Nieczysta gra - Stanisław Sałapa - ebook + audiobook + książka

Nieczysta gra ebook i audiobook

Stanisław Sałapa

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jarosław Kurka budzi się któregoś dnia w całkiem nowej rzeczywistości. Jest rok 1989. Żegnajcie, towarzysze! Idzie nowe. Gospodarczą drogę donikąd zastępuje kapitalizm w swej surowej jeszcze i dzikiej postaci. Odchodzi uładzony i oswojony świat, w którym dyrektor Kurka czuł się bezpiecznie. Jak się zachowa, gdy ostatecznie uświadomi sobie ogrom otaczających go zmian? Czy pozwoli, by zawładnęły nim nostalgiczne wspomnienia? Czy zawalczy o należną mu pozycję i szacunek? Wyścig o odnalezienie swojego miejsca w nowo urządzonym świecie spędza mu sen z powiek. Podobnie jak piękna Katarzyna, z którą nawiązuje wyjątkową relację…

Rzeczywistość nie odbiegała zanadto od snów Jarosława Kurki. Miała coś z sennych koszmarów, tyle tylko że nie dało się jej nijak zatrzymać i odprawić w niebyt. Chwilowa przerwa w obcowaniu z codzienną udręką mogła zaistnieć tylko po zapadnięciu w sen, ale ten wcale nie musiał przynosić wyłącznie wytchnienia, o czym sam miał okazję przekonać się, i to niejeden raz. Dotkliwość bezlitosnej rzeczywistości swoje źródło miała w czasach niezbyt odległych, ba, prawie tak bliskich, że wydawały się wyciągać pomocną dłoń, ale ta pozostawała z każdym przemijającym dniem już tylko blednącym złudzeniem odchodzącej w niebyt nadziei.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 56 min

Lektor: Katarzyna Traczyńska

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdarzenia opisane w książce, a także postacie, są fikcyjne. Bogate doświadczenie zawodowe autora stało się jednak inspirujące dla literackiego kreowania tych zdarzeń i tworzenia postaci, charakteryzujących nową zgoła epokę z jej początkiem, sięgającym roku 1989.

1.

Nad wielkimi obszarami kontynentów rozpościerała się ciemność. W niektórych miejscach wydawała się ustępować jasności, acz nieśmiało i jakby z obawą. Nikt nie mógł przewidzieć wyniku zmagań mocy zła i blasku jutrzenki. Wielu dręczyła niepewność.

Autor

Wszystko stało się w jednej chwili, nagle i poza jakąkolwiek kontrolą. Jarosław Kurka poderwał się i usiadł z rozrzuconymi szeroko nogami na wielkim małżeńskim łożu. Spostrzegł siebie w zaskakującej pozycji w tym samym momencie, gdy ujrzał światło dnia, zalewające sypialnię, wszystkie meble i wyposażenie, a także garderobę, pozostawioną w nieładzie w różnych miejscach. Powiew poranka zmarszczył długą firanę, przedzierając się nieśmiało do wnętrza i dopiero wtedy poczuł zimny pot na całym niemal ciele oraz odrętwienie lewej ręki, a właściwie nadgarstka i napiętego przedramienia. Skierował wzrok w stronę obolałej z wysiłku kończyny. Jak się okazało, ściskał kurczowo masywny, wykonany z twardego drewna, ozdobny element wezgłowia. Uwolnił z uścisku obolałą i zaczerwienioną od wysiłku rękę. Popatrzył z niedowierzaniem na to, co przyszło mu ująć w żelazny uchwyt, wycierając przy tym spoconą twarz w zmierzwione prześcieradło. To miał być przecież niewielki kawałek metalowej balustrady, okalającej wieżę spadochronową, a właściwie jej najwyższy okrągły pomost, przeznaczony do skoków szkoleniowych i treningowych. Nie wiedział, w jaki sposób znalazł się w takim miejscu, chociaż wieża nie była mu obca. Nigdy jednak nie próbował wykonywać skoków ze spadochronem, a sama myśl o czymś takim budziła niemal przerażenie. Na najwyższy pomost wprowadzono go… właśnie nie bardzo wiedział, w jaki sposób to nastąpiło. Wiele wskazywało na podstęp albo jakiś przegrany zakład… A może wepchnięto go tam siłą. Niewykluczone, że wszystkie wskazane przyczyny miały ze sobą związek i stanowiły ciąg zdarzeń, niedający się odtworzyć po raptownym przebudzeniu i opuszczeniu nieznośnych ciemności. Przypięto mu spadochron, doczepiono także w jakiś sposób do liny asekurującej i tłumaczono, że to całkiem bezpieczne i nic złego nie może się wydarzyć. Bronił się, jak potrafił… w ostatniej chwili dosięgnął ręką kawałka balustrady. Miała chyba spełnić rolę koła ratunkowego… i w tym momencie… został ocalony, budząc się z koszmarnego snu. Przez jakiś czas nie zmieniał pozycji, próbując odtworzyć w myślach zdarzenia, które szczęśliwie nie nastąpiły. Zaskoczył go fakt zapamiętania snu. Spośród wielu innych, jakich doświadczył podczas niespokojnych nocy, ten tylko utkwił mu w pamięci, obok snu sprzed bodaj dwóch tygodni. Właśnie usunięte zostały jego ślady w postaci urwanego karnisza okiennego w tej samej sypialni. W towarzystwie kilku jegomości, których twarzy nie widział albo nie zapamiętał, wziął udział w polowaniu na ptactwo łowne. Jarosław Kurka nigdy nie polował, ba… od czasów służby wojskowej nie dzierżył w ręku niczego, co mogłoby strzelać. Nawet spodobał mu się, a jakże, strój, jaki przywdział na tę okazję. Na jawie stroju takiego nie widział i niepodobna przypuszczać, że w jakiś sposób mógłby znaleźć upodobanie w takim okazjonalnym uniformie. Właśnie oddał strzał i mógł spodziewać się trafienia kaczki albo czegoś podobnego. Ptak nie mógł spaść daleko. Udał się w kierunku jego domniemanego upadku, brodząc po podmokłej łące. Schylał się po dogorywającą chyba słonkę kiedy wyraźnie usłyszał odgłos wystrzału, i to całkiem blisko. Może sam wystrzał nie zwróciłyby jego uwagi, wszak to polowanie, ale chwilę po nim nastąpił drugi, i znowu całkiem blisko. Instynktownie przycupnął, próbując skierować wzrok w stronę, skąd nadeszły odgłosy myśliwskich strzelb, a może tylko jednej strzelby – jedno i drugie było możliwe. Dobiegły go niewyraźne głosy, tłumione przez wysokie w tym miejscu szuwary. Zaczął nasłuchiwać, unosząc się nieco, z nadzieją na wypatrzenie osób, które rozmawiały, a co do których nabrał co najmniej wątpliwości, czy są z jego towarzystwa i jakie mają intencje. Ogarnął go niepokój i niemal w tym samym momencie usłyszał:

