48,50 zł
Burzliwa noc na zachodnim wybrzeżu Szkocji zmienia się w koszmar. Zamaskowani napastnicy brutalnie atakują dwie biwakujące rodziny. Przeżywa tylko jedna osoba – nastoletnia Iris. Morderstwa z Kilbride na zawsze pozostają nierozwiązaną zagadką. Wiele lat później Iris znów czuje strach. Ktoś ją obserwuje i nęka. Gdy podczas wspólnych wakacji jej przyjaciółka znika bez śladu, staje się jasne, że koszmar z przeszłości powrócił. Czy to przypadek, czy misternie zaplanowana zemsta? Śledcza Kate Linville i były inspektor Caleb Hale rozpoczynają dochodzenie. Szybko odkrywają, że sprawa jest mroczniejsza i bardziej przerażająca, niż mogli przypuszczać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 573
Rok wydania: 2025
Dunkles Wasser
© 2024 by Blanvalet Verlag,
a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Ewa Spirydowicz
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-994-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2025
Otworzyła drzwi do mieszkania, weszła do przedpokoju, zamknęła za sobą. Każdą komórką ciała czuła wszechogarniające zmęczenie. Winda jak zwykle była zepsuta, w drodze na dziewiąte piętro musiała więc pokonać wiele stopni. Z wysiłkiem człapała ze schodka na schodek.
Nie dam rady, myślała wtedy, naprawdę już nie dam rady.
To, co wydarzyło się dzisiaj, przelało czarę. Która w gruncie rzeczy od bardzo dawna była pełna. Wiecznie znajdowała się u kresu sił, zazwyczaj zbyt zmęczona, by w ogóle myśleć. W jej głowie w kółko rozbrzmiewało tylko jedno słowo: przetrwać, przetrwać, przetrwać…
Zacisnąć zęby i iść dalej. Zawsze kierowała się tym mottem.
Teraz nie udawało się wprowadzić go w życie.
Patrick, jej syn, wyszedł ze swojego pokoju. Chudy i blady.
– Cześć, mamo. Późno wracasz.
Nie odpowiedziała. Zastanawiała się, czy on się dowie. Czy dowie się o hańbie, którą sprowadziła na siebie i całą rodzinę. Czy opowie mu o tym starszy brat? Czy Patrick ją zrozumie? Czy jej wybaczy?
Czy sobie bez niej poradzi?
Patrzyła na niego i czuła, że jej wzrok zdradza cierpienie.
– Wszystko w porządku, mamo? – zapytał Patrick niespokojnie.
Znowu nie odpowiedziała. Weszła do saloniku. Jay siedział przed telewizorem, jak zawsze. O każdej porze dnia i nocy, od wypadku, odkąd prawie nie był w stanie się poruszać. Odbiornik był nastawiony na maksymalną głośność, bo oprócz wszystkiego innego Jay także źle słyszał. Teleturniej… Zastanawiała się, czy w dzisiejszych czasach w telewizji pokazują cokolwiek innego poza teleturniejami do wyrzygu. No dobra, jeszcze programy kulinarne. I historie tych, którzy wyjechali. Ludzie gotują, odpowiadają na durne pytania albo wyjeżdżają za granicę.
Gdy weszła do pokoju, Jay nawet nie ruszył głową. Tak było co wieczór. Jay przestał brać udział w normalnym życiu. W pewnym sensie nawet go rozumiała, jego realne życie od wypadku skurczyło się do pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych mieszkania socjalnego, bez cienia nadziei na zmianę, a ponieważ winda często była popsuta, regularnie przepadały szanse na spacer na wózku inwalidzkim. Miał tylko świat w odbiorniku telewizyjnym, teleturnieje, pojedynki kulinarne, zdruzgotane marzenia o nowym życiu za granicą tych, którym nie udało się w ojczyźnie.
Deprymujące, ale co innego mu zostało?
Przeszła przez pokój, otworzyła drzwi balkonowe. Mieszkanie przywodziło jej na myśl jeden z setek takich samych plastrów miodu, umieszczonych w licznych ponurych wieżowcach. Wzniesiono je w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, by pomieścić tych, których nie było stać na inne lokum. Na wylanych asfaltem placykach między budynkami stały kałuże, co drugie drzwi wejściowe zdemolowano, niemal każdą ścianę pokrywały graffiti. Nie było tu nic pięknego, przytulnego, kojącego. Nic a nic. Za to w ciemności styczniowego wieczora Bristol rozpościerał się przed nią morzem świateł. Tu, na górę, nie docierał zgiełk ruchu ulicznego, niezliczonych ludzi, życia, które się toczyło na dole.
Tylko światło. Kojąco jasne i spokojne.
Jak objęcia, które czekają na każdego, kto odważy się w nich zanurzyć.
Wdrapała się na obramowanie balkonu i skoczyła w dół, w wieczny spokój.
1
Dźwięk, który obudził Aline, różnił się od innych odgłosów tej nocy. Od szeptu nadciągającego przypływu, od westchnień, z którymi woda zostawiała piasek za sobą. Od krzyków pojedynczych mew, od silnego wiatru, który późnym popołudniem bywał tak porywczy, tak zimno rześki, że już miała nadzieję, że Edmond da się przekonać, by złożyć namiot w zatoce i przeprowadzić się do przytulnego małego hoteliku. Ale oczywiście on uznał wiatr, który jej zdaniem kwalifikował się jako burza – co zbył łagodnym i nieco pogardliwym uśmiechem – za szczególne wyzwanie, któremu za wszelką cenę chciał stawić czoła. Biwakowanie w Szkocji, nad morzem odbierał jako autentyczną przygodę. Czuł się jak wiking, jak pierwszy osadnik, jak odkrywca. W jej oczach było to zdecydowanie mniej ekscytujące i po prostu niewygodne. Teraz, w sierpniu, w wielu częściach Europy panowało wspaniałe lato, ale nie tu, nie na zachodnim wybrzeżu Szkocji. Od kilku dni lało nieprzerwanie, do tego stopnia, że nawet wysoko w zatoce, dokąd morze nie docierało, piach był ciężki i mokry. I zimny. Zimno przenikało przez cienką podłogę namiotu, nie pomagała nawet mata izolacyjna. Na szczęście ich śpiwory były bardzo ciepłe. Ale i one wydawały się wilgotne, jak wszystko, co zgromadzili w środku.
Tak bardzo się cieszyła, że mimo tych okoliczności udało jej się zasnąć, teraz jednak wyprostowała się i nasłuchiwała. Co to było? Słyszała morze i wiatr. Pewnie tylko jej się śniło.
Już miała ponownie się położyć, najgłębiej, jak to możliwe, zakopać w śpiworze, i wtedy znowu to do niej dotarło. Dźwięk, który prawdopodobnie wyrwał ją ze snu.
Krzyk.
I to nie mewy czy innego ptaka ani w ogóle jakiegoś zwierzęcia. To był ludzki krzyk. Kobiecy. Przecinał noc. Nie był to krzyk zaskoczenia czy przerażenia, nie był to też krzyk w głośnej kłótni.
To był krzyk paniki. Teraz miała co do tego pewność.
– Edmond! – Chwyciła za leżący obok śpiwór. W ciemności prawie nic nie widziała, ale namiot był tak malutki, że wystarczyło, by wyciągnęła rękę, a mogła potrząsnąć śpiącym mężem. – Edmond, obudź się, proszę!
Edmond mruknął przez sen. Gdy spał, to spał. Świat mógłby się wówczas zawalić. Nie dało się go dobudzić.
Szarpała go za ramię.
– Obudź się! Proszę!
Usiadł gwałtownie, dopiero gdy posłużyła się paznokciami.
– Co jest? – zapytał zbity z tropu i natychmiast dodał: – Dlaczego budzisz mnie w środku nocy?
Po omacku domyślała się, gdzie jest, wiedziała doskonale, jak wygląda. Że jego jasne kręcone włosy sterczą na wszystkie strony. Że zaspany mruży oczy. Wiedziała, że bije od niego ciepło. We śnie Edmond przypominał rozpalony piec.
– Słyszałam krzyk – powiedziała.
– Krzyk?
– Tak. Wydaje mi się, że dobiegał z drugiej zatoki. Krzyk kobiety.
Edmond ziewnął.
– Kobiety? – rzucił to takim tonem, jakby naprawdę chciał powiedzieć: ale poza tym dobrze się czujesz?
– Jestem pewna. Słyszałam go dwukrotnie. To był krzyk paniki.
– Aha. Jesteś w stanie rozpoznać coś takiego?
– Tak.
– O Boże. Aline, tutaj krzyczą mewy. Połóż się i śpij.
– Edmond, ja…
W tym momencie krzyk rozległ się ponownie.
Wyczuła, że Edmond znieruchomiał. A to zaniepokoiło ją jeszcze bardziej. Wolałaby, żeby zdołał ją przekonać, że naprawdę coś sobie wmówiła.
– Edmond – wyszeptała.
Milczał. Wiedziała, że szuka wygodnego wytłumaczenia. To zły znak, że milczał tak długo.
– To z sąsiedniej zatoki – powiedział w końcu.
– Tam jest ta rodzina – wyszeptała Aline.
Dzień wcześniej późnym popołudniem widzieli ich przybycie. Ojciec, matka, dwie córki. Zaparkowali wysoko i objuczeni namiotami i plecakami zeszli do zatoki. Starsza córka, nastolatka, rozglądała się z ponurą miną. Prawdopodobnie wakacje w towarzystwie rodziców same w sobie były koszmarem, a biwak tylko wszystko pogarszał. Aline pomyślała o Yanisie, ich czternastoletnim synu, który zdecydowanie odmówił wyjazdu i teraz prawdopodobnie wykorzystywał dwa tygodnie bez rodziców, by bez przerwy trwać przed komputerem.
– Człowiek szuka samotności, a tu tłok – skomentował ponuro zjawienie się sąsiadów Edmond.
