Niedopisane zakończenia powieści drogi - Igor Kulikowski - ebook

Niedopisane zakończenia powieści drogi ebook

Igor Kulikowski

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Cztery historie, które łączy nie tylko jedno miejsce – malownicza, luksusowa dzielnica na peryferiach miasta, ale również wspólny przewodni motyw – są to przede wszystkim opowieści o nieudanych domach. O domach, które powinny się udać, ponieważ okoliczności i zdarzenia bardzo temu sprzyjały, jednak z pewnych powodów to, co zwykle udaje się „wszystkim”, nie udaje się każdemu. Mamy więc parę artystek / młode, zamożne małżeństwo z dzieckiem / trójkę przyjaciół / świeżo upieczonego rozwodnika. Mamy cztery opowieści o niespełnionym pragnieniu bezpieczeństwa, o rozpaczliwej nieumiejętności porozumienia pomiędzy dwojgiem ludzi i o samotności, z której nie wybawia żaden związek; opowieści o tych, którzy „kochają za bardzo”, i o tych, dla których osobista wolność jest oczywistym wyborem, nieliczącym się z wszelkimi konsekwencjami.
Emocjonalna i intymna proza psychologiczna, dotykająca dysonansu pomiędzy pragnieniem przynależenia do drugiego człowieka a potrzebą wolności i nieprzynosząca optymistycznej odpowiedzi na pytanie: czy ludzi więcej łączy czy dzieli?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Igor Kulikowski
Niedopisane zakończenia powieści drogi
© Copyright by Igor Kulikowski 2020
ISBN 978-83-7564-625-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

pajęcze nitki

Przychodzą,innei takiesame.Z każdąjestinaczeji taksamo.

Zkażdąniemamiłościinaczej.Z każdąniemamiłościtaksamo.

SamuelBeckett,„Przychodzą”

Znowu wyszła bez pożegnania. Zamknęła drzwi i niemal bezgłośnie przekręciła klucz w zamku. Ciągle nosi w torebce własne klucze. Przelotny uśmiech? Nie, to tylko błysk warg, którym przed chwilą pospiesznie nadała ten najdoskonalszy odcień czerwieni. Ciężka woń jej perfum jeszcze wisi w powietrzu, ale już za chwilę wywietrzeje, wystarczy tylko uchylić okno. Szybkie kroki oddalą się lekko, z nieubłaganą konsekwencją, i noc po raz kolejny połknie ją tak, jakby nigdy jej tutaj nie było. Zimna listopadowa noc bez żadnego zapachu, bo z chodników wymieciono już opadłe liście i zima wraz ze wszystkim tym, co krystaliczne i martwe, stoi tuż za progiem. Policzy do dziesięciu i kiedy wyjrzy przez okno, ulica będzie całkiem pusta. Zdąży jeszcze poprawić narzutę na jej łóżku, umyć i schować do kredensu filiżanki, z których przed chwilą piły herbatę, przepłukać dwie lampki do wina. Obejdzie salonik tam i z powrotem, zupełnie bez celu. Zatrzyma się przy drzwiach, dotknie czołem ich gładkiej powierzchni. Podejdzie do okna, zobaczy bezludną ulicę, oświetloną tylko jedną latarnią, i mgłę gęstą jak krochmal.

Zanim przyjechała do tego miasta, nigdy nie widziała takiej mgły. Nie spodziewała się także takich nocy – błękitny alert; świat zamknięty w tym jednym miejscu i brak możliwości ucieczki; obezwładniające, naprzemienne uderzenia rozpaczy i samotności. Leży z rozkruszonym sercem na samym środku Wyspy Wielkanocnej, a dookoła są tylko tysiące mil czarnej, słonej wody i mgła. Wszystko inne jest gdzieś poza tym. Pustka wlewa się pomiędzy te ściany i odtąd staje się jedyną prawdą. Będzie boleć jeszcze jakiś czas, może do rana, może przez kilka kolejnych dni albo lat.

Najtrudniej przetrwać najbliższą noc, bez proszków raczej się to nie uda. Dwie zielone pigułki popite wodą, a jeszcze lepiej winem w pół godziny ściągną ku ziemi głupio roztrzepotane dłonie. Kira nie da im oparcia, wiedziała o tym, więc przestała nalegać. Jednak palce poruszały się nerwowo w powietrzu, próbując zagarnąć ulotne resztki jej obecności. Tej nocy nie stanie się już nic i niczego więcej nie będzie można zrobić. Nadchodzący tydzień będzie zaś kolejnym oceanem, w którym utopią się te rozciągnięte nie do zniesienia godziny. Rytmiczne fale. Dni, spędzone na uprzątaniu nieporządku, leżeniu na boku na twardym łóżku z twarzą ukrytą pod przedramieniem, leżeniu na wznak i chwytaniu mimochodem kadrów zza okna: stalowosinych chmur na bladym tle, stad gołębi w szybkim przelocie, pasażerskiego samolotu nabierającego wysokości. Noce prawie bez snu, z poszarpanymi wizjami i świecącą aż do rana na parapecie lampką – od tygodni niemal każdej nocy, z wyjątkiem tych, które spędzała tu Kira, nie gasiła światła przed zaśnięciem. Noce z kompulsywnym wyjadaniem wszystkiego, co zostało w mieszkaniu i nadawało się do jedzenia, bez żadnego gotowania, planowania posiłków i tego typu czynności, do których czuła już tylko odrazę; dłonie trzęsły się, upuszczały łyżeczki i noże, rozsypywały przyprawy. Jedzenie wydawało jej się czymś żałosnym, więc połykała je szybko, nie czując żadnych smaków i popijała czerwonym winem, którego zawsze trochę zostawało po weekendach.