– Jest tam… Chyba mignął mi kapelusz.

Kurka zamarł, przyjmując pozycję embrionalną w wysokiej trawie, poprzetykanej niewielkimi, nieznanymi mu roślinami, ale wyposażonymi przez łaskawą naturę w duże, mięsiste, ciemnozielone liście. W odległości około dziesięciu metrów przeszło niepostrzeżenie dwóch mężczyzn z twarzami zwróconymi w kierunku przeciwnym od jego okazjonalnej i niepewnej kryjówki. Spojrzeli nawet w jego stronę, ale tylko przez chwilę i jakby bez szczególnego zainteresowania najbliższym otoczeniem. Kiedy nieznajomi oddalili się na odległość, jak mogłoby się wydawać, bezpieczną, Kurka ruszył co sił w nogach, mając za cel linię pobliskiego lasu. Musiał jednak błędnie ocenić odległość, jaka miała dzielić go od nieobliczalnych intruzów, bo usłyszał znowu wystrzał, a niemal jednocześnie ujadanie psów. Zdjął z nóg i odrzucił wysokie, nieco przyciężkawe buty i pognał co sił przed siebie. Robiące dużo hałasu psy wydawały się niechybnie zbliżać, a uciekinier obrał już tylko jeden cel – jak najszybszy skok na najbliższe drzewo. Dobiegał do pnia dorodnego dębu i nie namyślając się wiele, podskoczył do najniższej, ale i tak wystarczająco wysoko położonej gałęzi. Dopadł jej i w tym momencie wylądował na podłodze z urwaną firaną, którą kurczowo trzymał w ręce. Oderwany karnisz uderzył go w głowę, spełniając skutecznie rolę przypisaną zwykle budzikowi.

Więcej snów nie zapamiętał, na tyle nawet, aby próbować dopatrzeć się w nich jakiegoś związku z realiami życia i ogarnąć jakoś ich przesłanie. Jeśli mógł cokolwiek o nich powiedzieć, to z pewnością nic, co niosłoby chwilę przyjemnego sennego odurzenia, pobudzającego dobre samopoczucie. Jedyny sen, który mógł przyozdobić zasępione oblicze Jarosława promiennym nawet wspomnieniem, i tak skończył się dotkliwą porażką. Sen musiał mieć jednoznacznie erotyczny posmak. Jego ręka rozpoczęła obiecującą wędrówkę po całym ciele małżonki i zatrzymała się w miejscu, wskazującym na jednoznaczne zamiary. Tutaj jednak nastąpił kres jej intrygującej penetracji i znieruchomiała… na amen. Zawiedziona małżonka dotrwała dzielnie do poranka, ale nie omieszkała zapytać nocnego zalotnika o jego sen, i to zaraz przy porannej kawie. Szczera odpowiedź, że nic nie pamięta, mogła być najgorszą z możliwych. Miał przechlapane. Próby obrócenia wszystkiego w żart zdały się na nic. Nawet taki niewinny sen wpisywał się w nieznośny ciąg zawiedzionych nadziei w relacjach z Eleonorą. Bardzo chciał jej imponować, a wszelkie zabiegi o prestiż i uznanie dla niego ze strony małżonki obarczała jakaś niemoc, którą on sam zaczął uznawać za zawisłe nad nimi fatum. Nie potrafił nawet ocenić, czy jej dąsy to tylko zwykłe przekomarzanie się, czy coś więcej. Tak czy inaczej, przyszło mu wpisać na poły senny incydent na długą listę porażek, zza których wyglądały lekko pokpiwające oczy Eleonory. A może tak tylko mu się wydawało? Nie umiał znaleźć odpowiedzi i ta udręka stała się niemal nieodłączną towarzyszką jego codzienności.

Rzeczywistość nie odbiegała zanadto od snów Jarosława Kurki. Miała coś z sennych koszmarów, tyle tylko że nie dało się jej nijak zatrzymać i odprawić w niebyt. Chwilowa przerwa w obcowaniu z codzienną udręką mogła zaistnieć tylko po zapadnięciu w sen, ale ten wcale nie musiał przynosić wyłącznie wytchnienia, o czym sam miał okazję przekonać się, i to niejeden raz. Dotkliwość bezlitosnej rzeczywistości swoje źródło miała w czasach niezbyt odległych, ba, prawie tak bliskich, że wydawały się wyciągać pomocną dłoń, ale ta pozostawała z każdym przemijającym dniem już tylko blednącym złudzeniem odchodzącej w niebyt nadziei. Odchodził uładzony świat, w którym Kurka czuł się dobrze. Nie chodziło wcale o ocenę wszystkiego, co składało się na jakość życia w jego nieskomplikowanym egzystencjalnym wymiarze; tutaj jego oceny nie odbiegały od dosyć powszechnie przyjętych. Rzecz w tym, że był to świat oswojony, a on dobrze rozpoznał ścieżki ułatwiające życie. Aby zostać dyrektorem jakiejś państwowej firmy, należało zapisać się do słusznej ideowo, dzierżącej władzę partii, co przyszło mu zresztą bez oporu. Skończył nawet zaocznie studia ekonomiczne, otwierające całkiem nowe możliwości. Obrana droga kariery czyniła go w pełni przygotowanym do objęcia stanowisk wyłącznie kierowniczych. Posiadł pełne przekonanie o tym, że na żadnym innym nie mógłby sobie poradzić.