Aline zbyła go śmiechem. Wokół nich nie było nikogo. Tylko oni i teraz ci nowi. O tłoku nie mogło być mowy. Mimo to, gdy wczesnym wieczorem wracali z kolejnej wyprawy na zakupy do West Kilbride, Edmond zostawił samochód nie na parkingu, tylko nieco dalej, na polnej drodze. Po to, żeby nieznajoma rodzina w ogóle nie zauważyła sąsiadów. Cieszyło go, że zatoki oddziela wąski język lądu.
Krzyk rozbrzmiał znowu. Głośny, przenikliwy. Zagłuszył wiatr i fale. Ta kobieta wrzeszczała na całe gardło.
– Musimy się rozejrzeć – stwierdził Edmond. Kiedy mówił po angielsku, jego lekki francuski akcent przybierał na sile.
Edmond pochodził z francuskojęzycznej części Kanady, co słyszało się dopiero, gdy dopadał go stres albo zmęczenie. Teraz, w tej chwili, Aline czuła, że jej mąż się boi.
– Może w ogóle się tam nie dostaniemy – szepnęła.
Podczas przypływu język lądu nikł pod wodą, więc nie dawało się nim dotrzeć do drugiej zatoki. Należało w tym celu trudzić się na stromej ścieżce na klifie, by dostać się na górę, i spory kawałek dalej ponownie zejść niżej. W ciemności to niełatwe zadanie, zwłaszcza że szło się po głazach mokrych od ciągłego deszczu.
– Przejdę się tam i zobaczę – stwierdził Edmond stanowczo. Jego latarka rozbłysła.
Aline widziała, że jest bardzo blady.
– Iść z tobą?
– Lepiej zostań. Może niczego nie zobaczę. Wszystko zależy od poziomu wody.
– Uważaj na siebie.
Do snu Edmond wkładał dres i skarpetki. Wyciągnął z plecaka gruby polar i naciągnął przez głowę, potem sięgnął po sportowe buty i wypełzł z namiotu.
Aline spojrzała na zegarek. Osiemnaście minut po drugiej. Szukała komórki, jakimś cudem znalazła ją wśród koców, otuliła się śpiworem. Sprawdziła, czy mają zasięg – wczoraj go nie było. Nadal nic! W sumie dlaczego miałoby się to zmienić? Cholera, siedzieli w burzliwą noc w namiocie, w zapomnianej przez Boga zatoczce nad morzem, nieco dalej kobieta darła się na całe gardło, jakby walczyła o życie, a oni nie byli w stanie wezwać pomocy. Ani zawiadomić policji, ani kogokolwiek innego.
Może to błąd, że Edmond usiłował się dowiedzieć, co się tam dzieje. Może trzeba było od razu wsiąść do samochodu, pojechać w gęściej zamieszkane okolice i wezwać policję. Coraz bardziej czuła się jak zwierzę w pułapce. Jeżeli tu niedaleko naprawdę działo się coś złego, im także groziło niebezpieczeństwo. Dróżka w górę nawet przy świetle dziennym stanowiła nie lada wyzwanie, podczas którego najrozsądniej było nie patrzeć zbyt często w dół. W nocnej ciemności Aline nie zamierzała nawet jej sobie wyobrażać. Ale jeszcze bardziej nie chciała czekać sama w tym namiocie, aż… Aż, no właśnie, co? Nie miała przecież pojęcia, co się tam dzieje. Koniec końców może wszystko okaże się niegroźne.
Jakoś w to nie wierzyła.
Nasłuchiwała. Docierał do niej szum wiatru i przypływu. Poza tym nic. Żadnych krzyków. Czyżby się myliła? Ale przecież Edmond także to słyszał. I potraktował poważnie. W innym wypadku nie wyszedłby.
Gdzie on się podziewał? Miała wrażenie, że upłynęły godziny, odkąd opuścił namiot. Ponownie zerknęła na zegarek. Siedem minut. Minęło dopiero siedem minut.
Teraz noc wydawała się spokojna. Aline podjęła jednak decyzję, że rano natychmiast stąd wyruszą. Nie spędzi tu ani jednej nocy więcej, nieważne, czy coś się wydarzyło, czy nie, nieważne, czy Edmond się wkurzy. Chciała wyjechać, dokądkolwiek, gdzie nie będą tak całkowicie bezbronni i osamotnieni.
Upłynął prawie kwadrans i zaczęła się poważnie martwić o męża oraz zastanawiać, czy nie ruszyć za nim, gdy suwak błyskawiczny przy wejściu do namiotu się otworzył.
W ciemności pojawiła się twarz Edmonda, oświetlona latarką. Był blady jak ściana i mimo wiatru dostrzegła krople potu na jego czole.
Osunął się na śpiwór i ukrył twarz w dłoniach.
– Musimy uciekać – wyszeptał.
Wbiła w niego wzrok.
– Teraz? Natychmiast?
Potwierdził ruchem głowy.
– Zostawiamy wszystko. Potrzebne nam tylko kluczyki do samochodu i dokumenty. Wkładaj buty.
– A namiot? A śpiwory? A nasze ciuchy?
– Chcesz to wszystko taszczyć do góry? Teraz? Po nocy?
Nawet gdyby wyruszyli z pustymi rękami, tylko z tym, co mieli na sobie, ścieżka stanowiła poważne wyzwanie.
– A co się właściwie stało? – Odruchowo zniżyła głos do szeptu, jak on.
– Byłem tam. Widziałem… – Urwał.
– Byłeś tam? W tamtej zatoce?
– Przypływ jest coraz silniejszy, ale zdołałem jeszcze przejść. Udało mi się. To jednak oznacza… – Zamikł.
Aline czuła, jak ze strachu zaczyna dygotać.
– Co to oznacza?
– To oznacza, że oni także zdołają przejść do nas – odparł Edmond.
– Jacy oni? – zapytała Aline.
Nie udało im się odnaleźć kluczyków do auta. Sprawdzili między kocami, ciuchami, ręcznikami. Gdzieś musiały być. Czyżby zostawili je w samochodzie i go nie zamknęli? Szukali, w świetle latarki zaglądali w najmniejszą szparę, ale odnieśli wrażenie, że wszystko sprowadza się do zrobienia jeszcze większego bałaganu.
– Niemożliwe! – powtarzał Edmond raz za razem. – Po prostu niemożliwe!
Urywanymi zdaniami opowiedział jej, co zobaczył w sąsiedniej zatoce.
– Nie wygląda to dobrze… Wcale nie. Widziałem światła. I ludzi, wielu ludzi. Potem znowu rozległ się krzyk. Nie brzmiało to jak impreza czy coś takiego. Było w nim przerażenie. Słyszałem płacz dziecka. Jakiś mężczyzna błagał… – Nie dokończył.
– O co? – dopytywała Aline.
– Błagał… O życie – wykrztusił Edmond.
Aline przerwała gorączkowe poszukiwania.
– Ten ojciec? Tej rodziny?
Potężny, silny mężczyzna. Sam zniósł nad morze większość bagaży. Nie wyglądał na kogoś, kogo łatwo przestraszyć.
I ten człowiek błagał o życie?
Edmond także przestał szukać. Pochylił się, chwycił dłonie Aline. Miał lodowate palce.
– Nie wiem, co tam się dzieje – powiedział z naciskiem. – Ale wydaje mi się, że to napad. Jacyś ludzie napadli tę rodzinę. Nie mam pojęcia dlaczego. Czy to prywatna zemsta, czy szukają pieniędzy, czy…
Wiedziała, co chce powiedzieć.
– Czy po prostu sprawia im to przyjemność…
Im… Kto, na miłość boską, robi coś takiego?
– Musimy uciekać – wyszeptał Edmond. – Najszybciej, jak to możliwe. Zostaw kluczyki.
– Ale najbliższa miejscowość…
– Nieważne. Nawet gdybyśmy musieli godzinami wędrować na piechotę. Musimy uciekać, i to natychmiast!
Aline także miała na sobie dres. Wsunęła dowód osobisty do kieszeni spodni, włożyła buty i sięgnęła po komórkę, zaciskając na niej dłoń tak mocno, jakby to była ostatnia rzecz, która jej została na tym świecie. Koniec końców tak właśnie było.
Koniec… Nie chciała pomyśleć tego słowa…
– Jesteś gotowa? – wyszeptał Edmond.
– Tak.
– Ani słowa na głos. Nie sądzę, żeby zdołali nas usłyszeć w sąsiedniej zatoce, ale nie możemy ryzykować. – Z przejęciem dodał: – Nie mogą się zorientować, że tu jesteśmy.
– Tak – szepnęła Aline.
Zwilżyła językiem suche wargi. Zachować spokój. Za wszelką cenę muszą zachować spokój. Co za szczęście, że ich samochodu nie ma na parkingu na górze. To prawdopodobnie ich ocali. Nie ma śladów ich obecności.
Edmond uścisnął jej dłoń. A potem wyszedł z namiotu i wyprostował się. Aline poszła w jego ślady.
Spojrzeli w kierunku pasma lądu.
W następnej chwili oboje zastygli w bezruchu.
Przez ciemność ktoś zmierzał w ich stronę.
A za nim inni.
Za późno.
Zostali odkryci.
2
Padało. Przez dwa tygodnie lało bez przerwy, potem deszcz ustał na minione popołudnie i noc, ale teraz znowu lunęło. Niebo i morze były szare, przypływ przekroczył punkt kulminacyjny, woda jednak ciągle pokrywała plażę brudnożółtą pianą. Nietknięty pozostał jedynie szeroki na mniej więcej dwadzieścia metrów pas piachu.
Miejsce koszmaru.
Komisarz Finley Donaldson z posterunku policji w North Ayrshire z zimna uniósł ramiona. Cienki płaszcz narzucony na garnitur nie rozgrzewał i mężczyzna żałował, że nie ma pod ręką żadnego nakrycia głowy, kaptura czy kapelusza. Albo przynajmniej parasola. Ale sama ta myśl wydawała się śmieszna wobec tego, co się tu wydarzyło. To, czy zmoknie i się przeziębi, naprawdę nie miało znaczenia.
