie do bycia lekarzem, pomimo że była to epoka, w której uważano, że kobieta może zostać jedynie pielęgniarką. Zabierali mnie ze sobą na wizyty i pozwalali mi obserwować zabiegi chirurgiczne, a nawet asystować przy niektórych. Obserwowałam ich uważnie, gdy usuwali szwy, zmieniali opatrunki i wykonywali nakłucia lędź­wiowe. Trzymałam narzędzia, zaglądałam do ran, a pewnego razu rzeczywiście usunęłam szwy z rany na brzuchu chorego.

Przychodziłam do szpitala wcześnie i wychodziłam z niego późno, przynosząc ze sobą książki i mnóstwo pytań: Jak to jest być studentem medycyny? Jak się odbiera poród? Jak się czuje człowiek, gdy tak często styka się ze śmiercią? Musiałam być niezwykle przekonująca w moich zainteresowaniach, ponieważ w późniejszym czasie jeden z lekarzy pozwolił mi na uczestnictwo w części sekcji zwłok, która była niezwykła i przerażająca. Stałam z boku stalowego stołu sekcyjnego, próbując nie spoglądać na nagie ciałko martwego dziecka, ale nie byłam zdolna powstrzymać się od patrzenia. Zapach w pomieszczeniu był obrzydliwy i duszący i po dłuższej chwili tylko chlust wody i szybkość rąk patologa uchroniły mnie przed omdleniem. W końcu, by oddalić się od tego, co widziałam, zwróciłam się do bardziej racjonalnej i chłodnej części mojego ja i zadawałam pytanie po pytaniu, kwitując każdą odpowiedź kolejnym pytaniem. Dlaczego patolog wykonuje cięcia w taki, a nie inny sposób? Dlaczego nosi rękawiczki? Co się dzieje z poszczególnymi częściami ciała? Dlaczego niektóre z nich są ważone, a inne nie?

Początkowo był to sposób uniknięcia okropnego widoku, który roztaczał się przede mną; jednak po chwili ciekawość sama z siebie stała się dominującą siłą kierującą mym zachowaniem. Koncentrowałam się na pytaniach i przestawałam widzieć ciało. Podobnie jak działo się to tysiące razy później, moja ciekawość i temperament porywały mnie do miejsc, których nie mogłam znieść z emocjonalnego punktu widzenia, jednakże ta sama ciekawość i naukowa strona mojego umysłu wytwarzały wystarczający dystans i ramy pojęciowe, by pozwalać mi działać i odpowiednio reagować w wielu sytuacjach.

Gdy miałam piętnaście lat, udałam się wraz z koleżankami wolontariuszkami na wspólną wycieczkę do Szpitala Świętej Elżbiety, federalnego szpitala psychiatrycznego okręgu Columbia. Było to w pewien sposób jeszcze bardziej przerażające przeżycie niż uczestnictwo w sekcji zwłok. Każda z nas w czasie jazdy autobusem do szpitala była zdenerwowana, podśmiechiwałyśmy się i na próżno czyniłyśmy lekceważące uwagi, by zagłuszyć niepokój przed nieznanym i wyobrażonym światem szaleństwa. Myślę, że obawiałyśmy się dziwaczności, ewentualnej agresji i tego, co będzie, gdy spotkamy kogoś całkowicie pozbawionego kontroli nad swym zachowaniem. „Skończysz w Szpitalu Świętej Elżbiety” — brzmiała jedna z dziecięcych gróźb i pomimo faktu, że nie miałam powodu, by wątpić w swoją normalność, w moim umyśle zaczęły się rodzić irracjonalne obawy. Miałam przecież trudny charakter i chociaż rzadko wybuchałam gniewem, gdy tak się stało, przerażało to nie tylko mnie, ale i wszystkich w moim otoczeniu. Było to jedyne, choć dokuczliwe pęknięcie w próżniowym opakowaniu mojego zachowania. Bóg jeden wiedział, co działo się pod przykryciem surowej samodyscypliny i kontroli emocji, która wiązała się z moim wychowaniem. Wiedziałam, że były tam pęknięcia, i bardzo się tego obawiałam.

Szpital, w przeciwieństwie do moich wyobrażeń, nie był miejscem ponurym: otaczający go ogród był rozległy, piękny, pełen wielkich, starych drzew; z niektórych miejsc rozciągał się niezwykły widok na miasto i jego rzeki oraz cudowne budynki sprzed wojny secesyjnej, zaprojektowane w pięknym południowym stylu, niegdyś stanowiące integralną część Waszyngtonu. Jednakże wejście na oddziały zniszczyło złudzenia stworzone przez subtelną architekturę i urok krajobrazów. Natychmiast pojawiła się okropna rzeczywistość widoków, dźwięków i zapachów szaleństwa. W szpitalu bazy Andrews przyzwyczajona byłam do obecności dużej liczby pielęgniarek na oddziałach internistycznych i chirurgicznych, natomiast tutaj siostra przełożona, która oprowadzała nas po szpitalu, wyjaśniła, że w tej instytucji około dziewięćdziesięciu chorych przypadało na jednego opiekuna. Zafascynowana ideą, że jedna osoba ma obowiązek kontrolować tak wielu potencjalnie agresywnych chorych, zapytałam, w jaki sposób personel daje sobie z nimi radę. Siostra powiedziała, że leki mogą opanować zachowanie większości chorych, jednakże niekiedy konieczne jest „zapięcie w pasy”. „Zapięcie w pasy?!”. Czy możliwe jest, by człowiek był tak pozbawiony kontroli nad swoim zachowaniem, że wymagało to tak brutalnych metod unieruchamiania? Informację tę pamiętałam bardzo długo.