Przedtem lubiła przygotowywać posiłki, zresztą obie robiły to z przyjemnością. Sporo czasu spędzały na obmyślaniu menu, wypróbowywaniu nowych połączeń i smaków, testowaniu nieznanych dotąd produktów, jakichś egzotycznych ciekawostek. Kira przynosiła czasem coś takiego, na przykład coś znanego jej koreańskiej rodzinie ze strony matki i jakimś cudem wypatrzonego w mieście, a potem kładła to na stole bardzo zadowolona ze swojej zdobyczy i z tego, że udało jej się zrobić taką niespodziankę. Zadowolenie wyrażała przygryzając dolną wargę i obnażając przelotnie górne zęby niczym królik. Sabina bardzo lubiła ten nieświadomy, dziecięco-głupkowaty gest. Rozczulał ją, nawet jeśli podejrzewała, że jego powodem nie jest chęć sprawienia jej przyjemności lecz wyłącznie zadowolenie z siebie samej, z Kiry – łowczyni. Przedtem lubiła jeszcze parę innych rzeczy, które teraz przyprawiały o mdłości, jak bożonarodzeniowa słodycz w chwili uświadomienia sobie, że im jest jej więcej, tym trudniej będzie wrócić do prawdziwego życia.

Poczuła to bardzo wyraźnie, kiedy wracając nocnym autobusem z położonego za miastem kamieniołomu, w którym szukały odcisków amonitów, patrzyła na mijające za oknem rzędy nowo wybudowanych domków, przedmiejskich osiedli – tych strzeżonych, zanurzonych w ciemności, wypełnionych światłem i zwyczajnym życiem prywatnych rajów klasy średniej, z garażami, tarasikami i małymi ogródkami. Enklaw prywatności, gdzie zawsze można było schować się przed nocą i zaznać tego czegoś, co jak jej się zdawało, było niezbędne, aby czuć się w życiu dobrze – jakiegoś archetypicznego bezpieczeństwa, jakiejś stałości i spokoju, nawet jeśli to były same złudzenia. Na ich widok zrobiło jej się niedobrze. Do diabła z tą tęsknotą, z tymi wszystkimi domkami! Z tym całym życiem, ułożonym jak w katalogu; z ogródkiem, automatycznymi roletami i lampami, które palą się nad drzwiami przez całą noc, aż do rana.

Kira chyba tego nie rozumiała, nużyły ją wszelkie próby przełożenia na słowa tęsknoty i lęku przed brakiem, jak to nazywała z lekką pogardą, życiowej stabilizacji. Znużenie to wyrażała często bez najmniejszego nawet znieczulenia, pokpiwając sobie z tych-twoich-domeczków albo zbywając temat jakimś grymasem, który uderzał tak mocno, że odpowiedzią na niego mogły być jedynie wściekłość albo milczenie.

Sabina zbyt często się wściekała, ale właśnie wtedy, w drodze z kamieniołomu do ich wynajmowanego miniapartamentu w mieście K, postanowiła milczeć. Setki cierpliwych słów i zdań odbijały się od Kiry niczym pingpongowe piłeczki od ściany, lekko i chyba bez śladu. W końcu zabrakło nowych piłeczek, a marzenie o domu stało się czymś przygniatającym i zawstydzającym tak samo, jak troska bez wzajemności, kiedy w odpowiedzi na: „włóż czapkę, jest tak zimno, zjedz coś przed wyjściem” albo: „nie wracaj zbyt późno, to miasto wcale nie jest tak bezpieczne, jak się wydaje”, na ustach Kiry pojawiał się jedynie znów ten sam, dobrze znany grymas zdziwienia i niechęci.

– Kim ty właściwie jesteś? – zapytała ją wtedy w autobusie.

– Jak to, kim jestem? – Kira prychnęła cicho, przeczesując palcami włosy. – A kim ty jesteś? Bezrobotną pisarką, która nie pisze? Moim cieniem?

Sabina odwróciła się do okna i milcząc, patrzyła przez przymknięte powieki na mijane po drodze domy, latarnie i słupy elektroenergetyczne. Tak naprawdę nie liczyła na inną odpowiedź.

Wyszła więc jak zwykle w niedzielny wieczór, nic nie mówiąc. Nigdy nie witała się ani nie żegnała żadnym gestem. Nie odwracała głowy. Zwyczajne słowa, którymi posługują się zwyczajni ludzie; te słowa klucze, otwierające podobno wiele bram, były zbyt osobiste, zbyt serdeczne. Coś znaczyły, a Kira najwyraźniej nie chciała pozostawiać po sobie znaczących słów, słów przynoszących nadzieję albo tylko przejściowe poczucie uspokojenia. Nie pojawiały się na jej ustach od tak dawna, że Sabina nie pamiętała nawet od kiedy. Kira po prostu nie mówiła: cześć, dzień dobry, do widzenia, dziękuję czy przepraszam. Zwłaszcza przepraszam. Nie mówiła tego do niej, choć jak przypuszczała Sabina, w świecie na zewnątrz musiała funkcjonować bardzo dobrze i bez problemu używać tych wszystkich formułek wobec ludzi, którzy nie ciążyli jej tak bardzo, nie oczekiwali więcej, niż mogła im zaoferować. Nigdy nie były formalistkami, ale to jednak bolało. Po tylu latach, o których można już było mówić zawsze, nie potrafiła wyobrazić sobie sytuacji, w której Kira używa wobec niej jednego z tych słów lub też jakiegokolwiek innego słowa, mogącego świadczyć o tym, że jest dla niej kimś więcej niż jedynie znajomym elementem krajobrazu, wciąż jeszcze stałym, ale coraz bardziej uciążliwym.

Kiedy po zmierzchu spacerowały uliczkami dzielnicy siódmej – tego wyrzuconego na zachód wycinka miasta, który Sabina tak bardzo chciała nazwać własnym miejscem, a światła zapalone ponad drzwiami domów stojących nad rzeką przebijały przez mgłę i pogłębiały wrażenie obcości, wzbierające najbardziej wtedy, gdy dotyczyło czegoś, co jest tuż obok, ale jakby za mgłą; co się widzi, a jednak mimo starań nie można stać się tego częścią, Kira szła swoim zwyczajem kilka metrów przed nią. Sabina z tej perspektywy zawsze widziała jej plecy i pukle czarnych, falowanych włosów, leciutko podskakujące w rytmie kroków. Całkiem możliwe, że tył jej głowy znała lepiej niż jej twarz; nigdy nie potrafiły spacerować razem, ramię w ramię. Każdy krajobraz, który pamiętała, czy była to jedna ze stu przemierzonych leśnych ścieżek, miasto, nadmorski brzeg albo żywa weduta urzekającej Pragi, zawierał w sobie ten sam element – jej plecy i falujące na nich włosy. Kira chciała patrzeć na inne rzeczy, robić inne zdjęcia i widzieć wszystko tylko z własnej perspektywy. Nawet teraz, kiedy już nie było chyba po co o tym rozmawiać, dystans nie zmniejszył się ani nie zwiększył. Wynosił kilka metrów, kilka drzew w nocnym, skutym przymrozkiem parku, z prześwitującymi pomiędzy pniami światłami galerii sztuki nowoczesnej, i jakieś rzucone w przestrzeń zdanie w rodzaju: „tobie dać palec i człowiek nigdy się nie uwolni”, po którym nic już nie było można powiedzieć, bo niby co?