Podeszła do niego współpracownica. Podkomisarz Aria McBride miała dość rozumu, by włożyć bluzę z kapturem. A do tego kalosze. Ciężki, mokry piach zapadał się pod stopami.
– Trzy trupy – oznajmiła. – Mężczyzna, kobieta i dziecko. Prawdopodobnie rodzina. Jeszcze nie znaleźliśmy dokumentów, więc na razie nie jesteśmy w stanie ich zidentyfikować.
Fin Donaldson skinął głową. Młoda kobieta, która o świcie biegała wzdłuż klifu z psem, dostrzegła namioty, w tym jeden przewrócony, a między nimi coś, co wyglądało jak martwe ciało. Poinformowała policję. Posterunkowi, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce, sądzili, że mają do czynienia z biwakowaniem na dziko, co nie jest zabronione, i szkodami wyrządzonymi przez nocną burzę. Brano także pod uwagę, że kogoś zraniły porwane przez wiatr przedmioty. Szybko jednak dotarło do nich, że to sprawa dla wydziału zabójstw. Wyglądało na to, że doszło do masakry, do obłędu. Fin Donaldson zastał jednego z funkcjonariuszy siedzącego na płaskim głazie z poszarzałą twarzą i czapką w dłoni, nerwowo głaszczącego się po mokrych włosach.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – mamrotał w kółko. – W życiu.
Aria McBride sporządzała notatki.
– Patolog szacuje, że cała trójka zginęła zeszłej nocy, jakoś między północą a czwartą nad ranem. Po autopsji powie więcej.
– Przyczyna śmierci? – zapytał Fin, chociaż sam nie wiedział, czy chce to usłyszeć.
– Kobietę zgwałcono, a potem kamieniem zmiażdżono jej krtań. Dziewczynkę zagrzebano w piasku twarzą do dołu. Udusiła się.
Fin westchnął głośno.
– Mężczyznę utopiono. Ma skrępowane ręce i nogi. Na ciele widać ślady tortur. Między innymi…
Przerwano jej. Wysoko na klifie pojawił się jeden z ich ludzi. Wściekle gestykulował.
– Sir! Musi pan to zobaczyć. Musi pan dotrzeć do drugiej zatoki. Natychmiast!
– Tam można się dostać tylko górą – zauważyła Aria. Z zadziwiającą prędkością zapoznała się z lokalną topografią. – Co prawda zaczął się odpływ, ale droga wzdłuż plaży jest jeszcze zbyt niebezpieczna.
Ścieżka okazała się stroma i śliska. Poza tymi dwiema zatoczkami w okolicy wybrzeże nie było zbyt strome, ale oczywiście Fina musiało rzucić akurat tutaj. Nie raz mało brakowało, żeby się potknął. Miał złe buty na takie wyprawy. Za sobą usłyszał kroki Arii McBride. Zdawało się, że ona nie ma żadnych problemów.
Na górze wiatr jeszcze mocniej zacinał deszczem. Fin zastanawiał się, kto w taką pogodę wybiera się na biwak.
Przez ulewę i wichurę przedzierali się skrajem klifu, aż doszli do drugiej zatoki. Fin zmrużył oczy i zobaczył, że tam także uwijają się mundurowi.
– Boże – powiedział. – Chyba nie jeszcze jedna rodzina?
Małżeństwo. Oboje mieli przy sobie dokumenty, dało się ich łatwo zidentyfikować. U mężczyzny sanitariusze wyczuli lekki puls i teraz walczyli o jego życie. Kobieta była martwa. Siedziała oparta o głaz. Tylko głowa opadała jej na bok.
– Poderżnięto jej gardło – poinformował młody funkcjonariusz, który wyglądał tak, jakby z trudem udawało mu się nie zwrócić śniadania. – Jednym silnym ruchem, na to wygląda.
Podał Finowi paszport
– Miała go w kieszeni spodni. Deszcz wszystko przemoczył.
Fin wpatrywał się w dokument.
– Kanadyjski paszport. – Otworzył go. – Aline Doucet. Urodzona dwudziestego dziewiątego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku w Vancouver.
– Facet to też Kanadyjczyk – odezwał się urzędnik i uniósł drugi paszport. – Edmond Doucet. Z Quebecu.
Fin sięgnął po dowód. Spojrzał na bladego jak trup mężczyznę, którego właśnie układano pod maską tlenową na noszach. Niełatwo będzie wnieść go po stromej ścieżce.
– Przeżyje?
Jeden z sanitariuszy podniósł wzrok.
– Kiepsko to wygląda. Liczne rany kłute w obrębie klatki piersiowej i jamy brzusznej.
Niby dlaczego ktoś miał wymordować kanadyjskich turystów biwakujących na zachodnim wybrzeżu Szkocji? Albo małżeństwo z małą córeczką? To bez sensu. Fin wiedział jednak, że przestępstwa, choćby najokrutniejsze, nie zawsze mają sens. Czasami ktoś po prostu pragnie przemocy. Rozkoszuje się uczuciem władzy, które ogarnia go wobec bezbronnych ofiar. A w większej grupie jej członkowie napędzają się wzajemnie w niezdrowy sposób. Tego zabójstwa musiało dokonać kilku sprawców, co do tego nie miał wątpliwości. Zabić cztery osoby i piątą ciężko zranić? Tego nie robi się samodzielnie.
– Wczoraj wieczorem był przypływ – zauważyła Aria. – Jeżeli doszło do tego we wczesnych godzinach porannych, być może sprawcom udało się dołem przedostać z jednej zatoki do drugiej.
– Najwyraźniej wiedzieli, że biwakują tu dwie rodziny – mruknął Fin. – Bo tego namiotu z tamtej strony nie da się dostrzec.
– Poza tym na górze jest tylko jeden samochód – dodała Aria. – Ciekawe, czy te rodziny coś łączy i przyjechały tym samym autem. A jeśli tak, to dlaczego biwakowały w osobnych zatokach?
Fin przeczuwał już, że zanosi się na ciężkie śledztwo. Któremu będą towarzyszyć obecność mediów i nierozerwalnie z nią związane naciski na policję, by natychmiast dostarczyła rozwiązanie zagadki.
Na razie jednak nie zjawił się żaden dziennikarz.
Zadźwięczał telefon. Dzwonił jeden z mężczyzn, którzy zostali w pierwszej zatoce, by zabezpieczyć materiał dowodowy.
– Sir, musi pan tu przyjść. Jak najszybciej. – Wydawał się bardzo podekscytowany. Aż ochrypł. Starał się przekrzyczeć morze.
Na samą myśl o ponownej wspinaczce po śliskich klifach, najpierw w górę, a potem w dół, Finowi zakręciło się w głowie.
– Co się stało?
– Mamy jedną żywą. Proszę tu przybyć. Nietkniętą dziewczynę. Może się okazać, że to nasz jedyny świadek.
1
Iris Shaw zdążyła na ostatni autobus, który jechał do Haviland Park, gdzie zostawiła rower, niezbędny do odbycia ostatniej części podróży. Dochodziła dwudziesta trzecia. Właściwie mogła przenocować u Tani, przyjaciółki, z którą spędziła wieczór. Ale nie zabrała ze sobą ciuchów na zmianę ani szczoteczki do zębów, poza tym wiedziała, że na zdecydowanie za krótkiej i twardej kanapie nie zmrużyłaby oka. Dlatego koniec końców zebrała się i wyszła w zimną noc. Kierowca autobusu już ruszał, ale poczekał, gdy zobaczył, że się zbliża.
– Następnym razem radzę wyjść wcześniej – burknął, gdy wsiadała.
– Tak, wielkie dzięki. – Opadła na siedzenie i usiłowała odzyskać oddech.
Właściwie była wysportowana, sporo trenowała, ale wcześniej zjadły z Tanią pizzę i wypiły butelkę szampana. Iris odrobinę się wstawiła, jednak sprint przez noc sprawił, że niemal całkowicie wytrzeźwiała.
Poza nią w autobusie znajdowała się jedynie trójka pasażerów. Młoda kobieta, która – sądząc po głowie nisko opadającej na klatkę piersiową – zasnęła głęboko na siedząco. Starszy mężczyzna, który ze skupioną miną majstrował coś przy telefonie. I młodszy, który siedział kilka rzędów przed Iris i co chwila się oglądał. Gapił się na nią.
Początkowo uciekała wzrokiem w bok, potem jednak wzięła się w garść i odwzajemniła spojrzenie. Patrzyła tak długo, aż się odwrócił.
Mężczyźni często się na nią gapili, a ona nigdy do końca nie pojmowała dlaczego. Nie uważała się za szczególnie piękną. Miała krótkie jasne włosy, niezłą, ale nie spektakularną figurę i paznokcie obgryzione niemal do nasady. Czym więc ściągała na siebie ich spojrzenia?
Typ ponownie się odwrócił. Dosłownie przykleił się do niej wzrokiem.
– Tak? – rzuciła Iris.
– Słucham? – odparł.
Dopiero teraz zauważyła, że nie patrzył na nią z podziwem. Raczej jakby… wrogo.
– Ciągle mi się pan przygląda – zauważyła.
Typ wzruszył ramionami.
Iris zdecydowała, że owszem, jest irytujący, ale nieszkodliwy. Odetchnęła pełną piersią i oparła głowę o szybę. Była zmęczona. Pracowała do szesnastej, a później jadła i piła z Tanią. Planowały letni urlop. Wybierały się na południe Francji. Vanem, który należał do brata przyjaciółki.
Na przedostatnim przystanku wysiedli starszy pan i śpiąca, która w idealnej chwili podniosła głowę. Zostali tylko Iris i młodszy mężczyzna.
Westchnęła cicho.