Czuł się nieco zawiedziony propozycją objęcia stanowiska prezesa zarządu spółdzielni pracy inwalidów. Nie mógł jednak grymasić, to mogło się źle dla niego skończyć. Rekomendacja partii miała swoje znaczenie, a odmowa mogła zwichnąć karierę, nim ta się w ogóle rozpoczęła. Nie czuł się usatysfakcjonowany z jednego tylko powodu – z nazwy spółdzielni. Przebolał ten dyskomfort i rozpoczął, po ponad trzech latach prezesury, zabiegi o objęcie stanowiska w firmie o nazwie co najmniej obojętnej i niebudzącej niefortunnych skojarzeń. Nie był przecież inwalidą i nie dotykała go żadna ułomność. Podczas różnego rodzaju spotkań, zazwyczaj w kręgu kadry menadżerskiej, na informację o tym, jaką firmą kieruje, na twarzach rozmówców prezes Kurka dostrzegał jakby zakłopotanie, pomieszane ze współczuciem albo zaskoczenie jego widokiem, niezdradzającym przecież żadnych defektów. Przetrzymał trudny dla niego czas, aby trafić do miejskiego przedsiębiorstwa gospodarki komunalnej i mieszkaniowej na stanowisko jak najbardziej dyrektorskie. Do pełni szczęścia trochę brakowało, ale poczuł i tak ulgę. Tutaj zastał go wicher dziejowych zmian.

Określenie skali przemian dziejowych wichrem nie wydawało się, wbrew pozorom, zbyt trafne. Wicher ma zdecydowanie charakter gwałtowny, ale wieje zwykle z jednego kierunku. Nie jest to co prawda wielką pociechą, zwłaszcza dla poszkodowanych takim zjawiskiem pogodowym, niemniej tkwi w tym żywiole pewien stopień przewidywalności. Zmianom zachodzącym w kraju należałoby przypisać, przynajmniej w ocenie Jarosława Kurki, raczej cechy charakterystyczne dla pola minowego. Programowe znikanie socjalizmu miało w pewnym stopniu charakter dziejowej burzy, o tyle więc można było snuć przypuszczenia co do kierunku zmian, ale pole zmagań, niezależnie od smagania go wichrem historii, najeżone zostało niezliczoną ilością min. Pojawili się nawet odważni do ich lokalizacji, ale także do rozbrajania. Nowi odważni, wspierani przez wielkich tego świata, a przynajmniej zdecydowanie kibicujący podjętym przemianom, wykazywali dużo chęci, a nawet determinacji. Podejmowali się niejednokrotnie zadań niemal straceńczych, łatwych i przyjemnych wyraźnie jednak brakowało.

Jutrzenka przemian widziana z daleka i z dużej wysokości stabilnych demokracji, opartych na silnych organizmach gospodarczych, to jednak nie to samo, co z trudem ustępująca ciemność przed ledwie pojawiającą się jasnością wśród poszarzałych przez lata mas ludzkich. To, co dla jednych było od lat nieskomplikowane i oczywiste w uładzonym świecie, dla nowych odważnych ukazywało twarz nieznaną.

Jasność miała swoje źródła, nie wystarczało dostrzec ją samą. Dyrektor Kurka doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ten, kto potrafił tworzyć nowe światło i rozniecać go w jasność, to ten, o kogo chodziło w napierających nowinkami czasach. Tak jak do niedawna latarniami wskazującymi kierunek jawiły się różnego rodzaju partyjne instancje i zasiadający w nich partyjni notable, tak obecnie budowano na razie jedną latarnię o mocno skoncentrowanym świetle. Nie znaczy to, że tak miało pozostać. Bynajmniej, kraj pokrywały organizacje lokalne, czerpiące siły z obywatelskiego ruchu nieposłuszeństwa, prawie już dziesięcioletniego. Jednak ci, którzy ogrzewali się ogniem wygasłych już świateł, nie mogli liczyć na zbyt wiele. Mogli się przyglądać z oddali i czekać na łaskawy los. Dla nich powinnością niezbywalną miało być przede wszystkim wystrzeganie się błędów. Z trudem jednak przychodziło im określanie miejsc, gdzie błędów łatwiej uniknąć albo w ogóle się przed nimi ustrzec. To właśnie owe nieznane rejony, przyczajone w ukryciu, podobne do zakamuflowanych i groźnych min. Życie polityczne, gospodarcze i społeczne miało rozpocząć wędrówkę po drodze z mało czytelnymi znakami. Niekiedy wydawać się mogło, że niejeden zdeterminowany wędrowiec, krocząc śmiało, stawia dopiero oznakowania dla innych.

Nagle, jak za wypowiedzeniem zaklęcia, każdy mógł rozpocząć swój prywatny biznes. Stara jeszcze władza wydawała się wyprzedzać czas, dając gospodarczą wolność. Doniosła w swojej treści ustawa zawierała uregulowania wręcz rewolucyjne. Na początku nawet chyba nie od razu dostrzeżono skalę nowości, jakie niosła. Niejeden patrzył na nową zgoła możliwość z niedowierzaniem, ale i z obawą przemieszaną z nadzieją.