Sabina bała się Kiry, jej słów i własnych piłeczek pingpongowych. Bała się także jej milczenia, które cięło równie boleśnie jak słowa. Kiedy przychodziła, reglamentując swój nagle wyzwolony z okowów czas, przynosiła ze sobą przeszłość, ponoć zamkniętą już w pudełku i odłożoną na szafę oraz odciski amonitów w kawałkach wapienia, które zostawiała na parapecie i na podłogowych głośnikach, jak dowody swojej obecności, pamiątki po sobie samej w tym miejscu. Potem wracała do siebie, a noc i mgła były jej siostrami. Sabina nie chciała wiedzieć, gdzie teraz mieszka; w jakiej dzielnicy, w jakim domu i na którym piętrze. Nigdy nie zapytała Kiry o adres, widok z okna ani o imię dziewczyny, z którą dzieliła swoją wyzwoloną codzienność. Takie rzeczy nadałyby wyraźniejszych kształtów nieokreślonym zarysom, wyostrzyłyby rzeczywistość i nie byłoby już mowy o żadnym z tych iluzorycznych niedopowiedzeń, których można było jeszcze wciąż się trzymać. Wiedziała tylko tyle, że była jakaś dziewczyna, ktoś z całkiem innej historii. Ktoś, do kogo jednak Kira wolała wracać przez sześć wieczorów w tygodniu, z kim rozmawiała, gotowała, piła wino i słuchała muzyki. Być może także sypiała z nią, tego też wolała nie wiedzieć. Czasem Kirze zdarzało się użyć liczby mnogiej, powiedzieć coś w rodzaju: „dodawałyśmy do tego imbiru” albo „byłyśmy kiedyś w tamtym miejscu”, i to bolało bardziej, niż sądziła, że może. I wtedy Sabinie zdarzało się myśleć, że chyba lepiej by było, gdyby Kira już tu nie wracała. Tępy, chropowaty smutek był jej wiernym towarzyszem, znosiła go od dawna, mimo że niezwykła uroda tego miejsca i oddalenie od rodzinnego miasta miały być, niczym w reklamie, gwarancją nowego, lepszego życia. Przecież przyjechała tutaj, żeby uciec przed samotnością i smutkiem, tymczasem utonęła w nich tak głęboko, że niemal nie mogła już oddychać. Kira dosypywała jeszcze do tego okruchów niepokoju, jej przelotna obecność, już tylko bywanie zamiast bycia i cykliczne zniknięcia podsycały go bezustannie, a to zmieniało dni i noce w pasma beznadziejnego oczekiwania na wszystkie rzeczy, po których Sabina nosiła już przecież żałobę.

– Wyrwijmy się stąd na dwa, trzy dni! Będziemy chodziły po górach, zbierały grzyby i spały w jakimś schronisku na odludziu! – powiedziała pewnego dnia, a Kira niespodziewanie się zgodziła.

Był wczesny październik, jeszcze zanim drzewa pokryły się złotem. Kira sama załatwiła noclegi w pensjonacie z widokiem na jezioro i zadbała o prowiant oraz wszystkie inne rzeczy, których potrzebowały. Była świetną, dość impulsywną organizatorką i urzeczywistnianie mglistych planów nigdy nie zajmowało jej zbyt wiele czasu. Wyruszyły więc na południe. Kilka dni w nieprzerwanym deszczu; dni, które były uciekaniem – od niedobrych wspomnień, od samych siebie, od męczącego, ogłupiającego lata, kiedy to linia oddzielająca przedtem od teraz zaznaczyła się nazbyt wyraźnie; od wiadomości z kraju, który zachorował tak bardzo, że mało kto miał nadzieję na to, że kiedykolwiek wyzdrowieje. Od próśb o zrozumienie, wybaczanie, pamiętanie; od piłeczek pingpongowych.

Niewiele rozmawiały. Brnęły w ulewie bezludnymi wieczorami. Wdrapywały się na góry i przedzierały przez lasy. Słuchały dzwoneczków na szyjach owiec, przemierzających rozmoknięte hale. W milczeniu nasiąkały nowymi pejzażami. Robiły mnóstwo zdjęć. Zbierały i przyrządzały grzyby. Gotowały gorącą czekoladę w małym pokoiku na poddaszu, z kuchennym aneksem, deszczem bezustannie bębniącym o dach i myszą, mieszkającą pod łóżkiem. Kadry fotograficzne nadal zawierały w sobie plecy Kiry i kaptur jej sportowej kurtki, ale kiedy wracały wieczorami do pensjonatu, w którym poza nimi dwiema oraz myszą nie było żadnych innych gości, wszystko wyglądało niemal tak dobrze, jak dawniej: obierały grzyby, oglądając głupie filmy w małym turystycznym telewizorze i śmiały się z najbanalniejszych gagów. Wioska z perspektywy ich poddasza przypominała przeuroczy kiczowaty obrazek – było na nim to, co potrzeba: dolinka wśród gór i mgieł, wielkie jezioro z ruinami dwóch starych zamków na przeciwległych brzegach, kościół z jasną, strzelistą wieżycą i kaskady domków o spadzistych dachach. Gdyby jeszcze to wszystko poprószyć śniegiem, wyglądałoby całkiem jak austriacka bożonarodzeniowa pocztówka. Na tym obrazku były także cieniutkie serpentyny dróg, pnące się ku szczytom pagórków tak, że nocą, kiedy nie było widać ziemi, reflektory samochodów jak gdyby unosiły się ku niebu. Światełka zabudowań sąsiedniej wioski, położonej na drugim brzegu jeziora migotały niczym lampki na choince.

