Niespokojne niebo - Charlotte Link - ebook + książka

Niespokojne niebo ebook

Charlotte Link

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niemcy, lata 70. Felicja dożyła sędziwego wieku, ale nadal jest twardą kobietą biznesu, zarządczynią majątku i głową rodziny. Nie może się jednak uwolnić od przeszłości pod postacią Maksyma Marakowa… Czy kobieta darzy go jeszcze uczuciem?

Powieść Niespokojne niebo to tom zamykający bestsellerową sagę rodzinną Charlotte Link. Na tle ważnych wydarzeń historycznych poznaliśmy losy kobiet z rodziny Dombergów.

Notka:

Niemcy, lata 70. Felicja dożyła sędziwego wieku, ale nadal jest twardą kobietą biznesu, zarządczynią majątku i głową rodziny. Jej relacje z córkami pozostawiają jednak wiele do życzenia, szczególnie z Belle, która cierpi z powodu nieszczęśliwego małżeństwa i coraz bardziej zatraca się w nałogu.

Nadzieją Felicji pozostaje córka Belle Alexandra. Ta młoda, uparta, niezależna kobieta odziedziczyła po babce zdrowy rozsądek i umiejętność pragmatycznego działania. Jednak wyzwanie, przed którym Felicja postawi wnuczkę, może okazać się za trudne.

Co gorsza, Felicja nie może się uwolnić od przeszłości pod postacią Maksyma Marakowa… Czy kobieta darzy go jeszcze uczuciem? Ile dla niego znaczy? Czy tych dwoje się odnajdzie?

Powieść Niespokojne niebo to tom zamykający bestsellerową sagę rodzinną Charlotte Link. Na tle ważnych wydarzeń historycznych poznaliśmy losy kobiet z rodziny Dombergów, które walczyły o swoją pozycję w świecie, uczyły się nawzajem od siebie, czasem sobą pogardzały. Dokąd je to doprowadziło?

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 743

Data ważności licencji: 6/4/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



─  Prolog  ─

Wrzesień 1957

Dziecko ochrzczono imionami Alexandra Sophie w trakcie wyjątkowo pięknej i bardzo podniosłej ceremonii, którą przespało w całości. Dziewczynka przybyła do Monachium z Los Angeles zaledwie dzień wcześniej, uznała, że skrupulatnie przestrzegane pory posiłków oraz snu stoją na głowie, więc zareagowała na to płaczem trwającym od pierwszej do ostatniej minuty nocy. Prawdopodobnie była potem zbyt wyczerpana, aby zaprotestować przeciwko białej, drapiącej sukience do chrztu, wodzie święconej wylewanej na główkę oraz woni stęchlizny w kościele. W rezultacie nawet ksiądz nie ustawał w pochwałach i powtarzał, że ma do czynienia z dzieckiem wyjątkowo grzecznym i spokojnym.

Przemęczeni rodzice, którym ciągle dokuczał jetlag, a jeszcze bardziej niekończące się godziny nieprzespanej nocy, cierpliwie znieśli całą uroczystość. Mieli blade twarze i podkrążone oczy. Niemal przez całą noc huśtali w ramionach czteromiesięczną córkę, przemawiali do niej i śpiewali jej mniej lub bardziej głupie kołysanki.

Belle Rathenberg, wychodząc z kościoła, powiedziała ze złością:

– Powinniśmy byli po prostu odrzucić zaproszenie i nie przyjeżdżać tutaj. Alexandra jest jeszcze za mała. Mogliśmy ją spokojnie ochrzcić w Ameryce i wszystko byłoby w porządku.

– Twoja matka chciała z tego zrobić wielką rodzinną uroczystość, a to w Los Angeles byłoby niemożliwe – próbował ją uspokoić Andreas, jej mąż. – A skoro się zgodziliśmy, musimy to jakoś przetrwać. Weź się w garść i popatrz na świat nieco przychylniej.

– Jeśli mam temu podołać, potrzebuję kieliszka sherry – odparła Belle i wsiadła do jednego z licznych samochodów, które miały zawieźć wszystkich gości do domu jej matki. – A może dwóch albo i trzech kieliszków.

Felicja Lavergne stała w drzwiach tarasu i obserwowała swoich gości. Przybyli prawie wszyscy, bez ważnego powodu nikt nie odważyłby się odmówić starej matriarchini. A ona sama lubiła to towarzystwo, zawsze uchodziła za znakomitą gospodynię, zaś jej malownicza posiadłość, pięknie położona nad górnobawarskim jeziorem Ammersee, znakomicie nadawała się na wielkie przyjęcia.

Obszerny wiejski dom leżący na wschodnim brzegu jeziora Felicja kupiła zaraz po zakończeniu wojny. Chciała koniecznie stworzyć takie miejsce, w którym zawsze mogli spotkać się wszyscy członkowie jej rodziny, również dalsi krewni. Nie była kobietą zbytnio troskliwą i nie lubiła matkować, miała jednak silnie rozwinięty instynkt opiekuńczy, zupełnie jak pies pasterski, który co rusz obiega swoje stado i go pilnuje. Rodzina stanowiła dla niej świętość – czemu Felicja dawała wyraz w dość osobliwy sposób, który nie przysparzał jej sympatii otoczenia, lecz czegoś na kształt podziwu z pewną dozą niechęci. Otóż Felicja latami mogła nie dostrzegać, że ktoś z najbliższych cierpi na depresję, ale gdyby taki ktoś nagle chciał się powiesić, to ona w ostatniej chwili przecięłaby sznur. I spadłaby z obłoków na ziemię, właśnie się dowiadując, że uratowany krewniak od lat już zmagał się z poważnymi problemami.

Dom składał się z licznych przytulnych pokoi, trzeszczących podłóg, balkonów tonących w kwiatach, wielkich kominków, drewnianych belek na sufitach oraz olbrzymiego tarasu. Przylegający do domu ogród ciągnął się aż do jeziora, gdzie znajdował się pomost do cumowania łodzi, mała stanica i plaża.

Tego wrześniowego dnia, który obdarował świat wspaniałą, letnią pogodą, słońcem i bezchmurnym niebem, Felicja poleciła rozstawić parasole przeciwsłoneczne, położyć na ławkach i krzesłach poduszki i przystrzyc trawnik. Po obiedzie z pięciu dań, przerywanym licznymi przemowami, wszyscy biesiadnicy udali się do ogrodu. Na tarasie znajdował się bufet, gdzie każdy mógł obsłużyć się sam, poza tym podano też kawę, herbatę i przeróżne zimne napoje. W słońcu rozkwitły wszystkimi kolorami jesienne kwiaty, turkusowe wody jeziora błyszczały intensywnie, a pływające po nich żaglówki sprawiały z daleka wrażenie białych kropek kołyszących się na falach.

Felicja przebiegła wzrokiem po tłumie gości i zatrzymała się na Belle, matce dopiero co ochrzczonego dziecka. Alexandra przyszła na świat w końcu maja, ale Belle do tej pory nie udało się odzyskać figury. Dawniej bardzo szczupła, teraz, w luźnej sukni w kwiatki, sprawiała wrażenie kobiety wręcz otyłej. Mimo butów na niesłychanie wysokim obcasie opuchnięte nogi nie wydawały się ani odrobinę szczuplejsze. Felicja zauważyła, że jej córka nadużywa alkoholu i wlewa w siebie jeden koktajl za drugim, jak wodę. Obok niej stał Andreas z ich prawie czteroletnim synem Chrisem na rękach. Mężczyzna był kilka lat starszy od Belle i ciągle świetnie wyglądał. Felicja go lubiła, dawno jednak zrozumiała, że on nie odwzajemnia jej uczucia. Jak większość ludzi, którzy znali Felicję, także Andreas uważał, że źle wychowała swoje córki, popełniła przy tym wszystkie możliwe błędy i choć materialnie o nie bardzo dbała, to po prostu ignorowała fakt ich istnienia.

„Tylko czy jemu się zdaje, że osiągnęłabym to wszystko, gdybym postępowała inaczej?” – pomyślała Felicja.

Na uroczystości pojawiła się też Zuzanna, młodsza siostra Belle, mimo że jawnie nienawidziła swojej matki i wszyscy o tym wiedzieli. Trzymała się nieco z boku i nie ukrywała, jak bardzo irytuje ją ta uroczystość. Miała na sobie szary kostium o wiele za ciepły na ten dzień, włosy upięła w ciasny kok. Wyglądała jak starzejąca się guwernantka. Jeśli ktokolwiek się do niej zwrócił, robiła wszystko, aby od razu zakończyć rozmowę. Od czasu strasznej historii związanej z jej mężem, który jedenaście lat temu został skazany na śmierć jako zbrodniarz wojenny, życiem Zuzanny rządził wstyd uniemożliwiający jej wręcz wszelkie kontakty z ludźmi. W Berlinie uczyła dzieci z zaburzeniami mowy i być może tylko wśród nich czuła się bezpiecznie. Nawet wobec swoich trzech córek zachowywała osobliwy dystans, zupełnie jak gdyby nie były to jej własne dzieci, lecz jakieś obce istoty stanowiące dla niej stałe zagrożenie.

„Zuzanna powinna już uporać się z tymi starymi historiami” – pomyślała Felicja ze zniecierpliwieniem. – „Wojna przecież skończyła się tak dawno temu!” Wygładziła swoją białą, letnią suknię, choć nie było to konieczne – robiła tak nawykowo, kiedy próbowała uporządkować myśli i chciała podjąć jakąś decyzję. Po chwili podszedł do niej młody mężczyzna w eleganckim garniturze, od kilku dobrych minut obserwujący ją z niezbyt dużej odległości.

– O czym tak rozmyślasz? – spytał. – Lustrujesz tych ludzi wzrokiem jak generał swoją armię i właśnie zastanawiałaś się nad kolejnym strategicznym posunięciem, prawda?

Felicja się roześmiała.

– Nie żartuj sobie ze mnie. Nie myślałam o niczym, tylko po prostu patrzyłam!