Haviland Park to stacja końcowa. Autobus wjechał na rondo i się zatrzymał.
– Proszę wysiadać – odezwał się kierowca.
Iris chwyciła swój plecak i opuściła pojazd, w ślad za nią ruszył młody mężczyzna. Podeszła do ogrodzenia, do którego przypięła rower. Rano stało ich tu wiele. Teraz zostało zaledwie kilka. Samotne w ciemności.
Rozpięła zabezpieczenie i dopiero wtedy to zauważyła: kapeć na tylnym kole. Nie, że z opony zeszło powietrze. Nie, była niemal pocięta na strzępy. Rozerwana nożem.
Iris poczuła, jak kręci jej się w głowie, przez chwilę musiała przytrzymać się ogrodzenia. To samo wydarzyło się na początku lutego, niemal dokładnie cztery tygodnie temu. Rozcięta opona. Wieczorem, gdy wracała z pracy. Była wściekła, klęła na czym świat stoi, ale nie odebrała tego jako atak na siebie. Sądziła, że grupka bezmózgich idiotów uznała, że uszkodzić komuś rower to świetny dowcip. Wybrali pierwszy lepszy – pech chciał, że trafiło na nią. Ale po raz drugi? Znowu jej rower? To już nie przypadek. Ktoś miał ją na celowniku. Zwłaszcza że jeszcze był ten list.
Wyprostowała się. Opony, tak jak poprzednio, nie da się naprawić, będzie musiała wymienić dętkę. A zatem chwilowo jednoślad zostanie tutaj. Ponownie przypięła go do ogrodzenia, chociaż mało prawdopodobne, by ktoś chciał ukraść sprzęt w takim stanie. Przerzuciła plecak przez ramię. Mieszkała na odludziu, musiała iść w stronę Lansdown. Rowerem dotarłaby tam w niecały kwadrans. Na piechotę zajmie to o wiele dłużej.
– Kto to zrobił? – zapytał ktoś za nią.
Typ z autobusu, oczywiście. Iris nie zwracała na niego uwagi, sądziła, że już odszedł. Właściwie dlaczego ciągle tu był?
– Nie mam pojęcia – odparła. – To już drugi raz.
– Co takiego? To już się pani kiedyś przydarzyło?
– Tak. Na początku lutego.
– O Boże! Ma pani wrogów?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
List. Ktoś zdecydowanie miał coś do niej. Ale o tym typ nie musiał wiedzieć.
– Jak pani dotrze do domu? – zapytał.
– Na piechotę.
– Cóż… Gdyby pani chciała… – Machnął ręką w ciemność za sobą. – Mam tam samochód.
– Gdzie pan mieszka?
– Napier Road.
– Ja o wiele dalej. Musiałby pan nadłożyć sporo drogi. Nie, dziękuję bardzo. Przejdę się.
– To dla mnie żaden problem.
Iris się zawahała. Faktycznie czekał ją niezły spacer. I to w mroźną, ciągle jeszcze zimową noc. A przecież padała z nóg.
Nie powinno się wsiadać do samochodu z nieznajomymi, przebiegło jej przez głowę.
Coś się jej nie podobało w tym typie.
Mówił z delikatnym londyńskim akcentem, ale to jeszcze nie robiło z niego podejrzanego.
– Dobrze – zgodziła się jednak. – To naprawdę wszystko mi ułatwi.
Wyciągnął do niej rękę.
– Craig Ellis.
Ujęła jego dłoń, zimną i suchą.
– Iris Shaw.
Podeszli do jego auta. Z lusterka zwisało drzewko zapachowe i wypełniało wnętrze obrzydliwie słodką wonią. Iris nie miała pojęcia, że nadal to produkują. Na tylnym siedzeniu leżał pluszowy tygrysek.
– Henry – wyjaśnił Craig, widząc jej spojrzenie.
Iris stłumiła uśmiech.
– Słodki.
Położyła sobie plecak na kolanach i objęła ramionami. Chciałaby już znaleźć się w domu. Chciałaby już leżeć w swoim łóżku.
Craig okazał się bardzo ostrożnym kierowcą. Posuwał się tak powoli, że o innej porze ściągnąłby na siebie wściekłe klaksony pozostałych użytkowników drogi. Teraz jednak na ulicy nie było żywej duszy. Tylko raz minął ich jakiś samochód. Poza tym nie widzieli nikogo.
– Którędy? – zapytał Craig.
– Wzdłuż Lansdown Lane. Jest też polna droga, którą zazwyczaj jeżdżę rowerem.
– Nie lubię jeździć samochodem polnymi drogami – zauważył Craig. – To szkodzi amortyzatorom.
Prawdopodobnie uznał ścieżkę za skrót, a chciał przedłużyć wspólne chwile z nią. Iris co prawda pragnęła jak najszybciej dotrzeć do domu, ale z drugiej strony na myśl, że z powodu pękniętej osi utknie gdzieś na pustkowiu z tym nieznajomym, pot wystąpił jej na czoło. Nie, lepiej jechać szosą.
Craig był niesympatyczny, ale to wcale nie oznacza, że musi okazać się przestępcą, upominała siebie.
Okazało się, że pracuje w warsztacie w Bath.
– Kiepska robota. Fatalnie płacą. Nie stać mnie nawet na własne mieszkanie. Czynsze w Bath wzrosły wręcz nieprzyzwoicie.
Co do tego miał rację, ale Iris się nie odzywała. Nie chciała się wdawać w głębszą rozmowę.
– Nadal mieszkam z rodzicami – ciągnął Craig. Odwrócił się do niej. – A pani? Gdzie pani pracuje?
– W przychodni lekarskiej.
– Jest pani lekarką?
– Asystentką.
– O, rozumiem. Tam się nieźle zarabia, co?
– Da się przeżyć.
– A jakim cudem jest pani singielką?
Skąd pomysł, że jestem singielką? – pomyślała wściekle. Rzeczywiście tak było. I to od ponad roku. Odkąd pewnego ranka Thomas przy śniadaniu podniósł wzrok znad owsianki i oznajmił: „Nie wytrzymam dłużej, Iris”.
Z jego spojrzenia wyczytała natychmiast, że mówi poważnie.
Zorientowała się, że Craig przygląda jej się z ukosa i najwyraźniej ciągle czeka na odpowiedź.
– Craig, to naprawdę bardzo miło z pana strony, że mnie pan podwozi – zaczęła. – Ale nie chcę zawracać panu głowy opowiadaniem historii połowy mojego życia.
Spojrzał na nią chłodno.
– Przecież jest pani singielką – odparł. – W innym wypadku nie siedziałaby pani w moim samochodzie. W innym wypadku zadzwoniłaby pani po męża albo chłopaka, gdy się pani zorientowała, że uszkodzono jej rower, i ktoś przyjechałby po panią.
Nie był głupi.
Za to ja owszem, pomyślała. Trzeba było wezwać taksówkę.
Ale ze względu na planowaną wyprawę do Francji odkładała dosłownie każdego pensa i nie pozwalała sobie właściwie na nic. Tym niemniej trzeba było trochę pomyśleć i tym razem zrobić wyjątek.
– Mieszkam tam – oznajmiła, pokazując przed siebie.
– Gdzie?
Oczywiście w ciemności z tego miejsca nie sposób było dostrzec jej domu.
– Spokojnie mogę tutaj wysiąść. Dalej pójdę pieszo.
– O nie. Nie mogę pozwolić, żeby sama chodziła pani po nocy – zapewnił Craig.
Iris najchętniej powiedziałaby mu, jak bardzo nie odpowiada jej jego towarzystwo, ale wewnętrzny głos to odradził. Craig siedział za kierownicą. To ona była na słabszej pozycji.
Ależ ze mnie idiotka, pomyślała kolejny raz.
Zahamował, gdy mijali wąską dróżkę prowadzącą w lewo, między pola.
– Tutaj? – zapytał.
Teoretycznie była to właściwa droga, wiodła jak po sznurku do domu Iris. Teoretycznie. Bo w praktyce istniała pewna przeszkoda.
A konkretnie staw. Staw z mostkiem.
– Nie – odparła. – Jeszcze nie tu. Dalej prosto, a potem w lewo, tam dalej, w las.
Wynaleźli tę drogę razem z Thomasem dawno temu, gdy ich związek był jeszcze młody. Thomas całym sobą zaangażował się w grę pod tytułem: dotrzyj do celu, nie pokonując przy tym żadnego mostu. To było jak puzzle, które każdego dnia można ułożyć inaczej. Ciągle spotykali się ze zdumieniem wśród przyjaciół, znajomych i kolegów z pracy. Ten temat zawsze znajdował się w centrum zainteresowania.
– Strach przed mostami? Naprawdę?
To ma nawet swoją fachową nazwę. Gefyrofobia.
Niektórym nie mieściło się w głowie, że coś takiego istnieje rzeczywiście.
– Lęk przed przejściem przez most? Niemożliwe!
Thomas zawsze wtedy stawał w jej obronie. Doprowadzało go do szału, gdy inni kwestionowali chorobę jego partnerki.
– Oczywiście. I wcale nie jest to taka rzadka fobia. Tylko że występuje w różnym natężeniu. W przypadku Iris jest to potężny problem.
W jej przypadku „potężny problem” oznaczał: napady paniki, dreszcze, torsje, spazmy, ilekroć miała przejść przez most. Jeżeli poruszała się pieszo, fobia powodowała nawet paraliż nóg. Dosłownie nie była w stanie ruszyć stopą, oblewała się potem na całym ciele i kręciło jej się w głowie. Inni słuchali tych opowieści z otwartymi ustami, tak że czasami Iris czuła się jak zwierzę w zoo.
Craig skręcił do lasu. Była to wąska droga, tylko miejscami wyłożona asfaltem.
– Dziwne, że tu mieszkasz – zauważył. – Kto by pomyślał, że coś jeszcze tu jest.
