Niemcy Żydzi i folksdojcze - Stanisław Michalkiewicz - ebook

Niemcy Żydzi i folksdojcze ebook

Stanisław Michalkiewicz

4,5

Opis

Książka Stanisława Michalkiewicza porusza głównie kwestie dekadencji Polskich elit, tych politycznych ale również intelektualnych. Autor pokazuje skąd się bierze degeneracja "przewodników duchowych" i dlaczego za takowych się uważają. Ważnym tematem książki są też obce ingerencje z zewnątrz, próbujące kształtować politykę naszego państwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (30 ocen)
21
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
torik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ważna książka. Super
100
gideo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
90
KwiatKrokusa

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury
70
sloxo

Nie oderwiesz się od lektury

Zmienia spojrzenie na świat
60
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Jednym tchem!
50

Popularność




MICHALKIEWICZ – AUTOR ODRĘBNY

I PRZEZ TO WIELE ZNACZĄCY

Gdyby ktoś chciał zbudować wzorzec rasowego polskiego publicysty z początku XXI wieku, to pewnie posłużyłby się dość oczywistą kompilacją.

Tak więc wziąłby bujną czuprynę, krzeszącą bujne myśli, od Stanisława Cata Mackiewicza, bezkompromisowość i soczystość stylu od Stefana Kisielewskiego, twardość od Józefa Mackiewicza, życiorys od Sergiusza Piaseckiego, facecjonistyczną finezję od Franza Fischera, lekki dowcip od Hemara, barwę opowieści od Nowaczyńskiego i... tak powstałby ten wzorcowy publicysta.

Sęk jednak w tym, że ilekroć taki zabieg czynię, to... nieodmiennie – jako rezultat – wyłania mi się jowialnie uśmiechnięta facjata pewnego znanego Państwu autora.

Hola! – zakrzykniecie – to nie ma już w obecnej dobie żadnego franta, żadnego myślącego i ciekawego autora tworzącego w naszej epoce?! Wszystko musimy brać z końca dziewiętnastego i z dwudziestego wieku?

No właśnie mówię, że jest! Choć, hmmm... nie jest najlepiej i to sami wiecie.

Na dobrą sprawę, to może jeszcze ich dwóch ocalało, różnych od siebie, czasem się swarzących, ale dwóch jedynie. Myślę o Waldemarze Łysiaku i Stanisławie Michalkiewiczu.

Jednak ten, którego twarz wyłania mi się w wyniku przedstawionego na wstępie eksperymentu, jest tylko jeden. Jeśli powiem, że Stanisław Michalkiewicz jest z grona tych ostatnich, co tak słowem władają, to już widzę minę pana Stanisława: „Pan mi już sentencyje nagrobne szykujesz?” – parsknie.

Drogi panie Stanisławie, jako że jestem z Krakowa, to musi mi Pan wybaczyć, że i twórczość ostateczna nie jest mi obca i posiadam ku niej zgubne ciągoty. W Pana jednak przypadku opisuję jedynie to, czegom świadom i co czyni mój świat pełniejszym.

Cóż bowiem począć, gdy wokół nowomowa skrzeczy, a partyjniackie bon moty kneblują usta. Jeden Stanisław Michalkiewicz nam się ostał, niepodatny na partyjne dusery, niesłyszący syrenich pieśni władzy. Powiedzieć, że od wielu lat wyróżnia się odwagą, wiedzą, szczególnym stylem opowieści i mądrą analizą rzeczywistości, to właściwie nic nie powiedzieć.

Spotykam kiedyś mocno rozgarniętego znajomka, a on mi – od pierwszego łyku kawy – relacjonuje najnowszy felieton Stanisława Michalkiewicza: „No stary, przeczytałem i jakby mi kto po mordzie dał. Natychmiast otrzeźwiałem. Tak trzeba, to jest autor” – entuzjazmował się. Dodam, że poglądy miał niewyraźne, raczej lewoskrętne, a jednak dobra polszczyzna, erudycja i finezja robią swoje. Zborsuczyły nawet jego, pacholęco podatną na tiefauienowskie pienia, duszę.

Michalkiewicz jest jeden i niepowtarzalny. Nikt nie potrafi naśladować jego lekkiego i barwnego stylu. Niezmiennie też nie bywa pupilkiem salonów i mediów. To najlepsze świadectwo mówiące o tym, że jego indywidualny sposób oglądania świata jest najwyższej próby.

Nie potrafi ćwierkać na jednej gałęzi z papużkami i skowronkami nowoczesności.

Chcąc nam unieważnić Michalkiewicza, rozmaite kiepy pogardliwie powtarzają: „antysemita!”. W ich ustach oznacza to jednak ni mniej, ni więcej tylko absolutne niewolnictwo, wiernopoddaństwo wobec dominujących w świecie tendencji. Oni oberwą sobie uszy – jeżeli stanie się to modne – i język zawiążą sobie na kokardkę, jeśli możni tego świata uznają, że tak należy i trzeba.

Tymczasem rozpatrywanie publicystyki Stanisława Michalkiewicza w kontekście „antysemityzmu” nie ma najmniejszego sensu, jest płaskie i kłamliwe.

Michalkiewicz jest semitorealistą, widzi sprawy w ich naturalnych proporcjach, a to, że rozmaite kręgi przylepiają mu stygmatyzująca etykietkę, świadczy jedynie o tym, że dotyka sedna problemu, porusza i denerwuje tych, którzy woleliby, aby ich sprawki na zawsze pozostały w cieniu.

Na osobną rozprawkę zasługuje język, którym pan Stanisław się posługuje. Jest świeży, jędrny i adekwatny. Słowa i bon moty, których jest autorem, na dobre weszły do potocznego języka Polaków, a już to samo jest najwyższej miary, prawdziwym laurem. Młodzi ludzie „mówią Michalkiewiczem”. Czy autorowi potrzeba większej nagrody? Wszystkie nagrody „Nike” pomnożone przez „Paszporty Polityki” nie są tyle warte, co powielane w milionach odsłon „stare Kiejkuty”.

Stanisław Michalkiewicz bowiem posiadł rzadką umiejętność czarowania słowem tak, że nie tylko odpowiednie słowo nadaje zdarzeniom, ale jeszcze wpuszcza tym słowem istotne fermenty, które realnie zmieniają świat wokół.

Cechą jednak, którą w Stanisławie Michalkiewiczu lubię najbardziej, jest szlachecka czupurność, która czasem wymyka się nienagannym manierom i zaskakuje, prowokuje. Michalkiewicz obok cech polemisty i barwnego gawędziarza jest także po prostu dziedzicem najlepszych cech polskiej, szlacheckiej buńczuczności, hardości i uporu.

Gdybym posługiwał się wykwintną retoryką pana Stanisława, to napisałbym, że jest on autorem wielu metafor, które polskie podniebienie wprawiają w ukontentowanie nadzwyczajne. Trzeba bowiem posiadać owo polskie podniebienie, aby w pełni doceniać autorów, którzy jedynie na polskiej niwie mogą w pełni rozkwitać.

Gdybym przez cały żywot skazany był na lekturę Tomasza Lisa, Jacka Żakowskiego czy też Adama Michnika, a Michalkiewicza bym nie znał, byłbym jak cymbał prosty albo kiep przydrożny, dla niepoznaki zatrudniony w modnej korporacji.

W dobie, gdy syfon obficie tryska w co drugiej łepetynie, Michalkiewicz jest jak kojący okład... Nie posunę się dalej w tej mataforyce, bo wpadłbym w panastanisławowy styl uprawiany bez autora, czyli podróbę nędzną, a zuchwałą.

Dobrze, że istnieje Stanisław Michalkiewicz – publicysta pełną gębą i autor, którego gdyby nie było, należałoby natychmiast wymyślić.

Martwi mnie tylko fakt, że pan Stanisław nie ma godnych siebie uczniów i siłą rzeczy pozostanie – w polskiej publicystyce – zjawiskiem odrębnym i niepowtarzalnym.

Śledzę boje pana Stanisława z wielkim zainteresowaniem i zupełnie nie wstydzę się tego, że tekst, który oddaję w dłonie Czytelników, ma wyraźnie panegiryczny charakter. Rzadko zdarza mi się komuś rozpalać wonne kadzidła, ale w przypadku Stanisława Michalkiewicza czynię to z pełnym przekonaniem i premedytacją.

Jak prawdziwy koneser „milchalkiewizmów” czekam na jego kolejne koncepty, które często rozbawiają mnie do łez, aby chwilę później powodować bruzdę zamyślenia na czole.

Nie zwlekając zatem, zabieram się za lekturę felietonów...