Jednakże znacznie gorsza była wizyta w pokoju dziennym jednego z oddziałów kobiecych. Stałam tam bez ruchu i rozglądałam się dookoła, patrząc na dziwaczne stroje, niezwykłe zachowania, pobudzone ruchy, dziwne uśmiechy, od czasu do czasu słysząc przerażające krzyki. Jedna z kobiet stała nieruchomo, z nogą podciągniętą do góry jak bocian; gdy byłam w pomieszczeniu, przez cały czas uśmiechała się bezsensownie do siebie. Inna pacjentka, dawniej z pewnością całkiem ładna, stała na środku pokoju i mówiąc do siebie, zwijała w lok i rozwijała swe długie rudawe włosy. Przez cały czas śledziła szybko podążającymi oczami ruchy osób, które próbowały do niej podejść. Początkowo byłam przerażona jej widokiem, jednakże później zaintrygował mnie on i niemal urzekł. Powoli podeszłam do rudej dziewczyny. W końcu po kilku minutach stania w odległości około metra od niej zdobyłam się na odwagę, by zapytać, dlaczego znalazła się w szpitalu. Zauważyłam kątem oka, że w tym czasie wszystkie inne ochotniczki zbliżyły się do siebie i ściszonymi głosami rozmawiały w narożniku pomieszczenia. Jednakże zdecydowałam, że pozostanę w miejscu, gdzie się znajdowałam; moja ciekawość po raz kolejny zwyciężyła obawy.

Tymczasem pacjentka przyglądała mi się bardzo uważnie. Następnie stanęła bokiem, by nie patrzeć bezpośrednio na mnie, i wyjaśniła, dlaczego znalazła się w Szpitalu Świętej Elżbiety. Stwierdziła, że gdy miała pięć lat, rodzice umieścili w jej głowie maszynę bilardową. Czerwone kule mówiły jej, kiedy powinna się śmiać, niebieskie, kiedy powinna milczeć i trzymać się z dala od innych ludzi; zielone kule mówiły jej, że powinna zacząć mnożyć się przez trzy. Co kilka dni z maszyny wydostawała się srebrna kula. W tym momencie odwróciła głowę i spojrzała na mnie; przypuszczam, że chciała się upewnić, czy nadal jej słucham. Oczywiście tak było. Jakże mogłabym nie słuchać? Cała sprawa była dziwaczna, ale wzbudzała ogromne zaciekawienie. Spytałam ją, co oznacza srebrna kula? Spojrzała na mnie znacząco, a następnie wszystko w jej oczach zamarło. Spoglądała w przestrzeń, zamknięta w jakimś wewnętrznym świecie, a ja nigdy się nie dowiedziałam, co oznaczała srebrna kula.

Pomimo fascynacji byłam przede wszystkim przerażona dziwacznością chorych, jak również wyczuwalnym w całym pokoju nasileniem lęku; jednakże wyraz cierpienia w oczach pacjentek był jeszcze silniejszy niż lęk. Jakaś część mojej osoby zdołała oderwać się od mego ja i w niezwykły sposób zrozumieć ten ból. Nie przypuszczałam wtedy, że pewnego dnia spojrzę w lustro i zobaczę smutek i szaleństwo tych pacjentek we własnych oczach.

W okresie dorastania byłam szczęśliwa, ponieważ do rozwijania moich naukowych i medycznych zainteresowań zachęcali mnie nie tylko rodzice i lekarze ze szpitala w Andrews, ale również przyjaciele moich rodziców. Rodziny pracowników służb meteorologicznych były zwykle przenoszone do tych samych baz wojskowych, a jedna z nich, bardzo często przenosząca się wraz z nami, stała się nam bardzo bliska. Wyjeżdżaliśmy na pikniki, spędzaliśmy razem wakacje, mieliśmy wspólne opiekunki do dzieci i w grupie liczącej dziesięć osób chodziliśmy do kina, na kolacje i przyjęcia w kasynie oficerskim. Jako małe dzieci, mój brat, siostra i ja bawiliśmy się razem z ich trzema synami w chowanego; a gdy byliśmy starsi, chodziliśmy wspólnie na szkolne mecze, lekcje tańca, pierwsze spokojne prywatki i późniejsze nieco bardziej zwariowane przyjęcia, lecz gdy nieuchronnie dorośliśmy, nasze drogi się rozeszły. Jednakże jako dzieci w Waszyngtonie i w Tokio byliśmy niemal nierozłączni i spotkaliśmy się ponownie w Waszyngtonie. Ich matka — ciepła, zabawna, porywcza, niezależna, praktyczna rudowłosa katoliczka pochodzenia irlandzkiego — stworzyła dla mnie drugi dom, do którego wchodziłam i z którego wychodziłam jak z własnego mieszkania. Zjadałam tam doskonałe ciastka i placki, zaznając ciepła, radości i spędzając godziny na rozmowach. Ona i moja matka były i nadal są najlepszymi przyjaciółkami, a ja zawsze czułam się jak jedno z jej dzieci. Była pielęgniarką i uważnie słuchała moich ambitnych planów dotyczących studiowania medycyny, pisania prac naukowych i prowadzenia badań. Od czasu do czasu przerywała moją wypowiedź, mówiąc; „Tak, tak, to bardzo interesujące”, „Oczywiście, że możesz to robić” lub „Czy myślałaś może o…?”. Nigdy nie zdarzyło się, by powiedziała coś takiego, jak: „Nie wydaje mi się, by było to zbyt użyteczne” lub „Może powinnaś poczekać i zobaczyć, jak sprawy ułożą się w przyszłości?”.