Lubiła Markusa Leonberga, swojego doradcę do spraw finansowych, lubiła jego urok i nienaganne maniery. Ale przede wszystkim imponował jej wytrwałością i siłą przetrwania, bo dzięki tym cechom dosłownie od zera zbudował sobie solidne podstawy egzystencji. Po zakończeniu wojny, mając niespełna dwadzieścia lat, trafił na blisko rok do niewoli u Amerykanów, a po powrocie długo i rozpaczliwie poszukiwał swoich rodziców: Ślązaków, po których zaginął wszelki ślad. Udało mu się w końcu ustalić, że oboje zginęli w czasie przemarszu Armii Czerwonej. Na tę wieść delikatny, ciemnowłosy chłopak o zielonych oczach z dnia na dzień stał się innym człowiekiem, którego interesowało tylko to, aby zgromadzić jak najwięcej pieniędzy. Szybko został królem czarnego rynku, gdzie robił znakomite interesy, po czym na jakiś czas zajął się handlem nieruchomościami. Już wtedy zaliczał się do najbogatszych ludzi w Monachium. Felicja podziwiała go, choć miała mgliste pojęcie, z czym faktycznie się zmaga. Przeczuwała, że Markus nie zawsze zachowuje zimną krew i zdrowy rozsądek. Wraz ze śmiercią rodziców i utratą ojczyzny zaszła w nim jakaś dziwna, niepokojąca zmiana i nie zawsze potrafił poradzić sobie z sobą samym. Czasami, kiedy stał i zapominał o tym, aby pokazywać światu promienną i pełną radości twarz, sprawiał wrażenie tak samotnego i zagubionego, że nawet Felicja czuła potrzebę, by go przytulić. Oczywiście nigdy tego nie zrobiła, bo oboje tylko by to zakłopotało.

– Jesteś dziś bez towarzystwa – zauważyła. Markusowi zwykle towarzyszyła śliczna dziewczyna.

– Zerwałem z Maren. Nie pasowaliśmy do siebie.

– Znowu! Żaden twój związek nie trwa dłużej niż pół roku!

– To co mam robić? Najwyraźniej nie mogę znaleźć właściwej dziewczyny.

– Myślę, że masz skłonność do wyszukiwania niewłaściwych dziewczyn – odpowiedziała Felicja, bo w ogóle nie potrafiła odróżnić od siebie lalkowatych istot, które jemu się podobały.

Markus wzruszył ramionami i za wszelką cenę starał się zmienić temat.

– Kim jest ten człowiek tam z tyłu? – spytał.

– Ten z małym chłopcem? To jest Peter Liliencron, mój stary przyjaciel. W trzydziestym dziewiątym zdążył uciec z Niemiec, wrócił w czterdziestym piątym. A ten chłopiec to jego syn Daniel.

– Rozumiem. A tam dalej… to Tom Wolff, prawda? Jest coraz grubszy!

Do Toma należała połowa firmy Wolff & Lavergne, zaś do Felicji druga. Stanowili bardzo niedobrany zespół, ale w trudnych czasach zawsze sobie pomagali i praktycznie wiedzieli o sobie wszystko. Teraz jednak Wolff miał coraz poważniejsze problemy z sercem, a także z nadciśnieniem, a ponieważ konsekwentnie ignorował ostrzeżenia lekarzy dotyczące alkoholu, nikotyny i tłustego jedzenia, nasuwało się pytanie, jak długo zniesie to jego organizm.

– Po śmierci Toma – powiedziała Felicja – jego żona Kasandra odziedziczy po nim udziały. Niech Bóg ma mnie wtedy w swojej opiece. Bo to ona będzie moją partnerką, a mnie nie znosi.

„Felicja ma mnóstwo wrogów” – pomyślał Markus. – „A przynajmniej nie jest zbyt lubiana”.

– Kasandra to ta kobieta obok niego, prawda? – spytał. – Jest niesłychanie elegancka. I bardzo nieprzystępna.

– To na pewno trafne określenie. Bardziej nieprzystępną być już nie można. Ale kiedyś będę musiała się z tym zmierzyć.

– A gdzie jest najważniejsza osoba dzisiejszego dnia? – spytał Markus.

– Śpi. Belle nie radzi sobie z porami snu i karmienia, bo różnica czasu wszystko zmieniła. Zresztą moim zdaniem dziś robi się wokół niemowląt za dużo szumu. Dawniej nie przejmowano się nimi aż tak bardzo i też było dobrze.

– Mała jest prześlicznym dzieckiem – powiedział Markus. – I otrzymała piękne imiona. Alexandra Sophie. To brzmi cudownie.

– Imię Alexandra otrzymała po zmarłym ojcu Belle. A Sophie… Tak nazywała się malutka córka Belle z pierwszego małżeństwa. Zmarła dwanaście lat temu w czasie naszej ucieczki z Prus Wschodnich.

Markus w zamyśleniu popatrzył na pulchną Belle, która właśnie wzięła z tacy kolejny kieliszek campari.

– Chyba sporo przeszła – skomentował.

– O tak. I ciągle nie może dojść do siebie. Jako młoda dziewczyna była aktorką w UFA, co prawda przez krótki czas, bo wojna skutecznie pokrzyżowała jej szyki. Potem wyjechała do Ameryki. Andreas, jej obecny mąż, pracował dla aliantów jeszcze przed wyjazdem i dostał kierownicze stanowisko w koncernie przemysłu zbrojeniowego. Ona oczywiście marzyła o Hollywood. Ale nic z tego nie wyszło. Z początku dlatego, że wielkie amerykańskie studia filmowe nie akceptowały Niemców. A teraz… no, popatrz na nią tylko. O takich ciałach raczej nie marzą ci z Metro Goldwyn Mayer.

– Wydaje mi się, że dość dużo pije – zauważył Markus ostrożnie.

A więc nie tylko ona to widziała.

– Nie rozumiem, dlaczego Andreas przygląda się temu bezczynnie – odparła Felicja.

Córki Zuzanny wybiegły z domu, gdzie bezskutecznie przeszukiwały zbiór płyt swojej babki w nadziei na znalezienie jakichś nagrań Elvisa Presleya. Ubrane w stroje kąpielowe, z ręcznikami zarzuconymi na ramię obwieściły, że chcą popływać. Dziesięcioletni Daniel Liliencron natychmiast do nich dołączył. Śmiejąc się i paplając, pobiegli wszyscy w stronę jeziora.

Zuzanna postanowiła dokonać inspekcji ogrodu, ale tak naprawdę chciała uniknąć rozmów z gośćmi. Andreas Rathenberg i Peter Liliencron wdali się w dyskusję na temat spektakularnego zwycięstwa Adenauera w wyborach, które odbyły się w ostatnią niedzielę. Tom Wolff stanął przed bufetem i zaczął pochłaniać wszystkie możliwe przekąski. I o ile w czasie obiadu atmosfera była nieco sztywna, to rozmowy popołudniowe cechowała duża swoboda. Za dwie godziny miał zapaść zmrok i wtedy wszyscy zasiądą w salonie, coś wypiją, aby potem udać się do swoich domów i stwierdzić, że właściwie było miło i sympatycznie.

– Może jednak powinnam pomówić z Belle – odezwała się Felicja. – Bo jeszcze pół godziny i będzie całkiem pijana. Wybaczysz mi, Markusie?

Skinęła na córkę i weszła do domu. Belle niechętnie posłuchała wezwania. W chwili gdy zamykała za sobą drzwi salonu, ktoś zadzwonił do wejścia. Zastanawiała się, jakiż to gość przybywa aż tak spóźniony, w gruncie rzeczy jednak niewiele ją to obchodziło. W tym stanie musiała się skupić na tym, by panować nad swoim ciałem.

Hanna, gospodyni, na próżno starała się nie wpuścić nieoczekiwanego gościa.

– Czy był pan zaproszony? – pytała nieufnie nieznajomego mężczyznę w zniszczonych ubraniach, w dodatku nieogolonego. Początkowo wzięła go za żebraka, ale mężczyzna twierdził, że jest umówiony z jednym z gości. Hanna czuła intensywną woń potu i farby olejnej, której plamy widniały na kurtce. Zniszczone buty ledwie się trzymały na stopach dziwnego gościa.

– Nie zostałem zaproszony, ale jestem umówiony, powiedziałem przecież – odparł i wepchnął się do środka.

– Nie może pan tak po prostu tam wejść – protestowała Hanna, a on popatrzył na nią dziwnie.

– A dlaczego nie? Nie jestem dość elegancki?

– Nie, tylko…

Roześmiał się gorzko, nie dając jej dojść do słowa.

– Kiedy w Rosji nadstawiałem za was karku, to byłem dobry, prawda? Zimą pod Moskwą odmroziłem sobie palce u stóp i wtedy jeszcze mnie postrzelili. Tu, w głowę! – Wskazał ręką.

Niechęć Hanny natychmiast zamieniła się we współczucie i litość. Weteran, który został ciężko ranny, ale z tego wyszedł; takich było wielu w Niemczech. Mężczyzn, którzy nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu, którzy cierpieli z powodu odniesionych ran, i fizycznych, i duchowych, i którzy nie usłyszeli od cieszących się cudem gospodarczym Niemców choćby słowa wdzięczności, co było im tak potrzebne, aby uporać się z traumatycznymi przeżyciami. Zbywano ich pieniędzmi, a oni przecież tak bardzo pragnęli, aby ich ktoś wysłuchał. Ale nikt nie chciał już poznać ich historii. To była przeszłość, a nadchodząca trudna przyszłość i tak wymagała ciężkiej pracy. Hanna wiedziała o tym aż za dobrze, bo jej syn od czasu służby na okręcie podwodnym cierpiał z powodu silnej psychozy i przebywał w zakładzie dla nerwowo chorych.

– Niechże pan pójdzie ze mną do kuchni – powiedziała pojednawczo. – Sama przygotuję panu coś do jedzenia. Bo wygląda pan tak, jakby…

Ale mężczyzna zostawił ją po prostu na korytarzu i wszedł na schody prowadzące na taras.

Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy byli zbyt zajęci rozmowami, jedzeniem czy piciem. Pierwsza dostrzegła go Zuzanna, która właśnie wracała z obchodu po ogrodzie. Zobaczyła stojącą w drzwiach postać przypominającą strach na wróble i zaskoczona zawołała głośno:

– Och! A kto to taki?