Stały na niewielkim drewnianym balkonie i przyglądały się temu w zachwycie. Może to coś zmieni? Wspólne podziwianie takich rzeczy powinno coś zmieniać. Przecież przemierzyły we dwie tyle dróg, znajdowały się w tylu miejscach, które z pewnością byłyby czymś zupełnie innym, gdyby oglądały je osobno. Przed snem wyświetlała w głowie slajdy z każdej wspólnie odbytej wycieczki i podróży. Kadry i krótkie migawki z tylu miejsc o wszystkich porach roku. Kręte leśne ścieżki i polany kwitnących traw. Nieczynne kamieniołomy, które Kira tak lubiła; poszarpane przez czas, wiatr i ludzi tajemnicze kości Ziemi. Asfaltowe drogi rozgrzane od gorąca, albo spływające deszczem i jedzenie kanapek bez zatrzymywania się ani na chwilę. Sylwetki sennych miast, obserwowane z góry poprzez szczeliny w gałęziach. Ruiny studni ze śpiącymi w środku salamandrami. Zwykle nie rozmawiały wtedy o niczym istotnym. Wypatrywały rzadkich owadów i roślin. Wędrowały wiejskimi drogami w pełnym słońcu, wśród pól. Przecinały pejzaż wzdłuż i w poprzek. Były zaledwie ruchomymi punkcikami pod przepastnym niebem w kolorze błękitnej akwareli. Rozległy krajobraz z jego otwartymi przestrzeniami zdawał się leczyć, zabliźniać rany. Był czymś, co wobec ich efemerycznej historii jawiło się jako niezmienne i niemal wieczne. Doskwierał im upał. Łapały zadyszkę przy wchodzeniu pod górę i wycierały dłońmi spocone czoła. Polewały się wodą z butelki – była ciepła jak zupa. Odpoczywały pod samotnymi ostańcami, a Kira wyjaśniała, jak właściwie powstały i z czego. Sabina wcierała balsam w jej ręce i ramiona, trzeba było ciągle na nie uważać, były całe pokropkowane konstelacjami znamion, których układ znała na pamięć.

Czy Kira też to tak widziała? Czy rozumiała, że każdy z tych obrazów, które teraz wyświetlały się w głowie, był dowodem na to, że kiedyś w tamtych dniach, tamtymi porankami, popołudniami i wieczorami, były wspólnym przeżywaniem? I że nie mogło być niczego ważniejszego.

Kiedy przyjechały do miasta K i zamieszkały w wynajętym mieszkaniu na terenie dzielnicy siódmej, Sabina bardzo szybko zorientowała się, że było to najlepsze z możliwych dla niej miejsc do życia. Dzielnica, słynąca ze swojej elitarności i zamieszkana w dużej części przez tutejszą socjetę, położona była w płytkiej dolince, dzielącej zalesione wzgórza i rzekę. W bliskiej perspektywie składała się z dziesiątków niewielkich uliczek, wijących się u podnóży wzgórz. Przy uliczkach stały domy – mnóstwo nowoczesnych i drogich, kanciastych pudełek o przeszklonych ścianach i automatycznie zamykanych bramach. Często napotykało się tabliczki informujące o prywatności jakiegoś terenu i nie wszędzie można było spacerować. Były więc prywatne ulice, zagajniki, trawniki i ogrody, przypominające małe parki, z drzewami i kaskadami egzotycznej roślinności, jakiej nie widziała nigdy wcześniej. Wszystko w tym miejscu było nadzwyczajnie bujne. Fotografowały to z wielkim przejęciem. Od czasu do czasu spotykało się jakiś historyczny budynek, jakieś oldskulowe echo ery analogowej, a nawet wiejską chatę, świadczącą o charakterze dzielnicy, zanim przeobraziła się ona w bliski naturze, zielony eden dla zwycięzców w kapitalistycznym maratonie.

– Naprawdę nie wiem, jak do tego doszło, ale chyba jesteśmy socjetą! – żartowała Sabina, choć w zasadzie po opłaceniu czynszu i jedzenia zostawały bez grosza. Chwilowo wystarczyło jej jednak samo przebywanie w tak egzotycznej, malowniczej i spokojnej scenerii. Wszystko było tu piękne i nowe. Zupełnie nie przypominało jakiejkolwiek części miasta R, w którym spędziła wcześniej ponad trzydzieści pięć lat swojego życia, czując, że jeszcze jeden rok mógłby skończyć się bardzo źle. Nie znosiła wracać do miasta R, tutaj zaś przebywała jakby w innym wymiarze, na niekończących się wakacjach.

Prawdopodobnie pokochała to miejsce od pierwszego samotnego spaceru, na jaki wybrała się zaraz po tym, jak się tu wprowadziły. Był koniec wyjątkowo upalnego września. Ciepły, granatowo-oranżowy wieczór. Kira, zmęczona przeprowadzką, trochę się zdrzemnęła. Sabina przez dłuższą chwilę siedziała w kucki na podłodze, obserwując ich nowy pokój i jej hebanowe rzęsy, wieńczące powieki o wyraźnie azjatyckim kroju, a potem wstała i poszła przejść się po okolicy. Szła po prostu przed siebie, aż dotarła do brzegu niewielkiej rzeki. Przeszła po moście na drugą stronę i patrzyła z dystansu na miejsce, które odtąd miało być jej własnym. Z tej perspektywy dzielnica siódma wyglądała zupełnie jak namalowana przez któregoś z amerykańskich adeptów nurtu realistycznego. W tle majaczyły cienie wzgórz, u ich podnóża ciągnęła się prosta linia, znaczona rozstawionymi w równych odstępach latarniami i słupami energetycznymi, pomiędzy którymi wyrastały kłębki drzew i krzewów. Idealnie wkomponowane w to wszystko domy i niewielkie hoteliki świeciły z oddali prostokątami okien, tworząc niemal doskonałe symetrie. Pokoje błyskały światłem kryształowych żyrandoli; ekscytującą obietnicą czegoś nowego i dobrego, tutaj – w miejscu podobnym do tych, jakie mijało się zwykle gdzieś po drodze; których anonimowość i nieosiągalność przyprawiały o ten rodzaj melancholii, o jakiej nie da się dokładnie opowiedzieć. Były w niej tęsknota i idea pełni. Tym razem miejsce to należało do niej; tym razem pożądała jego obcości. Wracając brzegiem rzeki, ukradkiem zaglądała do wnętrz domów, doskonale widocznych dzięki przeszklonym ścianom – tutaj nikt nie chciał i nie musiał ukrywać własnego dostatku przed obcymi spojrzeniami, wszystkiego całą dobę strzegły czujne oczy kamer, noktowizorów i gotowe do działania alarmy – i zastanawiała się, co takiego mają, nie licząc majątków, ci wszyscy ludzie, mieszkańcy drogich nowoczesnych domów w siódmej dzielnicy; jak niezmąconą pewność własnej stabilizacji, która sprawiała, że mogli normalnie funkcjonować w czymś tak komfortowym jak dom nad brzegiem rzeki, z przeszklonymi ścianami, ogrodem pełnym drzew iglastych i trawy pampasowej, z otwieraną automatycznie bramą i koszem do koszykówki dla dzieciaków, ustawionym na podwórku? Kim oni byli, ci ludzie, ta socjeta? Jakie historie znalazły tu swoje zakończenia, by ich wyśniona przyszłość mogła stać się teraźniejszością i odtąd jawić się po prostu jako konsekwencja przebytej drogi? Co takiego mieli i jak bardzo temu ufali?