Witold Gadowski

I. DEKADENCJA Z NAZISTAMI

1. RÓG STALINA I TRZECH KRZYŻY

W koszmarnych czasach sanacji, zanim padły pierwsze salwy, jeszcze sobie żartowano ze wszystkiego, nawet z samej III Rzeszy. Dowcipnisie powiadali m.in., że prawdziwy, rasowy Niemiec, a właściwie pardon, jaki tam „Niemiec”, prawdziwy, rasowy „nazista” powinien być blondynem – jak Hitler, powinien być szczupły – jak Goering, dobrze zbudowany – jak Goebbels, no i prawdziwie męski – jak Roehm.

Jak wiadomo, Adolf Hitler był brunetem, Goering był tłuściochem, Goebbels miał jedną nogę krótszą, no a wszyscy wiedzieli, że Roehm był sodomitą kochającym inaczej. Inni anegdotczykowie opowiadali, jak to wskutek przejściowych trudności z mydłem, esesmani przekonywali się nawzajem, że „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty” i tak dalej. Czego to ludzie nie wymyślą, żeby ośmieszyć jeden drugiego!

Czasami jednak ironia nazbyt subtelna może obrócić się przeciwko dowcipkującemu. Znakomitego przykładu takiego mimowolnego efektu komicznego dostarczył w 3. numerze „Myśli Polskiej” z 21 stycznia 2007 r. pan Andrzej Horodecki w artykule Neolewica atakuje.

Na początku diagnozuje sytuację, ubolewając, że „Polacy z wykształceniem wyższym, mający dość gruntowną – nabytą z tytułu obowiązujących ongiś programów studiów – wiedzę o marksizmie-leninizmie oraz poznany z autopsji przebieg zniewalania Polski, nie decydują już o świadomości narodowej”.

Niby to źle, ale z drugiej strony, kiedy pomyślimy, co to mogą być za „Polacy z wyższym wykształceniem”, mający „wiedzę o marksizmie-leninizmie”, a w dodatku tacy, co przebieg zniewalania Polski znają „z autopsji”, czyli własnej obserwacji, to nietrudno odnieść wrażenie, że autora trochę zdradza własna szczerość. „Z obfitości serca usta mówią” – powiada Pismo Święte, a ponieważ tak się akurat składa, iż środowisko „Myśli Polskiej” skupia wielu dawnych działaczy Stowarzyszenia PAX, to ten żal może być nawet autentyczny.

Warto bowiem przypomnieć, że Stowarzyszenie PAX powstało dzięki tajemniczej rozmowie Bolesława Piaseckiego z generałem NKWD Iwanem Sierowem, który chciał przy pomocy tej organizacji stworzyć w Polsce coś w rodzaju Żywej Cerkwi, czyli Kościoła kierowanego przez agentów bezpieki, poprzebieranych za duchownych.

I PAX w tym kierunku wiele dokazywał, wspierając „księży-patriotów”, pochwalając aresztowanie prymasa Wyszyńskiego i zacierając w Zagadnieniach istotnych różnice miedzy marksizmem-leninizmem i katolicyzmem. Wiele wskazuje na to, iż Piasecki traktował to w kategoriach kosztów przetrwania w warunkach sowieckiej okupacji, ale czy jego utrzymankowie też?

Bolesław Piasecki, twórca Stowarzyszenia „Pax”

W PAX-ie obowiązywało potrójne zaangażowanie: katolickie, patriotyczne i socjalistyczne, a jak człowiek dostatecznie długo się angażuje, nawet na niby, to się do tego zaangażowania w końcu przyzwyczaja i staje się ono jego drugą naturą. Ta właśnie drugą naturą tłumaczę sobie ubolewanie pana Andrzeja Horodeckiego, że oto „Polacy z wykształceniem wyższym” nie decydują już o świadomości narodowej.

No dobrze, a w takim razie – kto decyduje? Ano, „neolewica”, do której – ku swojemu zaskoczeniu – zostałem zaliczony również ja, w charakterze „publicysty neolewicy”. A to ci dopiero siurpryza! Byłem już „barbarzyńcą”, „antysemitą”, siedziałem na Białołęce za „kontynuowanie działalności antysocjalistycznej” w stanie wojennym, wrażliwcy społeczni piętnowali mnie za propagandę „dzikiego kapitalizmu”, zdarzyło mi się zostać nawet „rekordzistą prymitywizmu moralnego”, ale „publicystą neolewicy” jeszcze nie byłem.

Tak mnie to zaskoczyło, że sięgnąłem do innych publikacji pana Andrzeja Horodeckiego, przypuszczając, iż napotkam tam przeciwieństwo „neolewicy”, a wtedy będę mógł się zorientować, w jakich to sprośnych błędach Niebu obrzydłych się pogrążyłem. Okazało się, że pan Horodecki jest autorem projektu konstytucji, w którym czytamy m.in. że kandydaci do władz państwowych i samorządowych powinni wykazać się: nieprzerwanym (?) wyznaniem rzymsko-katolickim swoim i swego małżonka, nieprzerwanie jednym i tym samym nazwiskiem swoim i swojego małżonka i tak dalej (Art. 3.).

Nietrudno się domyślić, o co autorowi chodzi, ale chyba przedobrzył, bo na przykład kobiety, wychodząc za mąż, zazwyczaj zmieniają nazwisko, więc zamążpójście blokowałoby im polityczną, a nawet administracyjną karierę. Dlaczego pan Andrzej Horodecki tak podstępnie zniechęca kobiety przeciwko zakładaniu polskich rodzin? Bóg raczy wiedzieć, czy to nie jakiś iloczyn „marksizmu-leninizmu” z pobożnością, jakieś osobliwe skrzyżowanie Stalina i Trzech Krzyży?

Wykluczyć tego niestety nie można, ponieważ w art. 1. swego projektu konstytucji autor twierdzi, że „niezbywalnym” zadaniem państwa jest „zagwarantowanie obywatelom prawa do pracy i podstawowej płacy rodzinnej” oraz zapewnienie nieodpłatnego lecznictwa, szkolnictwa i zaopatrzenia emerytalnego i chorobowego, zaś do „głównych zadań” samorządów z kolei należy „troska o zachowanie parytetu dochodów wsi i miasta”.

Ramy felietonu nie pozwalają na zacytowanie innych, niezwykle smakowitych punktów tej konstytucji, chociaż art. 12. warto ku przestrodze: „Czyny niezakazane jawnie w prawie Rzeczypospolitej mogą być zaskarżane przed sądami powszechnymi z powołaniem się na prawo naturalne”.

Tutaj próba połączenia „marksizmu-leninizmu” i to w wydaniu stalinowskim (wszystko może być zakazane tajnie) z nauką społeczną Kościoła („prawo naturalne”) jest szczególnie widoczna, co w sumie przynosi niezamierzony efekt groteskowy w postaci komunizmu pobożnego.

Tygodnik „Nasza Polska”, 6 lutego 2007

2. MUZYKOTERAPIA

DLA ZATWARDZIAŁYCH GRZESZNIKÓW

Jak powszechnie wiadomo, w okopach nie ma ateistów. Można to rozumieć na dwa sposoby. Albo ateistów nie ma w okopach dlatego, że dzięki znajomościom z Belzebubem i jego agentami, zawsze jakoś wykręcą się od frontu i zadekują na tyłach. Ateiści bowiem bardzo często uważają się za niezastąpionych i na przykład taka pani Wanda Nowicka gardłuje na rozmaitych konferencjach za swobodą eliminowania ludzi zbędnych – ale przecież nigdy nie wpadła na pomysł, by rozpocząć tę eliminację od siebie – więc najwyraźniej własną nędzną egzystencję dlaczegoś musi uznawać za niezbędną. Oczywiście jak zwykle się myli, bo wiadomo, że cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych. Zresztą mniejsza o panią Nowicką, którą Janusz Palikot zwabił na listę swojego komitetu, żeby mu wypełniła parytety, najwyraźniej roztaczając przed nią oszałamiające perspektywy, że jak zostanie poślicą, to będzie doić Rzeczpospolitą już permanentnie, a nie tylko od okazji do okazji – bo chodzi przecież o ateistów w okopach. Drugi sposób rozumienia tego spostrzeżenia to ten, że w okopach nie ma ateistów, ponieważ za sprawą zachodzących tam traumatycznych przeżyć, wszyscy co do jednego nawracają się na fideizm i dopiero potem, gdy im przejdzie, powracają do sprośnych błędów Niebu obrzydłych. Wprawdzie Janusz Palikot w okopach nigdy nie był, ale też ewoluował, niepomny na przestrogę wyrażoną przez Antoniego Słonimskiego w Sądzie nad Don Kichotem: „Niech sobie człowiek wiarę ma czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje”. Kiedyś Janusz Palikot wyłożył forsę na „Ozon”, w którym produkowali się publicyści szalenie pobożni i w ogóle, ale widać doszedł do wniosku, że lepszą konkietę w Salonie zrobi na gryzieniu proboszcza i obszczywaniu nogawek samemu Panu Bogu, no i w końcu stało się to, co w tej sytuacji stać się musiało: wpadł w złe towarzystwo, które w dodatku, swoim zwyczajem, pewnie naciąga go finansowo. Ale czort z Januszem Palikotem, pewnie zobaczy się w piekle z Nergalem, który przez cały czas będzie mu wył swoje złote przeboje, co jak wiadomo, gorsze jest od śmierci, więc Belzebub stosuje tę muzykoterapię wobec wyjątkowo zatwardziałych grzeszników. O ateistach w okopach wspomniałem z okazji 10. rocznicy zamachów terrorystycznych w Ameryce 11 września. W Nowym Jorku padł rozkaz, by uroczystości zostały pozbawione wszelkich elementów religijnych. Najwyraźniej to miasto musiało paść ofiarą bigoterii laickości, którą forsują ateiści unikający okopów. W ten sposób egoistycznie robią przyjemność wyłącznie sobie, bo przecież nie ofiarom zamachów, które w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, a wreszcie – pewnej śmierci, według wszelkiego prawdopodobieństwa powierzały swój los Bogu w taki sposób, jak potrafiły. Pewien francuski ksiądz w okresie międzywojennym został przyłapany, jak na organach wygrywał piosenkę Madelon („Quand Madelon nous verser a boire...”), powiedzmy sobie szczerze – dość frywolną. Zamiast się sumitować, chwycił byka za rogi i oświadczył, że przy dźwiękach tej piosenki miliony Francuzów oddawały duszę Bogu, zatem Madelon jest pieśnią pobożną. No a teraz jakieś ateistyczne skurwysyny, zapamiętałe w swojej bigoterii, skutecznie narzucają całemu Nowemu Jorkowi swoje upodobania. To nie ma tam już prawdziwych mężczyzn? To nawet bardzo prawdopodobne, zważywszy na liczbę publikacji w kobiecej prasie, poświęconych temu, jak udawać orgazm.