Goście stojący bliżej usłyszeli ją i także spojrzeli w stronę przybysza. Powoli wszyscy zaczęli dostrzegać, że dzieje się coś, na co należy zwrócić uwagę. Stopniowo cichł gwar i rozmowy. Tylko od strony jeziora ciągle dobiegały śmiechy i krzyki kąpiących się dzieci.

Przybysz zszedł powoli po schodach. Chwiał się nieco, jakby był pijany, ale w rzeczywistości miał trudności z koordynacją ruchów. To przez kulę, która utkwiła mu w głowie. Kiedy znalazł się na dole, oświadczył głośno:

– Jestem Walter Wehrenberg i przyjechałem tu z Monachium.

Wszyscy popatrzyli na niego wyraźnie skonsternowani, bo to nazwisko nikomu nic nie mówiło. Zuzanna, jako córka gospodyni, pierwsza opanowała zaskoczenie i zgodnie z zasadami gościnności odpowiedziała:

– Dzień dobry panu. Czy jest pan umówiony z moją matką?

Wehrenberg pokręcił głową. Jego twarz miała nieco siną barwę, jakby niezdrową, a na czole pojawiły się krople potu.

– Chciałbym zobaczyć się z Markusem Leonbergiem – odpowiedział.

Markus, który po rozmowie z Felicją usiadł na ławce i rozkoszował się widokiem na jezioro, słysząc to, wstał i podszedł bliżej. Trzymał w ręce szklankę soku z pomarańczy. Nie widać było na jego twarzy nawet śladu świadczącego o tym, że zna przybysza.

– Tak, słucham?

– Czy wie pan, kim jestem?

– Przykro mi, ale nie. A czy powinienem wiedzieć?

Wehrenberg roześmiał się tak samo gorzko i cynicznie, jak przedtem w domu, w czasie rozmowy z Hanną.

– On pyta, czy powinien wiedzieć! Czy powinien wiedzieć! Bo to oczywiście jest poniżej pańskiej godności, prawda? Znać wszystkich ludzi, których pogrążył pan w nieszczęściu!

Markusowi sprawa wydała się nader nieprzyjemna.

– Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi i do czego pan zmierza. Ale może moglibyśmy gdzieś w cztery oczy…

Wehrenberg mu przerwał:

– To by panu odpowiadało, prawda? W cztery oczy! Żeby nikt nie usłyszał o pańskich machlojkach! A o tym właśnie wszyscy powinni się dowiedzieć! Powinni wiedzieć, jakim to pan jest eleganckim i wytwornym człowiekiem!

– Myślę, że to nie jest właściwe miejsce do tego rodzaju rozmów – wtrącił się Andreas. – Może powinien pan spotkać się z panem Leonbergiem w poniedziałek na mieście.

– Słusznie – dodał Markus. – Mamy weekend, a to jest prywatna uroczystość. Lepiej będzie, jeśli pan sobie pójdzie, panie Wehrenberg.

– Nie, nie pójdę. – W oczach mężczyzny pojawiło się skupienie. – Byłem na Syberii. Sześć lat. Budowałem drogi. Czy wie pan, co to znaczy?

– Z pewnością wiele pan wycierpiał – odrzekł Wolff, myśląc, że ma do czynienia z człowiekiem chorym umysłowo, do którego nie należy zwracać się w ostrych słowach. – Może napije się pan czegoś? Martini? Po dobrym drinku świat sprawia o wiele lepsze wrażenie!

– Dziękuję – odparł. – Nie chcę pić. To mi nie służy. Postrzelono mnie w głowę. Pod Moskwą. Prawie rok w lazarecie. Lekarz mówił: „To cud, że pan żyje, Wehrenberg”.

Wszystkim zabrakło słów. Markus rozmyślał gorączkowo, skąd miałby znać tego człowieka, nic mu jednak nie przychodziło do głowy. Niewykluczone, że zaszła jakaś pomyłka.

– Nie powinni byli wysyłać mnie z powrotem – mówił dalej Wehrenberg. – Ale pod koniec wojny potrzebowali każdego człowieka. Nie dostałbym się do niewoli. Sześć lat. A wy sobie wtedy dogadzaliście.

– Ja też byłem w niewoli – odparł Markus, nieco urażony. – I naprawdę…

– Och, tego nie może pan porównywać! – krzyknął gość. Wszyscy drgnęli, wyraźnie wystraszeni. – Nie może pan tego porównywać! Nie był pan na Syberii! Nie ma pan pojęcia, co to znaczy! W ogóle nie ma pan pojęcia!

– Myślę, że jednak powinien pan już iść – odparł Markus chłodno. – Proszę przyjść do mojego biura w poniedziałek i przedstawić swoją sprawę.

– Byłem w pańskim biurze. Wczoraj. Już tam pana nie było. Ale zastałem pańską sekretarkę. I nie chciała zdradzić, gdzie pan jest. To złapałem kalendarz z terminami. To nie było trudne, leżał na wierzchu, na biurku. I tam przeczytałem, gdzie pan dziś będzie. No to pomyślałem, że też tu przyjadę.

– Niewiarygodne – wymamrotał Markus. – Doprawdy niewiarygodne.

Andreas westchnął głęboko.

– No to niech pan powie, co ma pan do powiedzenia. Bo bez tego raczej pan nie wyjdzie. Tylko proszę krótko.

– Jestem malarzem – zaczął Wehrenberg, a w jego głosie słychać było dumę. Uniósł głowę i popatrzył na wszystkich z godnością. – Eva mówi, że moje obrazy są bardzo dobre. Eva to moja żona. A ona się na tym trochę zna. Mówi, że pewnego dnia ludzie też to zrozumieją. I będą kupować moje obrazy. Nie będą się już ze mnie śmiać.

– Jeśli pan obieca, że pan potem zniknie, to sam kupię od pana jeden obraz – obiecał Markus, nie kryjąc irytacji. – A w poniedziałek zwolnię moją sekretarkę, bo mnie nie ostrzegła. A więc zgoda?

– Panu – odparł Wehrenberg – nie oddałbym żadnego z moich obrazów. Za żadne skarby. Nigdy.

– Niech i tak będzie. Ale nie mam ochoty tracić czasu na rozmowy z panem. – Markus odwrócił się demonstracyjnie i zapalił papierosa. Ręce lekko mu przy tym drżały.

– Proszę na mnie spojrzeć! – wrzasnął rozwścieczony Wehrenberg. – Do cholery, proszę się odwrócić i spojrzeć na mnie!

Markus się odwrócił. W tym momemencie Wehrenberg wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki pistolet. Hanna, która stała powyżej w otwartych drzwiach i obserwowała całą scenę, zakryła sobie usta ręką, aby nie krzyknąć.

– Na miłość boską – powiedział błagalnym głosem Wolff – niechże pan nie robi głupstw.

– Ja mam córkę! – wrzeszczał Wehrenberg. – Mam córkę, ona ma dopiero czternaście lat i mnie potrzebuje. Muszę się o nią troszczyć. Jestem jej ojcem! Muszę malować, żebyśmy mieli z czego żyć!

– Ależ oczywiście, oczywiście.

– A on teraz chce zburzyć dom, w którym mieszkamy! Ten przeklęty przez Boga rekin nieruchomości chce zniszczyć jedyne miejsce, w którym mogę malować. Jedyne miejsce, które ma właściwe światło. On niszczy moją przyszłość. I przyszłość mojego dziecka. Ten zbrodniarz bez sumienia odbiera mi życie!

Markus zbladł tak, że cała jego twarz, łącznie z wargami, przybrała szary kolor. Wiedział już, o jakim domu mówił ten człowiek.

– To ruina – powiedział schrypniętym głosem – nie wiedziałem… Proszę posłuchać, możemy o wszystkim spokojnie pomówić. Ale ten dom nadaje się tylko do rozbiórki. W którymś momencie po prostu się zawali, bo został zbyt silnie uszkodzony w czasie wojny. On jest…

– Zamknij gębę! – wrzasnął Wehrenberg. – Na miłość boską, zamknij gębę, Leonberg! Nie masz o niczym pojęcia! Nic nie rozumiesz! Nikt tutaj nic nie rozumie! Jesteście wszyscy siebie warci! – Wymachiwał bronią.

– Dobry Boże – wyszeptała przerażona Zuzanna.

– Za rok skończę czterdzieści lat – mówiła Belle – i nie sądzę, że masz jeszcze jakieś prawo, aby mnie upominać czy strofować.

Mówienie ją męczyło i sama zauważyła, że nie całkiem panuje nad językiem. Za dużo alkoholu, za szybko wypitego, w dodatku przy tej wysokiej temperaturze… Teraz tego żałowała i to bardzo. Oddałaby majątek, aby w takim stanie nie musieć rozmawiać ze swoją chłodną, elegancką matką. Starała się wpatrywać w jeden punkt, aby w ten sposób przezwyciężyć mdłości.

– Ja się po prostu martwię, Belle, tylko tyle – odparła Felicja. – Niewykluczone, że trochę straciłaś dziś kontrolę nad sobą, jeśli chodzi o picie, ale może kryje się za tym jakiś niebezpieczny nawyk. I w tym wypadku radziłabym ci, abyś podjęła odpowiednie kroki.

– A ja bym ci radziła, abyś nie wtykała nosa w nie swoje sprawy – syknęła Belle, po czym gestem zdradzającym wyczerpanie odgarnęła włosy z twarzy. – Nie powinniśmy byli przyjeżdżać – wymamrotała.

– Raz na dziesięć lat odwiedzić swoją ojczyznę to na pewno nie jest za często. Przyjechałaś tu po raz pierwszy od zakończenia wojny.

– To nie jest już moja ojczyzna, mamo. Jestem Amerykanką. I Andreas też jest Amerykaninem. Nasze dzieci również. Przyjechaliśmy tylko dlatego, że się przy tym upierałaś.

– Jesteśmy rodziną i…

– Ach, skończ z tym! – Belle mimowolnie chwyciła poręcz krzesła, aby się przytrzymać. – Przytaczasz to zdanie o rodzinie zawsze wtedy, kiedy masz wrażenie, że tracisz wpływy. Nie odpowiada ci też to, że masz dwoje wnucząt w Kalifornii i że one dorosną bez twoich ciągłych ingerencji. Dlatego musiałaś wymyślić chrzciny tutaj. I teraz wykorzystujesz okazję, aby mnie krytykować.