W całej gospodarce karty przygotowane zostały do nowego rozdania, a gra toczyć się miała według improwizowanych niekiedy reguł. Podjąć ryzyko czy może okopać się w miejscu znanym, ale tak samo niepewnym? Wyniesione ze starego porządku doświadczenie nakazywało czekać i liczyć na zaproszenie do stolika, aby dostać szansę nie tylko na próbę gry, ale w pewnym stopniu także na współtworzenie jej prawideł. Tylko dostąpienie do takich możliwości pozwalało omijać niebezpieczeństwa, podobne zagrożeniom na ledwie rozpoznawalnym polu walki. Zapraszających nie było jednak wielu, a krąg zapraszanych niezbyt imponujący, chociaż kolejka oczekujących jawiła się jako całkiem spora. Tutaj zapraszający reprezentowali jednak tylko władzę publiczną, a zaproszenie mogło dotyczyć wszystkiego, co związane było z władztwem państwowym i państwowymi przedsiębiorstwami. Zaproszenie oznaczać mogło powierzenie przedsiębiorstwa państwowego do przekształcenia w spółkę prawa handlowego, w tym do wprowadzenia na giełdę, dokonanie jego restrukturyzacji, w tym zbycia jego części, a nawet całości, likwidacji nie wyłączając, sprzedaży inwestorowi zagranicznemu, ale także prywatyzacji na rzecz spółki, utworzonej przez pracowników tegoż przedsiębiorstwa. Niewiele z owych zadań budziło pożądanie, a nawet choćby zainteresowanie. Niemal wszystko rodziło obawę i niepewność, pojawiały się zastępy bezrobotnych. Wymagania od menadżerów w nowych czasach były zdecydowanie inne niż do niedawna. Nieliczni podołali wyzwaniom, chociaż szlify menadżerskie zdobyli znacznie wcześniej. Wielu oczekiwało zaproszenia, aby móc przeczekać i liczyć na łaskawy los, byli i tacy, którzy swoją karierę chcieli oprzeć na zmienionym kierunku politycznym, zakładając, że to tylko zmiana aktorów w znanym spektaklu, opartym na mało oryginalnym scenariuszu.

Nowe czasy oznaczały jednak możliwość odegrania roli niezwykłej. Zapraszającym mógł stać się prawie każdy. To jednak całkowicie nowy obszar działalności prywatnej. Tworzenie choćby spółek wymagało podjęcia współpracy i łączenia sił, zaproszenie w takich sprawach nie oznaczało zaproszenia do wspólnej biesiady, ale do połączenia wysiłków, kwalifikacji oraz kapitałów, nawet w ich skromnym wymiarze. Nowy porządek stwarzał szanse tak wielkie, jak i nieznane. Wolność gospodarcza wabiła, ale niczego nie mogła zapewnić. Dobre to czy raczej niepewne i niewarte ryzyka? A może to tylko chwilowy kaprys losu i gra pozorów?

Dyrektor Kurka nie mógł na razie oczekiwać spokojnych snów. Uświadomił sobie konieczność oswojenia niezbyt lubianych pojęć, takich jak na przykład solidarność, i zupełnie nowych, nieznanych nie tylko jemu. Komitety obywatelskie były przejawem tego całkiem nowego wyłaniającego się świata. Miał przed nimi respekt. Urastały do wymiarów demona, tym groźniejszego, że zupełnie nieznanego. W myślach kołatało się porównanie ze znanymi mu nieźle komitetami, których nie kochał, ale z oswojonymi dało się jakoś żyć. Skłonny był raczej dokonać próby pozostania w starym znanym otoczeniu. Przecież wszystkiego nie da się zmienić – rozważał swoją niełatwą sytuację – a nowe może okazać się tylko zmianą obsady na znanej scenie i w takich rolach, jakie określi wcale nie nowy scenariusz. Cóż mogło się zmienić w przedsiębiorstwie miejskim? Któż miałby realizować zadania dla miasta, jak nie przedsiębiorstwo, którym kierował? Pytania takie pozostawały bez odpowiedzi, adresaci tych pytań, jeszcze nie istnieli – mieli dopiero powstać i wyłonić się z niebytu. Nic nie mogło natchnąć go otuchą i nadzieją.

Z jedynego w zasadzie powodu Jarosław Kurka doceniał fakt zajmowania niezbyt atrakcyjnego stanowiska w spółdzielni inwalidów – producenta nieskomplikowanych narzędzi, ale wypełniającego w poważnym stopniu zadania socjalne. Los oszczędził mu wyzwań, z jakimi przyszło zmierzyć się wielu dyrektorom z większych zakładów przemysłowych, reprezentujących wszystkie możliwe branże przetwórstwa i usług w sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku i czasie późniejszym. Nikt wówczas nie oczekiwał od niego określania się wobec bieżących wydarzeń, w tym także okazywania swoich poglądów i ocen, które miały znaczenie dla pracowniczych załóg, ale również dla tak zwanych instancji partyjnych. Nieostrożny krok mógł spowodować koniec kariery, która przecież ledwie pączkowała. Podziwiał postawy niektórych dyrektorów, którzy na tyle potrafili odnaleźć się w trudnych czasach, że zachowali swoje stanowiska. Nawet ci z dyrektorskiej kadry, którzy zapisali się do nowego związku zawodowego „Solidarność”, z łatwością wyjaśniali, że tego właśnie wymagała sytuacja i konieczność identyfikacji z załogą. Potrzeba zapanowania nad rozhuśtanymi nastrojami wiele tłumaczyła i czyniła zadość potrzebom chwili. Czy owa potrzeba jawiła się tylko jako stosowny, na ten tylko czas, parawan – to całkiem inna sprawa.