– Przynajmniej nikt nie zawraca mi głowy – odparła zgryźliwie.
Jej telefon ożył. Wiadomość na WhatsAppie od Tani.
Dotarłaś do domu?
Iris odpisała natychmiast.
Jeszcze nie. Ktoś znowu przeciął mi opony w rowerze!
Niemożliwe!
A jednak. Dziwne, nie?
Policja? To nie są żarty. I ten list!
Wiem.
Ktoś za tym stoi. Thomas?
Przecież ślad po nim zaginął.
Od ich rozstania Thomas nie odezwał się ani razu. Tania stwierdziła żartem, że prawdopodobnie prysnął na koniec świata z powodu jej lęku przed mostami. Ostatecznie porzucił ich wspólne życie. Dla Iris oznaczało to bardzo konkretne problemy: uroczy domek wśród wzgórz wokół Bath, który razem wynajmowali i podczas niezliczonych weekendowych godzin odnawiali oraz urządzali z miłością, co prawda przypadł w udziale jej, ale teraz sama płaciła czynsz, którym wcześniej dzielili się po połowie. Musiała zacisnąć pasa, by temu podołać. Kolejny powód, z jakiego siedziała nie w taksówce, tylko w samochodzie nieznajomego.
Wyjechali z lasu. Przed nimi rozciągały się pola i łąki. Z ciemności wynurzyły się zarysy niewielkiego domku.
– Tam? – zapytał Craig.
– Tak.
Napisała do Tani.
Jestem w domu.
Wzięłaś taksówkę?
Tak jakby.
Craig się zatrzymał. Chociaż w ciemności było niewiele widać, jego zmysł orientacji działał chyba bez zarzutu.
– Byłoby szybciej, gdybyśmy wcześniej skręcili w tamtą dróżkę – zauważył.
Nie odpowiedziała, chwyciła za klamkę i chciała wysiąść. Craig przytrzymał ją za ramię.
– Po co ten pośpiech?
– Mam za sobą ciężki dzień. Dziękuję, że mnie pan podwiózł. – Odepchnęła jego dłoń i wysiadła.
On także. Obszedł samochód.
– Iris – zaczął.
Starała się nie okazywać strachu, chociaż serce biło jej coraz szybciej. Domek znajdował się na peryferiach wioski Lansdown, od miejscowości oddzielał go gęsty zagajnik. Nikt się nie dowie, jeżeli coś jej się stanie.
– Mogłabyś przynajmniej zaproponować mi kawę – rzucił.
– Pan chyba zwariował – prychnęła.
Zdawała sobie sprawę, że jej głos przepełnia strach. Spojrzała na Craiga, który także to zauważył. I znowu dostrzegła to zimne spojrzenie.
– Powinniśmy porozmawiać – stwierdził.
2
Leżała w łóżku, z termoforem u stóp, w wełnianym swetrze na powyciąganej koszulce, którą zawsze wkładała do snu. Było jej gorąco ze złości i ze strachu. Ale gdy opadły największe emocje, poczuła zimno.
Wypiła gorące mleko ze sporą ilością miodu, to jednak nie pomogło na wewnętrzny chłód i dygot.
Naprawdę udało jej się wejść do domu bez Craiga.
– Zejdź mi z drogi! – krzyknęła wtedy i groźnie uniosła plecak. – Zejdź mi z drogi albo utnę ci jaja!
Craig odsunął się odruchowo i patrzył na nią ze zdumieniem.
Nie odrywała od niego surowego spojrzenia, szukając w plecaku kluczy do domu. Dlaczego nie zrobiła tego jeszcze w samochodzie? Wreszcie znalazła. Otworzyła drzwi.
– Myślisz, że się mnie pozbędziesz? – zapytał Craig.
– Tak, taką mam nadzieję! – Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie od wewnątrz. Nogi miała miękkie jak budyń. Było blisko.
Z zewnątrz nie docierał żaden dźwięk.
Zaryglowała drzwi, poszła do kuchni, zaciągnęła zasłony i dopiero wtedy zapaliła światło. Obawiała się, że obszedł dom dookoła i zechce zajrzeć do środka przez okno. Odłożyła plecak na krzesło, wyjęła mleko z lodówki, włączyła kuchenkę gazową. Taniec błękitnego ognika odrobinę ją uspokoił.
Gdy szła schodami na piętro, słyszała, jak na zewnątrz ktoś odpalił silnik. Bogu dzięki. Craig najwyraźniej zrezygnował.
W łóżku uspokoiła się odrobinę, choć dygot nie ustępował. Zastanawiała się, co robić. Na szczęście następnego dnia była sobota, nie musiała więc jechać do pracy. Spokojnie przejdzie się na pętlę Haviland Park i zabierze rower do warsztatu. Znała właściciela, który już poprzednio reperował jej oponę. Tania uważała, że powinna zgłosić sprawę na policję. Ale co oni poradzą?
Jutro o tym pomyślę, zdecydowała, teraz jestem zbyt zmęczona, by zachować jasność umysłu.
Craig to dureń, do którego samochodu wsiadła bezmyślnie. Ale na pewno nie miał nic wspólnego z oponami ani listem. A może? Czyżby od dawna ją śledził? Czy dzisiejsze spotkanie w autobusie nie było przypadkowe? Czyżby ją prześladował? Tylko że w takim wypadku zauważyłaby go wcześniej. W autobusie albo w mieście. Ale przecież rzadko zwracała uwagę na ludzi dookoła.
Jeżeli to nie Craig, ktoś inny się na nią uwziął. Ktoś inny żywił do niej urazę. Trzeba niemało wysiłku, by tak metodycznie pociąć oponę i dętkę w rowerze, jak zrobił to nieznajomy, ryzykując przy tym, że ktoś go zobaczy. Co prawda Haviland Park nie należy do szczególnie uczęszczanych przystanków, jednak autobusy zatrzymują się tam regularnie, ludzie wysiadają, czekają na odjazd. Na pewno można znaleźć chwilę, gdy jest się tam samemu, trzeba jednak na nią sporo i cierpliwie poczekać i pośpieszyć się, jeżeli nie chce się być przyłapanym na gorącym uczynku.
A może są tam kamery? Nie, sprawca na pewno wcześniej to sprawdził.
Iris sądziła, że tej nocy nie zmruży oka, jednak mimo tych wszystkich rozmyślań w końcu zasnęła. Zmęczona zapadła w głęboki sen.
Głośny dźwięk obudził ją gwałtownie. Chwilę trwało, by do otumanionego umysłu dotarło, co wyrwało ją ze snu. A potem uświadomiła sobie, że odgłos tłuczonego szkła. Tłuczonego na tysiąc kawałków.
Leżała w swoim łóżku, a gdzieś naprawdę rozprysło się szkło. Gdzieś w domu. Prawdopodobnie na parterze.
Usiadła wśród poduszek i wsłuchiwała się w ciemność. Słyszała tylko bicie swego serca i rozszalałe tętno.
Czyżby to był jednak tylko sen?
Ale cały czas miała w uszach ten dźwięk. Z jakiegoś powodu wiedziała doskonale, że jej się to nie przyśniło.
Cichutko wstała i wyszła z pokoju. Znalazła się w wąskim przedpokoju, z którego kręcone drewniane schody prowadziły na parter. Zatrzymała się na górze i spojrzała w dół. Ciemno choć oko wykol. I cisza.
Jeżeli ktoś zbił szybę, albo może nawet przeszklone drzwi, które z saloniku prowadziły do ogrodu, bez problemu mógł dostać się do domu. I prawdopodobnie był już w środku. Chociaż czy odłamki szkła nie chrzęściłyby pod jego stopami? Chyba że udało mu się je obejść.
A może stoi tam, na dole, i wstrzymuje oddech, dokładnie jak ona.
Przypomniała sobie, jak kiedyś słyszała w telewizji policjantów radzących, co robić, gdy wydaje ci się, że w domu jest włamywacz.
Pod żadnym pozorem nie powinno się go prowokować. Próby przepędzenia go również mogą się skończyć fatalnie. Najrozsądniej jest niezauważenie opuścić dom. A gdyby to się okazało niemożliwe, należy dotrzeć do bezpiecznego miejsca, na przykład do zamykanego na klucz pokoju, i stamtąd wezwać policję.
W jej wypadku opuszczenie domu nie wchodziło w grę, bo musiałaby minąć się z przestępcą.
Wróciła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Nie było w nich zamka, tylko haczyk umocowany w ścianie. Nie żeby to powstrzymało intruza, ale lepsze to niż nic. Rozejrzała się w poszukiwaniu komórki, a potem przypomniała sobie, że zostawiła ją w plecaku, który z kolei odłożyła na kuchenne krzesło.
Zaklęła pod nosem. Teraz musiała albo tu czekać, aż intruz – Craig Ellis? – wejdzie na górę, albo jakoś dostać się na dół, do telefonu.
Przez chwilę rozważała, czy nie wyjść przez okno, ale piętro było zbyt wysokie, a na zewnątrz nie było ani rynny, ani nawet żadnych roślin, których mogłaby się przytrzymać. A pod nią taras. Gdyby skoczyła, połamałaby sobie nogi.
Ponownie wyszła z pokoju. Nie zorientowała się nawet, że wstrzymuje przy tym oddech. Z dołu nie dobiegał nawet najmniejszy dźwięk. Zdziwiło ją to, niby dlaczego włamywacz miał sterczeć tam nieruchomo?
Na paluszkach zeszła na parter. W pewnym momencie usłyszała trzask, przerażona zatrzymała się, czekała, ale nic się nie poruszyło. Poszła dalej. Na szczęście znała ten dom tak dobrze, że nie przeszkadzał jej brak światła. Ale w każdej chwili spodziewała się, że zaraz oślepi ją blask latarki i przed nią zjawi się Craig Ellis z tym swoim lodowatym spojrzeniem.
Jednak otaczała ją ciemność.