Jej mąż, matematyk i meteorolog, zachowywał się niemal w ten sam sposób. Zawsze uważnie wypytywał mnie o najnowsze projekty, o to, co ostatnio czytałam lub jaki gatunek zwierzęcia badałam i dlaczego. Bardzo poważnie rozmawiał ze mną na temat nauki i medycyny i upewniał mnie w tym, że nigdy nie należy rezygnować z planów i marzeń. Podobnie jak mój ojciec głęboko kochał nauki przyrodnicze i w zajmujący sposób uzasadniał, dlaczego fizyka, matematyka i filozofia były, każda na swój sposób, zazdrosnymi kochankami, wymagającymi całkowitego poświęcenia i zaangażowania. Dopiero teraz, spoglądając w przeszłość po zniechęcających wydarzeniach w moim późniejszym życiu, gdy mówiono mi, bym nie miała zbyt wybujałych oczekiwań lub powściągnęła swój entuzjazm, w pełni doceniam powagę, z jaką rodzice i ich przyjaciele traktowali moje pomysły; dopiero teraz zaczynam naprawdę rozumieć, że niezwykle istotne, zarówno dla mojego życia intelektualnego, jak i emocjonalnego, było to, że moje idee i entuzjazm spotykały się nie tylko ze zrozumieniem, ale również z aktywnym wsparciem. Uczuciowy temperament czynił mnie bardzo podatną na zniechęcające działanie przeciwności, dlatego miałam ogromne szczęście, ponieważ zostałam wychowana przez ludzi pełnych entuzjazmu i kochających entuzjazm innych.

Tak więc prawie nic nie brakowało mi do szczęścia: miałam wspaniałych przyjaciół, czynne życie — wypełnione pływaniem, jazdą konną, grą w piłkę, prywatkami, chłopcami, letnimi wakacjami nad zatoką Chesapeake i wszystkimi innymi urokami młodości. Jednakże wśród tej wspaniałej atmosfery stopniowo budziła się we mnie świadomość tego, co oznacza bycie uczuciową i nieco kapryśną dziewczyną w niezwykle tradycyjnym świecie wojskowych. Niezależność, temperament oraz dziewczęcość raczej nie pasowały do tego dziwnego świata. Klub Marynarki Wojennej był miejscem, w którym dzieci oficerów miały oswajać się z dyskretnymi manierami, tańcami, noszeniem białych rękawiczek i innymi oderwanymi od rzeczywistości zwyczajami panującymi w tej grupie zawodowej. W klubie dzieci miały również nauczyć się, tak jakby wcześniejsze czternaście czy piętnaście lat życia do tego nie wystarczało, że generałowie mają wyższą rangę niż pułkownicy, którzy z kolei są ważniejsi niż majorzy, kapitanowie i porucznicy, a wszyscy, dosłownie wszyscy są ważniejsi od dzieci. W świecie dzieci chłopcy byli wyżsi rangą od dziewczynek.

Jednym ze sposobów narzucania młodym dziewczynkom tego szczególnie irytującego porządku było uczenie ich starego i śmiesznego zwyczaju dygania. Trudno wyobrazić sobie, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach oceniał dyganie jako czynność dającą się zaakceptować. Dzięki liberalnemu wykształceniu otrzymanemu od ojca, którego poglądy i sposób bycia nie były konformistyczne, nie mogłam uwierzyć, że ktoś poważnie będzie ode mnie oczekiwał takich zachowań. Ujrza­łam przed sobą rząd pięknie ubranych dziewczynek i obserwowałam, jak każda z nich dyga z gracją. Marionetka, myślałam, marionetka. Później przyszła moja kolej. Coś we mnie całkowicie się wzburzyło. Zbyt wiele razy musiałam oglądać dziewczynki, od których oczekiwano posłuszeństwa, ale jeszcze bardziej irytujące było to, że zbyt często widywałam takie, które same poddawały się temu z ochotą. Odmówiłam. W jakimkolwiek innym środowisku nie byłaby to prawdopodobnie wielka sprawa, jednakże w świecie wojskowych zwyczajów i protokołu, gdzie symbole i podporządkowanie były wszystkim i gdzie złe zachowanie dziecka mogło zagrozić karierze ojca — było to wypowiedzenie wojny. Odmówienie wykonania polecenia osoby dorosłej, bez względu na to, jak byłoby ono absurdalne, po prostu nie zdarzało się. Panna Courtnay, nasza nauczycielka tańca, spojrzała na mnie ze zdumieniem. Ponownie odmówiłam. „Jestem, stwierdziła, całkowicie przekonana, że pułkownik Jamison byłby niezwykle zdenerwowany takim zachowaniem”. „Sądzę, powiedziałam, że pułkownik Jamison nie dba o to”. Myliłam się. Jak się okazało, pułkownik Jamison zmartwił się. Wprawdzie uważał za śmieszne uczenie dziewczynek, by dygały przed oficerami i ich żonami, lecz zmartwiło go to, że byłam dla kogoś niegrzeczna. Przeprosiłam i wspólnie wypracowaliśmy kompromis w sprawie dygania — miało ono obejmować jedynie delikatne ugięcie kolan i pochylenie sylwetki. Było to doskonale wymyślone i potwierdzało umiejętność znajdowania przez mojego ojca genialnych rozwiązań w skomplikowanych sytuacjach.