Jarosław Kurka nie zapisał się do nowego związku, co w okolicznościach dotyczących firmy, którą kierował, trudno byłoby zaliczyć do wyczynów. Jego notowania nie wzrosły z tego powodu, ale nie zanotował też niczego, co mogłoby zostać zakwalifikowane jako polityczna wpadka. Niewykluczone, że taka właśnie postawa pozwoliła mu później ubiegać się o bardziej atrakcyjne miejsce pracy. Zajął po jakimś czasie stanowisko po dotychczasowym dyrektorze, który bez uzasadnionej potrzeby manifestował zbytnio postawę niesprzyjającej, jak to określano, konsolidacji społecznej wokół zadań, nakreślonych przez partię. Nowa dla niego i oczekiwana zmiana nie trwała jednak zbyt długo. Wszyscy wokół oczekiwali czegoś nowego, ale na czym to miało polegać, nie wiedział nikt. Instynkt podpowiadał o potrzebie wytrwania, ale w czym? W niepewności? Nieudane skoki ze spadochronem i rola zwierzyny łownej nie brały się ot tak, z niczego. Ci przegrani sprzed lat wychodzili teraz z cienia, a Jarosław Kurka doskonale to widział. Czuł się jak rozbitek na wzburzonych morskich wodach, w niewielkiej szalupie, z nader marnymi szansami na uchwycenie pomocnej dłoni. Widział z oddali połyskujący w słońcu złocisty piasek plaż i ludzi zażywających kąpieli. Kołysał się na fali bez możliwości wiosłowania. Brzeg ciągle pozostawał w tej samej odległości. Może zmieni się wiatr, pomyślał. Cóż jednak ze zmiany kierunku wiatru, jeśli nie potrafi się uchwycić jego siły w rozpięty żagiel, ba, nawet nie przyswoiło się umiejętności postawienia go tak, aby niósł łódkę. Sam już nie wiedział, czy to tylko sen, czy dotkliwa rzeczywistość.

*

Do powszechnego użycia wchodziły nowe pojęcia lub pojęcia nieco tylko znane, które do tej pory nie miały jednak cech opisujących rzeczywistość, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Sektor publiczny oznaczał własność państwową, w tym także własność przedsiębiorstw, dla których funkcje właścicielskie wykonywał skarb państwa. Należało jednak zacząć odróżniać go od zadań publicznych, które mogły wykonywać również przedsiębiorstwa prywatne. Komercjalizacja oznaczała poddanie firm państwowych rygorom rynku, w tym rynku kapitałowego. Do powszechnego użytku weszło pojęcie prywatyzacji, na stałe zadomowiła się w publicznej świadomości instytucja giełdy papierów wartościowych, w tym obligacji i obrót nimi. Karierę wręcz zrobiła spółka w jej zróżnicowanych formach prawnych. Własności przywrócono znaczenie, znane od czasów antycznego Rzymu. Zniknął czarny rynek handlu walutami, a kantory wymiany walut wrastały w krajobraz jak kioski z gazetami.

2.

Jasność emanowała z nowego, a jej głównym źródłem była nowa władza. Należało obserwować, jak i gdzie się tworzy, zacierając starannie minione. Nowe oznaczało także potrzebę oglądu spraw własnych, a zwłaszcza poszukania miejsca dla siebie, w nieznanym nikomu porządku.

Autor

Jarosław Kurka doskonale wiedział, że wraz z wyprowadzeniem partyjnego sztandaru z sali obrad ostatniego plenarnego posiedzenia statutowego gremium partia zakończyła swój czterdziestoletni żywot, a kraj wchodził na nowy, trudny do przewidzenia okres swoich dziejów. Nie przeżywał jakoś szczególnie tego wydarzenia. Jeśli mógłby w jakiś sposób określić swój stosunek do zamkniętego rozdziału historii, tak partii, jak i związanego nierozerwalnie z nią ustroju, to dla niego był to tylko kłopot. W istocie zaś cały plik problemów, od zawodowych poczynając, a na towarzyskich kończąc.

Z medytacji nad takimi właśnie dylematami przy służbowym biurku wyrwał go telefon od Kazimierza Raczka, dyrektora Północnych Zakładów Konstrukcji Stalowych w Kryni. Rozpoczynając rozmowę, spostrzegł się w porę, że dzwoni solenizant i sprytnie rozpoczął rozmowę, jakżeby inaczej, od życzeń imieninowych właśnie. O imieninach nie zapomniał, dochodziła ledwie godzina dziesiąta przed południem, nie musiał się śpieszyć z telefonem. Datę czwartego marca miał wpisaną w pamięć. Tego dnia imieniny obchodził sekretarz miejskiej instancji partyjnej, a Jarosław Kurka znalazł się na nieodnotowanej gdziekolwiek liście tych, którzy dostąpili zaszczytu składania życzeń bezpośrednio na ręce towarzysza sekretarza. Tego dnia solenizanta mógł nawiedzić osobiście każdy, ale tylko z owej niepisanej listy wyróżnionych. Inni pozostawiali kwiaty w sekretariacie, razem z wypisanymi życzeniami, tudzież drobnymi upominkami. Jednak alkohol mógł przynieść tylko ów towarzysz z listy, a trunek nie śmiał pochodzić ze źródła innego niż z PEWEX-u. Dobrze odbierana była niestandardowa butelka czegoś mocniejszego, wprost przywieziona z zagranicy. Wypadało pozostać w gościnie u solenizanta uświęcone tradycją pół godziny, a jeśli przybyło się w towarzystwie, czas pobytu zwykle nieco się wydłużał, zwłaszcza jeśli osobą towarzyszącą była kobieta. Wszystko to przeszło do historii.