Kiedy wróciła do mieszkania, Kira już nie spała. Włączyła sobie muzykę i przyrządzała coś na kolację. Wyglądała bardzo ładnie pochylona nad patelnią, w swojej granatowej sukience w drobne kwiaty i w swoich rysach, o wiele bardziej orientalnych niż słowiańskich; w niewymuszonej lekkości własnych ruchów i gestów. Nie była skończoną pięknością, ale potrafiła być rozbrajająco urocza.

– Jesteś – zauważyła i uśmiechnęła się leciutko. – Właśnie robię warzywki.

– Chcę tutaj zostać – powiedziała Sabina.

Pierwszy dom stał pod wzgórzem. Wzgórze widoczne było już zza progu, porastał je rzadki las, głównie brzozy i akacje. Gdzieś za nim leżało miasto – wielkie, stare i piękne, zupełnie obce. Tutaj zaś była jedna główna ulica, z pocztą, piekarnią, dwoma salonami fryzjerskimi – jednym dla ludzi, a drugim dla psów; z przystankiem autobusowym, kilkoma sklepami, włoską restauracją, podobno najlepszą w okolicy i parkiem, pełnym lisów, wiewiórek oraz dziwacznych rzeźb.

Dom wybudowano na wzniesieniu, gdzieś na granicy cywilizacji i lasu. Był dość duży, chociaż z odległości wyglądał jak niewielkie pudełko, postawione u stóp śpiącego olbrzyma. Dawniej był chyba czymś w rodzaju pensjonatu. Jego wnętrze, wąskie jak wnętrze wieży albo latarni morskiej, tonęło w półmroku. Ściany korytarzy oklejono filcem w kolorze bordo, dzięki czemu, zdaniem Kiry, usiłowano uzyskać przytulną, burdelową atmosferę. Schody pięły się w górę na wysokość dwóch pięter, gdzie wynajmowano pokoje mniej lub bardziej przypadkowym turystom, a najczęściej robotnikom z okolicznej budowy.

Dom postawiono na stoku i podczas gdy jego południowa – ukryta strona, gdzie zamieszkały, wyglądała przez okna na murawę, do frontowej – północnej, schodziło się schodami w dół. Mieszkały na tyłach, w zakamarku, blisko ziemi. Miały do dyspozycji własne drzwi wyjściowe, mogły więc wchodzić i wychodzić zupełnie niezauważone. Było to najlepsze możliwe położenie, mimo tego, że bliskość ziemi okazała się również bliskością jej dzieci – leśne pszczoły wpadały do środka przez okienka wentylacji, a któregoś dnia wprowadziła się do nich mała ryjówka, której w ogóle nie można było się pozbyć.

Dom przez cały ten czas wystawiony był na sprzedaż. Właściciel liczył na to, że szybko uda się go spieniężyć i przerobić na hotel lub siedzibę czyjejś firmy. Póki co, grał swoją rolę upadającego pensjonatu, mogącego jednak uchodzić za interesujący, głównie ze względu na pozamiejską lokalizację na łonie przyrody. Nieco klaustrofobiczne pomieszczenie, które wynajęły, miało bielone ściany o zaokrąglonych rogach i niski sufit, typowy dla pokojów do wynajęcia, urządzonych na poziomie gruntu. Ponieważ mieszkanie znajdowało się na tyłach domu, a jego okna wychodziły na ogród, za furtką którego była już tylko polana, stary dziki sad oraz las, wewnątrz panowała niemal niezmącona cisza i uszy musiały dość długo do niej przywykać. Wąsaci robotnicy, zamieszkujący górne piętra w dzień zajmowali się robotą, a wieczorami piciem wódki przy dźwiękach folklorystycznych piosenek, ale w zakamarku prawie niczego nie było słychać. Często zdarzało się tak, że były jedynymi żywymi duszami w całym wielkim domu i bardzo to lubiły. Dom z dwóch stron otoczony był lasem, więc kiedy wieczorem zasuwało się zasłony, robiło się to wyłącznie po to, aby odgrodzić się od drzew, ich nieznanej dzikości i tego wszystkiego, co wychodziło spośród nich, kiedy spały. Wokół domu, w szerszym planie wiły się niezliczone labirynty małych ścieżek, leśnych wąwozów i uliczek – asfaltowych i piaszczystych. Czasami wydawało się, że zamieszkały na końcu świata, gdzie trafiły, być może tylko na chwilę, aby uwolnić się od wspomnień tamtych miast, tamtych ludzi i tamtych zdarzeń. Były ukryte i wydawało się to najlepszym, co wtedy mogło się im zdarzyć.