Nienawidziłam ukłonów, ale uwielbiałam elegancję mundurowych sukienek, muzykę i taniec oraz piękno wieczorów spędzanych w klubie. Pomimo że bardzo potrzebowałam niezależności, stopniowo zaczynałam rozumieć, że zawsze będę związana z tradycją. Życie w zamkniętym świecie wojskowych wiązało się z cudownym poczuciem bezpieczeństwa. Wymagania były jasne, wątpliwości nieliczne; była to grupa ludzi, którzy rzeczywiście wierzyli w uczciwość zasad, honor, męstwo oraz gotowość poświęcenia życia dla ojczyzny. Co prawda warunkiem przynależności do niej była ślepa lojalność, jednakże tolerowano w niej, ponieważ taka była konieczność, wielu uczuciowych i impulsywnych młodych ludzi, którzy gotowi byli podejmować wielkie ryzyko, narażając życie. Tolerowano także, ponieważ taka była konieczność, nawet jeszcze mniej społecznie zdyscyplinowaną grupę naukowców, z których wielu było meteorologami kochającymi niebo niemal w równym stopniu co piloci. Była to społeczność hołdująca romantyzmowi i dyscyplinie, skomplikowanego świata ekscytujących przeżyć i konieczności ograniczeń, szybkiego życia i nagłej śmierci, bliska dziewiętnastowiecznym realiom z ich zaletami i wadami: cywilizowana, taktowna, elitarna i szczególne nietolerancyjna dla osobistych słabości. Czymś nieodzownym było poświęcanie własnych dążeń, a samokontrolę i ograniczenia uważano za oczywistość.

Moja matka opowiadała mi pewnego razu o herbacie, na którą udała się do domu przełożonego mojego ojca. Jego żona, podobnie jak kobiety, które zaprosiła, była żoną pilota. Do jej obowiązków należało wprowadzanie młodych żon we wszystko, co związane było z etykietą, na przykład pouczanie o tym, jak wydać we właściwy sposób kolację, oraz o tym, na czym polega uczestnictwo w społecznych zajęciach na terenie bazy wojskowej. Po krótkim omówieniu tych spraw przeszła do tematu, który rzeczywiście interesował wszystkie kobiety. Piloci, powiedziała, nigdy nie powinni być zdenerwowani lub niezadowoleni podczas lotu. Zły nastrój może doprowadzić do błędu lub zakłócić koncentrację oraz spowodować wypadek i śmierć pilota. Z tego względu żony lotników nie powinny kłócić się ze swymi mężami, szczególnie przed lotem. Spokój i umiejętność panowania nad sobą są nie tylko pożądanymi cechami charakteru kobiety, powinny one stać się nieodzowną częścią jej psychiki.

Moja matka ujęła to później w następujących słowach: nie wystarczało, że martwiła się za każdym razem, gdy mąż startował samolotem; teraz również powiedziano jej, że powinna czuć się odpowiedzialna, jeśli odrzutowiec ulegnie katastrofie. Gniew i niezadowolenie mogły zabijać, dlatego należało je zachować dla siebie. Wojsko, nawet w większym stopniu niż reszta społeczeństwa, stawiało kobietę wobec konieczności zachowywania się w sposób miły, łagodny i opanowany.

Jeśli w tych pozornie nieskomplikowanych czasach białych rękawiczek i kapeluszy z szerokim rondem ktoś by mi powiedział, że nie miną dwa lata, a ja będę znajdować się w stanie psychotycznym i będę pragnąć tylko śmierci, zaśmiałabym się, przez chwilę zastanowiła i poszła dalej. Ale przede wszystkim bym się śmiała.

I właśnie wtedy, gdy zaczęłam przyzwyczajać się do tych zmian i paradoksów i gdy po raz pierwszy poczułam się mocno związana z Waszyngtonem, mój ojciec zrezygnował z pracy w Siłach Powietrznych i podjął pracę naukowca w Rand Corporation w Kalifornii. Był rok 1961. Miałam piętnaście lat i wszystko w moim starym świecie zaczęło się rozsypywać.

Mój pierwszy dzień w szkole średniej Pacific Palisades — który, ponieważ byłam dzieckiem wojskowego, przypadł kilka miesięcy po rozpoczęciu roku szkolnego przez wszystkie inne dzieci — upewnił mnie w podejrzeniach, że obecne życie będzie całkowicie odmienne od dotychczasowego. Dzień ten rozpoczął się od zwykłego rytuału związanego ze zmianą szkoły, czyli od stania przed klasą pełną zupełnie obcych ludzi i podsumowywania dotychczasowego życia w trakcie trzech męczących minut. Dostatecznie trudne było to w szkole, do której uczęszczały dzieci wojskowych, a całkowicie śmieszne stało się, gdy stanęłam przed grupą bogatych i zblazowanych młodych mieszkańców południowej Kalifornii. Gdy tylko powiedziałam, że mój ojciec był oficerem Sił Powietrznych, zdałam sobie sprawę, że równie dobrze mogłabym oznajmić, że był on czarnostopą łasicą lub karolińską jaszczurką. W sali panowała grobowa cisza. Rodzicami, którzy się liczyli w Pacific Palisades, byli ci zatrudnieni w „przemyśle” (co oznaczało pracę w wytwórniach filmowych), zamożni — prawnicy wielkich przedsiębiorstw, biznesmeni lub dobrze opłacani lekarze. Moje wyobrażenie o szkole „cywilnej” ugruntowały wybuchy śmiechu, które towarzyszyły odpowiedziom: „Tak, proszę pani” i „Nie, proszę pana”, których udzielałam nauczycielom.