Wanda Nowicka, polska działaczka społeczna, feministka, polityk, z wykształcenia filolog klasyczny. Przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny

Janusz Palikot, szef partii „Ruch Palikota” przekształconej później w „Twój Ruch”.

Adam „Nergal” Darski, współzałożyciel black/deathmetalowego zespołu Behemoth. Podczas koncertu w gdyńskim klubie Ucho 13 września 2007 r. dokonał zniszczenia egzemplarza Biblii

Jarosław Kaczyński, twórca i prezes partii politycznych Porozumienie Centrum oraz Prawo i Sprawiedliwość

Kiedy tak peregrynuję po Ameryce, z naszego nieszczęśliwego kraju dochodzą mnie wieści skrzydlate, że prezes Jarosław Kaczyński uznał, iż Polonia powinna mieć senatora. Wielkie mecyje – jeden senator! Ja już przed czterema laty przedstawiłem w Chicago pomysł położenia kresu dyskryminacji Polonii, to znaczy obywateli polskich mieszkających za granicą. Są oni ograniczani w swoich prawach politycznych, bo muszą głosować na jakichś drapichrustów, których sztaby partyjne wystawią w okręgu wyborczym Warszawa-Śródmieście, a nie mogą wystawiać kandydatów własnych. Ta dyskryminacja bierze się zapewne stąd, że III RP nadal uważa Polonię za element wrogi, tylko z innego powodu, niż za komuny. Za komuny – z powodu dominującego tam antykomunizmu, który Michnik pewnie nazwałby „zoologicznym”, no a teraz, to znaczy teraz również, ale zaczęło się to za czasów „Drogiego Bronisława”, czyli prof. Geremka – z troski, by nigdzie za granicą, a już zwłaszcza w USA, gdzie istnieje lobby żydowskie – nie powstało lobby polskie. Lobby polskie mogłoby bowiem popsuć lobby żydowskiemu różne siuchty zwłaszcza w sytuacji konfliktu interesu żydowskiego z polskim interesem państwowym, co właśnie ma miejsce. Zatem proponowałem, żeby Polacy mieszkający za granicą mogli wystawiać własnych kandydatów w jednomandatowych okręgach wyborczych. No dobrze, ale gdzie mają być te okręgi? Otóż okręgiem wyborczym powinien być kontynent albo kontynenty: okręg pierwszy – Ameryka Północna. Okręg drugi – Ameryka Południowa i Środkowa. Okręg trzeci – Europa i Afryka oraz okręg czwarty – Azja i Australia z Oceanią. Każdy z tych okręgów wybierałby jednego posła i w ten sposób Polonia światowa byłaby reprezentowana takim czteroosobowym kołem poselskim. Czterech posłów, to niedużo, ale to właśnie dobrze, bo nie mogliby oni przeforsować żadnej ustawy, obciążającej finansowo podatników mieszkających w Polsce, natomiast byliby w stanie dopilnować, by Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie, obsadzone przez koszernych ogierów ze stajni profesora Geremka, nie traktowało Polonii instrumentalnie i nie próbowało podporządkować jej starszym i mądrzejszym, czyli mówiąc wprost – Judenratowi. To zadanie jest oczywiście bardzo ważne, ale jeszcze ważniejsze byłoby to, że konieczność wyboru posła wymuszałaby minimum politycznego współdziałania między środowiskami polonijnymi, sprzyjając w ten sposób politycznej konsolidacji Polonii na każdym kontynencie. Jeden senator tego, ma się rozumieć, nie załatwi, a zresztą nie bardzo chce mi się wierzyć, by prezes Jarosław Kaczyński mówił to wszystko szczerze, bo nie przypominam sobie, by w lutym 2007 r., kiedy z tym pomysłem publicznie wystąpiłem, jako premier rządu Rzeczypospolitej wykazał zainteresowanie tą sprawą. Pewnie miał inne zmartwienia, a teraz ma inne i stąd ten senator. Ale szczerze czy nieszczerze – to jest krok we właściwym kierunku, zwłaszcza w sytuacji, kiedy już wkrótce – kto wie? – trzeba będzie tworzyć ośrodek polskiej dyspozycji politycznej poza granicami naszego nieszczęśliwego kraju, a ściślej, tej resztówki, w którą zamienią go strategiczni partnerzy, a którą politycznie zdominują elementy narodowo obce.

3. „NAZIŚCI” NOWOJORSCY I INNI

Ciepło, ciepło, gorąco, gorąco! Demonstrujący na Wall Street w Nowym Jorku manifestanci, najwidoczniej zniecierpliwieni brakiem rezultatów protestu, postanowili doprowadzić do jego eskalacji, wznosząc hasło: „bankierzy to naziści”. A trzeba Wam wiedzieć, (takiej formuły z upodobaniem używał pewien polski pisarz i wspominając na przykład o Francji, nadmieniał: „a trzeba Wam wiedzieć, że Francja jest krajem calvadosu”), że „nazista” to obecnie w Ameryce jest najgorsze wyzwisko, chyba jeszcze gorsze, niż son of a bitch, co się po naszemu wykłada: „ty sk...synu”, a nawet – you fucking asshole, czyli „ty w d... j...ny”. Zresztą tych wyzwisk używają na co dzień tak zwani zwykli ludzie, podczas gdy bardziej wyrafinowani, zwłaszcza na specjalne okazje, obrzucają się raczej „nazistami”. Bo trzeba Wam wiedzieć, że „nazista” w Ameryce oznacza przedstawiciela wymarłej rasy, która pojawiła się w Europie nie wiedzieć skąd, używała specjalnego, „nazistowskiego” języka, zrobiła Żydom holokaust, po czym rozproszyła się bez śladu, jeśli oczywiście nie liczyć Polski, w której do dzisiejszego dnia znajdują się „polskie obozy zagłady”, a jak dobrze poskrobać, to i sporo poprzebieranych „nazistów” też by się znalazło. Bardzo w tym skrobaniu pomaga nieoceniona „Gazeta Wyborcza”, która do „nazistów” ma, jak wiadomo, specjalnego nosa, no i oczywiście mnożące się jak grzyby po deszczu specjalne „organizacje pozarządowe”, za pośrednictwem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka kolaborujące z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, czyli takim paneuropejskim gestapo, monitorującym mniej wartościowe europejskie narody, czy aby nie ulegają sprośnym błędom Niebu obrzydłym, a w szczególności – czy nie pojawiają się tam jacyś przybyli znikąd nazistowscy koczownicy. Te organizacje potrzebują pieniędzy i w związku z tym muszą się wykazywać sukcesami, stąd prokuratury i niezawisłe sądy zasypywane są donosami o pojawieniu się „nazistów”.