W kuchni porwała plecak i natychmiast pobiegła z powrotem na górę, szybciej i mniej ostrożnie niż poprzednio. Na piętrze zamknęła za sobą drzwi, na ten nieszczęsny haczyk. Natychmiast znalazła komórkę w jednej z zewnętrznych kieszeni. Wyświetlacz zdradzał, że było kilka minut po drugiej w nocy. Nerwowo wybrała numer alarmowy. Gdy usłyszała spokojny męski głos, podała swoje nazwisko i adres. A potem rozpłakała się i dodała:
– Proszę przyjechać jak najszybciej. Ktoś jest w moim domu!
Chociaż Iris mieszkała na odludziu, nie minęło nawet dziesięć minut, a zjawiła się dwójka funkcjonariuszy, mężczyzna i kobieta. Iris wpuściła ich do domu. Oboje założyli rękawiczki jednorazowe. Mężczyzna zaczął się natychmiast rozglądać, a jego koleżanka zaprowadziła Iris do kuchni i poprosiła, by usiadła.
– Spokojnie – powiedziała. – Już tu jesteśmy. Jestem posterunkowa Julia Reid. A pani nazywa się Iris Shaw?
– Tak – szepnęła Iris. Starała się opanować drżenie rąk, ale jej to nie wychodziło.
– Mogłaby nam pani opowiedzieć, co się wydarzyło?
Iris opowiadała, jak obudził ją nagły dźwięk. Brzmiało to jak pękające szkło. Jakby ktoś wybił okno albo szybę w drzwiach.
– Przeraziłam się natychmiast, bo…
– Bo co? – dopytywała posterunkowa Reid. Miała ciepłe zielone oczy. Budziła zaufanie.
– Bo wczoraj wieczorem wsiadłam z nieznajomym do samochodu. Właściwie nie wieczorem, już w nocy. Koło dwudziestej trzeciej. Jechałam z nim od pętli autobusowej Haviland Park aż tutaj.
– Wsiadła pani z nieznajomym do samochodu?
– Tak. Z mężczyzną. Nigdy wcześniej go nie widziałam.
– A pani nie ma samochodu?
– Mam rower. Ale przecięto mi opony.
– Och – mruknęła policjantka i zapisała coś w notesie na drucianej spirali, który położyła przed sobą. Miał kartki w kratkę. Pocieszająco staromodne.
– Tak. Nie dałabym rady na nim dojechać. Facet jechał ze mną autobusem i zaproponował, że mnie podwiezie. Wydawał mi się bardzo niesympatyczny. Już w autobusie przyglądał mi się bez przerwy.
– Mimo to wsiadła pani z nim do samochodu?
Iris bezradnie wzruszyła ramionami. Teraz sama wiedziała doskonale, że popełniła błąd.
– Na piechotę to kawał drogi. Byłam bardzo zmęczona. A taksówka… No cóż, to kosztuje.
– Jak zachowywał się ten mężczyzna, gdy wsiadła z nim pani do samochodu?
– Nieprzyjemnie. Wrogo. – Zastanowiła się. – Ale nie tak, jakby chciał mnie poderwać. Raczej jakby coś do mnie miał. A gdy tu wysiadłam, koniecznie chciał także wejść do domu. Żeby ze mną porozmawiać.
– W tamtym momencie czuła się pani zagrożona?
– Tak.
– Ale udało się pani go pozbyć?
– Krzyknęłam na niego, aż się przestraszył. Skorzystałam z okazji, szybko pobiegłam do domu. Potem słyszałam, jak odjeżdża.
– Zapamiętała pani może tablice rejestracyjne?
– Nie. Ale wiem, jak się nazywa. Craig Ellis. Mieszka w Bath, przy Napier Road.
Reid notowała pospiesznie.
– Bardzo dobrze. Dorwiemy go. Myśli pani, że mógł wrócić?
– Tak. Chociaż… – Iris się zawahała.
Reid spojrzała na nią z wyczekiwaniem.
– Tak?
– Chodzi mi o to, że jest jeszcze ten ktoś, kto przeciął mi opony. Wczoraj. A poprzednio mniej więcej cztery tygodnie temu.
– Czyli ta sytuacja powtórzyła się ostatnio?
– Tak. I do tego jeszcze dostałam list. – Podeszła do kuchennego kredensu, na którym stały liczne książki kucharskie. Spomiędzy nich wystawał list. – Proszę. – Podała go policjantce. – Znalazłam w skrzynce pocztowej. Bez znaczka, czyli nadawca wrzucił go osobiście. Oczywiście anonimowy.
Reid wzięła kopertę i wyjęła kartkę.
– „Jestem już bardzo blisko. Pożałujesz, że żyjesz” – przeczytała na głos. Spojrzała na Iris. – Kiedy to przyszło?
– Na początku stycznia. Chyba piątego, tak mi się wydaje.
– Wie pani, o co tu chodzi?
– Nie mam pojęcia.
– W tym roku dostała pani anonimowy list z pogróżkami i dwukrotnie przecięto pani opony roweru – stwierdziła policjantka. – Do tego włamanie. Czy ma pani jakiekolwiek pojęcie, kto…
– Nie – przerwała jej Iris.
– A tego… – Reid spojrzała na swój notes. – Tego Craiga Ellisa poznała pani dopiero wczoraj wieczorem?
– Nie przypominam sobie, żebym widziała go wcześniej.
– Może kiedyś w autobusie?
– Zazwyczaj wracam o wiele wcześniej. Autobus wtedy pęka w szwach. Oczywiście mogło się zdarzyć, że on także tam był…
Reid wyjęła małą plastikową torebkę i wsunęła do niej list.
– Poszukamy na nim śladów. I przyjrzymy się temu Ellisowi. Może się okaże, że to odrzucony, albo po prostu cichy wielbiciel. Niektórzy mężczyźni zachowują się okropnie, gdy kobieta nie reaguje na ich sygnały.
Do kuchni wszedł jej partner.
– Posterunkowy Abdi Khan – przedstawił się. – Dom jest bezpieczny. Nikogo tu nie ma. Szybę w drzwiach na werandę w saloniku zbito kamieniem. Sprawca mógł wsunąć rękę do środka, przekręcić klucz i wejść do pokoju. Jednak tego nie zrobił. Drzwi są zamknięte.
– Może przekręcił go, gdy wychodził – mruknęła Iris.
– Mało prawdopodobne – zapewnił posterunkowy Khan. – Najpewniej nikt tu w ogóle nie wszedł. Sprawca albo sprawcy chcieli panią tylko przestraszyć albo był to po prostu akt wandalizmu.
– Jak rower – dorzuciła Reid.
Pokrótce streściła partnerowi wcześniejsze wydarzenia.
Khan uniósł brwi.
– Ktoś pani bardzo nie lubi, pani…
– Iris Shaw – podsunęła Reid.
Khan zmarszczył czoło.
– Iris Shaw? A czy wcześniej nosiła pani inne nazwisko?
– Tak – potwierdziła Iris.
Wpatrywał się w nią.
– Millard? Ta Iris Millard?
Skinęła głową.
Najpierw krótka przemowa, dla każdego kawałek ciasta, a dla tych, którzy skończyli służbę, plastikowy kubeczek szampana. Potem niektórzy zaczęli weekend, a inni wrócili do biurek. Kate ruszyła do domu. Nadkomisarz Pamela Graybourne, jej przełożona, pomogła jej zanieść do samochodu tekturowy karton z resztkami ciasta i koszyk z butelkami szampana.
– Jestem z pani bardzo dumna – oznajmiła, gdy Kate wstawiła wszystko do bagażnika i trochę niezdecydowana zatrzymała się przy aucie. – Był na to najwyższy czas, pani komisarz.
Kate poczuła, że się rumieni. Tak, ona też była z siebie dumna. I czuła się szczęśliwa. Komisarz Kate Linville. Od dzisiaj mogła się tak przedstawiać. Otrzymała awans po latach, w których nic ani drgnęło i kiedy wydawało się, że już na zawsze zostanie podkomisarz Linville. Podczas tych lat nieraz w trakcie dochodzenia była na bakier z przepisami, co jak podejrzewała, opóźniało jej karierę. Koniec końców to Pamela Graybourne, jej przełożona, wstawiła się za nią i zaproponowała ją jako kandydatkę do egzaminu. Choć obie bardzo się różniły, na płaszczyźnie zawodowej darzyły się ogromnym szacunkiem. Pamela ceniła spolegliwość Kate, jej kreatywność i do pewnego stopnia nawet jej niezależność. Nie zaprzyjaźniły się – nie tylko dlatego, że Pamela nie była zwolenniczką przekraczania granic między przełożoną a jej ekipą, przede wszystkim dlatego, że z Kate trudno się zaprzyjaźnić. Pamela nie znała drugiej osoby, która tkwiłaby równie głęboko w skorupie nieufności i ostrożności jak Kate.
– Dziękuję – powiedziała teraz Kate. – Za wszystko.
– Będzie pani dzisiaj świętować? Choć trochę? – dopytywała Pamela.
– Jeszcze się zobaczy – odparła Kate wymijająco.
Prawdopodobnie posiedzi z kotem przed telewizorem albo z kieliszkiem wina na tarasie… Choć wszystko zależy od tego, co się rozumie przez: świętować. Ona pod tym względem nie miała zbyt wysokich wymagań.
– Żadne jeszcze się zobaczy – ucięła Pamela. – To wyjątkowy dzień. A do tego cudowny letni wieczór. Ja na pani miejscu skrzyknęłabym przyjaciół i zaprosiła do jakiegoś pubu w porcie, żeby tam najzwyczajniej w świecie cieszyć się życiem i sukcesem.
– Coś wymyślę – zapewniła Kate.