Przez długi czas byłam zupełnie wyobcowana. Strasznie tęskniłam za Waszyngtonem. Zostawiłam chłopaka, bez którego czułam się nieszczęśliwa; był zabawnym blondynem z niebieskimi oczami, uwielbiał tańczyć, a przez ostatnie miesiące przed opuszczeniem Waszyngtonu rzadko się z nim rozstawałam. Pomógł mi uniezależnić się od mojej rodziny, a ja, jak większość piętnastolatek, wierzyłam, że nasza miłość będzie trwać wiecznie. Porzuciłam również dobrych przyjaciół, rodzinną bliskość, ciepło i radość, tradycje, które znałam i kochałam, i wszystko, co związane było z miastem, które było moim domem. Co ważniejsze, porzuciłam konserwatywny styl życia wojskowych, który znałam od momentu narodzin. Chodziłam do przedszkola i szkół podstawowych, które w większości były zlokalizowane w bazach wojskowych; pierwsze lata szkoły średniej spędziłam w szkołach w Maryland, do których, pomimo że nie znajdowały się na terenie baz Sił Powietrznych, uczęszczały głównie dzieci wojskowych, urzędników federalnych lub dyplomatów. Był to mały, ciepły, niegroźny i zamknięty świat. Kalifornia, a przynajmniej Pacific Palisades, wydawały mi się raczej zimne i pełne powierzchownego blasku. Straciłam niemal wszystkie rzeczy, z którymi byłam związana, i pomimo pozornie szybkiego dostosowywania się do nowej szkoły i poznawania nowych przyjaciół — co było łatwe ze względu na częste uprzednie zmiany szkół, które dały mi pozorną śmiałość i otwartość — czułam się bardzo nieszczęśliwa. Większość czasu spędzałam, płacząc lub pisząc listy do mojego chłopaka. Byłam wściekła na ojca o to, że podjął pracę w Kalifornii i musieliśmy opuścić Waszyngton, i z niecierpliwością oczekiwałam na listy i telefony od moich przyjaciół. W Waszyngtonie byłam liderem w szkole i kapitanem wszystkich drużyn, w których grałam; niemal nie istniała tam poważna konkurencja szkolna, a nauka była nudna, mechaniczna i nie wymagała wysiłku. Szkoła średnia Palisades High była czymś całkowicie odmiennym: uprawiano w niej dyscypliny sportu, których nie znałam, i dość dużo czasu upłynęło, zanim znów stałam się dobrym sportowcem. Jeszcze bardziej dokuczliwy był wyśrubowany poziom konkurencji w nauce. Miałam zaległości ze wszystkich przedmiotów, których się uczyłam, a próby doścignięcia pozostałych uczniów zajmowały mi mnóstwo czasu i tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to udało. Z jednej strony obcowanie z tak dużą liczbą inteligentnych i skorych do konkurencji kolegów było niezwykłym przeżyciem, ale z drugiej strony było to dla mnie coś nowego i po takich konfrontacjach czułam się poniżona i zniechęcona. Miałam problemy z przyznaniem się do ograniczeń dotyczących zarówno mojego wykształcenia, jak i zdolności. Jednakże powoli zaczęłam dostosowywać się do mojej nowej szkoły, zmniejszałam zaległości naukowe i poznawałam nowych przyjaciół.

Mimo że nowy świat wydawał mi się dziwaczny, stopniowo rzeczywiście zaczęłam się z nim zaprzyjaźniać. Pomijając kilka szokujących sytuacji, które przeżyłam, stwierdzam, że większość moich pozostałych doświadczeń w szkole średniej stanowiła bardzo ważny element mego wykształcenia. Niektóre z nich zdarzyły się nawet w klasie. Stwierdziłam, że jestem oczarowana rozmowami o niedyskretnej tematyce, które prowadzili moi nowi koledzy. Każdy z nich miał chyba co najmniej jednego, a niekiedy nawet dwóch lub trzech przybranych rodziców, co wiązało się z liczbą rozwodów w rodzinie. Zasoby finansowe moich przyjaciół były niewiarygodne, a wielu z nich miało doświadczenia seksualne wystarczające na tyle, by udzielić mi kilku bardzo interesujących lekcji wstępnych. Mój nowy chłopak, który był w ­college’u, zadbał o resztę. Studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, gdzie pracowałam jako wolontariuszka w zakładzie farmakologii. O nim również myślałam, że jest wszystkim, o czym marzyłam w tamtych czasach: był starszy, przystojny, zaczynał studiować medycynę, miał bzika na moim punkcie, własny samochód i podobnie jak mój pierwszy chłopak uwielbiał tańczyć. Nasz związek trwał przez cały okres mojej nauki w szkole średniej, a gdy oceniam go z dystansu, myślę, że był to dobry sposób na stopniowe przecinanie więzów z domem rodzinnym, tak jak działoby się to pewnie z każdym romantycznym uczuciem.