Tuż za wąskim, wysokim oknem ich kuchni rósł rozłożysty cis. Przybyły jesienią, kiedy wisiały na nim tysiące drobnych koralików w kolorze przyprószonej czerwieni, i to pomogło dość szybko pokolorować rzeczywistość, wypełnić ją barwami i światłem najpiękniejszego września, jaki wydarzył się w mieście K, odkąd stało się dla nich czymś wspólnym. Z okna pokoju widziały ogród z wielką starą czereśnią, tujami, bukszpanem i żywopłotem z cyprysów, tworzącym coś na kształt bramy. Kwitły tam także pojedyncze róże, których doglądała żona właściciela, a wiosną krzewy forsycji. Każdego rana w ogrodzie roiło się od ptaków. Rozpoznawały duże, wrzaskliwe sójki, sroki, sikorki i kowaliki. Raz widziały zielonego dzięcioła, podobno dość rzadkiego, i Sabina zrobiła mu zdjęcie.

Nagle znalazły się w samym centrum ziemiańskiego życia. Stały w oknie i obserwowały ptaki. Robiły dla nich specjalne obręcze z ziarna i żelatyny, a potem rozwieszały je na gałęziach i ogrodzeniu. To była najlepsza jesień, jaką można sobie było wyobrazić, pełna nadzwyczajnej obfitości, z dala od świata. Z czerwonymi liśćmi winorośli i dojrzałymi owocami, które zawsze przywoziła do domu Kira, wracając na rowerze z pracy.

– Kiedyś była tutaj wieś – tłumaczyła, ponieważ znała to miasto dużo lepiej niż Sabina; zanim postanowiły, że wspólnie w nim zamieszkają, spędziła tu pięć swoich studenckich lat, nie było więc dla niej aż taką tajemnicą. – Po przyklejeniu się do miasta wieś stopniowo zamieniała się w strefę luksusowych suburbs dla finansowych elit. To chyba najlepsze miejsce, gdzie mogłyśmy trafić, nie będąc finansowymi elitami!

Nieopodal pierwszego domu wznosiło się wzgórze. Było je widać z okna, wznosiło się łagodnie tuż za ogrodzeniem, oddzielone wąwozem i ścianą tarniny. Na wzgórzu rosło sporo trawy, trochę różanych krzaków, brzozowy zagajnik i stary dziki sad pełen jabłek. Z dwóch stron otaczał je las. Jesienne brzozy, tworzące jego ścianę wyglądały jak płomienie. Chodząc tam, niemal zawsze widziały stada saren gromadami przemierzających polanę, szukających opadłych na ziemię jabłek i podchodzących prawie pod sam dom. Czasem widziały je tuż za ogrodzeniem. Nisko ponad wzgórzem przelatywały wielkie pasażerskie samoloty – niedaleko znajdowało się lotnisko – i rozdzierały niebo, wypełniając okolicę nieuzasadnioną atmosferą grozy. Tuż za lasem był ogród zoologiczny, i czasem, zwłaszcza wieczorami, stojąc na wzgórzu, słyszały dzikie wrzaski i pokrzykiwania egzotycznych zwierząt, niby ścieżkę dźwiękową do przyrodniczego filmu o amazońskiej dżungli. Wiatr tarmosił starannie układane fryzury Sabiny. Kira śmiała się, obserwując jak ta bezskutecznie próbowała z nim walczyć – sama nie zwracała na takie rzeczy szczególnej uwagi.

– Ten wiatr tutaj też jest inny – zauważyła Sabina – Jest ciepły!

Szybko zostały złodziejkami jabłek. Brały ich tyle, ile zdołały wziąć. Zrywały je z drzew i podnosiły z ziemi. Setki, tysiące jabłek, zupełnie niczyich. Dziki sad zaczynał się tuż za ogrodzeniem i zajmował część wzgórza, jego obrzeża śmiało wchodziły do lasu. Kiedyś z pewnością był sadem przy nieistniejącym już domu, po którym pozostały jedynie deski. Nie było wiadomo, co się z nim stało i jak długo bezpańskie, osierocone jabłonie robiły, co chciały: bratały się z lasem, zarastały krzakami, chorowały i próchniały, ale wydawały przy tym tak wiele owoców, i tak pysznych, jakby puściły im wszystkie hamulce. Najsmaczniejsze, krwiście czerwone malinówki zbierały i chowały po kieszeniach. Pozostałe pakowały do plecaków i robiły z nich powidła. Kroiły je wieczorami i smażyły z cukrem i cynamonem. A potem znów szły do sadu i znów brały, ile się dało, nawet spod pierwszego śniegu.

– Czy można okraść porzucone drzewa? – zastanawiała się Sabina. – Kiedyś i tak zetną je do równej ziemi i zbudują tu swoje domy.

– Kiedyś stąd odejdziemy – odpowiadała Kira, królowa rozwianych złudzeń.

– Ale teraz przez jakiś czas to będzie nasze.

– Jak chcesz.

Pierwszej jesieni dużo chodziły po lesie. Zbierały szyszki, żołędzie i buczynę, a potem robiły z tego wianki i próbowały sprzedawać je na internetowych giełdach. Za to, co udało się zarobić, kupowały jedzenie, na przykład wielkie kawały dyni, odrąbywane tasakiem przez dziewczynę z warzywniaka. Gotowały z nich gulasz i robiły przetwory na zimę, które się nie udały – wszystkie toczyły pianę i strzelały niczym szampan. Małe, ozdobne dynie o fantastycznych kształtach Sabina ustawiała na okiennym parapecie; to miejsce miało być przecież domem z prawdziwego zdarzenia.

Pierwszej jesieni objeżdżały miasto i robiły dużo zdjęć.

Miasto K onieśmielało i nadal było obce. Był to jak gdyby organizm, złożony z wielu innych, mniejszych organizmów – niektóre wsie z czasem przyklejały się do niego, tworząc jego kolejne dzielnice. Historyczne, pocztówkowe centrum było ciężkie, tłoczne od turystów i trochę klaustrofobiczne. Tramwaje prześlizgiwały się wąskimi ulicami, niemalże dotykając ścian kamienic. Z zabytkowych budowli odpadał tynk, obnażając ich ceglane kośćce. Strzeliste wieżyce kościołów pięły się ku niebu, a wielka rzeka połyskiwała milionem miniaturowych lusterek. Pływały po niej kajaki. Unosił się nad nią potężny balon, z którego turyści mogli obserwować dachy miasta. Myśl o tym, żeby stać się jego częścią, wniknąć w jego zaskakujące, zdumiewająco fotogeniczne tła, udomowić je i oswoić, była bardzo kusząca.