Kurkę łączyły z Raczkiem dobre relacje, wynikające poniekąd z powodów politycznych. Po wprowadzeniu stanu wojennego z zakładu kierowanego przez Raczka miała zostać wyrzucona, jak to bezceremonialnie określano, siostra Kurki, która piastowała w tej firmie stanowisko zastępcy dyrektora do spraw ekonomicznych. Zdecydowanie zaangażowała się ona w działalność nowych związków zawodowych w latach tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt-osiemdziesiąt jeden, co zostało odnotowane przez czujny i pryncypialny aktyw partyjny zakładu. Raczek miał bardzo dobre zdanie o swojej zastępczyni, a okoliczności zaistniałego konfliktu, przynajmniej w jego ocenie, wynikały raczej z pobudek osobistych i chęci zajęcia zwolnionego stanowiska zastępcy dyrektora. Działalność związkowa, która miała oczywiście miejsce, stanowiła zapewne tylko wygodny pretekst do sfinalizowania zamiaru, przygotowywanego dość zresztą topornie. Prostacka intryga poirytowała samego Raczka. Zmuszony został jednak do likwidacji stanowiska zastępcy dyrektora do spraw ekonomicznych, a w to miejsce utworzenia stanowiska głównego ekonomisty. Swoim zachowaniem i zdecydowaną postawą Raczek zaimponował Kurce. Jego siostra sama wychowywała dwoje dorastających dzieci, po tragicznej śmierci męża. Niewykluczone, że Raczkiem kierowały także inne motywy. Zmarłego tragicznie męża siostry Kurki łączyły z Raczkiem jakieś więzy dalekiego pokrewieństwa, ale nie musiało to mieć istotnego znaczenia. Jeśli zaś miało, okoliczność taka przemawiała raczej za pozytywną oceną dyrektora, biorącego stronę dobrego fachowca w trudnej sytuacji rodzinnej. Wszystko to zbudowało pomiędzy Raczkiem, Kurką i jego siostrą Ireną dobrą atmosferę i z czasem bliskie relacje. Gdyby wszystko ułożyło się inaczej, Raczek zapewne nie zapraszałby Kurki na imieninowe spotkanie.

Czas siermiężnej socjalistycznej gastronomii wydawał się powoli przemijać. Wybrali całkiem niedawno otwarty lokal, ma się rozumieć nieskażony dolegliwościami uspołecznienia wraz z jego przypadłościami. Obaj gustowali zdecydowanie w piwie, a ten akurat napój prezentował się już nie najgorzej, jeśli chodzi nie tylko o dostępność, ale i wybór marek. Kurka nie omieszkał na samym wstępie sprawdzić pamięć Raczka.

– To chyba pierwsze od lat imieniny, kiedy nie mamy nadwyrężonej przyjemności składania życzeń…

– Nie kończ Jarek, bardzo cię proszę…

– W porządku, w porządku… może tylko chciałem być dowcipny…

– No może dowcip nie był taki… dobrze nastrajający… chociaż mój imiennik, o którego nam przecież chodzi, nie budzi jakichś szczególnie negatywnych skojarzeń. Degustowała mnie raczej ta atmosfera… składanego hołdu w miejscu, do którego udawałem się bez ochoty… no powiedzmy, raczej… z powodu uświadomionej całokształtem okoliczności potrzeby…

– Za to ty określiłeś to dobitnie i dowcipnie… uświadomiona całokształtem okoliczności potrzeba… dobre!

– Dobrze, nie licytujmy się. W świetle jupiterów wszystkiego, co nowe… i tak wskażą nam miejsce w szeregu, obok byłego już sekretarza… dla wielu pozostaniemy po wsze czasy skażonymi komuchami.

– Masz, Kazik, zapewne rację. Nie sądzę jednak, aby sama przynależność do partii miała jakieś eliminujące obciążenie… Ważne, co robiłeś albo czego nie zrobiłeś, a powinieneś zrobić…

– Teoretycznie masz, Jarku, może słuszność, ale w praktyce to nie musi być takie proste, wiele kanalii stroić się zacznie w piórka ukrytych demokratów albo kogoś w tym rodzaju. Może założą nową partię… Kto to wie, na jakie wpadną pomysły i na co pozwolą nowe całkiem okoliczności. Wszystko startuje jakby od nowa, wielu zrobi dużo, aby zamknąć historię, a jej roztrząsanie pozostawić przyszłym pokoleniom. Ja raczej się nie piszę na takie scenariusze…

– Masz na myśli coś konkretnego?

– Do konkretów raczej droga daleka, chodzi bardziej o odnalezienie się w nowym porządku i o kierunku rozważań, sprowadzających się do nieskomplikowanego… co ze sobą zrobić. Mam na myśli zdecydowanie własny biznes, ale na tym etapie to tylko kierunek rozważań, trzeba się przyglądać i poszukiwać…

– Sądzę, że z twoim inżynierskim przygotowaniem i doświadczeniem, przecież wieloletnim… podołasz wyzwaniom. A co w firmie?

– W firmie zaczyna się dziać to, co można było przewidzieć. Wyraźnie zmniejszają się zamówienia, a niektóre, nawet złożone dosyć dawno, są wycofywane… Wygląda to marnie. Na ten rok może osiągniemy poziom realizowanych zamówień sięgający pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu procent tego, co mieliśmy dwa lata temu. Nie ma widoków na to, aby tendencja się odwróciła… raczej będzie się pogłębiać sytuacja kryzysowa. Spadek zamówień dotyczy wszystkich kierunków, z których napływały do tej pory.