Po raz pierwszy dowiedziałam się również, kim jest WASP1, i zrozumiałam, że jestem jednym z nich oraz że w rzeczywistości jest to wyróżnienie niejednoznaczne. Według mnie (nigdy nie słyszałam tego określenia przed przybyciem do Kalifornii) bycie WASP-em oznaczało bycie konserwatystą — zamkniętą, chłodną, sztywną i niezbyt błyskotliwą osobą, pozbawioną poczucia humoru i uroku, ale z drugiej strony oznaczało — z niejasnych przyczyn — bycie obiektem zazdrości. Była to dla mnie wtedy i nadal pozostaje bardzo dziwna koncepcja. Taka kategoryzacja prowadziła do oczywistych społecznych podziałów wśród uczniów w szkole. Jedna grupa, która aspirowała do bycia WASP-ami, chodziła w ciągu dnia na plażę i bawiła się w nocy; druga, nieco mniej konserwatywna i znudzona dobrami materialnymi, poszukiwała intelektualnych rozrywek. Wylądowałam pomiędzy tymi dwoma światami, przez większość czasu czując się dobrze w każdym z nich, choć z bardzo różnych powodów. Świat WASP-ów zapewniał dyskretny, choć ważny związek z moją przeszłością; jednakże to świat intelektualny stał się znaczącą częścią mojej egzystencji i był solidnym fundamentem akademickiej przyszłości.

Przeszłość była już rzeczywiście przeszłością. Wygodny świat wojska związany z Waszyngtonem przeminął: wszystko uległo zmianie. Mój brat wyjechał do college’u, zanim przeprowadziliśmy się do Kalifornii, pozostawiając ogromną lukę w sieci mojego bezpieczeństwa. Związki z siostrą, które zawsze były trudne, stały się niespokojne, często dochodziło do kłótni, a zwykle dzielił nas wielki dystans. Siostra miała znacznie większe kłopoty z dostosowaniem się do realiów Kalifornii, ale tak naprawdę nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Nasze drogi się rozeszły i w rzeczywistości mogłybyśmy przebywać w różnych domach. Moi rodzice, mimo że nadal ze sobą mieszkali, stawali się sobie coraz bardziej obcy. Matka była zajęta, ponieważ prowadziła lekcje, dbała o nas wszystkich, a jednocześnie sama uczyła się w szkole dla pracujących; ojciec pochłonięty był pracą naukową. Jego nastroje ulegały niekiedy podwyższeniu, a gdy się tak działo, wynikające z nich radość i entuzjazm tworzyły atmosferę ciepła i pogody, która wypełniała cały dom. W takich sytuacjach podróżował na obrzeżach rozsądku, a jego wielkościowe idee zaczynały naruszać granice tolerancji, która cechowała jego współpracowników. Pewnego razu, na przykład, przyszedł do domu ze schematem zawierającym wyniki badania ilorazu inteligencji setek osób, z których większość już nie żyła. Rozumowanie było intrygujące, aczkolwiek całkowicie niejasne, nie miało też żadnego związku z badaniami meteorologicznymi, które ojciec zobowiązany był prowadzić.

Jednak jego entuzjastyczne nastroje łączyły się również z występowaniem pochmurnych, a poczucie beznadziejności jego depresji wypełniało wtedy atmosferę, podobnie jak w lepszych okresach muzyka. W rok od przeprowadzki do Kalifornii nastroje mojego ojca ulegały stopniowemu pogorszeniu, a ja czułam się wobec nich bezsilna. Bardzo długo czekałam na powrót radości, pogody i niezwykłego entuzjazmu, ale z wyjątkiem krótkich chwil ustępowały one przed gniewem, desperacją i pełnym smutku emocjonalnym wycofaniem. Wkrótce zmienił się nie do poznania. Był wtedy całkowicie sparaliżowany depresją, niezdolny do wstania z łóżka, głęboko pesymistycznie nastawiony wobec każdego aspektu swego życia i przyszłości. Innym razem stawał się zły, a jego krzyki napawały mnie przerażeniem. Nigdy przedtem nie słyszałam, by mój ojciec — łagodny i delikatny mężczyzna — podnosił głos. Teraz nadeszły dni, a nawet tygodnie, kiedy bałam się jeść z nim śniadanie i wracać do domu ze szkoły. Wtedy również zaczął pić dużo alkoholu, co jeszcze pogarszało sytuację. Moja matka była równie zaszokowana i przerażona jak ja, dlatego coraz częściej poszukiwałyśmy ucieczki w pracy i wśród przyjaciół. Spędzałam z moim psem nawet więcej czasu niż zwykle; nasza rodzina przygarnęła go w Waszyngtonie, gdy był szczeniakiem, i od tej pory chodziliśmy wszędzie razem. Spał w nocy na moim łóżku i godzinami słuchał pełnych żalu opowieści. Był jak większość psów dobrym słuchaczem i wielokrotnie w nocy zasypiałam, płacząc i obejmując jego szyję. Pies, mój chłopak i nowi przyjaciele umożliwili mi przetrwanie burz domowego życia.