– Wybacz, ja tylko powiedziałam, że…

– Że za dużo piję! – krzyknęła Belle. – Że jestem za gruba! Zawodowo mam za sobą same niepowodzenia! Mąż mnie zdradza! Coś jeszcze? No to powiedz, proszę! Jeśli już przy tym jesteśmy, to powiedz wszystko za jednym zamachem!

– Andreas cię zdradza? – spytała zaskoczona Felicja. – Tego się nie spodziewałam.

– Ale go rozumiesz, prawda? Bo jak ja wyglądam… A w Los Angeles jest mnóstwo ślicznych dziewczyn. Wystarczy, że kiwnie palcem!

– I to coś poważnego?

Belle machnęła lekceważąco ręką i zachwiała się przy tym.

– Nie, nic poważnego. Raz ta, raz tamta. Krótkie znajomości. I zawsze wraca do domu. Ale dziewczyny mu to ułatwiają, jak mogą. Ciągle jest bardzo przystojny.

Felicja umilkła, kompletnie zbita z tropu. Po chwili podjęła:

– Ze względu na dzieci powinniście swoje stosunki…

– …uporządkować? – weszła jej w słowo Belle szyderczym tonem. – Tak jak ty to robiłaś, prawda? Och, mamo! Ty przecież zawsze żyłaś tak, jak ci się podobało, na przekór wszystkiemu i wszystkim. Przynajmniej nie doradzaj mi w tym względzie. Nie mogłabym potraktować tego poważnie.

– Zastanawiam się, dlaczego my ciągle musimy się kłócić – odparła Felicja. – Zuzanna praktycznie ze mną nie rozmawia, do tego już się prawie przyzwyczaiłam. Ale że ty jesteś aż tak agresywna…

– Mamo, ja jestem najbardziej pokojowo usposobionym człowiekiem na świecie, o ile nikt się nie wtrąca w moje sprawy.

– Miałam dobre intencje. Natomiast oczywiście nie musisz słuchać moich rad. Proszę! – Felicja wskazała na drzwi. – Możesz iść. Wszystkie napoje są do twojej dyspozycji. Rób, co chcesz!

Belle wpatrzyła się w nią nieruchomym wzrokiem.

– Jaka ty potrafisz być podła – wyszeptała. – Jaka zła i zjadliwa!

Odwróciła się i wyszła z pokoju, po chwili potknęła się i zaklęła cicho. „To przecież z powodu tych obcasów, a nie alkoholu, prawda?” – pomyślała.

Wyszła na taras zalany promieniami wrześniowego słońca, a Felicja postępowała tuż za nią. Belle zatrzymała się za drzwiami tak nagle, że matka na nią wpadła.

– Co się… – zaczęła Felicja i urwała. Zobaczyła to samo, co jej córka: scena przypominała kadr z filmu i sprawiała wrażenie tak absurdalnej, że w pierwszej chwili wręcz trudno było uwierzyć własnym oczom. Goście, bladzi z przerażenia, z kieliszkami i papierosami w rękach, co wyglądało tak, jak gdyby trzymali rekwizyty, otaczali półokręgiem obcego człowieka, który krzyczał i wymachiwał pistoletem. Markus Leonberg właśnie podszedł do niego i mówił coś uspokajającym głosem, ale mężczyzna wrzeszczał coraz głośniej. Wyglądało to tak, jak gdyby chciał zastrzelić wszystkich po kolei i Felicja, nie zastanawiając się długo, odezwała się ostrym głosem:

– Proszę przestać i nie robić głupstw!

Mężczyzna odwrócił się i Felicja dostrzegła natychmiast, że ten człowiek jest chory. Widziała fanatyczną, nieobliczalną twarz o zaczerwienionych oczach. Mężczyzna skierował pistolet na nią oraz Belle, a Felicja pomyślała, że to przecież niemożliwe, coś takiego nie może się zdarzyć.

Markus Leonberg, który natychmiast zrozumiał, w jakim niebezpieczeństwie znalazły się obie kobiety, zrobił krok do przodu i powiedział:

– Niechże pan posłucha…

Wehrenberg odwrócił się, jeszcze bledszy.

– Niech nikt się do mnie nie zbliża. Ani kroku dalej! Nikt mnie stąd nie przepędzi!

– Ależ nikt nie chce pana przepędzać – przekonywał Markus uspokajającym głosem. – Wszystko będzie…

Nie dokończył. Wehrenberg podniósł pistolet i rozległ się strzał. Przerażona Belle krzyknęła głośno, a Wolff drgnął tak gwałtownie, że wylał zawartość swojego kieliszka na ubranie. Z domu dobiegł krzyk Hanny, która schowała się za szafę w korytarzu. Ale Walter Wehrenberg strzelił wyłącznie do siebie. Kula trafiła go prosto w skroń. Upadł, a broń wysunęła się z jego dłoni i potoczyła po kamieniach. Dookoła rozlała się krew. Belle, nie przestając krzyczeć, pobiegła w dół do swojego męża, zaś pozostali goście stali jak sparaliżowani. Po chwili Felicja osunęła się na najniższy stopień schodów, powtarzając cicho:

– O Boże, Boże!

Andreas krzyknął na Belle, a ona umilkła gwałtownie, jakby ktoś uderzył ją w usta. Wyglądało to tak, jak gdyby wszyscy odgrywali jakąś scenę i nagle zapomnieli tekstu. Od strony jeziora znów dobiegły śmiechy dzieci, a w domu nagle rozkrzyczała się mała Alexandra Sophie, której chrzciny zostały zakłócone w tak okropny sposób.

─  Część I  ─

1977–1978

1.

Kiedy Chris wyszedł z mieszkania profesora Falka, była już osiemnasta. Zdawał sobie sprawę, że nie zdąży przybyć punktualnie do Breitbrunn. Spóźniony przyjazd wszyscy skwitują wysoko uniesionymi brwiami, bo przecież wszyscy zakładali, że jego siostra wychodzi za mąż tylko raz. Chris zaś nigdy jeszcze nie brał udziału w niczyich zaślubinach. Ale rodzina nie miała też pojęcia, jak ciężko było mu przetrwać jako studentowi; nie mógł więc zaryzykować i tak po prostu wziąć wolnego choćby na krótki czas.

Z ojcem Chris się poróżnił z powodu pracy w koncernie zbrojeniowym i choć Andreas Rathenberg przeszedł już na emeryturę, syn odmawiał przyjęcia od niego choćby jednego dolara. Oczywiście wiedział, że na weselu siostry Alexandry spotka zarówno ojca, jak i matkę. Oboje zirytuje swoimi długimi włosami, wytartymi dżinsami i arafatką, którą nosił na szyi. Był gotów się założyć, że już po pięciu minutach jak zwykle pokłóci się z ojcem. I bez względu na to, czy chodziło o odmowę służby wojskowej, o jego przyjaciół hipisów czy też jego sympatię dla Che Guevary – prędzej czy później musieli się ściąć. W wieku szesnastu lat Chris wziął udział w proteście pacyfistycznym zorganizowanym akurat przed koncernem kierowanym przez jego ojca. I w dodatku w ten dzień odbywało się w firmie oficjalne pożegnanie Andreasa. Protestujący zablokowali wszystkie drogi dojazdowe do koncernu, potem pojawiła się policja i na koniec doszło do wielogodzinnych bójek, których rezultatem były przewrócone samochody, rozbite szyby i ranni po obu stronach. Andreas musiał następnego dnia wyciągnąć syna z policyjnego więzienia i potem doszło do zerwania wszelkich stosunków. Zaraz po ukończeniu nauki w szkole Chris wyprowadził się z domu i przystąpił do komuny osiadłej w górach Kalifornii. Jej członkowie uprawiali warzywa, mieszkali wraz z niezliczoną liczbą kotów i psów, próbowali miłości we wszystkich możliwych wariantach, dyskutowali całymi nocami i odurzali się narkotykami. I choć Chris czuł się tam szczęśliwy, to z czasem zaczęło go to wszystko nudzić.

W tej fazie wątpliwości chłopak otrzymał list od swojej babki Felicji, która pytała, czy nie chciałby przyjechać do niej do Niemiec i tam studiować, tak po prostu, aby zaznać „powiewu świeżości”, jak się wyraziła. Byłaby to przysłowiowa brzytwa, której chwyta się tonący, i Chris skorzystał z propozycji. A ponieważ oprócz amerykańskiego miał także obywatelstwo niemieckie, nie musiał załatwiać żadnych formalności. Wsiadł po prostu do samolotu lecącego do Monachium, uczęszczał tam przez dwa lata do liceum, zrobił niemiecką maturę i zaczął studia na wydziale prawa Uniwersytetu Ludwika i Maksymiliana. Felicja, u której wtedy mieszkał, przekonywała go wytrwale, aby studiował ekonomię i zarządzanie, i w czasie długich dyskusji wyznała mu, że zamierza zatrudnić go potem jako menadżera jej firmy produkującej zabawki.

Jej partner, Tom Wolff, zmarł w 1964 roku i od tego czasu Felicja prowadziła firmę wraz z wdową po nim. Obie bardzo już leciwe damy zdawały sobie jednak sprawę, że należy przekazać stery młodszym, ale oczywiście nie mogły się dogadać co do tego, kto miałby to być. Ostatecznie firma Wolff & Lavergne miała mieć nawet dwóch zarządzających. I kiedy Kasandra Wolff ciągle się nad tym zastanawiała, Felicja zdecydowała się powierzyć firmę jedynemu męskiemu potomkowi.

Chris był zdania, że babka mogła poinformować go o swoich zamiarach już w liście, który przysłała mu do Los Angeles, Felicja obstawała jednak przy swojej taktyce polegającej na ataku z zaskoczenia. Już sam sposób życia, poglądy i przekonania nie pozwoliłyby mu przyjąć takiej oferty, ale teraz niełatwo było tak po prostu powiedzieć „nie”, kiedy oferowano mu na srebrnej tacy piękną przyszłość. Jakoś zdołał w czasie rozmowy wykręcić się od ostatecznej decyzji, choć Felicja wychodziła z założenia, że wszystko pójdzie jednak po jej myśli.