– Odnoszę wrażenie, że w twojej branży nawet z asortymentu, który produkujecie, nie tak trudno otworzyć coś swojego. Oczywiście trzeba posiadać odpowiednie miejsce, no… ma się rozumieć, trochę ludzi, o co chyba nie tak trudno. Mam tutaj na myśli produkcję niezbyt złożoną… nieskomplikowaną… chodzi mi o skalę trudności, takich do pokonania, bez konieczności posiadania drogich maszyn i tak dalej…

– Dobrze to odczuwasz, Jarku. Skoro zabrnęliśmy w takie tematy… zdradzę ci pewien pomysł… będziesz trzecią osobą wtajemniczoną. Nie muszę prosić cię o dyskrecję z powodów dla mnie oczywistych. Nie jest to jakaś wielka tajemnica, ale takie sprawy wymagają po prostu zwyczajnej ciszy. Mam w firmie fajnego inżyniera, facet nie tylko ma pomysły, ale naprawdę jemu chce się coś zrobić… To całkiem nieźle rokuje. Przyszedł do mnie blisko dwa lata temu, z pewnymi projektami… pokazał trochę rysunków i tak zaczęliśmy przebywać coraz częściej we dwóch. Po kilku takich spotkaniach doszliśmy do wspólnego wniosku, że projekty, nad którymi pracujemy, są naszą prywatną sprawą. Nie pracujemy nad nimi jako pracownicy firmy i nie ujrzą one światła dziennego w Północnych Zakładach Konstrukcji Stalowych. Ustaliliśmy to ostatecznie około rok temu. Nie byłoby problemów z wdrożeniem do produkcji co najmniej dwóch naszych projektów, ale ich atrakcyjność rynkowa z pewnością utonęłaby w kosztach, jakie generuje nasza firma. Nie sądzę, aby mogło ją cokolwiek uratować…

– Rozbudziłeś moją ciekawość…

– Wiem… wiem, nie chodzi o budowę statku kosmicznego, ale o trzy produkty, które mogą mieć szanse powodzenia. To modułowy system rusztowań dla budownictwa, drugi to przesuwne szalunki, także dla budownictwa, no i trzeci to ramowy podnośnik hydrauliczny. Może te dwa pierwsze produkty na pozór nie są specjalnie niczym nowym, ale to tylko tak może się wydawać, bo te dotychczasowe przypominają jedynie z nazwy.

– Brzmi interesująco…

– Interesujące brzmienie, Jarku, to o wiele za mało. Wiemy, jak to robić, ale trzeba mieć gdzie, no i kilka maszyn. Na nowe nas nie stać, ale te, które mam na myśli, są jeszcze niezłe. Sytuacja do wykonania jakiegoś ruchu jednak musi dojrzeć…

– Nie musisz tego potwierdzać… domyślam się, gdzie one się znajdują…

– Pewnie dobrze się domyślasz! Na tym etapie nie da się jeszcze nic zdziałać… chodzi także o sytuację prawną całego majątku przedsiębiorstw państwowych, to chyba jakiś czas potrwa…

– No właśnie, wspomniałeś o sytuacji prawnej majątku przedsiębiorstwa, a mnie przypomniała się ta nowa inwestycja twojej firmy, to chyba przy ulicy Piaskowej? Dobrze zapamiętałem?

– Dobrze, dobrze… ale to dzisiaj uwiera jak kamień w bucie, którego niepodobna usunąć. Można całą sytuację związaną z tą inwestycją nazwać zdecydowanie dosadniej, a najgorsze przymiotniki nie oddadzą i tak stopnia frustracji. To po prostu niewypał i katastrofa…

– I nic nie da się z tym zrobić? Mam tu na myśli… sprzedaż…

– Jarek, ale co sprzedaż… rozpoczętą budowę dużej hali? Niedługo wszyscy będą mieli za dużo hal, warsztatów, magazynów i w ogóle wszystkiego. Niewykluczone, że ja sam byłbym zainteresowany, ale jeszcze nie pora na jakieś ruchy. Budowa tej hali może się jeszcze odbić czkawką, tyle tylko że odpowiedzialnych już nie będzie, bo nawet teraz trudno byłoby kogoś wskazać, a poza tym… wszyscy chcieli dobrze. Rok temu odszedł od nas dyrektor do spraw inwestycji, to on ją prowadził i o nią zabiegał, nawet w ministerstwie, bo to po trosze inwestycja, wpisująca się w program ministerialny o… bardzo długiej nazwie… mniejsza o nazwę, już jest bez znaczenia. Wszyscy poruszamy się po niepewnym gruncie… wszyscy prawie, tylko czekają. Ta hala to nasza inwestycja, ale podpięta właśnie pod ten ministerialny program, który zdobi już tylko szuflady. Jarek, zważ, że przed chwilą powiedziałem ci o skali zamówień, która czyni naszą firmę nawet w tej chwili… za dużą, kumasz?

– Rozumiem, to jakiś koszmar i błędne koło…

– Chłopie, ty się ciesz, że wylądowałeś w firmie komunalnej, tam przecież nie zmniejszą produkcji, zamówienia są bez zmian…

Raczek celowo i chyba z odrobiną uszczypliwości starał się zmienić temat. Powodem mogła być sylwetka Krzysztofa Płatka, która przewinęła się szybko za oknem. Płatek był dyrektorem przedsiębiorstwa ciepłowniczego w Kryni. Raczek zaprosił go, podobnie jak Kurkę, na spotkanie imieninowe do Ballady. Kurka z Płatkiem znali się od lat – razem kończyli liceum, i jak się okazało, los zetknął ich ponownie. Obaj znaleźli się na stanowiskach dyrektorskich w gospodarce komunalnej. Raczek poznał Płatka przez Kurkę i często spotykali się tylko w takim wąskim gronie. Nie oznacza to, że preferowali tylko tak wąskie grono, bynajmniej. Rzecz w tym, że na szerszym forum pewnych tematów nikt nie podnosił, a jeśli zachodziła potrzeba, omawiało się niektóre sprawy w gronie zdecydowanie węższym. Wymieniona trójka stanowiła taką właśnie wąską grupę. Raczek nawet lubił spotykać się z nimi, przywiązywał wagę do różnego rodzaju informacji „z miasta”, a Kurka i Płatek takimi właśnie informacjami często dysponowali, i to nawet z pierwszej ręki. Pewna doza uszczypliwości ze strony Raczka wynikała z ogólnego traktowania przedsiębiorstw komunalnych jako drugorzędnych w porównaniu z przedsiębiorstwami przemysłowymi. Przejawem tej drugorzędności miał być obecnie nawet brak zagrożeń dla tych przedsiębiorstw, które bez względu na wszystko będą i tak istniały. Tak jak przebijała w takiej ocenie pewna pobłażliwość, tak w takim samym stopniu można byłoby dopatrywać się w takim podejściu nutki zazdrości. Raczek dał wyraz swojej pozornej wyższości w słowach powitania Płatka.