Wkrótce stwierdziłam, że nie tylko ojciec ulegał ponurym i przypadkowym nastrojom. Gdy miałam szesnaście czy siedemnaście lat, stało się dla mnie jasne, że moje przypływy energii i entuzjazmu mogą być uciążliwe dla ludzi wokół, a po długich tygodniach podwyższonego nastroju i niewielkiej ilości snu moje myśli kierowały się z kolei w dół ku prawdziwie ciemnej i smutnej stronie życia. Dwóch moich najlepszych przyjaciół — atrakcyjnych chłopaków, nieco zgorzkniałych i uczuciowych — kierowało się również w ciemne rejony życia, dlatego niekiedy stanowiliśmy pełne zmartwień trio, jednakże zwykle udawało się nam prowadzić normalne, pełne pogody życie uczniów szkoły średniej. W rzeczywistości każde z nas pełniło jakąś ważną funkcję w szkole, aktywnie uprawiało sport i udzielało się w pozaszkolnych organizacjach. Działając na tych mało zobowiązujących obszarach, połączyliśmy nasze życie poza szkołą bliską przyjaźnią, radością, śmiertelną powagą, piciem alkoholu, paleniem, szczerymi rozmowami trwającymi całe noce oraz pasjonującymi dyskusjami o tym, dokąd zmierza nasze życie. Zastanawialiśmy się nad problemem nieuchronności śmierci, słuchając Beethovena, Mozarta i Schumanna i żywo omawiając melancholijne i egzystencjalne teksty Hessego, Byrona, Melville’a i Hardy’ego, które odnosiliśmy do naszej sytuacji. Wszyscy pokonywaliśmy chaos naszych czarnych myśli z uczciwością: dwoje z nas, co mieliśmy odkryć później, miało w najbliższej rodzinie osoby z chorobą maniakalno-depresyjną; matka trzeciego postrzeliła się w serce.

Razem doświadczaliśmy początków cierpienia, które później poznaliśmy w całości, w samotności. W moim przypadku owo później nastąpiło wcześniej, niż mogłam się spodziewać.

Byłam w ostatniej klasie szkoły średniej, gdy wystąpił u mnie pierwszy epizod choroby maniakalno-depresyjnej; kiedy zaczął się atak, dość szybko straciłam głowę. Początkowo wszystko wydawało się bardzo łatwe. Rzucałam się jak zwariowana łasica, kipiąc od planów i entuzjazmu, uczestnicząc w zajęciach sportowych, nie śpiąc całe noce, wychodząc każdego kolejnego wieczoru z przyjaciółmi, czytając o wszystkim, co nie było do końca wyjaśnione, zapełniając zeszyty wierszami i fragmentami sztuk oraz czyniąc ekspansywne i całkowicie nierealistyczne plany dotyczące przyszłości. Świat był pełen przyjemności i obietnic; czułam się świetnie. Nie zwyczajnie świetnie, czułam się naprawdę doskonale. Wyobrażałam sobie, że mogę zrobić wszystko, a żadne zadanie nie wydawało się zbyt trudne. Mój umysł był jasny, cudownie skupiony i zdolny do przeprowadzania intuicyjnych matematycznych obliczeń, które osiągały zadziwiającą mnie doskonałość. Tak naprawdę, zadziwia mnie ona do dzisiaj. Ale w tym czasie wszystko nie tylko miało sens — zaczęło się nawet układać w cudowne kosmiczne związki. Moje poczucie oczarowania prawami świata przyrody powodowało, że kipiałam szczęściem i wkrótce stwierdziłam, że zadręczam moich przyjaciół, mówiąc im, jak wszystko jest piękne. Nie byli oni zbyt zachwyceni moimi poglądami na złożoność i piękno wszechświata, jednakże duże wrażenie robiło na nich przysłuchiwanie się moim entuzjastycznym dygresjom. „Mówisz zbyt szybko, Kay. Zwolnij, Kay”, powtarzali. Ale nawet gdy tego nie mówili, nadal mogłam wyczytać w ich oczach: „Na miłość boską, Kay, zwolnij tempo”.

W końcu rzeczywiście zwolniłam. A właściwie zahamowałam w sposób bardzo gwałtowny. W odróżnieniu od niezwykle nasilonych epizodów maniakalnych, które nastąpiły kilka lat później i narastały w sposób nieposkromiony, aż do pozbawionego wszelkiej kontroli stanu psychozy, ten pierwszy był lekką falą manii, która dawała tylko łagodny, cudowny posmak prawdziwej manii; podobnie jak setki kolejnych epizodów wielkiego entuzjazmu trwał krótko i szybko się wypalił (był prawdopodobnie męczący dla moich przyjaciół i z pewnością wyczerpujący i zachwycający dla mnie), ale nie zakłócił specjalnie mojego funkcjonowania. Później moje życie i mój umysł pogrążyły się całkowicie. Myślenie, dalekie od czystości kryształu, stało się męką. Czytałam wielokrotnie to samo zdanie tylko po to, by uświadomić sobie, że nie pamiętam nic z tego, co przeczytałam. Z każdą książką lub wierszem, po który sięgałam, działo się to samo. Były niezrozumiałe. Nic nie miało sensu. Nie potrafiłam śledzić materiału, który przedstawiany był na lekcjach, i często łapałam się na tym. że patrzę przez okno, nie mając pojęcia o tym, co się dzieje wokół mnie. To było bardzo zatrważające.