Wiedziała, że pewnie skończy się na tarasie, kocie i kieliszku wina, ale nie chciała omawiać tego z Pamelą. Jej życie prywatne to tylko jej sprawa. Dyskretnie przyglądała się przełożonej. Pamela, która dwa lata wcześniej otrzymała awans na nadkomisarza, od jakiegoś czasu była bardzo blada, pod jej oczami widniały cienie przypominające brązowe sierpy. Widać też było, że ostatnio schudła. Kate wiedziała, że wzięła sobie wolne w przyszły piątek. Na badania.
– To prawdopodobnie skutki covidu – rzuciła wtedy do Kate. – To zmęczenie mnie wykańcza. Mamy zaległości po tych latach, prawda? Ale trzeba wszystko wykluczyć.
Rzeczywiście, okres pandemii i związane z tym dodatkowe czynności odbiły się na każdym w wydziale śledczym Scarborough, ten los jednak dzielili niemal wszyscy ludzie w różnych grupach zawodowych. Wielu zesłano na pracę zdalną, pozamykano restauracje, kafejki i hotele, przemęczeni rodzice sami uczyli dzieci w domach, małżeństwa rozpadały się wskutek wymuszonej bliskości. Ludzie bankrutowali, zostawali sami, umierali w odciętych od świata zakładach opiekuńczych. Życie wypadło z toru. Nikt nie pozostał nietknięty. Być może nigdy wcześniej tak powszechny kryzys nie wpłynął jednocześnie na cały świat.
Pamela Graybourne miała za sobą koronawirusa z ciężkim przebiegiem, zachorowała niemal na początku pandemii, na długo przed tym, jak wyprodukowano szczepionki. Później zaraziła się ponownie, nie wróciła do formy. Podejrzewała, że dotknął ją long covid, jednak z żelazną dyscypliną przychodziła do pracy.
– Powinna pani wziąć urlop – orzekła Kate. – Wyjechać gdzieś na południe. Poprzebywać przez trzy tygodnie na słońcu i w spokoju.
– Może – przyznała Pamela, a po chwili dodała: – To zabrzmi idiotycznie, ale chyba jestem zbyt zmęczona, by jechać na urlop. To szaleństwo, prawda?
– Wcale nie – zapewniła Kate. – Nawet urlop wiąże się ze stresem.
Był ciepły, jasny wieczór. Pożegnały się, a potem Kate pojechała do domu. Miała wielu znajomych. Co prawda w większej części Anglii ferie się jeszcze nie zaczęły, jednak ci, którzy nie mieli dzieci w wieku szkolnym, już teraz wyruszali do kurortów na wybrzeżu.
Może ja też powinnam pojechać nad morze, pomyślała Kate, mogłabym usiąść na plaży i wypić kieliszek szampana.
Jednak nie wiadomo dlaczego nie wydawało jej się to atrakcyjną formą świętowania.
W samotności nic nią nie jest.
Znalazła miejsce do parkowania przy krawężniku, zatrzymała się i zaczęła intensywnie myśleć.
– Skrzyknęłabym przyjaciół…
Prawdopodobnie nikt nie wyobraża sobie życia bez przyjaciół. Dzisiaj każdy podkreśla, że ma ich całe mnóstwo. Kate przypomniała sobie poranne opowieści kolegów o weekendach: „byłem z przyjaciółmi na kolacji (albo na grillu, na basenie, na wycieczce, na wystawie albo jeszcze gdzieś indziej).
Z przyjaciółmi. To brzmiało, jakby wszyscy mieli ich mnóstwo, jakby przy każdej okazji bez problemu mogli wybrać kilka sztuk, gdy tylko ich potrzebowali. Czy inni ludzie naprawdę nigdy nie spędzali całego weekendu sami przed telewizorem? Albo w ogrodzie? Albo przy śniadaniu? Czy nigdy nie gotowali tylko dla siebie? Czy nigdy nie pili odrobinę za dużo wina, bo to odrobinę spłukiwało frustrację?
Czy kiedy otrzymywali awans, zawsze wiedzieli, z kim będą go świętować?
Zdecydowana przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła. Rzeczywiście był ktoś taki. I teraz do niego pojedzie.
W gruncie rzeczy wcale nie planowała wznosić toastu za zawodowy sukces w towarzystwie Caleba Hale’a, chociaż już kilka dni temu przemknęło jej to przez myśl. Przeciwko temu przemawiały jednak dwa powody. Po pierwsze, samo słowo „toast” w powszechnym znaczeniu, bo jako niepijący alkoholik Caleb mógłby wznieść go jedynie wodą albo colą, którą zazwyczaj wybierał. To zdaniem Kate nie było najgorsze, jednak zawsze wywoływało cyniczne komentarze Caleba, które wolałaby sobie darować. Po drugie, wiedziała, że chętnie rozmawia o jej pracy, która dawniej była także jego. Kiedyś był wysoko postawionym funkcjonariuszem, szefem wydziału śledczego w Scarborough. Po nieudanej interwencji, po której udowodniono mu działanie pod wpływem alkoholu, został zawieszony. Później, po próbie uwolnienia porwanej kobiety, która skończyła się katastrofalnie, odszedł ze służby. Miał poczucie, że kompletnie przerosła go praca, która kiedyś była jego pasją. Przez pewien czas zarabiał jako barman, przeprowadził się do tańszego mieszkania. Stracił to zatrudnienie, bo zbyt często się upijał. Epidemię koronawirusa potraktował jako odwyk. A konkretnie dwa, między którymi wrócił do nałogu. Teraz jeździł taksówką, ale nie sprawiało mu to przyjemności. Kate wiedziała, że myśli o latach spędzonych w policji, a jednocześnie nadal nie czuje się na siłach, by wrócić tam naprawdę. Podczas ich sporadycznych spotkań – Kate była bardzo zajęta, a Caleb rzadko synchronizował swój czas z rozkładem dnia innych – starała się jak najmniej wspominać o policji. Nie chciała dokładać mu zmartwień. Wiedział o jej awansie, ale nie zamierzała więcej o tym wspominać.
Jednak tego wieczora to zrobi. Bo sama za bardzo tego potrzebowała, by myśleć o komforcie Caleba.
Zobaczyła taksówkę przed domem, w którym wynajmował małe mieszkanko na drugim piętrze. Zapyziały budynek wyglądał ponuro, za to czynsz był niezbyt wysoki. A od wschodu rozciągał się fantastyczny widok na morze. Samo to wynagradzało cieknące krany, wiecznie szwankujące ogrzewanie i zagrzybione ściany. Przynajmniej do pewnego stopnia.
Karton z winem musującym zostawiła w samochodzie, ale zabrała ze sobą pudełko z ciastem. Pora nie wydawała się odpowiednia na kawę i ciasteczka, jednak można sobie wyobrazić, że to nieco spóźniony podwieczorek. Albo może po prostu pójdą na spacer nad morzem. Wieczór był piękny – ciepły i słoneczny. Tu, na północy, o tej porze roku zmrok nie nadciągał wcześniej niż o dwudziestej trzeciej.
Ponieważ dzwonek przy drzwiach jak zwykle nie działał, Kate zapukała. Natychmiast usłyszała kroki. Caleb otworzył drzwi. Miał na sobie sprane dżinsy, obcięte na wysokości kolan, i ciemnoniebieską koszulkę. Był boso.
I cuchnął alkoholem.
– Dobry wieczór, pani komisarz – powiedział przesadnie wyraźnie i skłonił się ledwie zauważalnie. – Zapraszam. Jeżeli osoba na twoim stanowisku zechce jeszcze się zadawać z byłym gliną, który zawiódł na całej linii!
Była tak przerażona, że w pierwszej chwili nie potrafiła wykrztusić słowa. Stała jak wryta, z kartonem z ciastem w ręce, i patrzyła na Caleba, jakby zobaczyła ducha.
– Co jest? – zapytał.
Weszła do mieszkania. Trzy i pół roku po tym, jak wyprowadził się z wielkiego domu na klifach, w przedpokoju ciągle stały dwa kartony. Wynikało to jednak przede wszystkim z braku miejsca na wszystkie rzeczy, które ze sobą zabrał. Skrzynie służyły mu za podręczny stolik: leżały na nich czapka bejsbolowa z daszkiem oklejonym piachem, okulary słoneczne, a obok kluczyki samochodowe.
Kate zamknęła za sobą drzwi.
– Piłeś – stwierdziła.
– Tak.
– Caleb…
Pierwszy wszedł do saloniku. Przez dłuższy czas ten pokój niemal całkowicie wypełniał potężny stół jadalny z dawnego domu, jednak kiedyś, w przypływie energii i przy wsparciu Kate, Caleb wreszcie się z nim rozstał. Teraz jego miejsce zajmowały malutki stolik z dwoma krzesłami i kanapa, z której jeżeli odrobinę wyciągnęło się szyję, nad kamienną balustradą balkonu można było dostrzec morze. Drzwi na balkon stały otworem i do pomieszczenia wpadało miękkie wieczorne powietrze, przesycone słonym zapachem wody.
– Czego się napijesz? – zapytał Caleb. Przeszedł do otwartego aneksu kuchennego. – Żeby uczcić ten dzień. Kieliszek szampana?
– Caleb…
Odwrócił się. Widziała wściekłość w jego spojrzeniu.
– Ile razy jeszcze wydusisz z siebie moje imię? Trzy? Pięć? Będziesz tak gadać przez cały wieczór?
– Od kiedy znowu pijesz?
Wzruszył ramionami.
– Nie zwracałem na to uwagi.
– Czyli od jakiegoś czasu?
– Od tygodnia albo dwóch.
– Dlaczego?
– Co: dlaczego?
– Dlaczego znowu zacząłeś?
Ponownie wzruszył ramionami.
– A dlaczego wieczorem się pije? Bo miało się ciężki dzień. Bo miało się samych idiotów w taksówce. Bo człowiek oczekuje nagrody za to, że wytrzymał. Siadasz w barze w porcie i…
– I zamawiasz wino?
– Piwo. Na początku to było jedno piwo. Tak samo jak na stolikach setek ludzi wokół mnie.