Pierwszej jesieni targane ciepłym wiatrem stały na szczycie wzgórza, ponad głęboką rozpadliną, w której zmieściło się niemal całe miasto K, i patrzyły z góry na jego domy i kościoły, dalekie kominy fabryk i ławice gołębi, poruszające się ponad tym wszystkim niczym rybki wśród zatopionych ruin.

– Chciałabym tu zostać na zawsze – powiedziała Sabina. A znaczyło to tyle, że nie wyobrażała sobie już powrotu do miasta R. Samotność w mieście R wciąż jeszcze żyła w niej i szarpała z każdym wspomnieniem tamtych ulic i tamtych ludzi. Rodzinny dom odpłynął niczym dryfujący w nieznane żaglowiec, a ona czuła, że musi być daleko i z tego daleko zrobić swoje blisko. Wymyślić sobie inny dom, choćby zawieszony w powietrzu na cienkich pajęczych nitkach, inaczej poczucie nieprzynależności do niczego sprawi, że utonie w pustej przestrzeni, w której tylko gołębie potrafią nawigować z taką łatwością.

– Naprawdę cieszę, że to powiedziałaś! – stwierdziła Kira i uśmiechnęła się.

Ze wzgórz schodziły prosto do przedmieść, a potem przemykały pomiędzy rzędami zadbanych, jesiennie udekorowanych domków o niespotykanej architekturze. Zawsze praktyczna Kira wolała chodzić skrótami przez miasto, ale Sabina nalegała – uwielbiała przedmieścia. Miały dziwną moc, której do końca nie rozumiała. Czuła tylko coś nieuchwytnego, jakiś skurcz w sercu, kiedy patrzyła na ich geometryczny porządek i zaimprowizowany spokój. Ten skurcz był krótki jak rozbłysk, ale zawierał w sobie dziesiątki różnych obrazów. Przychodziły z nim wszystkie sny o domach, poczucie niezmąconego bezpieczeństwa, znane tylko z dzieciństwa i niemożliwe już do wiernego odtworzenia. Przychodziły zaaranżowane w marzeniach wnętrza mieszkań – bezpieczne schronienia przed wszystkim tym, co na zewnątrz, przed miastem i przed ludźmi. Były w nim jakieś deszczowe popołudnia w oknie i letnie wieczory z pomarańczowym blaskiem słońca rozlanym na szybach. Był pierwszy śnieg i zimowe święta. Był spokój oddalenia od wszystkiego, co zgiełkliwe, miejskie i nieprywatne.

Sabina szybko zauważyła, że nie czuje się zbyt dobrze w śródmieściu. Wycieczki tam były niczym podróże do całkiem innego świata. Wyznaczyła też pewne miejsce, umowną granicę pomiędzy tym, co zamiejskie i oswojone, a punktem, gdzie na dobre zaczynało się miasto. Z początku odczuwała dziwaczny lęk przed przekraczaniem tej granicy i większość spacerów kończyła właśnie w tym punkcie. Miasto z góry wyglądało wspaniale, jednak z bliska obnażało wszystkie zadrapania i pęknięcia. Jeszcze trochę się go obawiała, zwłaszcza tych miejsc pełnych ludzi, zaczepiających je na chodnikach, patrzących prosto w oczy z jakąś żałosną mieszanką obrzydzenia i lęku i wypluwających słowa, znane ze szkolnej szatni, z internetu albo z napisów na murach i ścianach budynków: ej, lesby, do gazu z wami! Nie macie prawa do życia! Tacy ludzie byli wszędzie i zwykle mówili dokładnie to samo, nie sposób było zawsze ich unikać. Mimo to Sabinę nadal w dziwny sposób przyciągała koturnowość tego miasta, niezwykłe gry świateł, jakie toczyły się na ścianach i w oknach zabytkowych oraz modernistycznych budowli; energia, którą niósł ze sobą kolorowy, mówiący wszystkimi językami świata tłum. Coś się jednak w niej zmieniało, przeobrażało. Dawniej była miejska, dobrze się czuła na tych wszystkich zgiełkliwych ulicach. Poezja nocnych miast bez imion uspokajała ją przed zaśnięciem. Dopiero zamieszkując dom pod wzgórzem, zaczęła tęsknić do lasu, porośniętych starymi drzewami piaszczystych ścieżek na wałach wzdłuż rzeki i dobrze widocznej linii horyzontu. Do niebycia nikim opowiedzianym przez miasto, a bycia kimś bliższym trawy niż ulic i ludzi. Ten ktoś nie musiał już przyoblekać ciała w niewygodne, choć dobrze wyglądające na nim sukienki i zmuszać ust do niepotrzebnych rozmów, wymijających wyjaśnień; nie musiał odgrywać żadnych ról, głupich scenek rodzajowych, mających tak łatwo oszukać świat, powiedzieć mu: chcę być taka, jaką wy chcecie mnie widzieć. To nigdy się nie uda, ale wciąż będę starać się wkupywać w wasze łaski. Wtedy, w ich pierwszym wspólnym domu, zrozumiała, że nie chce więcej tego robić.

Marzyła także o tym, by kiedyś nauczyć się nie spuszczać wzroku pod spojrzeniami tamtych ludzi na ulicach, patrzeć na nich z taką samą wzgardą, z jaką oni patrzyli na nią.

Pierwszego roku śnieg spadł już pod koniec października. Tamtego dnia obudziły się i zobaczyły świat pozbawiony geometrii i wyraźnych granic. Białe, puszyste czapy okrywały cis rosnący za oknem kuchni i wszystkie drzewa w ogrodzie. Przez kilka dni wychodziły z domu jak zahipnotyzowane i włóczyły się po okolicy, która w tej scenerii przybrała zupełnie inny charakter. W tych krajobrazach, w tym przytłumionym, pozbawionym hałasu i krawędzi świecie euforycznie rodziła się wspólna codzienność. Powtarzalność domowych rytuałów sprawiała, że wszystko zaczynało nabierać takich kształtów, o jakich zwykle mogło się tylko marzyć; usypiała wszelką czujność. Rano zawsze była kawa. Nie było wielu ludzi, prawie żadnych. Sabina nieśmiało wracała do pisania. Oprócz tego wykonywała zlecenia dla wydawnictw i sklepów internetowych, sztampowo i za niewielkie wynagrodzenie opisując ich asortyment. Eksperymentowała także w kuchni i z przyjemnością tworzyła nowe dania – te udane zjadały razem po powrocie Kiry, zaś niewypały przechodziły do historii jako ostrzeżenie na przyszłość. Dużo zaradniejsza Kira szybko znalazła zatrudnienie jako klarnecistka w tutejszej orkiestrze i wracała do domu, kiedy za oknem było już zupełnie ciemno. Szarymi popołudniami sarny wyłaniały się z lasu od strony wzgórza, podchodziły pod samo ogrodzenie i tam całymi stadami wyjadały jabłka i trawę spod śniegu. Nie trzeba było nawet wychodzić na zewnątrz, by móc je oglądać. Sabina patrzyła na nie z zachwytem.