– Witaj, Krzyśku, człowieku bez problemów, podobnie zresztą jak twój przyjaciel Jarosław.

– Witaj, witaj, zazdrośniku – skwitował zaczepkę Płatek – czyżby twoje problemy nabrały takiej miary, że próbujesz topić swoje żale w taki to sposób.

– Odrobinę muszę wam dokuczyć, chociaż z drugiej strony… nie mam wcale przekonania, że macie spokój. Ja za przeciwnika mam wszystko to, co składa się na tak zwany rynek, ale wy macie nad sobą prezydenta miasta z armią urzędników, no i… tysiące odbiorców waszych usług, a wiemy, jak to wszystko wygląda. Chyba nie chciałbym się zamienić.

– Odnoszę wrażenie, że zaczniemy licytować się nad skalą naszych niedoli. Każdy z nas miał problemy i dalej z całą pewnością one właśnie pozostaną z nami. My z Jarkiem wiemy przynajmniej, co należy do naszych zadań. Ciepłownictwo było, jest i będzie potrzebne, podobnie jest z branżami firmy Jarka. W jaki sposób będziemy realizować te zadania, okaże się po wyborach, a te już odbędą się niedługo. Nie wiem, czy po nich tak zaraz wszystko okaże się jasne. My z Jarkiem jeszcze poczekamy… my mamy służyć mieszkańcom. Nowa władza będzie miała wiele do powiedzenia, w jaki sposób będziemy to robić. Takie są na dzisiaj nasze problemy. Prawdę powiedziawszy, ja też z tobą, Kazik, nie chciałbym się zamienić. Odnoszę wrażenie, że ciebie czekają wyzwania zupełnie innej natury, nieporównywalne z naszymi. Chyba też mógłbyś powiedzieć, że nie dokonałbyś z nami zamiany. Nie popełnię z pewnością błędu, jeśli stwierdzę lapidarnie, że stal i inne metale to po prostu twój żywioł…

– Wygląda na to, że każdy z nas jest w jakiś sposób usatysfakcjonowany na swoim miejscu – próbował podsumować dyskusję Kurka.

– To chyba dobrze – zgodził się Raczek. – Macie rację, moja dziedzina metalowych konstrukcji to jest mój żywioł… Przegram albo wygram, trudno! To jednak moja przyszłość.

– Mam wam coś do zakomunikowania – zaczął ostrożnie Kurka. – Padło tutaj słowo o wyborach… Wyobraźcie sobie, że Irena zgodziła się w nich startować… do Rady Miasta w Kryni.

– Niech mnie diabli! W dniu imienin nie mogłem usłyszeć lepszej wiadomości. – Raczek odniósł się do niewątpliwej niespodzianki niemal z entuzjazmem. – Panowie, proponuję toast za Irenę, to taka dzielna dziewczyna! Co za niespodzianka! Jarek, masz wspaniałą i dzielną siostrę!

– Ja też się cieszę, mam jednak trochę wątpliwości, jaka może być reakcja… no wiecie, ja dyrektorem przedsiębiorstwa miejskiego, moja siostra radną…

– Chłopie, a kto dzisiaj wie, że to twoja siostra, a poza tym jakie to ma znaczenie, człowieku!? Ty jesteś Kurka, a ona Sarnecka… Będziesz biegał po mieście z wypisanym wielkim hasłem, że jesteście rodzeństwem?! Litości! – zareagował zdecydowanie Raczek.

– Jarek, trochę umiaru w ocenie, człowieku, kto wie, jak dalej wszystko się potoczy! Decyzja twojej siostry jest nie tylko słuszna, ale trzeba próbować budować na tym swoją pozycję… chyba nie ma potrzeby wygłaszania wykładu na taki temat – ocenił bez skrupułów Płatek.

– Nie powiem! Podejmujecie temat w lot! Chyba tak trzeba… budować wszystko od nowa. Nowe czasy, nowe potrzeby… nowe układy – zadumał się na chwilę Kurka.

– Otóż to właśnie! Jarek, zauważ, że dzisiaj ponad wszystko pierwszorzędną wagę ma informacja. Skąd będziesz miał wiedzę, co się dzieje? Jakie plany ma nowa władza i co zamierza? Sądzę, że ci z komitetu obywatelskiego zapełnią całą radę, warto wiedzieć, kto ze znanych nam osób, poza Ireną, startuje jeszcze z tej listy – kontynuował zdecydowanie Płatek.

– Spokojnie, Krzysztof, nie jest ważne, kto kandyduje, ale kto zostanie wybrany! Z całą pewnością Irena ma tam znajomych. Poczekajmy do wyborów. Ważne, aby mieć jakikolwiek punkt zaczepienia, sądzę, że nasze oczekiwania spełnią się. – Kurka wydawał się tworzyć nieco lepszy nastrój i tchnąć odrobinę optymizmu w szarawy klimat nieciekawej pory roku.

Cała trójka nie