Przypomina to trochę XVII-wieczną epidemię polowania na czarownice, która dziesiątkowała zwłaszcza niemieckie miasta, pozbywające się w ten sposób starych kobiet, zwłaszcza jeśli miały trudny charakter. Nawiasem mówiąc, epidemia polowania na czarownice pokazuje, że i wtedy prowadzona była polityka demograficzna, a skoro tak, to będąc na miejscu pani Wandy Nowickiej, która hołduje poglądowi o potrzebie zredukowania liczebności gatunku ludzkiego, nie czułym się aż tak pewnym siebie. Co to u diabła jest, że ci wszyscy zwolennicy inżynierii społecznej uważają, że dla szczęścia ludzkości zawsze powinien poświęcać się kto inny, zaś swoją egzystencję uważają za niezbędną. Tymczasem jest akurat odwrotnie i gdyby tak, dajmy na to, pani Wanda Nowicka zgodnie z przekonaniami rozpoczęła redukcję liczebności gatunku ludzkiego od spektakularnego samobójstwa, na przykład poprzez spalenie się przed Kancelarią Premiera, to kto wie, czy ten przykład nie podziałałby zachęcająco również na innych? W ten sposób korzyść byłaby podwójna, bo nie tylko liczebność gatunku ludzkiego zostałaby zredukowana, ale przy życiu pozostaliby wyłącznie ludzie normalni, przeciwni wszelkim społecznym inżynieriom.

Ale dość już tych dygresji, bo przecież chodzi o „nazistów”, a właściwie o odkrycie dokonane przez nowojorskich demonstrantów, że „nazistami” są właśnie bankierzy. Może to odkrycie nie byłoby aż tak godne uwagi, gdyby nie jedna okoliczność, że wśród bankierów i w ogóle finansistów, przynajmniej tych nowojorskich, znaczny odsetek, a może nawet zdecydowaną większość stanowią Żydzi! Ładny interes! Kto by się spodziewał, że „naziści” uważani dotychczas za gatunek całkowicie wymarły, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę Polski, w której „Gazeta Wyborcza” i kolaborujące za pośrednictwem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka z Agencją Praw Podstawowych organizacje pozarządowe co i rusz wykrywają jakichś „nazistów” i triumfalnie oznajmiają o tym całemu światu, więc kto by się spodziewał, że ci „naziści” zakamuflują się akurat wśród Żydów? Inna sprawa, że można się było tego domyślić już wcześniej nie tylko dlatego, że najciemniej jest, jak wiadomo, pod latarnią, ale również z innych, poważniejszych powodów. „Naziści” uważali na przykład, że są „rasą panów”, której przeznaczeniem jest sprawowanie władzy nad innymi, pośledniejszymi rasami i że w związku z tym w stosunku do ras pośledniejszych nie muszą krępować się zasadami, do których stosują się w stosunkach wzajemnych, to znaczy „nazista” z „nazistą”. „Naziści” uważali też resztę ludzkości za swego rodzaju surowiec, który trzeba, wprawdzie racjonalnie, niemniej jednak wykorzystywać dla własnych potrzeb, nie krępując się zupełnie tym, co ten surowiec o tym wszystkim myśli. Chodziło bowiem, żeby myślał jak najmniej, a najlepiej wcale i właśnie w tym kierunku był tresowany zarówno poprzez odpowiednio uformowaną edukację, propagandę i przemysł rozrywkowy. Wszystkie te dziedziny „naziści”, jak wiadomo, zmonopolizowali, między innymi dzięki scentralizowaniu gospodarki i przejęciu zarządzania nią przez państwo. Szczególną uwagę „naziści” przykładali do kontroli nad finansami, które – mówiąc nawiasem – nie respektowały standardu złota, tylko opierały się na przymusowym, narzuconym kursie.

Nie da się ukryć, że sposób myślenia, a zwłaszcza sposób postępowania bankierów i finansistów, a przynajmniej znacznej ich, jeśli w ogóle nie przeważającej części, jest bardzo podobny, a kto wie, czy nie identyczny z poglądami tworzącymi ideologię „nazistów”, więc nic dziwnego, że i nowojorscy demonstranci to podobieństwo wreszcie zauważyli.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że bankierzy i w ogóle finansiści, mają w Stanach Zjednoczonych bardzo wysoką, kto wie, czy nawet nie najwyższą pozycję w tamtejszym establishmencie, podobnie zresztą, jak i Żydzi, na co zwrócili uwagę autorzy książki Lobby izraelskie w USA, która w swoim czasie zrobiła ogromną furorę w Ameryce, a obecnie ukazała się przekładzie polskim. W takiej sytuacji odkrycie dokonane przez nowojorskich demonstrantów może mieć daleko idące konsekwencje, również jako początek ruchu narodowo-wyzwoleńczego – takiej drugiej wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.

4. KAŻDY KRAJ MA GESTAPO

Koniec września oznacza, że w naszym nieszczęśliwym kraju w decydującą fazę wchodzi jedno z największych przedsięwzięć rozrywkowych, jakie rządzące naszym demokratycznym państwem prawnym Siły Wyższe, czyli rozmaite bezpieczniackie watahy przewerbowane do państw poważnych, urządzają naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, żeby go trochę podekscytować i ponownie zrobić wodę z mózgu, by sobie myślał, że z tą demokracją to wszystko naprawdę. Tymczasem w demokrację chyba nikt już nie wierzy, nawet w ojczyźnie demokracji, czyli w Ameryce, gdzie wszyscy wszystkich podejrzewają o najrozmaitsze bezeceństwa, a już specjalnie swoich Umiłowanych Przywódców. Inna rzecz, że przeważnie czynią to ukradkiem, w czterech ścianach swoich domów, spłaconych, albo i nie, niczym Tatuś ze sławnego poematu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Po obiedzie Tatuś zasłania okna mapą (z rolety krawaty) i liczy wydatki na podatki i składki, a gdy tak liczy, to ciska obelgi na władców matki, czyli, że co do tych okien – to każdy kraj ma gestapo”. Otóż to! Każdy kraj ma gestapo, a skoro tak, to gestapo prędzej czy później nie tylko podporządkuje sobie wszystkich tych Umiłowanych Przywódców, ale ku większemu szyderstwu z demokracji i łatwowierności ludu, zaczyna wystrugiwać ich z banana. Tym właśnie tłumaczę przyczyny negatywnej selekcji naszych Umiłowanych Przywódców, którymi stają się coraz więksi durnie, a jak nie durnie, to łajdacy. Służy temu oczywiście uszczelnianie politycznej sceny, na którą niepodobna przedostać się człowiekowi, który nie byłby czyimś agentem. W Ameryce chyba wszyscy już to skądś wiedzą i dlatego, chociaż każdy, ma się rozumieć, ma poglądy, to raczej zachowuje je dla siebie, bo wie, że w przeciwnym razie zostanie wezwany do bossa, który po zapytaniu, czy delikwent w gronie przyjaciół powiedział to czy tamto, kategorycznym tonem poprosi go, by na te tematy lepiej z nikim nie rozmawiał, a jeśli już nie może bez rozmawiania w pracy wytrzymać, żeby rozmawiał o sporcie albo o pogodzie, ale też ostrożnie. Na przykład lepiej będzie dla wszystkich, gdy rozmawiając o pogodzie, powstrzyma się przed omawianiem kaprysów pogody na Bliskim Wschodzie, a już broń Boże jej wpływu na zachowanie starszych i mądrzejszych. Inaczej prędzej czy później do bossa wpłynie donos, że zatrudniają w firmie ekstremistę, a ekstremista to przecież prawie to samo, co terrorysta, no a z terrorystami w ojczyźnie demokracji pan nomen omen Chertoff – taka trochę bardziej demoniczna edycja tubylczego sataniściaka Nergala – ani trochę się nie patyczkuje, co i rusz „udaremniając” jakieś podstępne zamachy na Umiłowanego Przywódcę, który chyba nieźle już został nastraszony. Jest to wypisz wymaluj taktyka przepisana ze Starego Testamentu, gdzie prorok Jonasz został przez Najwyższego skierowany do Niniwy, żeby poinformować niniwiaków, iż wydany został na nich wyrok zagłady. Aliści niniwiacy zaczęli pokutować i co Państwo powiecie? Wyrok został odwołany, znaczy – zagłada udaremniona. Jak widzimy, demokracja nie zadowala się już staroświecką zasadą karania za czyny popełnione, ale udaremniając zbrodnicze zamachy, represjonuje zbrodnicze zamiary, nawet jeśli nie weszły one jeszcze w fazę realizacji. Jest to ogromny krok – nie wiadomo tylko, czy naprzód czy wstecz – w stosunku do zasady prawa rzymskiego głoszącej, iż cogitationes poenam nemo patitur, co się wykłada, że nie powinno się karać za myśli. Udaremnianie zamachów tymczasem przypomina karę za myślozbrodnie, o których wspomina Jerzy Orwell w swoim Roku 1984. Pomylił się zaledwie o kilkanaście lat, co jest pomyłką stosunkowo niewielką zwłaszcza, gdy pamiętamy słowa popularnej przed laty piosenki o tym, że i miłość się spóźniła „o śmieszne kilkanaście lat”.