– Oswoiłam naszą okolicę do miejsca, w którym kończą się błonia – wyznała Kirze jednego z tych zimowych wieczorów. – Zaraz za błoniami jest przesmyk – wąska ulica prowadząca do całkiem innej części miasta – oficjalnej, obcej i nie mojej. Sama dochodzę tylko tam, dalej już trochę się boję.

Kira spojrzała na nią z wyraźną niechęcią i było to tak niespodziewane, że Sabina zupełnie nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Więc jednak nie rozumiała ścieżek, jakimi podążały jej myśli; były jej całkowicie obce i wydawały się niebezpiecznie dziwaczne. Nie miała też większej ochoty ich zgłębiać. Sabina odczytała to wszystko z przelotnego grymasu na jej twarzy. Wtedy zauważyła go po raz pierwszy i chcąc stłumić własny niepokój, postanowiła szybko o tym zapomnieć, ale wracając z miasta i zbliżając się do znajomych miejsc siódmej dzielnicy, rzeczywiście czuła się o wiele spokojniejsza. Rozświetlone domy nad rzeką, mały park, pełen dziwacznych rzeźb i świateł przebijających poprzez nagie gałęzie; właśnie tutaj był dom. Tutaj nareszcie było dobrze. I dobrze byłoby znaleźć w twarzy Kiry potwierdzenie tego, o czym próbowała jej powiedzieć, lecz ta zmieniała się co chwilę, niczym twarz aktorki nieudolnie odgrywającej sprzeczne stany emocjonalne. Ciężki jak ołów uśmiech natychmiast przykrywał każdy grymas niechęci. Na twarzy Kiry toczyły się prawdziwe wojny. Dostrzegła to, ale i o tym postanowiła wtedy nie myśleć.

Pierwszej zimy dom pod wzgórzem zasypał śnieg. Duże, podobne do pierza płatki opadały z nieba bez przerwy przez cały dzień i całe popołudnie. Gdy zapadł zmrok, nie przestały opadać. Obie poruszały się w opustoszałym brzuchu domu, w górę po schodach, i z powrotem w dół, nie zapalając światła – aby widzieć prawie wszystko i siebie nawzajem wystarczyła biel zza okna i prawie zupełnie jasne niebo. Potem stały w korytarzowym oknie i w milczeniu długo patrzyły na dostojnie opadający śnieg i podjazd, który nagle przeobraził się w białe i nieznane pustkowie. Świat oddalił się na odległość, na jaką nie ważył oddalić się nigdy dotąd. Wzgórza i las, zaprószone śniegiem, odcinały dom od wszystkiego, co pozostało na zewnątrz, daleko stąd.

– Niech to się nie kończy, niech nie będzie wiosny – powiedziała szeptem Sabina. Nie miała odwagi odwrócić się, aby spojrzeć na twarz Kiry.

I nie było wiosny. Śnieg nie przestawał padać. Wzgórze stało się Morzem Arktycznym. Las widziany z dystansu był rozmytą ciemną plamą pośród bieli. A one same były bezkształtnymi duchami, przemierzającymi pustkę. Przenikały przez ten brak konturów i kolorów, przez ciemną szarość i biel; negatyw świata, nie myśląc tym razem ani o kolacji, ani o żadnej z rzeczy pozostawionych w domu i za sobą. Ledwie dostrzegalna linia krawędzi ziemi rozcinała przestrzeń na pół, wyżej była już tylko krystaliczna nieskończoność. Któregoś poranka po jednej z takich nocy powiedziano w radio, że na ziemię, gdzieś w okolicach Syberii, spadły z potężną siłą kosmiczne kamienie, odłamki komety i posypały się na domy i ludzi, siejąc grozę. I ludzie dowiedzieli się, że nie mają niczego, aby się obronić. Ale tutaj brak konturów i zamarznięty świat trzymały cały lęk na uwięzi. Dopóki trwała zima, wszystko pozostawało przykryte i bezpieczne.

Kilka dni później Sabina oglądała zdjęcia, które zrobiła jednej z tych nocy, spędzonych razem na ośnieżonych wzgórzach. Na paru z nich była Kira. Stała w oddaleniu na granicy ziemi i nieba i patrzyła w dal przed siebie. Jej postać ujrzana w ten sposób wywołała nagłe, bardzo mocne uderzenie miłości i rozpaczy. Być może kochała ją bardziej, niż sama mogła przypuszczać, a jednocześnie lękała się jej obcości; tych rzeczy, o których Kira nigdy nie mówiła, których można było tylko się domyślać, obserwując walki na jej twarzy lub zamyślenia w chwilach wolnych od rozmowy. Dlaczego coraz częściej wracała dużo później niż zwykle i milczała? Dlaczego nie chciała przejąć choćby najmniejszej jednostki lęku o to, co się stanie z nimi i z tym krajem, kiedy dojdą do władzy prawicowi populiści? Dlaczego tak łatwo i boleśnie godziła się na zagładę – niech też coś na nas spadnie i skończy to wszystko – mówiła. Dlaczego płakała na widok małej świątecznej karuzeli-pozytywki, dotykając opuszkami palców obracających się powoli drewnianych koników i dlaczego nie znajdowała żadnych słów wyjaśnienia, prócz powtarzanego w nieskończoność: nie wiem?

Na tych zdjęciach Kira wyglądała jak cień, ale kiedy Sabina przyjrzała się jej uważniej, zauważyła, że była całkiem przezroczysta; że prawie jej nie było.

Gdy