Chris uparł się przy studiach na wydziale prawa i przy mieszkaniu w Monachium, a nie nad jeziorem Ammersee, i Felicja przystała na jedno i drugie, bo właściwie nie miała wyjścia.

Jej wnuk znalazł mieszkanie u pewnej grupy studentów w Schwabing i zarabiał na życie korepetycjami oraz pracą u profesora Falka, dla którego głównie przepisywał rękopisy. Falk dużo publikował i płacił też bardzo przyzwoicie.

Pod wycieraczką rozklekotanego garbusa Chris znalazł mandat. Po prostu zgniótł papierek i rzucił na ulicę, po czym rozejrzał się dookoła. Nie miał czasu udać się do domu, by się przebrać, musiał więc jechać tak, jak stał. Rodzina będzie musiała pogodzić się z jego wystrzępionymi dżinsami. Bo do czarnego T-shirta nikt właściwie nie powinien się przyczepić. Skórzana opaska na czole przeszkadzałaby pewnie jego ojcu, ale do diabła z nim! Nikt w wieku dwudziestu trzech lat nie musiał się przejmować zdaniem ojca.

Kiedy ruszył, zaczął rozmyślać o swojej siostrze, której wyboru po prostu nie rozumiał. Alexandra przyjechała do Niemiec później niż on, choć z podobnego powodu: nie wiedziała, jak ma wyglądać jej przyszłość. A poza tym chciała uciec od matki. Chris właściwie nigdy nie doświadczył pijaństwa Belle, wiedział jednak, że Alexandra była jego świadkiem niejednokrotnie, bardzo z tego powodu cierpiała i do dziś nie potrafiła sobie z tym poradzić. Chris pomyślał, że to kiepsko świadczy o rodzicach, od których oboje uciekli.

Zawsze cieszył się, mogąc być blisko Alex, nieraz włóczył się z nią długo po ulicach Monachium i całymi nocami przesiadywał w studenckich lokalach dzielnicy Schwabing. Ona wprawdzie nigdy nie potrafiła zbliżyć się do jego przyjaciół – w stosunkach z ludźmi o lewicowych poglądach zawsze wychodził na jaw jej nieco mieszczański charakter – ale to Chrisowi nie przeszkadzało. Alex była jego młodszą siostrzyczką i on bardzo ją kochał.

Potem jednak ta siostra poznała w domu Felicji Markusa Leonberga, który miał już pięćdziesiąt trzy lata. Chris nigdy nie zapomni tego ciepłego czerwcowego dnia – minęły właśnie trzy miesiące – kiedy siedział z nią w ogródku kawiarenki przy Leopoldstrasse i Alex zwierzyła mu się, że kocha Leonberga i wychodzi za niego. Nie miał pojęcia o tym romansie i wydało mu się wtedy, że po prostu trafi go szlag. Po dłuższej chwili odezwał się schrypniętym głosem:

– Alex… to dowcip, prawda?

Ona jednak popatrzyła na niego spokojnie swymi chłodnymi, szarymi oczami i odpowiedziała:

– Oczywiście, że nie. Myślisz, że żartowałabym sobie z czegoś takiego?

Niepojęte! Ten typ mógł przecież być jego ojcem! Wszystko, dosłownie wszystko wydawało się w nim Chrisowi odstręczające: eleganckie auto, drogie ubrania, jedwabne krawaty, posiwiałe skronie i jego firma zajmująca się obrotem nieruchomościami. Każdy wiedział, że ten człowiek obraca się w towarzystwie ludzi pozbawionych wszelkich skrupułów, dążących do zysków za wszelką cenę. Chris musiał przezwyciężyć mnóstwo oporów, aby w ogóle podać Markusowi rękę, podczas gdy Alex… Chris uważał się za człowieka tolerancyjnego i wyrozumiałego, jednak robiło mu się niedobrze, kiedy wyobrażał sobie, że Alex szła z nim do łóżka. Ta myśl doprowadzała go do takiego szaleństwa, że w końcu musiał ją o to spytać.

– A jak to jest… To znaczy, kiedy… Nie mogę sobie tego wyobrazić… Czy ty z nim sypiasz?

Przez chwilę miał wrażenie, że ona wybuchnie śmiechem na tak absurdalne pytanie. Dostrzegła jednak, że brat pyta serio i że jest to dla niego ważne.

– Tak, sypiam z nim – odpowiedziała. – I nie jest tak, że on… no, on nie jest stary, rozumiesz? Wszystko jest z nim okej.

Jasne, wszystko było z nim okej. Takie młode i piękne ciało w jego łóżku uruchamiało przecież wszystkie rezerwy. Czy Alex nie dostrzegała, że ten człowiek ją wykorzystuje? Jej młodość i urodę, a także świeżość i niewinność. Brał sobie coś, co mu się już nie należało, a ona była na tyle zaślepiona i ufna, że mu to wszystko dawała.

– Wiesz, że on ma za sobą tysiące romansów – powiedział.

Pokręciła głową.

– Gadasz jak jakiś kołtuński apostoł moralności. Akurat ty! A przecież co tydzień sypiasz z inną dziewczyną i nawet robisz z tego coś w rodzaju światopoglądu!

– To co innego – odparł Chris, ale nie wiedział, jak ma jej wyjaśnić, co właściwie w tym innego. A różnica polegała na tym, że Leonberg był zwykłym gnojem z kupą pieniędzy, który w dodatku przez całe życie uważał, że może sobie kupić każdą kobietę. Zdaniem Chrisa taki człowiek nie jest zdolny do żadnego uczucia.

Z wściekłością przycisnął pedał gazu, kiedy znalazł się na autostradzie prowadzącej w kierunku Lindau. Miał teraz ochotę wpaść do jakiejś knajpy i upić się tam do nieprzytomności.

W niektóre dni Simone nienawidziła swojej pracy z całego serca. Choć czasami też przyjemnie było jeździć taksówką, poznawać ludzi, gawędzić z nimi w czasie jazdy albo nawet odgrywać rolę poczciwej cioci, której zwierzali się ze wszystkich trosk i zmartwień. Zawsze ją dziwiło to, co ludzie opowiadają kierowcy w taksówce. Troski finansowe, zawody sercowe, problemy z dziećmi, kłopoty w pracy. Ale Simone, jako studentkę psychologii, zawsze interesowali ludzie i dlatego lubiła słuchać, co mają jej do powiedzenia. Czasami nawet po przybyciu na miejsce pasażerowie wcale nie chcieli wysiadać.

Dziś jednak w samochodzie znalazł się mężczyzna, którego się bała. Wsiadł na tyłach Karlsplatz. Miał na sobie dżinsy, niebieski T-shirt, na to tanią marynarkę w kratkę. Dolatywała od niego jakaś dziwnie kwaśna woń, ale to Simone poczuła dopiero po pewnym czasie. A poza tym nagle sobie uświadomiła, że przyglądała mu się wcześniej przez dłuższy czas, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy jej taksówka stała w kolejce przesuwających się powoli samochodów, ten człowiek tkwił na placu przed fontanną, pozornie bez celu, i tak bardzo nie rzucał się w oczy, że Simone jedynie prześlizgnęła się po nim wzrokiem. Teraz uświadomiła sobie, że zanim wsiadł do jej taksówki, przepuścił przynajmniej cztery inne. Oczywiście wyjaśnienie tego faktu mogło być całkiem niewinne, bo może nie doczekał się kogoś, z kim był umówiony, dlatego zrezygnował i wsiadł przypadkowo akurat do jej auta. Ale mogło też być tak, że upatrzył sobie ją właśnie, czyli kobietę. Dlaczego?

Gdyby jej jednak nie chciał udusić, zgwałcić czy też zarżnąć, Simone mogła zarobić mnóstwo pieniędzy: chciał jechać do Hechendorfu nad jeziorem Pilsensee. Dobre czterdzieści kilometrów. Tam przecież kursował pociąg, dlaczego więc ten człowiek zamierzał stracić tyle pieniędzy? Zwłaszcza że nie wyglądał na kogoś, kto ma ich za wiele. Czy tak naprawdę chciał ją tylko wywabić z miasta?

Simone zaniepokojona zgłosiła jazdę przez radio do centrali.

– Jadę do Hechendorfu, autostradą w kierunku Lindau.

– Okej! – padła odpowiedź.

Z pewnością dyżurny pomyślał, że Simone ma dziś szczęśliwy dzień.

Mężczyzna na tylnym siedzeniu nie próbował rozmawiać, milczał. Ani na chwilę nie odrywał jednak wzroku od Simone. Kiedy tylko dziewczyna zerkała we wsteczne lusterko, dostrzegała jego nieruchome, wlepione w nią oczy.

Simone w żadnym wypadku nie zamierzała ulec histerii i próbowała skoncentrować myśli na czymś innym. Jutro miała oddać wakacyjną pracę domową, a ostatnie strony nie były jeszcze przepisane. Kiedy więc pozbędzie się tego tajemniczego klienta, skończy pracę na dziś, pojedzie do domu i usiądzie do maszyny do pisania. Przedtem weźmie gorącą kąpiel i wypije duży kubek herbaty. Nagle zatęskniła za bezpieczeństwem i spokojem swoich czterech ścian. Włączyła radio. W wiadomościach, jak zwykle w ostatnich dniach, mówili o Schleyerze, uprowadzonym przewodniczącym Niemieckiego Związku Pracodawców. Na początku września terroryści Frakcji Czerwonej Armii porwali go wprost z ulicy w Kolonii i za jego uwolnienie żądali wypuszczenia z więzienia swoich towarzyszy. Był to trzeci już w tym roku atak grupy Baader-Meinhof, po morderstwie prokuratora generalnego Bubacka i bankiera Ponto. Simone nie darzyła zbyt wielką sympatią osób z kręgów przemysłowców takich jak Hanns Martin Schleyer, ale ten dramat poruszył ją bardzo mocno. Tego człowieka przetrzymywano gdzieś od trzech tygodni. Media dostały polaroidowe fotografie, na których widać było wynędzniałego, cierpiącego i wyczerpanego mężczyznę. Simone pragnęła, aby to wszystko skończyło się dla niego dobrze.

Postanowiła wykorzystać okazję i zacząć rozmowę z klientem, nawiązując do wiadomości.