Angela Merkel (Złota pani Aniela), niemiecka fizyk, polityk, od 2000 r. przewodnicząca Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Od 2005 r. kanclerz Niemiec

Władimir Władimirowicz Putin, rosyjski prawnik, działacz państwowy i polityk; były funkcjonariusz KGB. Od 2000 r. – z jedną przerwą – prezydent Federacji Rosyjskiej

Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”

Zatem, skoro każdy kraj ma gestapo, to czyż gestapo pozwoli, by wybory były czymkolwiek innym, niż widowiskiem, reżyserowanym przez tajniaków, z udziałem agentów i ambicjonerów w charakterze aktorów, zaś naiwniaków – w charakterze statystów? Widowisko to jest tak samo potrzebne, jak widowisko pod tytułem „Obrady Okrągłego Stołu”, gdzie generał Kiszczak ze swoimi agentami oraz dobraną garstką pożytecznych idiotów wykiwał znaczną część naszego mniej wartościowego tubylczego narodu. Historia w naszym nieszczęśliwym kraju powtarza się bowiem jako ponura farsa, o czym możemy bez trudu przekonać się, czytając spiżowe strofy Janusza Szpotańskiego: „A może sławny wspominać Październik, gdy nas skołował chytry stary piernik?”. Zatem gestapo, zapewne nie bez dyskretnej podpowiedzi ze strony Naszej Złotej Pani Anieli, zimnego rosyjskiego czekisty Putina, który już wkrótce ponownie zostanie prezydentem Sowiet, to znaczy – pardon – oczywiście prezydentem umiłowanej przez narodowców Rosji, no i przede wszystkim – jakże by inaczej? – również ze strony starszych i mądrzejszych, którzy po tych wyborach zapewne bardzo wiele sobie obiecują. Konkretnie obiecują sobie, że po wyborach osobnicy dysponujący zewnętrznymi znamionami władzy opracują i uchwalą ustawę zawierającą pozory legalności dla zaplanowanego bezwstydnie przez grandziarzy rabunku Polski. Żeby przeprowadzić tę operację, może nawet aż tak sceny politycznej nie trzeba było uszczelniać, ale widocznie tubylcze gestapo nadało tej operacji najwyższy priorytet, w związku z czym, na dźwięk znajomej trąbki, agenci poprzebierani za różnych dygnitarzy instytucji tworzących ze zwłok naszego demokratycznego państwa prawnego, natychmiast powinność swej służby zrozumieli, porzucając nawet wszelkie pozory.

Wszelkie pozory porzuciła również michnikowszczyzna, piórem niejakiego Grzegorza Sroczyńskiego, oskarżając Andrzeja Z., który podpalił się pod Kancelarią Premiera o... terroryzm – bo swoim czynem usiłował Sroczyńskiego, a więc pewnie i samego ca..., to znaczy, pardon, oczywiście samego Adama Michnika sterroryzować do zmiany zapatrywań. Wprawdzie Sroczyński nie należy chyba nawet do proroków najmniejszych, bo do tej potiemkinowskiej rangi Salon awansował zdaje się pana red. Tomasza Wołka, ale warto zwrócić uwagę na jego wynalazek, który pokazuje, że stalinowskie (UB czy gestapo – czy to w końcu nie jeden diabeł?) metody wkraczają w nowy etap, wytwarzając odpowiednie dla niego mądrości. Człowiek, który Michnikowi nie zrobił niczego złego, został w jego gazecie obsrany tylko dlatego, że chciał czegoś innego niż oni, a nawet nie to, bo przecież wcale nie wiadomo, czego dokładnie chciał, tylko że łajdactwu się wydało, iż jego gest uderza w zatwierdzoną przez nie marionetkę, zwaną inaczej premierem Donaldem Tuskiem. Stąd już niedaleko do „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”, z których autorytety moralne „GW” powysysały mądrości etapu z mlekiem matki. Historia tedy w stachanowskim tempie zmierza do powtórki – oczywiście jako ponura farsa.

5. ROZWAŻANIA PRZED WEJŚCIEM W PULĘ

W przerobionej z oficerskich kwater letniej rezydencji prezydenta Trumana w Key West na Florydzie jest stół do gry w pokera, podarowany prezydentowi przez Flotę Stanów Zjednoczonych. Blat stołu składa się z czterech warstw mahoniu, zaś w ostatniej, górnej warstwie, stolarze marynarki umieścili pięć mosiężnych popielniczek, wykonanych z łusek pocisków, z również mosiężnymi podpórkami na cygara. Podobno prezydent Truman dla relaksu grywał z przyjaciółmi w pokera, ale nie na pieniądze, co z naciskiem podkreśla przewodniczka. I rzeczywiście, na środku stołu jest specjalny pojemnik z żetonami. A w kącie, oparty o ścianę, stoi dodatkowy blat, który nakładany był na stół „pokerowy”, kiedy do wakacyjnej rezydencji amerykańskich prezydentów przybywali przedstawiciele innych państw, żeby przy tym właśnie stole załatwić sprawy nader światowe. Na przykład do prezydenta Kennedy`ego przybył brytyjski premier Harold Macmillan, żeby przedyskutować zagadnienia związane z instalacją sowieckich pocisków nuklearnych na Kubie, położonej zaledwie 90 mil od Key West – o czym informuje specjalny betonowy słup ustawiony tuż nad brzegiem oceanu. Bywali tu również i Rosjanie, kiedy na przykład trzeba było przygotować operację „Pustynna Burza” przeciwko straszliwemu Saddamowi Husajnowi – jak wiadomo w jej następstwie schwytanemu i powieszonemu z wyroku niezawisłego irackiego sądu. Bywał tutaj i prezydent Eisenhower i prezydent Carter i prezydent Clinton i prezydent Bush, natomiast prezydent Obama na razie się nie pojawił. Pewnie dlatego, że woli Hawaje – wyjaśnia przewodniczka.

Czesław Jan Kiszczak (1925–2015), polski wojskowy i polityk, generał broni Sił Zbrojnych PRL, działacz komunistyczny, minister spraw wewnętrznych (1981–1990), członek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, współodpowiedzialny za przygotowanie i wprowadzenie stanu wojennego w 1981 r., wicepremier (1989–1990)

Aleksander Kwaśniewski, polski polityk. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej od 23 grudnia 1995 r. do 23 grudnia 2005 r. W okresie PRL działacz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej

Widok stołu do gry w pokera, przy którym władcy świata, a przynajmniej sporych jego fragmentów nie tylko dyskutowali o sprawach nader światowych, ale również wiele z nich tu rozstrzygali, skłonił mnie do rozmyślań na temat autentyczności demokracji. No bo jakże nie zastanawiać się nad autentycznością demokracji, skoro podejmowane przy tym stole rozstrzygnięcia objawiały się zdumionemu światu w postaci ich następstw, często, a właściwie najczęściej sprawiających wrażenie spontanicznych odruchów szerokich mas ludowych? Na przykład generał Colin Powell coś tam przy pokerowym stoliku na Key West uzgodnił ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, a wkrótce potem, w leżącym na drugiej półkuli Iraku, szerokie masy ludowe nagle objawiły zniecierpliwienie straszliwym reżimem Saddama Husajna, który dotąd nie tylko pokornie znosiły, ale nawet sprawiały wrażenie szalenie z niego zadowolonych, tak to przynajmniej wyglądało w irackiej telewizji, w której na pewno nie brakowało, no i oczywiście nadal nie brakuje gwiazd formatu naszego pana redaktora Tomasza Lisa czy Kamila Durczoka. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – gdzie ich nie ma? Raz mówią to, a raz tamto, w zależności od tego, jaka wersja zostanie zatwierdzona do podawania do wierzenia szerokim masom ludowym przez uczestników bliskich spotkań przy tym w rezydencji na Key West czy ustawionych w innych miejscach pokerowych stolikach. No i szerokie masy ludowe wierzą, jakże by inaczej, czego najlepszym dowodem jest epidemia politycznej wścieklizny, trapiąca nasz mniej wartościowy naród tubylczy co najmniej od sześciu lat, kiedy to Siły Wyższe potraktowały serio pogróżki Jarosława Kaczyńskiego, że wysadzi je w powietrze gwoli przygotowania gruntu pod założenie IV Rzeczypospolitej. Siły Wyższe o żadnej IV Rzeczypospolitej nie chciały oczywiście słyszeć, bo najbardziej pasowała im i nadal pasuje Rzeczpospolita III, której ustrojowe fundamenty położył generał Kiszczak wraz ze swoimi konfidentami i garścią pożytecznych idiotów, przydających całej operacji pozorów spontanu i odlotu. W rezultacie mamy dziwaczną sytuację, bo z jednej strony epidemia politycznej wścieklizny rozszerza się z szybkością płomienia, podczas gdy z drugiej – „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” aż wyłażą ze skóry, żeby wszyscy uważali ich za cudzoziemców, którzy w naszym nieszczęśliwym kraju znaleźli się zupełnie przypadkowo, a co najwyżej w interesach. Czyżby i ta epidemia była pozorna i stanowiła tylko element rzeczywistości podstawionej? Wykluczyć tego nie można, bo na przykład niejaki „Mark” za pośrednictwem poczty elektronicznej uszczęśliwia mnie codziennie porcją ubeckich rzygowin, których sam chyba nie wymyśla, bo taka wydajność przekraczałaby możliwości pojedynczego umysłu ludzkiego. Coraz bardziej tedy podejrzewam, że to jest po prostu kryptonim jakiegoś konfidenckiego plutonu, a może nawet kompanii, która na rozkaz przełożonego uruchamia gruczoły jadowe, być może nawet według receptury spreparowanej przez jakieś makbetowskie wiedźmy. A przecież nasza chata rozśpiewana z kraja, więc jakież potencjały muszą być uruchamiane przy pokerowych stolikach w przypadku, gdy chodzi o rozpętanie jaśminowej czy, dajmy na to, choćby tylko pomarańczowej rewolucji? Nawiasem mówiąc, takie konfidenckie plutony muszą stanowić pierwszą linię ideowego frontu Salonu, gdzie subtelne umysły snują wytworne fantasmagorie, które na podobieństwo wymyślonych przez Stanisława Lema maskonów, mają szerokim masom ludowym uwiarygadniać rzeczywistość podstawioną. Ale i Salon, podobnie jak były prezydent Aleksander Kwaśniewski, co to nosi garnitury, mówi językami i nawet potrafi jeść bezę, starannie ukrytymi korzonkami czerpie siły żywotne z krwawej, gnilnej masy nawozu historii, przygotowanego w swoim czasie przez Edmunda Kwaska i kolegów, co to własnymi butami wdeptywali wrogów ludu w ziemię, żeby dzisiaj mogły na niej rozkwitać różne ozdoby rodzaju ludzkiego. I tylko czasami spod zasłony pozorów przebija brutalna rzeczywistość, ot na przykład teraz, kiedy to grupa byłych ministrów spraw zagranicznych, spośród których jedynie Władysław Bartoszewski nie był konfidentem, w podskokach potępiła Jarosława Kaczyńskiego za stwierdzenie, że wybór Naszej Złotej Pani Anieli na kanclerza Niemiec nie był przypadkowy. Rzeczywiście musi Niemiec mocno trzymać w garści tych wszystkich ministrów, skoro nawet nie zauważają idiotyzmu swego protestu. Zresztą – odkąd Kaligula mianował senatorem swojego konia, lepiej nie przeceniać inteligencji różnych dygnitarzy, zwłaszcza w takim nieszczęśliwym kraju, jak nasz.