– Tylko że ty jesteś inny. Masz ze sobą trzy odwyki. Wiesz, że nie wolno ci wychylić ani łyczka. Tobie nie wolno nawet zjeść pralinki z alkoholem. Do cholery, Caleb!
– Panuję nad tym. Czy może wyglądam jak zaniedbany pijak?
W najgorszym okresie pił już do śniadania. Na posterunku w najniższej szufladzie biurka zawsze trzymał butelkę. Każdy o tym wiedział, choćby dlatego, że często czuło się specyficzny zapach, ledwie się weszło do jego gabinetu. Ale po jego zachowaniu nigdy nie było niczego widać. Nigdy nie zwracał na siebie uwagi, nie bełkotał, nie zataczał się. Był doskonałym śledczym i między innymi dlatego wszyscy wokół tak długo przymykali na to oko. Wszyscy udawali, że nic się nie dzieje.
Aż dłużej się nie dało.
Kate energicznie postawiła na stole karton z ciastem.
– Naprawdę, Caleb, nie wiem, co powiedzieć.
– Więc nie mów nic.
– Tak dobrze ci szło. Tyle czasu wytrzymałeś. To… Jezu, jestem tak strasznie rozczarowana!
– Brzmisz zupełnie jak moja matka, gdy przynosiłem do domu złe stopnie.
– To coś o wiele gorszego niż złe stopnie.
Caleb milczał. Stali naprzeciwko siebie. W końcu zapytał:
– To jak? Wypijemy za twój awans?
– Nie – odparła Kate.
W końcu jednak wypili kawę. Ustawili krzesła na balkonie i z kubkami wyszli na zewnątrz. Spowijał ich cień budynku, ale przed sobą widzieli czerwony blask słońca zachodzącego za morzem. Rozmawiali i udawali, że między nimi nie ma niezręczności spowodowanej tym, że Caleb znowu pił.
Pytał ją o pracę.
– Mamy zaginioną dziewczynkę – odparła. – Czternaście lat. Eva Hanson. Nie wróciła ze szkoły.
– Kiedy?
– Przedwczoraj. Po południu miała jeszcze być na festynie sportowym, dlatego rodzice niczego nie zauważyli aż do wieczora. Tylko że w ogóle nie dotarła na tę imprezę. Sprawę zgłoszono na policję koło dziewiętnastej.
– Skąd wiadomo, że to przestępstwo?
– Znaleziono jej szkolny mundurek. Niedaleko Crown Spa. W zaułku.
– Kiepsko to wygląda.
– Tak. Ale nie było żadnych innych rzeczy: ani plecaka, ani butów. Ani biżuterii. Trochę tak, jakby zwyczajnie pozbyła się mundurka. W najlepszym wypadku.
– A w nie najlepszym ktoś go z niej ściągnął – dorzucił Caleb.
– Tylko dziwne, że tak po prostu ciśnięto go w kąt. Jeżeli naprawdę w grę wchodzi przestępstwo, sprawca nie zadał sobie najmniejszego trudu, by to ukryć, co przynajmniej na początku dałoby mu trochę czasu.
– Pośpiech?
– Możliwe. Zabezpieczyliśmy nagranie z monitoringu. Zakątek, w którym leżał mundurek, mieści się w obiektywie kamery. Tylko że nie widać nic podejrzanego. Wiele osób, ale Evy chyba wśród nich nie było.
– Szkolny mundurek… – zauważył Caleb. – Nie znosiła szkoły?
Kate zaprzeczyła ruchem głowy.
– Graybourne długo rozmawiała z jej rodzicami. Jeśli wierzyć ich słowom, Eva nie sprawiała żadnych problemów. Ani w domu, ani w szkole. Miała dobre oceny i cieszyła się sympatią zarówno nauczycieli, jak i uczniów.
– Mogło być inaczej – mruknął Caleb. – Może rzeczywiście dostawała dobre stopnie, ale rodzice nastolatków często nie mają pojęcia, co naprawdę się dzieje w życiu ich dzieci. Gdzie mieszkają?
– Holbeck Hill. Jeden z ostatnich domów.
Gwizdnął przez zęby.
– Tuż przy polu golfowym z fantastycznym widokiem na morze. – W dawnych, lepszych czasach sam mieszkał niedaleko. – Najwyraźniej zamożni. Porwanie wchodzi w grę?
– Gdy usłyszałam ten adres, natychmiast o tym pomyślałam – przyznała Kate. – Ale zniknęła przedwczoraj, a do tej pory nie przyszła żadna wiadomość. Żadnych żądań.
– Co, niestety, nie wyklucza porwania – wymamrotał Caleb.
Porwania przebiegają w najróżniejszy sposób, ale tylko nieliczne zostawiają nadzieję dla ofiar. Najwięcej szczęścia mają ci, którzy znaleźli się w rękach zawodowca, kogoś ze szczegółowym planem, a jednocześnie na tyle elastycznym, by potrafił od niego odstąpić. Najgorsi są sprawcy nerwowi, którzy rzucili się na zbyt głęboką wodę, mają kiepski plan, a w przypadku nieprzewidzianych zdarzeń całkowicie tracą kontrolę. Wtedy życie ofiary znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie.
Fakt, że nikt się nie skontaktował z Hansonami, mógł oznaczać, że rzeczywiście nie doszło do porwania.
Ale także, że coś poszło nie tak.
– Albo Graybourne, albo ja porozmawiamy jutro z najlepszą przyjaciółką Evy. Może też, mimo weekendu, uda nam się skontaktować z częścią nauczycieli. Jesteśmy pod presją czasu: w połowie przyszłego tygodnia zaczynają się wakacje i wiele osób wyjedzie.
– Jej komórka? Albo laptop?
– Nic z tego. Wszystko miała ze sobą. W jej pokoju niczego nie znaleźliśmy. Komórka po raz ostatni była aktywna w spa.
Oboje umilkli. Dało się wyczuć, że Caleb chętnie wciąż rozmawiałby o tej sprawie, przede wszystkim dlatego, żeby nie mówić o czymkolwiek innym. Ale to wobec faktu, że ponownie pił, stawało się dla Kate coraz bardziej niewygodne.
Dokończyła kawę i wstała.
– Muszę lecieć – oznajmiła, nie tłumacząc, dlaczego w piątkowy wieczór, po służbie, musi się już zbierać. Miała ochotę na spacer nad morzem, ale teraz chyba bez towarzystwa.
Caleb także wstał.
– Odprowadzę cię do drzwi. – Nie zaproponował, by razem spędzili resztę wieczoru.
Prawdopodobnie dlatego, że woli dalej pić w samotności, pomyślała Kate z goryczą, a ja tylko bym mu w tym przeszkadzała.
Gdy weszli do saloniku, jej uwagę zwróciła sterta ciuchów na kanapie. Wcześniej na nią nie patrzyła, teraz jednak zobaczyła, że leżą tam koszulki i szorty, klapki, buty sportowe i dwie czapki bejsbolowe. A także torba podróżna.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytała.
Potwierdził ruchem głowy.
– Od jutra mam tydzień wolnego. Wybieram się na kontynent. Gdzieś na południe. Do Francji czy jakoś tak.
– Tak całkiem sam?
– Tak. Całkiem sam.
– Proszę… – urwała.
Chciała go poprosić, żeby to jeszcze przemyślał. Podróż w pojedynkę… Wiedziała, że nie wyjdzie mu to na dobre. Stanie się wówczas podatny – na rozważania, wątpliwości, na to, by zalać wszystko alkoholem. By sięgnąć po butelkę. Właśnie depresja pchała go do picia. Oczyma wyobraźni widziała go pod rozgwieżdżonym niebem nad Morzem Śródziemnym, jak siedzi i rozmyśla o życiu. Wiedziała, że wtedy nic go nie powstrzyma.
Kim jednak była, żeby się wtrącać? Caleb to dorosły mężczyzna. A ona nie jest jego żoną. Ani nawet partnerką. Tylko przyjaciółką. I to zaledwie w ramach skomplikowanego, rozsądnego i zawodnego systemu. W tej chwili wydawało jej się, że powinna go chronić, ale jednocześnie intuicja podpowiadała jej, że musi mu pozwolić na tę podróż, bo ona jest dla niego ważna, niezbędna. Najchętniej zaproponowałaby, że z nim pojedzie, ale teraz, tuż po awansie, w środku dochodzenia, nie mogła wziąć urlopu, a już na pewno nie od ręki.
Zresztą koniec końców nie chciał jej przy sobie. Gdyby było inaczej, poinformowałby ją wcześniej.
– Szczęśliwej podróży – powiedziała. Zauważyła, że zabrzmiało to bardzo formalnie i absolutnie nie oddawało tego, co czuła. – Odzywaj się czasem.
– Dobrze – obiecał. – Na sto procent.
Zrobiła krok w jego stronę. Objął ją na kilka minut, bez słów. Poczuła znajomy zapach jego skóry, ostatnie nuty wody po goleniu, pastę do zębów.
I alkohol.
Gdy wychodziła, oczy zaszły jej łzami.
Wieczór po dniu, w którym awansowała, wyobrażała sobie zupełnie inaczej. Bez żadnych konkretnych planów.
Ale miała nadzieję, że to będą piękne chwile.
1
Po raz pierwszy, odkąd się znały i przyjaźniły, Tania Lambert zapragnęła przez kilka godzin nie widzieć Iris. A jeszcze lepiej – przez kilka dni. Przerażało ją to uczucie, bo uważała Iris za dobrą przyjaciółkę i zawsze chętnie z nią przebywała. Ale do tej pory nigdy razem nie wyjeżdżały. Bliskość dwadzieścia cztery godziny na dobę, ciągle, nawet w nocy, okazała się bardzo męcząca. A przecież wyruszyły dopiero w zeszły poniedziałek. Czekają je jeszcze dwa tygodnie.
Miejmy nadzieję, że po tym urlopie nadal będziemy się przyjaźnić, pomyślała.