– Zastanawiam się, co teraz zrobią władze – zaczęła. – Myślę, że trzeba będzie ustąpić. Nie mogą go przecież tak po prostu poświęcić.

Mężczyzna milczał.

– Z drugiej strony jednak – mówiła dalej, już zdenerwowana – oznaczałoby to uleganie szantażowi. Frakcja Czerwonej Armii pewnie znowu by spróbowała takich akcji. I problem ujęcia terrorystów zamieni się w czystą farsę.

Ale dziwny klient milczał nadal. Jechali już autostradą, gdzie w sobotnie popołudnie panował bardzo niewielki ruch. Powoli zapadał zmrok, słońce wisiało nisko nad kolorowymi, jesiennymi lasami. Z końcem września dni stały się wyraźnie krótsze.

– Nie sądzi pan, że to trochę histeria, kiedy na każdego patrzą jak na terrorystę?

Simone miała wrażenie, że brakuje jej już tchu ze strachu. Mówiła tylko dlatego, że nie mogła znieść ciszy, a nie że tak bardzo interesował ją ten temat. W tym momencie myślała tylko o tym, jak pozbyć się dziwnego typa.

– Jak tylko człowiek nie zachowuje się jak grzeczny obywatel, to od razu go namierzają i podejrzewają. Idealne okoliczności dla szpicli i donosicieli.

Nie odpowiedział. Simone popatrzyła na niego w lusterku wstecznym. Miał osobliwie nieruchome oczy, jak ze szkła, i nienaturalnie rozszerzone źrenice. Nigdy jeszcze nie widziała tak beznamiętnej i zimnej twarzy. Ten człowiek był na pewno psychopatą i Simone powinna to od razu dostrzec. Nie należało wpuszczać go do samochodu. Nagle zyskała pewność, że tam przy Stachusie na Karlsplatz czekał właśnie na nią. „Ale ze mnie idiotka” – pomyślała.

Poczuła pot na dłoniach i karku i dziwne swędzenie na plecach, jak zawsze, gdy się denerwowała. Ogarniała ją coraz większa panika i wiedziała już, że wkrótce nie będzie w stanie nad nią zapanować.

– Obawiam się, że źle się czuję – usłyszała samą siebie. – Chyba nawala mi krążenie. Dalsza jazda może być niebezpieczna.

Strach podsuwał jej te słowa, nie miała wrażenia, że powstają w jej umyśle, powodowane rozsądkiem.

– Mamy tu zjazd na Germering. Mogę zawieźć tam pana na pociąg i nim dojedzie pan do Hechendorfu.

Znów zerknęła do tyłu, wypatrując jakiegoś ruchu w jego nieruchomych oczach. Słyszała swój urywany oddech.

– Czy mam więc tutaj… – Włączyła prawy kierunkowskaz. I w tym samym momencie poczuła coś zimnego przy szyi.

– Proszę jechać prosto – rozkazał mężczyzna i było to tak nagłe i nieoczekiwane, że Simone z trudem uświadomiła sobie, kto je wypowiedział. Bo ten głos był okropny, o wiele za wysoki jak na mężczyznę i jakby skowyczący. Dopiero teraz zauważyła, że przyłożył jej nóż do szyi.

– O Boże – jęknęła. – O Boże.

Prawy kierunkowskaz mrugał ciągle, oznajmiając zamiar skrętu, ale jechali prosto. Simone zaczęła tak bardzo dygotać, że samochód wykonał kilka zygzaków, bo nie mogła utrzymać kierownicy. Zirytowany kierowca mercedesa jadącego z tyłu błysnął kilka razy długimi światłami, po czym wyprzedził ją, kręcąc z dezaprobatą głową. Nie zrozumiał sytuacji, bo jechał zbyt szybko, aby cokolwiek zobaczyć we wnętrzu samochodu Simone, a poza tym długie włosy dziewczyny zakrywały nóż. Najwyraźniej wcale nie zastanawiał go fakt, że pasażer przechylił się w taki sposób w stronę taksówkarki.

– Czego pan chce? – spytała Simone, choć już się raczej domyślała. To nie był rabuś, któremu chodziło o jej pieniądze. To był przestępca seksualny, taki, o którym piszą w książkach. Klasyczny egzemplarz.

Szloch niemal ją dusił.

– Jeśli pan chce pieniędzy, to proszę je zabrać. Nie zgłoszę tego…

„On nie chce pieniędzy, on chce mnie!”

Jedyną odpowiedzią był mocniejszy nacisk noża na szyję. Usłyszała i poczuła gorący oddech mężczyzny przy swoim uchu, podobnie jak wstrętną woń, przypominającą woń kwaśnego mleka zmieszaną ze smrodem wielodniowego potu. Nie mył się co najmniej tydzień.

Nie zamierzała błagać i płakać, ale łzy i tak płynęły po jej twarzy i nic nie mogła na to poradzić.

– Proszę – powiedziała. – Proszę mi nic nie robić. Błagam.

– Zjedź tam na parking – odpowiedział, a w schrypniętym teraz głosie słychać było podniecenie.

Simone przez jedną sekundę zastanawiała się, czy zignorować polecenie i po prostu pojechać dalej. Pytanie, czy próbowałby ją zabić. Niewykluczone; mężczyzna sprawiał wrażenie szaleńca, nie mogła zakładać, że będzie rozsądny.

Ostra klinga zadrapała jej szyję. Zwolniła, wjeżdżając na parking. Zapadł zmrok i odruchowo włączyła światła, ale zapłaciła za to ostrym bólem szyi.

– Wyłącz światła! – syknął mężczyzna.

Łzy płynęły teraz po jej twarzy nieprzerwanie. A poza tym krew ciekła jej po szyi, napastnik zranił ją już poważnie. Modliła się w duchu, aby na parkingu byli jacyś ludzie, ale plac sprawał wrażenie wymarłego. Ani jednego samochodu, ani jednego podróżnego, nic. Z prawej strony pola ciągnące się aż po horyzont, z lewej autostrada, niewidoczna za gęstą ścianą krzaków. Cokolwiek by się tu działo, nie zauważy tego nikt z przejeżdżających.

Kiedy zrozumiała, że jej życie w tym momencie przestało mieć jakąkolwiek wartość, łzy przestały płynąć i opanował ją ów osobliwy spokój i rozsądek, które tak cenili u niej inni ludzie. Zatrzymała się i powiedziała:

– Wie pan, ja rozumiem, że może ma pan jakieś problemy, o których chciałby pan porozmawiać. Jeśli więc chce pan ze mną pomówić, chętnie posłucham. I na pewno mogłabym panu coś poradzić. Moglibyśmy… – wydała z siebie okrzyk bólu, kiedy mężczyzna chwycił ją za włosy i brutalnie szarpnął w bok. Ostrze noża znalazło się teraz tuż przy jej krtani.

– Zamknij gębę, dziwko – rozkazał. – Wysiadamy.

Poczuła cień nadziei. Skoro nie zamierzał jej zamordować w samochodzie, to może pojawi się jakaś szansa ucieczki. Tylko kilka metrów i znajdzie się na drodze. I nawet jeśli nie nadjedzie żaden samochód, mogłaby przebiec na drugi pas, tam ruch był intensywniejszy, bo wielu mieszkańców Monachium spędzało ten piękny, jesienny dzień nad jeziorami i wszyscy wracali teraz do domów. Ktoś na pewno się zatrzyma. „Tylko nie spanikować, musisz zapanować nad nerwami” – przykazała sobie w duchu.

Mężczyzna otworzył drzwi i wysiadł. Na trzy sekundy musiał puścić jej włosy i oderwać nóż od szyi, żeby otworzyć drzwi z jej strony i ją wyciągnąć. Simone wykorzystała okazję: błyskawicznie przeskoczyła na siedzenie pasażera, nie zwracając przy tym uwagi na to, że jej lewy but został w aucie, zaczepiony o dźwignię zmiany biegów. Wyskoczyła z samochodu i była na tyle przytomna, że nie ruszyła w stronę pól. Jezdnia! Ale od jezdni oddzielał ją ten mężczyzna i musiała zatrzymać się, aby zobaczyć, w którą stronę zamierza puścić się w pogoń. W tym momencie popatrzyli na siebie i Simone dostrzegła w jego nieruchomych oczach ożywienie, a także wściekłość, nienawiść i okrucieństwo. Może był szalony, ale sprytny. Wykonał zwód w stronę frontu auta, udając, że tędy pobiegnie, a kiedy ona ruszyła w przeciwnym kierunku, zawrócił. Pochwycił ją natychmiast, złapał za ramię i wykręcił do tyłu. Simone krzyknęła z bólu, lęku i rozpaczy. Jego wysoki, nienormalny głos zabrzmiał tuż przy jej uchu.

– Zabiję cię, suko! Zabiję cię!

Płakała jak dziecko, błagała, aby darował jej życie, obiecała mu wszystkie pieniądze, które miała przy sobie, ale to go nie interesowało. Wlókł ją za włosy w kierunku pola, a ona próbowała zapierać się nogami o ziemię, płacząc i walcząc z nagłymi mdłościami.

– Proszę mi nie robić krzywdy! Proszę mnie nie krzywdzić!

A potem na parking nagle wjechał samochód. Ostre światła reflektorów zalały teren i oświetliły dokładnie upiorną scenę: płaczącą, broniącą się rozpaczliwie dziewczynę, wleczoną za włosy w stronę pola przez mężczyznę trzymającego w ręku nóż. Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców.

Szaleniec zastygł w bezruchu, zaklął i puścił Simone tak gwałtownie, że straciła równowagę i upadła na ziemię. Błyskawicznie wsiadł do jej taksówki, gdzie w stacyjce ciągle tkwił kluczyk i włączył silnik. Z drugiego samochodu wyskoczył młody człowiek, który w pierwszej chwili zastanawiał się, czy ma z powrotem wsiąść i ruszyć w pościg za właśnie odjeżdżającą taksówką, czy też zająć się leżącą na ziemi dziewczyną. Zdecydował, że pościg będzie dla niego trudny i niebezpieczny, a uciekinier i tak nie będzie miał żadnych szans, jeśli on przekaże policji numer taksówki. W dodatku dziewczyna mogła być ranna i potrzebować pomocy. Leżała skulona na ziemi, szlochając głośno, a jej długie, jasne włosy rozsypały się wokół głowy na asfalcie. Miała na sobie za dużą, białą, męską koszulę, sprane dżinsy i tylko jeden but. Kiedy Chris przykucnął koło niej, dostrzegł ku swemu przerażeniu krew na jej ramieniu. Odsunął włosy i zauważył ranę na szyi, która jednak nie wydała mu się groźna. Simone, ciągle ogarnięta paniką, zwinęła się w kłębek obronnym ruchem, kiedy jej dotknął, i wydawała dźwięki przypominające skomlenie młodego, przerażonego zwierzęcia. Wyraźnie nie panowała nad nerwami. Chris zaczął przemawiać do niej uspokajającym głosem.