6. SODOMICI PRZECIWKO WOLNOŚCI

Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie aż tak niepokoiliśmy się wyborami. Scena polityczna po wyborach w zasadzie się nie zmieniła – nadal zewnętrzne znamiona władzy będą spoczywały w drapieżnych rękach tych, którym Siły Wyższe powierzyły je jeszcze w Magdalence, a którzy w zależności od potrzeby etapu zmieniają partyjne szyldy, kiedy stare już się dostatecznie zużyją i spłowieją. Jedyną nowością na tym firmamencie jest Ruch Palikota, byłego gwiazdora Platformy Obywatelskiej, który w pewnej chwili ze sponsora pobożnego i konserwatywnego tygodnika „Ozon” stał się politycznym ramieniem Nergala, uchodzącego w wielu środowiskach za przedstawiciela Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie. Zanim jednak to nastąpiło, Janusz Palikot został członkiem Komisji Trójstronnej, w której zasiadają osobistości o sporym ciężarze gatunkowym w światowej polityce. Co wśród nich robi Janusz Palikot, to znaczy na jakiej zasadzie owe osobistości uznały, że ktoś taki może być ich kolegą – trudno zgadnąć. Rzecz w tym, że inne osobistości z Polski, które w Komisji Trójstronnej zasiadają, dość łatwo przypisać do wyraźnego klucza. Taka dajmy na to, pani Rapaczyńska, zasiada w Komisji z klucza, jak to mówią, „korzennego”, to znaczy z powodu korzeni, jakimi może się poszczycić, albo jak kto woli – wykazać. Ale już pan dr Olechowski czy Marek Belka takich korzeni nie mają, podobnie jak Dariusz Rosati czy Jerzy Baczyński, którzy w Komisji Trójstronnej też zasiadają. Ale pan dr Olechowski, podobnie jak prof. Belka czy prof. Rosati mogą za to wylegitymować się pięknymi pseudonimami operacyjnymi, jakimi – zapewne „bez ich wiedzy i zgody” – obdarzyły ich PRL-owskie tajne służby. „Zachodzim w um z Podgornym Kolą, co ciągnie go do naszych dam. Przecież to barachło i chłam. A może oni takie wolą?” – zastanawiała się w poemacie Caryca i zwierciadło Caryca Leonida nad skłonnością Henry Kissingera do sowieckich dam. Może, kto wie, ekscytuje się on również konfidentami? Zresztą nie musi to wcale wynikać z jakiejś wstydliwej skłonności. Obecność polskich konfidentów w Komisji Trójstronnej, podobnie jak w Klubie Bilderberg, stanowi przecież znakomitą poszlakę wskazującą, iż wszyscy poważni ludzie na świecie doskonale wiedzą, że rzeczywistą władzę w naszym nieszczęśliwym kraju sprawuje bezpieka, a nie żaden z naszych Umiłowanych Przywódców. To tylko „młodzi, wykształceni z wielkich miast” myślą, że z tymi wyborami to wszystko naprawdę. Zresztą mniejsza z nimi, bo przecież chodzi o Janusza Palikota. A on na jakiej zasadzie tam trafił? Ani Żyd, ani konfident... chociaż – czego to ludzie nie gadają? No gadają, owszem, ale jakby tak słuchać, co ludzie gadają, to gdzie byśmy zaszli? Bo przecież na członkach Komisji Trójstronnej nie mogła chyba zrobić wrażenia fortuna Janusza Palikota. Z taką fortuną to może on zadawać szyku w naszym nieszczęśliwym kraju, ale dla tuzów z Komisji Trójstronnej to nie jest żaden cymes, zwłaszcza że podobno mecenas Roman Giertych, jako pełnomocnik żony, sporo piórek zdążył już z pawiego ogona powyskubywać. Zagadka to zatem niesłychana, podobnie jak udział pana red. Baczyńskiego czy przewielebnego ojca Macieja Zięby, który... ach, mniejsza z tym. Są na świecie rzeczy, które nie śniły się filozofom i jedną z nich jest właśnie udział w Komisji Trójstronnej Janusza Palikota, który zresztą sam też jest filozofem, co prawda biłgorajskim, niemniej jednak dyplomowanym.

Robert Biedroń, polski polityk, działacz na rzecz osób LGBT i publicysta

Więc Januszowi Palikotowi udało się w swoim Ruchu zgromadzić różne osobliwości, niekiedy tak wielkie, że dla niektórych trudno było nawet dobrać jakąś parę, stąd formacja ta może stać się pepinierą dla wszelkich możliwych sodomii i gomorii, podobnie jak pisma Emmanuela Kanta miały być prolegomeną do wszelkiej możliwej metafizyki. To może by nie było nic złego, bo zgromadzenie wszystkich sodomitów i gomorytek w jednym klubie parlamentarnym można by uznać za swego rodzaju czynność porządkującą, zwłaszcza, że sodomici ani gomorytki z zasady nie powinny się rozmnażać, chyba że przez pączkowanie, więc pewnie dlatego spostrzegawczy i prawdziwie męski Leszek Miller pociesza się, że Ruch Palikota jest partią jednego sezonu. Więc, jak powiadam, nawet podgarnięcie na kupkę tych wszystkich sodomitów i gomorytek nie byłoby takie złe, gdyby nie to, że zamierzają oni wykorzystać swoją chwilową pozycję w establishmencie do ograniczenia w naszym nieszczęśliwym kraju wolności słowa. Wynika to wyraźnie z deklaracji przywódcy nadwiślańskich sodomitów, pana Roberta Biedronia, że oprócz zwalczania bezrobocia chciałby się on w parlamencie zająć kryminalizacją „mowy nienawiści”, a więc wprowadzeniem zakazu wszelkiej krytyki sodomitów i gomorytek pod rygorem odpowiedzialności przed niezawisłym sądem. Kto wie, może dzięki temu uda mu się przynajmniej częściowo ograniczyć bezrobocie, skoro na przykład pozatrudnia bezrobotnych przy szpiegowaniu osób podejrzewanych o posługiwanie się „mową nienawiści”? W ten oto sposób do tematów tabu, jakie już to na drodze ustawowej, już to na drodze orzecznictwa sądowego albo pragmatyki policyjnej wprowadzono w naszym nieszczęśliwym kraju, a więc kłamstwa oświęcimskiego, kłamstwa jedwabieńskiego, kłamstwa konfidenckiego, kłamstwa wałęsowskiego, kłamstwa michnikowskiego oraz terroryzmu stadionowego, dojdzie jeszcze jeden – w postaci zakazu sprzeciwiania się sodomitom, kto wie, czy nawet w sytuacji wskazującej na molestowanie? Jak bowiem w swoim czasie oświecił mnie pewien pan redaktor, tolerancja w dzisiejszych czasach nie polega już na cierpliwym znoszeniu czegoś, czym się brzydzę, co uważam za szkodliwe czy niebezpieczne, ale w imię wyższych wartości, na przykład miłości bliźniego czy pokoju społecznego cierpliwie znoszę obecność takich zjawisk w życiu publicznym – oczywiście do momentu, dopóki taki obrzydliwiec nie zaczyna ograniczać mojej wolności wypowiadania na ten temat swojej opinii. Teraz jest rozkaz, że tolerancja polega na akceptacji, więc tylko patrzeć, jak w ślad za kryminalizacją „mowy nienawiści” pojawi się następna inicjatywa ustawodawcza zmuszająca wszystkich normalnych ludzi do wychwalania sodomitów i gomorytek, a każdego, kto się przed wygłaszaniem tych peanów migał albo przynajmniej ociągał, wezmą w swoje obroty niezawisłe sądy. W takiej perspektywie ocena Ruchu Palikota musi być już znacznie surowsza. Okazuje się, że zasiadający w Komisji Trójstronnej biłgorajski filozof może znaleźć się w sytuacji ucznia czarnoksiężnika, który wyzwoli żywioły jeszcze bardziej demoniczne od Nergala, uchodzącego przecież za delegata Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na województwo pomorskie.