Przyzwyczaiłam się do tego, że umysł jest moim najlepszym przyjacielem; działo się tak, gdy prowadziłam niekończące się dyskusje z moim wnętrzem i gdy korzystałam z wbudowanego gdzieś głęboko źródła radości i analitycznej myśli, która ratowała mnie przed nudnym lub sprawiającym przykrość otoczeniem. Jako pewnik traktowałam to, że mogę liczyć na bystrość, zainteresowanie i lojalność własnego umysłu. Wtedy niespodziewanie mój umysł zwrócił się przeciwko mnie: kpił z mojego nieuzasadnionego entuzjazmu; śmiał się ze wszystkich nierozsądnych planów; nie znajdował wokół nic interesującego, zabawnego ani wartego zastanowienia. Był niezdolny do skoncentrowania myśli i za każdym razem zwracał się w stronę tematu śmierci. Miałam umrzeć, czy wobec tego coś miało jakikolwiek sens? Życie jest krótkie i bez znaczenia, po co żyć? Byłam całkowicie wyczerpana i z trudem mogłam rankiem wstać z łóżka. Dwa razy więcej czasu niż zwykle zajmowało mi dotarcie wszędzie tam, gdzie zwykle chodziłam. Nosiłam cały czas te same rzeczy, ponieważ decyzja o tym, co na siebie włożyć, kosztowała mnie zbyt wiele wysiłku. Byłam przerażona, gdy musiałam z kimś rozmawiać, unikałam przyjaciół, gdy tylko było to możliwe, i przesiadywałam w szkolnej bibliotece wcześnie rano i późno po południu, całkowicie bierna, z martwym sercem i mózgiem chłodnym jak kawałek lodu.

Każdego dnia budziłam się bardzo zmęczona, a uczucie to było tak obce mojemu prawdziwemu ja, jak bycie znudzoną lub obojętną na bieg życia. Te emocje pojawiły się później. A następnie beznadziejne myślenie o śmierci, umieraniu, przemijaniu, o tym, że wszystko i każdy rodzi się tylko po to, by umrzeć, o tym, że najlepiej umrzeć teraz i oszczędzić sobie cierpienia związanego z oczekiwaniem na śmierć. Włóczyłam swe wyczerpane ciało i umysł po pobliskim cmentarzu, rozważając, jak długo każda z tych istot żyła, zanim nastąpił ostateczny koniec. Siadywałam na grobach, pisząc długie, pozbawione uczuć, żałobne wiersze, przekonana, że mój mózg i ciało ulegają rozkładowi, o czym każdy wiedział, ale mi nie mówił. Pośród wyczerpania występowały okresy szaleńczego i przerażającego niepokoju; nie łagodziły ich żadne gwałtowne ruchy. Przez kilka tygodni piłam wódkę z sokiem pomarańczowym przed wyjściem rano do szkoły i obsesyjnie myślałam o tym, by się zabić. Był to sposób na wspomożenie moich zdolności prezentowania siebie w sposób tak odmienny od tego, co czułam naprawdę, że tylko nieliczni zorientowali się, co się naprawdę ze mną dzieje. Z pewnością nie zauważył tego nikt z mojej rodziny. Dwoje przyjaciół było poważnie zaniepokojonych, ale zaklinałam ich, by zachowali sprawę w tajemnicy, gdy postanowili porozmawiać z moimi rodzicami. Coś dziwnego spostrzegł również jeden z nauczycieli, a rodzic jednego z przyjaciół spytał mnie, czy dzieje się coś złego. Bez namysłu skłamałam: „Czuję się świetnie, ale dziękuję za zainteresowanie”.

Nie wiem, w jaki sposób udało mi się przetrwać zajęcia w szkole, być może ludzie są zwykle zbyt zajęci własnymi sprawami i rzadko dostrzegają rozpacz w oczach innych, szczególnie gdy ci pogrążeni w depresji, wysilają się, by ukryć cierpienie. Podjęłam nie tyle zwyczajną próbę, ile ogromny wysiłek, by nikt nie dostrzegł mojego stanu. Wiedziałam, że działo się coś strasznie złego, ale nie miałam pojęcia, co to jest, a wychowana zostałam w poczuciu, że problemy powinno się zachować dla siebie. W takich okolicznościach denerwująco łatwe okazało się utrzymywanie mojej rodziny i przyjaciół w psychologicznym dystansie: „By uspokoić otoczenie, napisał Hugo Wolf, niekiedy udawałem osobę szczęśliwą i w dobrym nastroju, rozmawiałem również z innymi w sposób rozsądny, a wyglądało to tak, jakbym czuł się we własnej skórze Bóg wie jak dobrze. Jednak ma dusza pozostawała w śmiertelnym śnie, a serce krwawiło z tysiąca ran”.

Nie potrafiłam uniknąć straszliwych ran w moim umyśle i duszy, wywołanych szokiem, który spowodowany był brakiem umiejętności zrozumienia tego, co się dzieje wokół mnie; świadomością, że nie potrafię kontrolować własnych myśli, oraz poczuciem, że jestem w takiej depresji, iż jedynym moim pragnieniem jest śmierć — upłynęło kilka miesięcy, zanim rany zaczęły się goić. Patrząc wstecz, jestem zdziwiona, że udało mi się przeżyć, że poradziłam sobie sama oraz że w czasach szkoły średniej znalazłam się w sytuacji tak trudnej, że niemal dotknęłam śmierci. Podczas tych miesięcy szybko się postarzałam, co nie wydaje się dziwne w przypadku kogoś, kto niemal utracił siebie, był tak bliski śmierci i tak daleki od jakiegokolwiek schronienia.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 WASP, White Anglo-Saxon Protestant – określenie oznaczające białego Amerykanina, często o negatywnym zabarwieniu.