– Proszę się nie bać. On już uciekł. Niech pani posłucha, tego typa tu nie ma. Nic pani nie grozi.

Chris nigdy nie widział tak rozdygotanego człowieka. Dobry Boże, niewiele brakowało, a skończyłaby na tym polu, leżałaby tam teraz martwa i jej zwłoki za jakiś czas znalazłby jakiś rolnik albo bawiące się dzieci. Czysty przypadek sprowadził Chrisa na ten parking, a tak naprawdę pilna potrzeba wypalenia papierosa przed spotkaniem z ojcem i nieznośnym narzeczonym siostry. Z resztą rodziny Chris potrafiłby sobie poradzić, nawet gdyby mama jak zwykle wypiła o kilka kieliszków za dużo, ale sama myśl o tych dwóch mężczyznach wydała mu się nieznośna. A ponieważ sam skręcał sobie papierosy, musiał się zatrzymać i w ten sposób uratował życie dziewczynie.

Ostrożnie posadził ją i oparł o swoją nogę, po czym łagodnie odgarnął włosy z jej twarzy. Zobaczył zielone, szeroko otwarte i ogarnięte paniką oczy. Szloch ustał, ale dziewczyna ciągle drżała jak liść na wietrze.

– Wszystko w porządku – mówił Chris. – Nic pani nie zrobię. Proszę się nie bać.

Skinęła głową, przełknęła ślinę i próbowała opanować gwałtowny oddech.

– Czy ma pan chusteczkę? – spytała.

Chris przeszukał kieszenie spodni i znalazł papierową serwetkę. Dziewczyna wytarła energicznie nos i mokrą od łez twarz.

– To okropne – wyszeptała. – On był szalony, kompletnie szalony. Powinnam była to od razu zauważyć. Nie wolno mi go było wpuścić do taksówki.

– Pani jest taksówkarką, tak?

Skinęła głową, po czym dodała:

– Właściwie jestem studentką. To tylko dodatkowa praca.

Chris stwierdził, że dziewczyna jest niesłychanie drobna i szczupła. Jej bardzo blada twarz z nieco spiczastym nosem przypominała buzię niedożywionego dziecka. Jednak dziewczyna wyglądała na inteligentną i energiczną, choć w tej chwili całkiem wyczerpaną i bliską histerii.

– Powinniśmy znaleźć jakiś telefon, bo musimy zadzwonić na policję – powiedział. – Złapią go bez trudu, dopóki będzie jechał pani taksówką.

– Chcę do domu.

– Oczywiście. Ale najpierw zadzwonimy na policję. Pozwoli mu pani uciec?

Powtarzała bez przerwy: „Chcę do domu”, kiedy ostrożnie pomagał jej wstać.

– Zawiozę panią do domu. Ale przedtem zadzwonimy na policję. Nie chce pani chyba, żeby zrobił innej kobiecie to, co próbował zrobić pani?

Potrząsnęła głową i trzymając mocno Chrisa za rękę, ruszyła z nim do samochodu. Na chwilę zatrzymała się i popatrzyła w stronę jesiennych, niemal całkiem już pogrążonych w ciemności pól.

– Byłabym już martwa – powiedziała cicho. – Jestem pewna, że w tej chwili byłabym już martwa.

Chris uważał to za całkiem prawdopodobne, ale odparł krzepiącym głosem:

– Jak widać, ma pani dobrego anioła stróża. Jak ma pani na imię?

– Simone.

– Ja jestem Chris. Simone, zadzwonimy teraz na policję i podamy im numer pani taksówki. Może będą chcieli, żeby pojechała pani na komendę i opisała sprawcę, ale spróbujemy przesunąć to na jutro. A potem zawiozę panią do domu.

– Okej – teraz sprawiała wrażenie nieco spokojniejszej, po chwili jednak dodała:  – Ja mieszkam w Monachium, a pan przecież jechał w przeciwnym kierunku. Nie chcę panu…

Otworzył przed nią drzwi samochodu.

– Proszę się nie przejmować. To nie było nic ważnego. W każdym razie nic przyjemnego. W pewnym sensie wyciągnęła mnie pani z tarapatów.

I była to prawda. Teraz Chris nie uściśnie ręki swojemu ojcu i znienawidzonemu, świeżo upieczonemu szwagrowi. I nikt, nawet ten potwór Felicja z tego powodu nie będzie go prześladować. Przez chwilę Chrisowi zrobiło się żal Alex – wiedział, że siostra będzie rozczarowana. Tylko dlaczego ona musiała się związać z tym koszmarnym wyzyskiwaczem Leonbergiem?! Chris nigdy tego nie zrozumie.

2.

Noc była chłodna i jasna, niebo gęsto usiane gwiazdami i niesłychanie wysokie, pobliski wilgotny las pachniał grzybami, liściami, jagodami i mokrą korą. Woń jesiennej nocy. Alexandra oparła się o samochód Markusa Leonberga, zadowolona, że udało jej się choć na chwilę uciec od zgiełku i rozgardiaszu. Wesele odbywało się w domu jej babki, po południu na dużym tarasie, a wieczorem goście jedli kolację już wewnątrz, przy świecach i lekkiej muzyce. Alexandra i Markus siedzieli u szczytu stołu, obok rodziców panny młodej, czyli Andreasa i Belle. Alexandra przez cały czas obserwowała z niepokojem swoją matkę, nader często sięgającą po kolejny kieliszek sherry, którą powitano wszystkich gości. Belle z każdą godziną robiła się coraz bardziej milcząca, ale uważny obserwator dostrzegłby od razu, że czuje się bardzo źle. Za wszelką cenę usiłowała też przestrzegać diety, w efekcie której wcale nie chudła, lecz stawała się coraz bardziej nerwowa i rozdygotana.

Na weselu nie pojawił się Chris i przy deserze Alexandra przestała już na to liczyć. Wiedziała, że nie mógł być na całej uroczystości z powodu swojej pracy u profesora, ale obiecał przecież, że dotrze wieczorem. Mimo że nie znosił Markusa i był skłócony z ojcem, Alexandra nie odniosła wrażenia, że brat usiłuje całkiem się wykręcić od spotkania.

Przed kwadransem wyszeptała Markusowi do ucha, że właściwie oboje mogliby już stąd iść i pozwolić, aby goście świętowali dalej bez nich. On zaczął szukać kluczyków do auta, a ona zdążyła już wyjść. Miała nadzieję, że uda im się zniknąć, zanim ktokolwiek coś zauważy. Chciała uniknąć wrzawy i hałasu, obrzucania ryżem i konfetti i pełnych aluzji uwag oraz życzeń w rodzaju „Szczęśliwego miodowego miesiąca”. Dzień i tak był bardzo męczący i Alexandra marzyła o tym, aby już zostać z Markusem sam na sam.

Ciaśniej owinęła się białym szalem. Zdumiewające, jak chłodny mógł być wieczór po tak ciepłym dniu. Dziewczyna zrezygnowała z klasycznej kreacji z welonem i trenem i zamiast niej kupiła długą, letnią suknię kremowego koloru. Szeroki dół sięgał kostek, a górę zdobiły bufiaste rękawy i okrągły, głęboki dekolt. Długie włosy Alexandry opadały na jej plecy jak welon i sięgały niemal talii.

– Wyglądasz jak flower-power-girl z Kalifornii – powiedziała niechętnie Felicja na ten widok. – Po co taka szeroka, powiewna suknia? Elegancki kostium byłby o wiele lepszy!

Alexandra w odpowiedzi wzruszyła ramionami. Tylko tego brakowało, żeby Felicja ustalała jeszcze, co ona ma włożyć. I tak już zirytowała rodzinę, próbując przeforsować swoją wolę we wszystkim, co dotyczyło wesela. Markus niemal wzniósł barykady, kiedy dowiedział się od Alexandry, że jej babka uparła się przy sporządzeniu intercyzy przed zawarciem małżeństwa.

– Chyba nie mówisz poważnie! Co ją to obchodzi? Czego ona w ogóle chce? Że teraz ustalimy warunki na wypadek ewentualnego rozwodu?

– Mówi, że dwa razy była mężatką i wie, co robi – odparła Alexandra ostrożnie. – Może jej propozycja nie jest taka głupia. Nie sądzę, by coś nam się nie udało, ale gdyby tak się jednak stało, to podział majątku jest wtedy zawsze bardzo żmudny.

Markus popatrzył na nią wyraźnie urażony, ale doszedł do wniosku, że Alexandra po prostu nie miała na tyle siły i woli, aby przeciwstawić się babce. Zgrzytając zębami ze złości, zaakceptował pomysł Felicji. Swoją narzeczoną o szczupłej twarzy i długich włosach uważał za romantyczną, młodą dziewczynę i nawet nie przyszło mu na myśl, że ona też potrafi zdobyć się na duże wyczucie realizmu sytuacji i chłodną kalkulację. Alexandra uznała, że Markus nie musi o tym wiedzieć, i przemilczała, że propozycja Felicji wydała się jej niezwykle mądra – choć oczywiście irytowało ją wtrącanie się babki w jej życie.

A poza tym Felicja upierała się również przy tym, aby Alexandra przed weselem wróciła do Breitbrunn i tam spędziła noc – mimo że wnuczka przeniosła już wszystkie swoje rzeczy do willi Markusa w Bogenhausen. Alex wydało się to dość staromodne, jednak się podporządkowała. I tak nie było jej zbyt pilno do przeprowadzki pod nowy adres w Monachium. Miała wrażenie, że wszystko poszło jakoś za szybko, i czuła się zmęczona jak po sprincie.