7. REALISMUS WSZECHSŁOWIAŃSKI W PARSZAWIE

Przebieg obchodów ostatniej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, ton komentarzy, od jakich zaroiło się zarówno w mediach głównego nurtu, jak i niszowych, że o internecie nawet nie wspomnę, a zwłaszcza perspektywy na najbliższą i dalszą przyszłość, napawają optymizmem. Przebieg uroczystości pokazał, że inicjatywę przejmują zdrowe siły naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Wprawdzie tu i ówdzie wystąpiły jeszcze niedociągnięcia, między innymi w postaci „buczenia” na dygnitarzy państwowych w osobach prezydenta Komorowskiego Bronisława, premiera Tuska Donalda i „profesora” Bartoszewskiego Władysława oraz samorządowych w osobie Hanny Gronkiewicz-Waltz – ale przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze medialni pod ideologicznym kierownictwem legendarnego Lityńskiego Jana, poddali buczników intensywnej obróbce, uzyskując od nich obietnicę, że następnym razem będą milczeli, nawet z zaciśniętymi zębami. Czegóż chcieć więcej? Również dominujący ton komentarzy pokazuje, że „romantycy”, jeśli nawet gdzieś tam się i uchowali, pozostają dziś w zdecydowanej i epigońskiej mniejszości. Trudno się dziwić, skoro takiemu obrotowi sprawy sprzyjał i sprzyja do dnia dzisiejszego nieubłagany proces dziejowy. Jak mówiła pewna przedwojenna mecenasowa, romantycy w większości „powyginali”, zaś tymi, którzy nie „powyginali”, zajęli się po wojnie pierwszorzędni fachowcy, stojący na nieubłaganym gruncie realizmu politycznego i w ogóle dziejowego, wybijając im z głów wszelkie romantyzmy, prawie zawsze z zębami, żeby więcej nie mogli już gryźć szczodrej ręki Józefa Stalina, a w przypadkach trudnych lub beznadziejnych – również z mózgiem – bo wprawdzie prof. Kotarbiński Tadeusz twierdził, że tego rodzaju porywy biorą się „z serca”, ale rewolucyjna praktyka dowiodła, że umieszczenie 9 gramów ołowiu w mózgu, skutecznie kładzie romantycznym porywom kres. W rezultacie romantyków dzisiaj już prawie nie ma, a jeśli czasami można odnieść wrażenie przeciwne, to tylko dlatego, że pewna część realistów, pragnąc „pięknie się różnić” od innych grup, drapuje się w romantyczne kostiumy wypożyczone z teatralnych rekwizytorni płaszcze Konrada itp. Jednak, gdy przychodzi co do czego, to i ona staje na nieubłaganym gruncie realizmu, opowiadając się za Anschlussem czy za traktatem lizbońskim. Próżnię powstałą po wytrzebieniu romantyków w ten naturalny sposób wypełnili realiści, którzy w dodatku, spiknąwszy się z realistkami, dochowali się licznego potomstwa. Potomstwo to, nasiąkając od maleńkości pełnymi mądrości, zbawiennymi sentencjami w rodzaju: „pokorne cielę dwie matki ssie”, dokonało niebywałego pokoleniowego postępu w realizmie, co odnotowała nawet literatura. W „Towarzyszu Szmaciaku” możemy przeczytać pełną dumy recenzję, jaką wystawia tytułowy bohater swemu synowi: „(...) mój Józek. Ooo, ten to ma już chody duże i w MSW i na uczelni!”

Bronisław Komorowski, polski polityk i historyk. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2010–2015

Więc chociaż oczywiście nie można spoczywać na laurach, zaś obowiązek wzmożonej czujności nigdy nie został odwołany, to chyba jest sporo przesady w przestrogach, że „Nigdy więcej takich powstań”. O tym nie ma mowy co najmniej z dwóch prostych powodów. Po pierwsze: przeciwko komu można by dzisiaj urządzać takie powstanie, skoro dookoła nas sami sojusznicy, a nawet strategiczni partnerzy? A po drugie: nawet gdyby tak nie było, to kto miałby takie powstanie wywołać, a zwłaszcza – kto miałby w nim uczestniczyć? Realiści albo ich realistyczne aż do bólu potomstwo? Wolne żarty! Gdyby w ogóle doszło do takiej sytuacji, co jest oczywiście możliwością czysto teoretyczną, to podstawowym problemem realistów byłaby kwestia, jaką Volkslistę podpisać, to znaczy, która więcej wybula. Oczywiście wybulający nakładałby na realistów rozmaite zadania, np. wydawania romantyckich epigonów odpowiednim władzom, ale to jest zrozumiałe samo przez się i zgodne z najwyższym patriotycznym nakazem. Cóż bowiem może być ważniejsze od ochrony substancji narodowej? Od ochrony substancji narodowej nic ważniejszego być nie może – no a co to jest ta cała „substancja narodowa”, jeśli nie własne miłe życie d`abord? Nie istnieją wartości, w imię których można by je poświęcić. Ono jest wartością najwyższą, o czym pouczył nas jeszcze w pierwszym dniu stanu wojennego JE Józef kardynał Glemp, mówiąc, że „nieważne, co się podpisuje”. Oczywiście, że nieważne, zwłaszcza, gdy „bez swojej wiedzy i zgody”, ale nawet gdy tak nie jest, to przecież cóż znaczy jakiś podpis w konfrontacji z korzyściami w postaci ochrony substancji narodowej? Zatem – grunt, aby zdrowie było, bo tylko w zdrowych i dobrze odżywionych ciałach przechowa się zdrowy duch narodu.

Dlatego apel pana prezydenta Komorowskiego Bronisława, by już najbliższy Marsz Niepodległości poprowadzili powstańcy warszawscy jest ze wszech miar godny najwyższej uwagi. Pamiętamy wszyscy ubiegłoroczne przechwałki generała Sławomira Petelickiego, że nie tylko przyjdzie na Marsz Niepodległości, ale nawet stanie na jego czele. „Na szczęście były w partii siły, co kres tej orgii położyły”, bo pomyślmy sami – po co taka ostentacja? Widok generała Petelickiego, co to wstąpił do SB, by spełniać dobre uczynki, mógłby wielu romantyckich epigonów spłoszyć, a wtedy zaczęliby kombinować z jakimiś konkurencyjnymi marszami i w ogóle. Natomiast kiedy na czele Marszu Niepodległości postawi się warszawskich powstańców, to za taką osłoną można wprowadzić tam niechby nawet i dwa bataliony konfidentów, którzy i powstańcami, i pozostałymi uczestnikami pokierują jak się należy, dzięki czemu i wilk będzie syty, i owca cała. Co więcej, wszelkie próby urządzania konkurencyjnych marszów będą pryncypialnie potępione jako bunt przeciwko najświętszej narodowej tradycji i ukarane z całą surowością prawa o zgromadzeniach, właśnie zatwierdzonego przez Senat.