Kiedy teraz wreszcie usłyszała kroki, spytała:

– Markus?

Ale w kręgu światła padającym z latarni pojawił się inny mężczyzna i dziewczyna zaskoczona powiedziała:

– Ach, Dan, to ty.

Daniel Liliencron, syn jednego z najlepszych przyjaciół Felicji, był trzydziestoletnim adwokatem, znanym z tego, że prowadził swoje procesy bez skrupułów, zarabiał dużo pieniędzy i miał wielkie powodzenie u kobiet. Na pierwszy rzut oka przypominał trochę Markusa Leonberga, przynajmniej jeśli chodziło o jego charakter i warunki życia, ale w rzeczywistości dzieliło ich wszystko. Za ambicją Leonberga i jego często krytykowaną brutalnością w życiu zawodowym kryła się głęboko zraniona, udręczona dusza człowieka, który zawsze tęsknił za stałym związkiem, mimo że dotychczas nie był w stanie takiego związku zbudować. Dana Liliencrona natomiast nikt nigdy nie zranił. Był to człowiek pewny siebie, optymistycznie nastawiony do otoczenia, bardzo inteligentny i młody, który chciał korzystać z życia i poznawać jego granice – te dotyczące pieniędzy, zawodu i kobiet. Daniel we wszystkim, co robił, wykazywał beztroskę i radość, jak ktoś, kto nie wierzy, że może go spotkać coś złego. I w tym właśnie tak bardzo różnił się od Leonberga. Markus ciągle spodziewał się nieszczęścia i niepowodzenia, a jego życie kręciło się tylko wokół tego, aby zgromadzić jak najwięcej pieniędzy, które dawały mu poczucie bezpieczeństwa.

– Widziałem, jak wychodziłaś – powiedział Dan. – A ponieważ przez cały dzień nie udało mi się z tobą porozmawiać… – Nie dokończył zdania, jak gdyby te słowa miały być dostatecznym wyjaśnieniem tego, że wyszedł zaraz za nią.

Alexandra dostrzegła jego dziwną bladość, ale to, co prawda, mogło być efektem światła padającego z latarni. Dan miał na sobie ciemny garnitur i krawat, który kiedyś ona mu podarowała: w kolorze ciepłej czerwieni ze złotymi punkcikami. Dopiero z bliska widać było, że te złote punkty to malutkie rybki, znak zodiaku Dana. Alexandra dobrze pamiętała chwilę, kiedy siedzieli w jego mieszkaniu na łóżku z butelką szampana i dwoma kieliszkami, a on powoli rozpakowywał urodzinowy prezent od niej. Za oknem wirowały płatki śniegu, co kazało zapomnieć o wszelkich nadziejach związanych z rychłą wiosną tamtego zimnego, wietrznego, marcowego dnia. Alexandra zastanawiała się, dlaczego Dan akurat dziś założył ten krawat.

– Jestem śmiertelnie zmęczona – powiedziała. – Jeszcze dziesięć minut i zasnęłabym tam podczas rozmowy. Muszę koniecznie iść do… – Zagryzła wargę.

Dan uśmiechnął się, ale był to uśmiech pełen z trudem powstrzymywanej wściekłości i ciągle niepokonanego bólu.

– Tak, musisz koniecznie iść do łóżka, ze swoim małżonkiem. Tak jak należy.

Nie odpowiedziała. Lekki powiew wiatru zakołysał gałęziami drzew i strącił chmurę kolorowych liści. Niedługo na wszystkich ulicach będzie można chodzić po szeleszczących liściach, a noce będą długie i ciemne. Alexandra znów zadygotała, tym razem jednak wydało jej się, że ten chłód pochodzi z wnętrza. Czuła się też dziwnie osamotniona.

Dan kopnął kilka kamyków, które leżały na ścieżce.

– Wcale nie chciałem tu dziś przyjeżdżać – oświadczył. – Ale pomyślałem, że to będzie wyglądać tak, jak gdybym był człowiekiem przegranym. I nie chciałem przyznać się do takiej słabości.

– Nie jesteś człowiekiem przegranym, Dan.

– Jestem. Przegrałem, bo straciłem ciebie.

– Dan, ja…

– Proszę cię! – Obronnym gestem podniósł w górę obie ręce. – Nie chcę słyszeć żadnych wyjaśnień, a przede wszystkim usprawiedliwień. Ani do jednego, ani do drugiego nie jesteś wobec mnie zobowiązana i jedynie pogorszy to sytuację.

Popatrzyła w bok, starając się uniknąć jego wzroku.

– Ja nie chcę się usprawiedliwiać, chcę tylko… Ach, Dan, nie powinniśmy już o tym w ogóle rozmawiać.

Objęła się ramionami.

– Mam nadzieję, że Markus zaraz przyjdzie. Zimno mi.

– Jesteś za lekko ubrana – powiedział Dan. – Proszę.

Zdjął marynarkę. Kiedy podszedł i założył ją na jej ramiona, Alexandra nagle odczuła jego tak dobrze znaną bliskość jako niezwykle zniewalającą. Pamiętała i znała jego zapach, oddech, ręce, ruchy, podobnie jak śmiech i płacz, kpinę i tkliwość. Fakt, że nagle dopadły ją te wspomnienia, i to tylko dlatego, że on stał tak blisko niej, na chwilę wytrącił ją z równowagi. Nic i nikt nie mógłby przekreślić ani wymazać z pamięci tych dwóch lat z Danem – nawet Markus Leonberg oraz jej status jego żony. A i Dan, jak gdyby czytając w jej myślach, nagle zapytał cicho:

– Powiedz mi szczerze, Alex, czy naprawdę wszystko skończone, zapomniane? Wszystko, co było między nami?

Nie odpowiedziała, ale cisza dosłownie podsunęła jej prawdę, której nie dało się odrzucić i zapomnieć. Miała przed oczami wszystkie obrazy, tak wyraźne, jak gdyby pochodziły z wczoraj. Spacery nad jeziorem pod wieczornym, zimowym niebem, które przybierało purpurowe wręcz kolory i przypominało błyszczącą taflę lodu; przybrzeżne trzciny pokryte grubą szadzią i przeciwległy brzeg jeziora, którego kontury rozpływały się w szarym zmierzchu. Pływające po wodzie samotne kaczki i zapomniana łódka kołysząca się na falach przy pomoście. Wieczory w mieszkaniu Dana, kiedy siedzieli na kanapie przytuleni do siebie, pili szampana, jedli spaghetti, oglądali telewizję, rozmawiali, śmiali się, milczeli, ubierali się o północy i szli na długi spacer ulicami miasta, do chwili gdy po wschodniej stronie nieba robiło się jasno i na ulice wyjeżdżały samochody firm sprzątających i pojazdy dostawcze. Wtedy lądowali w końcu w jakimś barze bistro, jedli croissanty i pili kawę z mlekiem z wielkich filiżanek.

Letnie wspomnienia nieprzespanych sierpniowych nocy, za gorących, zbyt pełnych gwiazd i życia, aby je przesypiać, i tak piekielnie romantycznych, że na samo wspomnienie o nich Danowi wydało się dziś, że chyba pęknie mu serce – właśnie doświadczył trafności tego kiczowatego określenia. Bo rzeczywiście odczuwał to tak, jak gdyby coś się w nim załamało i ciągle bolało, bez względu na to, jak bardzo próbował stłumić ten ból, otaczając się kobietami, jeżdżąc w dalekie podróże, pogrążając się w pracy i pijąc ogromne ilości alkoholu. Ból ciągle wracał i stawał się nieodłączną częścią jego życia, raz bardziej, raz mniej.

Wiedział, że te wspomnienia dla niej są tym samym, czym dla niego, a mimo to ona zrobiła ten krok i wyszła za Leonberga – nic też nie wskazywało na to, że zamierzała się wycofać.

– Po prostu nie rozumiem dlaczego! – wyrzucił gwałtownie, z wściekłością i rozpaczą. – Co takiego jest w tym człowieku, że dla niego przekreśliłaś wszystko? Gdybyś chociaż mogła mi to wyjaśnić! Podaj mi jeden, naprawdę przekonujący powód! Dlaczego, Alex, dlaczego?

Wreszcie przynajmniej na niego popatrzyła. Jej oczy, szare i chłodne, nie zdradzały nic oprócz lekkiego zniecierpliwienia.

– Jak gdyby można było takie rzeczy wyjaśnić, Dan. To się po prostu dzieje.

Miała rację, oczywiście. Takie rzeczy się po prostu działy. Sam doświadczył tego dostatecznie wiele razy. Choć co prawda w drugą stronę, bo to jego pytały dziewczyny: „Dlaczego, Dan? Co się stało? Dlaczego mnie już nie kochasz?”. Nienawidził takich scen, czuł litość i złość, bo te dziewczyny próbowały mu wszystko utrudnić. Przypomniało mu się towarzyszące tym chwilom niemiłe uczucie i przeklął swoją słabość. Najpierw dawał jej do zrozumienia, że jest mu winna wyjaśnienie, aby dwie minuty później atakować, że ma odpowiedzieć na jego „dlaczego”. Poprzysiągł sobie, że to się już nigdy nie zdarzy. W głębi duszy miał nadzieję, że duma w przyszłości nie pozwoli mu zadawać pytań o uczucia Alex. Niech będzie szczęśliwa z tym facetem, który mógłby być jej ojcem. Który dokładnie niemal co do dnia dwadzieścia lat temu był przyczyną tragicznego wydarzenia na jej chrzcie, kiedy jakiś biedny, szalony malarz z jego powodu na oczach wszystkich gości strzelił sobie w łeb. On, Dan, miał wtedy dziesięć lat i nic nie widział, bo akurat poszedł nad jezioro, aby popływać. Ale tę historię opowiadano w kółko, we wszystkich możliwych wersjach i wydarzenie pozostawiło plamy krwi na białej, choć i tak zawsze niezbyt czystej kamizelce Leonberga. Czy doprawdy trzeba było doprowadzić do tego, że ów biedny repatriant z Syberii nie widział żadnego wyjścia? Tak czy owak, Alex się tym nie przejmowała. Okej, to było jej życie. Robiła, co chciała, i Dan mógł jej tylko życzyć, aby jej decyzje były słuszne.