I dopiero na tym tle lepiej rozumiem falę krytyki, jaka pod moim adresem podniosła się ze strony „prawdziwych patriotów”. No dobrze, ale jak właściwie odróżnić prawdziwego patriotę od fałszywego? Na szczęście jeden prawdziwy patriota się wygadał, że po stosunku do panslawizmu i Albina Siwaka. Kto nie popiera panslawizmu i nie uważa Albina Siwaka za jasnego idola, nie jest prawdziwym patriotą, żeby tam nie wiem co. Jest w tym pewna ciągłość, bo w latach 60. na Rakowieckiej od panslawistów zaroiło się do tego stopnia, że nie można było splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić. Zachwyty nad Albinem Siwakiem pojawiły się później, w ramach odpowiedzi zdrowej części klasy robotniczej na „Solidarność”. Dzięki temu już wiemy, gdzie mieści się kuźnia prawdziwego patriotyzmu.

8. KELNERZY DESTABILIZUJĄ PAŃSTWO

„Nie mamy wystarczającej wiedzy, kto i w jakim celu nagrywał ważnych funkcjonariuszy państwa polskiego” – powiedział 23 czerwca pan prezydent Bronisław Komorowski. To ładnie, że pan prezydent zaczyna używać liczby mnogiej, chociaż, jak przypuszczam, wypowiada się w imieniu własnym. Zresztą, mówiąc w liczbie mnogiej, że „nie wiemy”, może mówić prawdę, bo nie jest wykluczone, że w naszym nieszczęśliwym kraju prezydent znajduje się w sytuacji męża-rogacza – o wszystkim dowiaduje się ostatni. Bo przypomnijmy – kiedy tylko wybuchła afera taśmowa, zaraz odezwał się nieoceniony Kukuniek, mówiąc, że nagrania porobili sobie dla tzw. „jaj” kelnerzy, no a potem ktoś to wszystko od nich wykupił i tak oto narodziła się afera. Jestem pewien, że Kukuniek sam tego nie wymyślił, tylko podsłuchał rozmowę abewiaków, którzy zbyt głośno budowali „hipotezę”. Albo podsłuchał, albo specjalnie mu ją podrzucono, żeby swoim zwyczajem zaraz wszystko wychlapał i w ten sposób tchnął w hipotezę własne życie. Jestem pewien, że ta hipoteza bardzo się Kukuńkowi spodobała, bo jakże inaczej, skoro nieżyjący już Adam Bień, jeden z oskarżonych w moskiewskim „procesie 16” przywódców Polski Podziemnej, arcytrafnie scharakteryzował Kukuńka, jako „człowieka drobnych krętactw”. Właśnie „drobnych”. Podobnie zresztą scharakteryzował go małżonek pani Julii Pitery reżyser filmowy Paweł Pitera – że mianowicie podstawowym życiowym problemem Kukuńka było, jakby tu wynieść za bramę puszkę farby, żeby w razie czego podejrzenie padło na strażnika. Raz chodzi o zwykłą puszkę, a znowu innym razem – o cały nasz nieszczęśliwy kraj. Ale mniejsza już o przymioty Kukuńka, bo ważniejsza jest oczywiście „hipoteza”. Najwyraźniej musiała ona znaleźć uznanie wśród abewiaków, co to sprawowali „ochronę kontrwywiadowczą” zarówno w knajpie „Pod Pluskwami”, jak i w danym Pałacyku Sobańskich przy Alejach Ujazdowskich, gdzie z panem Vincentem „Jackiem” Rostowskim biesiadował minister Sikorski, ubolewając, że premier Tusk i prezydent Komorowski zrobili prezydentowi Obamie „laskę”. Nawiasem mówiąc, z nagranych rozmów wynika również, że pan Vincent „Jacek” Rostowski spożywał był tam królika, który chyba należy do zwierząt niekoszernych. Ładny interes! Żeby tylko nie dostał od tego niestrawności, albo – co gorsza – się nie strefił, bo to, kto wie, może zwichnąć mu tak pięknie zapowiadającą się karierę. Strefiony pan Rostowski może z dnia na dzień utracić co najmniej połowę, jeśli nie więcej, ze swojej atrakcyjności, a wtedy – „żegnajcie mi na zawsze chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty miłości ma!”. Oczywiście na otarcie łez zostaną mu nieruchomości wycenione na 25 milionów, które sobie uciułał w służbie demokracji. Więc abewiaki, niczym pijany płotu, uczepiły się spisku kelnerów, co jest całkowicie zrozumiałe. Jeśli za komuny można było bezkarnie opowiadać o kelnerach dowcipy, to za demokracji można będzie ich wszystkich wyaresztować, dzięki czemu i wilk będzie syty – to znaczy abewiaki i niezależna prokuratura, co to właśnie prowadzi „energiczne śledztwo”, będą mogły otrąbić sukces i uratować państwo od zamachu, no i owca cała – to znaczy żaden z abewiaków ani niezależnych prokuratorów nie narazi się ruskiej razwiedce, co, jak się wydaje, ani nie należy do przyjemności, ani nie jest bezpieczne. Słowem – abewiaki i niezależna prokuratura postępują dokładnie tak samo, jak ów mąż z anegdoty. Zastał on mianowicie żonę w stanie wskazującym na zdradę, ale nigdzie nie było widać gacha. Zaczął go tedy energicznie poszukiwać, otwierając kolejne drzwi, głośno stwierdzając: „tu go nie ma!”, aż wreszcie otworzył szafę, a tam ujrzał gacha wprawdzie nagiego, ale trzymającego w ręce rewolwer. „I tu go nie ma!” – krzyknął i zatrzasnął drzwi szafy.

Lech Wałęsa (Kukuniek), polski polityk i działacz związkowy. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej od 22 grudnia 1990 r. do 22 grudnia 1995 r., współzałożyciel i pierwszy przewodniczący NSZZ „Solidarność”

Jacek Rostowski, polski i brytyjski ekonomista. W latach 2007–2013 minister finansów, w 2013 r. wiceprezes Rady Ministrów

Trochę mnie to zaniepokoiło, bo przecież i ja byłem pikolakiem, co prawda dawno i w Paryżu, ale jeśli abewiaki zostaną odpowiednio podkręcone, to któż się ostoi? Kto wie, czy nie dojdzie do tego, że restauracje dla VIP-ów i celebrytów staną się samoobsługowe i dajmy na to, pan minister Sikorski, co to lubi popijać „najdroższe” wina, bo pewnie myśli, że są najlepsze, będzie musiał nie tylko sam się obsłużyć, ale kto wie, może nawet przyrządzić sobie wytworną jagnięcinę z psa, bo skoro sieć zagarnie kelnerów, to przyjdzie kryska również na kucharzy.

Ciekawe, że „hipotezę” skwapliwie podchwyciła „Gazeta Wyborcza”, co prawda na razie piórami cyngli, bo sam pan redaktor Michnik przed bliskim spotkaniem III stopnia z „człowiekami honoru” jeszcze nie wie, co myśli, niezachwianie stając na nieubłaganym gruncie hipotezy o spisku kelnerów. Ciekawe, że podobna próba destabilizacji państwa zdarzyła się również za komuny w postaci afery fryzjerskiej. Fryzjerzy mianowicie skupowali agrest, golili, a potem sprzedawali jako winogrona. Tak samo będzie i teraz, bo właśnie premier Tusk oświadczył, że żadnych dymisji w rządzie nie będzie, bo spisek kelnerów miał na celu „destabilizacje państwa”. Najwyraźniej ktoś starszy i mądrzejszy musiał dodać premieru Tusku otuchy:

Ty, kurwa, Tusk, nie pierdol się i nie pękaj, że cię nasza „Stokrotka” tak obsobaczyła. My jej, kurwa, przypomnimy, skąd jej wyrastają nogi, że w każdą rocznicę będzie popuszczała w majtki – ale ty, kurwa, Tusk idź w zaparte i tak kombinuj, żeby było dobrze, bo nie po to zrobiliśmy z ciebie człowieka, żebyś się teraz mazgaił, pierdolił i pękał. W takiej sytuacji tylko patrzeć, jak i pan prezydent wszystkiego się dowie, a pan redaktor Michnik powie swoim wyznawcom, co myślimy. Bo skoro Kukuniek od razu spenetrował hipotezę, to wszystko musi zakończyć się wesołym oberkiem.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Projekt i wykonanie okładki: Bogusław Kornaś

Korekta: Monika Juś

Redakcja techniczna: Anna Szarko

© Copyright by Capital sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być reprodukowana jakimkolwiek sposobem – mechanicznie, elektronicznie, drogą fotokopii czy tp. – bez pisemnego zezwolenia wydawcy, z wyjątkiem recenzji i referatów, kiedy to osoba recenzująca lub referująca ma prawo przytaczać krótkie wyjątki z książki, z podaniem źródła pochodzenia.

ISBN: 978-83-64037-50-4

Wydanie pierwsze

Wydanie i dystrybucja:

Capital sp. z o.o.

ul. Kwitnąca 5/6

01–926 Warszawa

Tel. 533 496 436

www.capitalbook.pl, [email protected]

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl