Niebo nad jej głową - Klaudia Bianek - ebook + książka

Niebo nad jej głową ebook

Klaudia Bianek

4,3

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Ostatni tom serii „Jedyne takie miejsce”! Autorka miłosnych opowieści zabierze was w kolejną śmiałą podroż!

 

Adrian pracuje jako barman w bardzo znanym sopockim klubie. Wyrwał się z małej mieściny i ułożył sobie życie na własnych zasadach: nie chciał studiować ani godzić się na to, by ktoś decydował za niego w jakiejkolwiek sprawie. Mężczyzna pragnął uwolnić się od ran zadanych mu w przeszłości i dowiedzieć się, kim naprawdę jest. Ale czy już to odkrył?

 

Blanka dopiero co skończyła osiemnaście lat i wkracza w dorosłe życie. Wychowana w domu dziecka nauczyła się pokonywać przeciwności. Los zaś zmusił ją do podjęcia wielu trudnych decyzji. Naznaczona stratą chce odnaleźć własną ścieżkę. Niespodziewanie na jej drodze staje pewien nieznajomy. Dziewczyna nie wie, czy komukolwiek pozwoli się dotknąć naprawdę – czule i z namiętnością. Niektóre bariery trudno przełamać.

 

Jedno miejsce połączy losy tej dwójki. Jedno spojrzenie zmieni ich przeznaczenie. Jeden pocałunek sprawi, że niebo nad ich głowami przyjmie kolory szczęścia!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (66 ocen)
35
18
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
27niebieska

Dobrze spędzony czas

okropne zakończenie
10
NikaSztangierska

Dobrze spędzony czas

Ta część podeszła mi zdecydowanie najmniej z pośród wszystkich. Brakowało mi tego "czegoś" między bohaterami, niemniej jednak warto sięgnąć po tę pozycję.
00
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia, gorąco polecam
00
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą serię. Warto👍
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Klaudia Pankowska-Bianek, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

 

Redakcja: Ewelina Sikora-Chodakowska

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Zientek

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Zdjęcia na okładce:

© Michael Heffernan | gettyimages.com

© heibaihui | shutterstock.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-69-0

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci,

miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki.

Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych

jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziadkowi Heniowi.

Bo Ty też zabrałeś kiedyś Babcię na molo.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ludzie znają dziś cenę wszystkiego,

nie znając wartości niczego…

 

Oscar Wilde

 

 

 

 

 

 

Blanka

 

 

 

 

 

Kawa… Przez wielu nazywana napojem bogów. Dla mnie był to po prostu nieodłączny element dobrego początku każdego dnia. Stałam przy zakurzonym oknie w mojej zapuszczonej, błagającej o remont kawalerce, obserwując kłócącą się na dziedzińcu parę. Wyglądało to na poważny konflikt natury śmieciowej, bo to właśnie duży, metalowy kontener znajdował się w centrum całej awantury, obserwowanej przez wychylających się z okien, żądnych sensacji sąsiadów.

Objęłam palcami duży, porcelanowy kubek z czarnym kotem, który dostałam trzy lata temu na święta Bożego Narodzenia. Od codziennego używania nabawił się już kilku odprysków i cienkiej, póki co niegroźnej siateczki pęknięć wewnątrz. Nie byłabym w stanie zliczyć, ile litrów kawy pomieścił przez ten czas… To tylko kubek, przedmiot, rzecz martwa, a miał dla mnie ogromną wartość i wielkie znaczenie. Chociażby dlatego, że dostałam go od przemiłej pani Gabrysi, która od dnia, gdy trafiłam do bidula, otoczyła mnie swoją szczególną opieką i sprawiła, że lata spędzone w tamtym miejscu nie wydawały się takie straszne. Była tam jedyną osobą, którą darzyłam jakimikolwiek uczuciami. Reszta opiekunów, inne dzieciaki… Odnosiłam się do nich absolutnie obojętnie. Tylko nie do niej. Tylko nie do pani Gabrysi.

Dopiłam kawę, a następnie umyłam kubek w wołającym o pomstę do nieba zlewie, po czym wytarłam naczynie kupionym niedawno ręcznikiem kuchennym i odłożyłam je na blat. Moja kuchnia była tak mała, że stojąc w miejscu, mogłam dosięgnąć szafek, miniaturowej lodówki z odzysku, zlewu, a także wyjrzeć przez okno, żeby poobserwować nadal kłócącą się przy śmietniku parę.

Przeszłam do niewiele większego od kuchni pokoiku, gdzie leżał mój jednoosobowy materac, a zaraz obok nierozpakowany karton z minimalną liczbą rzeczy osobistych, jaką posiadałam. Zerknęłam z politowaniem na starą, rozklekotaną komodę bez uchwytów i raz jeszcze zastanowiłam się, czy powinnam wkładać tam swoje ubrania. W pomieszczeniu panował półmrok, bo okno było tak brudne, że praktycznie nie przepuszczało światła, a zwieszająca się ze ścian tapeta tylko dopełniała rozpaczliwego obrazu kawalerki. Została mi podarowana ze Skarbu Państwa. Wprowadziłam się do niej kilka dni temu, lecz w pierwszej kolejności zabrałam się nie do sprzątania, a do szukania pracy, bo na starcie nie dysponowałam funduszem na jakikolwiek remont tej niewielkiej, przeznaczonej tylko dla mnie przestrzeni. Miałam szczęście, bo udało mi się zdobyć zatrudnienie jako kelnerka w popularnym sopockim klubie „Spaceship”. Sezon rozpoczął się na dobre, turyści zjechali się tłumnie z całej Polski, a właściciele wywiesili ogłoszenie, że szukają kogoś do obsługi. Co prawda nie była to praca moich marzeń, a służbowy uniform, który dostałam, czyli krótka, zdecydowanie zbyt wydekoltowana czarna sukienka, wywoływał moją konsternację, ale – jak to się mówiło? – na bezrybiu i rak ryba, a jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. No to postanowiłam polubić pracę w „Spaceship”, z uśmiechem nosić skąpy strój, a później kawałek po kawałku doprowadzać moją kawalerkę do stanu używalności. Podobno żadna praca nie hańbi, a ja naprawdę potrzebowałam pieniędzy. Dom dziecka wypełnił swoje obowiązki, osiągnęłam pełnoletniość i teraz musiałam radzić sobie sama.

Dziś miałam zacząć i ze strachu żołądek ścisnął mi się tak bardzo, że nie byłam w stanie zmęczyć nawet kromki chleba z pomidorem. Wchodziła mi tylko kawa, chociaż zdawałam sobie sprawę, jak bardzo niezdrowo pić ją na czczo. To mogło się skończyć wrzodami żołądka za kilka lat.

Postanowiłam wykorzystać pierwszy, słoneczny dzień lipca i umyć te koszmarnie zapuszczone okna, żeby do środka wreszcie dostało się więcej światła. W sklepie znajdującym się kilkaset metrów od mojej kamienicy kupiłam płyn do szyb, jakieś wiaderko, ścierki i ręczniki papierowe. W bidulu nauczono mnie wypełniać wszystkie obowiązki domowe. Tam nie było sentymentów, każdy z nas miał przydzielone zadania i musiał je wykonywać. Szkoła i nauka to jedno, ale przygotowanie nas do dorosłego życia to już zupełnie coś innego. Podczas gdy moi rówieśnicy złorzeczyli na opiekunki za to, że kazały nam na przykład myć ubikacje, ja starałam się do tego jak najlepiej przykładać, bo wiedziałam, że kiedyś będę musiała zadbać o porządek we własnym domu, a u mojego boku nie pojawi się nagle troskliwa mama, która pokaże mi, jak się wszystko robi.

Bo ja nie miałam mamy. Kobieta, która wydała mnie na świat, była ćpunką. Facet, który mnie spłodził, był ćpunem. Oboje dawali w żyłę, wciągali i palili, odkąd pamiętam… Dlatego im mnie zabrano. I całe szczęście, bo pewnie miałabym w życiu tak samo przesrane jak oni. Dom dziecka mnie uratował. Dzięki niemu nie poszłam w ich ślady i zamiast zostać młodocianą narkomanką, stałam się kimś, kto brzydził się dragami najbardziej na świecie.

Jakiś rok temu pani Gabrysia poprosiła, żebym poszła do gabinetu dyrektorki, bo ta miała dla mnie jakąś informację. Na ułamek sekundy przeraziłam się, sądząc, że ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, żeby mnie adoptować. Nigdy nie chciałam zostać adoptowana. Przez osiem lat mojego pobytu w bidulu próbowano dwukrotnie, lecz ja w obu przypadkach zniechęciłam zainteresowanych tak skutecznie, że zrezygnowali i dali mi święty spokój. Było mnóstwo innych dzieciaków, które marzyły o normalnym domu i rodzicach. Nie chciałam zabierać szansy komuś, kto bardziej zasługiwał na to, żeby być kochanym. Wtedy, na rozmowie w gabinecie dyrektorki, dowiedziałam się, że moja „matka” zaćpała się na śmierć, a typ nazwany przez siedzącą za biurkiem kobietę moim „ojcem” wyszedł z ich meliny, nie zabrawszy ze sobą żadnych rzeczy osobistych, i zaginął. Dwa dni później przekazano mi informację, że znaleziono go gdzieś w rowie. Martwego, oczywiście.

Nie żałowałam ich. Nie czułam żadnego smutku, ukłucia w okolicach serca czy łez szczypiących pod powiekami. Od lat pracowali na taki koniec. Nie szanowali zdrowia, a potem byli tak głęboko uzależnieni, że nie dało się ich uratować.

Chciałam żyć inaczej. Normalniej. Chciałam pracować, mieć zawsze czyste mieszkanie i najzwyczajniej w świecie dobrze się prowadzić. Dlatego nawet ta zapuszczona kawalerka sprawiała mi radość. Bo dostałam własny kąt. Po raz pierwszy w życiu miałam przestrzeń tylko dla siebie. Bez dzielenia pokoju z innymi dzieciakami, bez znoszenia ich rozmów, śmiechów i krzątaniny, gdy marzyłam, by już zasnąć.

Może to nie był idealny, wymarzony początek.

Ale był mój. Dostałam szansę na nowy start i zamierzałam ją wykorzystać najlepiej, jak to tylko możliwe.

 

 

Wieczorem ze skrytki w piwnicy wyprowadziłam mój stary składak, który odrestaurował mi nieco pan Staszek, woźny w domu dziecka, i pojechałam do klubu „Spaceship”. Po drodze cieszyłam oczy widokiem promieni zachodzącego słońca na horyzoncie Morza Bałtyckiego i wczasowiczów przechadzających się promenadą. Przy popularnym sopockim molo zatrzymałam się na moment, żeby podziwiać latające wokół mewy. Powietrze było przyjemne i słone, niebo przybierało barwy czerwieni i żółci przechodzącej w kolor pomarańczowy. Sopot wyglądał magicznie. W chwilach takich jak ta cieszyłam się, że właśnie to miasto wybrałam na swoje miejsce do życia.

Klub „Spaceship” znajdował się blisko centrum. Był to olbrzymich rozmiarów budynek, który jednak z zewnątrz wyglądał raczej niepozornie – jeśli nie liczyć ogromnego, połyskującego szyldu z nazwą miejsca, którą otaczały planety i statki kosmiczne. Logo nie przedstawiało się ani trochę kiczowato, lecz wywoływało efekt WOW. Pozostawiłam rower przy znajdującym się w pobliżu sklepie spożywczym, poprawiłam szorty oraz bluzkę i ze ściśniętym żołądkiem ruszyłam do „Spaceship”.

Stojący przy wejściu ochroniarz – olbrzymi, ubrany na czarno, z tribalami na potężnych ramionach, robiący spektakularne wrażenie – zapytał mnie o nazwisko, chyba tylko dla formalności, bo zapowiedziałam wcześniej, o której przyjdę, po czym skinął sztywno swoją ogoloną na łyso głową i wpuścił mnie do środka. Wnętrze klubu było ciemne, lecz od samego progu bardzo ekskluzywne. Podświetlana podłoga sprawiała wrażenie, jakby kroczyło się wśród gwiazd. Ściany mieniły się jak nocne niebo, wszechobecne lustra pozwalały spojrzeć na swoje odbicie, ale i zapewne przekonać się, jak ogromny jest wyraz zachwytu na twarzach innych gości. Po opuszczeniu długiego, rozgwieżdżonego korytarza wychodziło się na ogromną salę.

To dopiero odbierało mowę…

Parkiet mienił się dokładnie tak samo jak podłoga w korytarzu. Bar zbudowany był tak, żeby przypominał statek kosmiczny. Pod wysokim sufitem zamontowano platformy i rozmieszczone na różnych wysokościach boksy, które kształtem przywodziły na myśl planety układu słonecznego. Światła, w jednych miejscach przygaszone, w innych wręcz rażące, sprawiały, że wnętrze wyglądało ekskluzywnie i zachwycająco. Rozmach, z jakim wszystko zostało urządzone, naprawdę przyprawiał o zawrót głowy.

Miałam pracować w najpopularniejszym klubie w Trójmieście, a może i nad całym Bałtykiem. Jak to w ogóle możliwe?

Los najwyraźniej stwierdził, że chce się do mnie uśmiechnąć…

Po kilku minutach wgapiania się w kosmiczne dekoracje i detale, które stanowiły niesamowitą całość, w końcu zmusiłam nogi do współpracy i skierowałam się do ogromnego baru, gdzie wedle wcześniejszych zapowiedzi powinna kręcić się menadżerka „Spaceship”. Wyciągnęłam z kieszeni szortów telefon i upewniłam się co do imienia i nazwiska kobiety, z którą miałam się spotkać za kilka chwil.

Gloria Soletto. Okej. Zapamiętam.

– Hej – rzuciłam, dostrzegłszy nieopodal jakiegoś chłopaka.

Odwrócił się, stawiając na stoliku skrzynkę z alkoholem.

– Hej – powiedział powoli i ledwie dostrzegalnie zmarszczył brwi. Zaraz jednak najwyraźniej zrozumiał, kim jestem i po co przyszłam, bo uśmiechnął się lekko i uniósł palec do góry. – Daj mi chwilę.

Zniknął w bocznym wejściu i tak jak zadeklarował, po dosłownie chwili wrócił w towarzystwie bardzo barwnej istoty. Miała niebieskie włosy, duże oczy, kolczyk w wardze i mnóstwo kolorowych tatuaży – pokrywały niemal każdy odkryty skrawek jej ciała. W czarnych szortach i topie wyglądała świetnie, eksponując nie tylko swoje dziary, ale także nienaganną figurę. Zdmuchnęła z oka kosmyk włosów, który jej przeszkadzał, i uśmiechnęła się, podchodząc do mnie z wyciągniętą ręką.

– Ty pewnie jesteś Blanka, tak? – zagadnęła dziarsko, a ja od razu dostrzegłam błysk srebra w jej języku.

Jakoś mnie nie zdziwiło, że miała tam kolczyk. Och, w pępku też. Dopiero teraz to zauważyłam, gdy znalazła się bliżej, bo połyskujący kamień tonął w oceanie kolorowych tatuaży obejmujących także odsłonięty fragment brzucha. Tylko dłonie, twarz i szyja nie zostały naznaczone tuszem.

– Tak, zgadza się – odpowiedziałam, ściskając jej dłoń.

– Gloria, barmanka i menadżerka „Spaceship” – wyjaśniła od razu, puszczając do mnie oko. Zerknęła na trzymaną w dłoni podkładkę z logo klubu i coś zanotowała, mamrocząc pod nosem. – Okej, a więc do rzeczy. Twoim zadaniem będzie obsługa klientów, którzy wykupili boksy. Cała reszta obsługuje się sama, bo po prostu zamawia alkohol przy barze, lecz ci, którzy zapłacili za lożę, oczekują przyniesienia trunków do stolika. Na zmianie jesteście w piątkę: ty, Wiktoria, Kasia, Ewelina i Karolina. Przydział, który ci wyznaczę, jest stały, więc interesują cię tylko ci klienci, którzy siedzą w twoich boksach. Dziewczyny tak samo muszą zatroszczyć się o swoich. – Zerknęła ponownie w rozpiskę przypiętą do podkładki, coś zapisała i popatrzyła na mnie z uśmiechem. Sięgnęła dłonią do kieszeni szortów i wyjęła gumę do żucia. – Chcesz?

Zaprzeczyłam ruchem głowy. Włożyła drażetkę do ust i kontynuowała:

– Mamy pięćdziesiąt boksów. Ty będziesz odpowiadać za te dziesięć, które znajdują się za ścianą.

– Za ścianą? – zdziwiłam się.

– Tak, stąd ich nie widać, ta platforma – przerwała i wskazała długopisem na przejście wiszące nad barem – prowadzi do drugiej części klubu. Chodź – poleciła i ruszyła na górę po schodkach.

Podążyłam za nią, w duchu dziękując Bogu, że nie mam lęku wysokości. Gloria wydała mi się bardzo skupioną na celu i konkretną kobietą, więc nie wyobrażałam sobie, jak by zareagowała, gdybym jej powiedziała, że nie dam rady spacerować po platformie z drinkami, bo boję się wysokości.

Miałam swoje lęki, jak każdy normalny człowiek. Szczęście w nieszczęściu, jakim jest wychowywanie się w domu dziecka, polega na tym, że tam nie ma miejsca na tanie sentymenty i płacz, bo pająk spaceruje po ścianie. Tam trzeba wykazywać siłę i odporność na głupoty. Chociaż opiekunki się starały, chociaż dbały o nas i przytulały, ile tylko mogły, to jednak każdy zdawał sobie sprawę, że po skończeniu dyżuru wracają do domów i tam mają swoje własne dzieci. A my wszyscy byliśmy dla tych kobiet po prostu pracą. Obowiązkiem. Sposobem na zarobienie pieniędzy niezbędnych, by żyć i utrzymywać swoje rodziny.

Wypracowałam sobie umiejętność nieprzejmowania się pierdołami. A lęk wysokości, podobnie jak strach przed pająkami czy myszami, był dla mnie pierdołą. Kiedy inne dziewczynki wzdrygały się na widok żaby, ja brałam ją w dłoń i odnosiłam w bezpieczne miejsce. Gdy koleżanki ze szkoły bały się chrabąszczy, miałam z tego niezły ubaw.

Moje lęki sięgały głębiej. Zrodziły się z bolesnych doświadczeń, wspomnień, które za wszelką cenę chciałam wyprzeć. Czasem wydawało mi się, że zblakły, jakby przestawały istnieć, zaczynałam czuć się pewnie, łapać coraz śmielsze oddechy, uśmiechać się i wtedy… wszystko wracało. W snach.

Otrząsnęłam się i skupiłam na słowach Glorii.

– Tu będą twoi goście – powiedziała, gdy dotarłyśmy do drugiej części klubu.

Zeszłyśmy z platformy po schodkach. Rozejrzałam się po ciemnym jak nocne niebo otoczeniu, rozjaśnianym przez miliony malutkich lampek imitujących gwiazdy. Boksy rozmieszczone były wokół owalnego, podświetlanego parkietu, który wyglądał jak droga mleczna. Nie wiem, kto projektował wnętrze „Spaceship”, ale miałam dwa typy: albo to jakiś człowiek z nieograniczoną wyobraźnią, albo wariat. Stworzył klub ekskluzywny, ogromny, zachwycający galaktycznym wnętrzem. Zbudowanie czegoś takiego musiało zająć mnóstwo czasu i pochłonąć niewyobrażalną ilość pieniędzy. Sądząc jednak po popularności tego lokalu, to koszty zwróciły się już dawno, a teraz miejsce przynosiło czysty zysk. Tętniło przecież życiem przez cały rok, nie tylko podczas wakacji.

– Blanka?

– Tak? – Spojrzałam na Glorię.

– Jesteś śliczną dziewczyną. Musisz się liczyć z tym, że czasem znajdzie się jakiś burak, który przestanie panować nad swoimi łapami. Wiesz, co wtedy masz zrobić? Idziesz do ochroniarza Marka i mówisz, który delikwent nie okazuje ci szacunku. Marek zajmuje się wyłącznie waszym bezpieczeństwem. To klub na poziomie i nikt nie będzie tolerował świńskiego zachowania. Zapamiętaj to, dobrze?

Jej słowa sprawiły, że w pierwszej chwili po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Jeden z moich największych lęków. Niechciany, nachalny, krzywdzący dotyk. W pracy takiej jak ta trzeba się z tym liczyć. Ale fakt, że szefostwo nie dawało przyzwolenia na tego typu zachowania, był pocieszający i szalejące w moim wnętrzu demony zaraz się uspokoiły.

– Dobrze, będę o tym pamiętać – potwierdziłam.

Gloria, jakby usatysfakcjonowana moim zapewnieniem, uśmiechnęła się, puściła dużego balona z gumy i przeszła do kwestii formalnych, którymi były: umowa na czas próbny, godziny pracy, wymagany strój, podstawowe zasady kultury i obsługi klientów, a także wynagrodzenie. Zaszyłyśmy się w jednym z boksów, siedząc wygodnie na skórzanych, srebrnych kanapach. Rozmawiałyśmy długo, z początku o tym, co konieczne do ustalenia, a później na nieco luźniejsze tematy. Gloria chciała mnie poznać, a że najwyraźniej dostrzegła, iż niezbyt łatwo przychodzi mi opowiadanie o sobie, to z niespotykaną energią zaczęła mówić o swoich obowiązkach, zarówno jako menadżerki, jak i barmanki. Goście zdarzali się różni, większość kuriozalnych sytuacji można było zakwalifikować jako śmieszne lub żenujące, bo rzadko działo się coś niebezpiecznego. To miejsce miało nie tylko niesamowity klimat, ale także jasno określone zasady – odnośnie do stroju, ale przede wszystkim zachowania. Złamanie którejkolwiek z nich skutkowało wyprowadzeniem klienta z klubu i zakazem wstępu.

„Spaceship” miał aż cztery bramki, dzięki czemu wpuszczanie ludzi szło sprawnie – w końcu sam klub mieścił kilkaset osób. Każdy gość podlegał szczegółowej weryfikacji, bo żeby się tu dostać, trzeba było znajdować się na liście.

Paulo Soletto, właściciel „Spaceship” i starszy brat Glorii, zatrudniał na stałe sześćdziesiąt osób. Kelnerki, barmanów, ochroniarzy, tancerki, a do tego DJ-ów, którzy bezbłędnie rozkręcali każdą imprezę przez cały rok.

– Chodź, pokażę ci, gdzie jest szatnia i twoja szafka, żebyś mogła się przebrać – powiedziała w końcu Gloria, gdy wszystko omówiłyśmy, a zegarek w telefonie wskazał godzinę dwudziestą. – Startujemy o dwudziestej drugiej, ale możesz już się przygotować. Pokażę ci jeszcze to i owo – dodała, uśmiechając się.

Klub posiadał wiele ukrytych przejść, których na pierwszy rzut oka nie dało się dostrzec, lecz Gloria korzystała z nich bez najmniejszego trudu. Zapamiętałam, że za pierwszym boksem znajduje się wnęka, a tam drzwi, które wąskim korytarzem prowadzą prosto do szatni.

– Ta jest twoja. Proszę, oto klucze – powiedziała Gloria, gdy stanęłyśmy przy szafce z numerem 35.

Czułam się, jakbym trafiła do szatni na basenie, bo tak właśnie wyglądało to pomieszczenie. Do tego łazienki i prysznice, a także suszarki do włosów. Przypomniało mi się, jak z innymi starszakami z bidula pojechałam pierwszy i ostatni raz na zajęcia z pływania. Przestrzeń dla pracowników klubu przedstawiała się podobnie, tylko dużo ładniej, no i nie pachniało chlorem.

– Dziękuję bardzo – odpowiedziałam, przetrawiając w głowie mnogość usłyszanych od menadżerki objaśnień. Nie chciałam o niczym zapomnieć, bo bardzo mi zależało, by spisać się jak najlepiej, a po okresie próbnym podpisać umowę na dłuższy czas.

– W środku znajdziesz sukienkę, buty, identyfikator, a nawet bieliznę. Przebierz się spokojnie, dopóki nikogo nie ma, bo niestety jedyną wadą tej szatni jest to, że korzystają z niej również mężczyźni. Zawsze możesz schować się za kotarą – przerwała i wskazała na miejsce w rogu pomieszczenia imitujące przebieralnię, jak w sklepach odzieżowych – albo przebrać się w łazience. Gdybyś miała jakieś pytania, to się nie krępuj. Jestem tu od tego, żeby ci pomóc. Zresztą wszyscy chętnie ci pomożemy, ale wyglądasz na bystrą dziewczynę, więc myślę, że bez trudu sobie poradzisz – powiedziała z szerokim uśmiechem i znowu puściła do mnie oko.

Była ładna, a jej delikatny akcent zdradzał, że nie pochodziła z Polski. Natomiast południowa uroda, którą próbowała ukryć pod niebieską farbą do włosów oraz tatuażami, i tak przebijała w spojrzeniu dużych, brązowych oczu i pełnych ustach.

– Też mam taką nadzieję – przyznałam z westchnieniem.

– Wobec tego zostawiam cię tutaj, gdy będziesz gotowa, to przyjdź do baru – odpowiedziała Gloria, uśmiechnęła się do mnie kolejny raz i wyszła, notując coś na kartce przypiętej do okładki z kosmicznym logo „Spaceship”.

Dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, jak mocno ściśnięty mam żołądek. Nogi drżały mi zdradliwie w kolanach, a po plecach przechodziły dreszcze. Umysł parował od nadmiaru przekazanych przez Glorię informacji. Za moment rozpoczynałam swój pierwszy dzień, a właściwie to pierwszą noc w pracy. Z tłumami ludzi, alkoholem i głośną muzyką. Ja, introwertyczka. Wpadłam jak śliwka w kompot, nie ma co.

Upewniłam się dwukrotnie, że jestem w szatni sama, i otworzyłam swoją szafkę. Wewnątrz znajdowały się nowe ubrania – buty na obcasie, w moim rozmiarze (i już wiedziałam, że jutro będę koszmarnie cierpieć, bo miałam w nich wytrzymać całą noc, a przecież nie były rozchodzone!), czarna sukienka ze sporym dekoltem, pończochy oraz pas, identyfikator z moim imieniem i logo klubu… Były nawet majtki i stanik, ale z zażenowaniem stwierdziłam, że jednak wolę pozostać w swojej bieliźnie.

Przebrałam się szybko, chociaż dłuższą chwilę zajęło mi rozpracowanie tego, jak przypiąć te cholerne czarne pończochy do pasa, bo spinki były jakieś dziwne – wcześniej nie miałam do czynienia z takimi ustrojstwami. Zamknęłam szafkę, schowawszy do niej ubrania, w których przyszłam, i z identyfikatorem w dłoni przystanęłam przy dużym lustrze. Wyglądałam zdzirowato. Najzwyczajniej w świecie, po prostu zdzirowato. Poprawiłam burzę czarnych loków na głowie. Umieściłam plakietkę z imieniem na piersi, wzięłam kilka głębokich oddechów i ruszyłam do wyjścia z szatni.

Stukając obcasami nowych butów o hipnotyzujący parkiet klubu, dotarłam do baru, gdzie kręcili się chłopak, którego widziałam wcześniej, zaaferowana Gloria, gniewnym tonem rozmawiająca z kimś przez telefon, i ciemnowłosy mężczyzna w eleganckim garniturze oraz idealnie wyprofilowanym zaroście.

Paulo Soletto.

Ten, który mnie zatrudnił.

Przez chwilę stałam z boku, nie informując ich o swojej obecności. Gloria zakończyła połączenie i dostrzegłszy mnie, przywołała machnięciem dłoni.

– Tak jak myślałam… Wyglądasz świetnie! – pochwaliła z zadowoleniem, po czym odwróciła się i wskazała na stojącego obok niej bruneta. – To jest Adrian, nasz barman. A to Blanka, nowa kelnerka.

Chłopak podniósł wzrok i przez chwilę wyglądał, jakby nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Zaraz jednak spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się kątem ust. Wyciągnął dłoń, ja podałam mu swoją. Wymieniliśmy krótki uścisk.

Adrian był wysoki i miał ładną budowę ciała – czarna koszula uwydatniała szerokie ramiona i płaski brzuch. Modnie przystrzyżone ciemne włosy i brązowe oczy, a także niewymuszona gracja, z jaką poruszał się po swoim stanowisku pracy, sprawiały, że wydał się naprawdę interesujący i atrakcyjny.

Wyglądał na równego mi wiekiem lub niewiele starszego.

– Cześć – powiedział miękko, a tembr jego głosu sprawił, że po plecach przebiegł mi niekontrolowany dreszcz. W tym jednym słowie była jakaś głębia, która zrobiła na mnie naprawdę ogromne wrażenie.

– Hej – odpowiedziałam spokojnie. Zaciągnęłam jeden lok za ucho, jak robiłam to zawsze, gdy czułam się niezręcznie. A w tym momencie zdecydowanie niezręczność dominowała nad wszystkimi innymi uczuciami.

– Adrian będzie się dziś o ciebie troszczył – powiedziała Gloria, puszczając mi oko, już po raz kolejny tego wieczoru. – Ja mam do ogarnięcia ważniaków z warszawskiej korpo, którzy przyjechali do Sopotu w ramach wyjazdu integracyjnego – dodała, wyrysowując w powietrzu cudzysłów przy dwóch ostatnich słowach. Wywróciła oczami, jakby już wiedziała, z czym wiążą się tego typu imprezy w przypadku ludzi pracujących w stołecznych korporacjach. W końcu chyba nie bez powodu nazwała ich „ważniakami”.

– Damy sobie radę. Zaraz powinien przyjść Konrad, więc wtedy wyjaśnię Blance, co i jak – odparł, najwyraźniej chcąc uspokoić Glorię, która miała tyle spraw do ogarnięcia, że zdawała się całkiem zakręcona.

– Okej, okej, dobra – mamrotała, stukając palcem swój telefon i mrucząc coś pod nosem. Pobiegła na zaplecze, lecz po chwili z niego wybiegła i popatrzyła na Adriana szeroko otwartymi oczami: – Szampan! Przecież te buce będą chciały szampana! Dotarł?!

Dźwięczny męski śmiech rozbrzmiał przyjemnie w moich uszach. Z miłym zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że Adrian ma w policzkach lekkie dołeczki. Uroczy akcent w jego młodej, przystojnej twarzy.

– Gloria, uspokój się, bo zaraz zawału dostaniesz. Szampan dla ważniaków z korpo już się chłodzi – odpowiedział ze stoickim spokojem i szelmowską miną.

– Dzięki ci, Boże, za Adriana! – zawołała Gloria, wnosząc ręce ku górze.

Podbiegła do barmana, rzuciła mu się na szyję i… pocałowała prosto w usta. Zdębiałam, patrząc na to szeroko otwartymi oczami.

Oni byli parą?!

Zanim się zorientowałam, Gloria już pomknęła gdzieś w głąb klubu, a ja zastanawiałam się, o co tu właściwie chodziło. Ta dziewczyna miała w sobie tyle energii, jakby ktoś zamontował jej w tyłku akumulator. Adrian, jak gdyby nigdy nic, zaczął porządkować bar, przygotowując się do wieczornego otwarcia.

Czy to z nimi było coś nie tak, czy może ze mną? Przecież dopiero co czytałam regulamin „Spaceship”, który zakazywał romansów między pracownikami. A tymczasem coś takiego zrobiła sama menadżerka, i to nie za bardzo się z tym kryjąc. Może Glorii jako szefowej przysługiwały specjalne względy, a więc również jej partnerowi?

– Dostałaś boksy w drugiej części klubu, tak? – zagadnął Adrian, zerkając na mnie przez ramię.

– Tak, zgadza się – odparłam i podeszłam bliżej, by nie uronić ani jednego jego słowa.

– Fajnie. Tam zazwyczaj siedzą przyjemniaczki. Będą mili, sypną komplementem, uśmiechną się i puszczą oko, ale nie będą próbowali zwerbować cię na swoje kolana. Ludzie, którzy wynajmują boksy w tamtej części, przychodzą głównie posłuchać muzyki, miło spędzić czas, coś wypić, a nie upić się do nieprzytomności. Wiesz, jakieś grupki znajomych, wczasowicze. Będzie dużo kobiet, bo tam często odbywają się jakieś wieczory panieńskie. Najgorsze buractwo zdarza się w głównej sali, o tutaj. – Wskazał ruchem głowy na parkiet przed nami, wciąż w skupieniu polerując szkło do drinków. – Klienci, którzy wykupują boksy, składają zamówienia przez tablety. Twoim zadaniem będzie je po prostu bezpiecznie dostarczyć do odpowiednich stolików – dodał z lekkim uśmiechem.

Nie zapowiadało się źle. Wcześniej trochę obawiałam się zbierania zamówień i tego, że mogłabym czegoś nie zapamiętać albo coś pomylić, ale skoro praca miała polegać na zanoszeniu przygotowanych już drinków do odpowiedniego stolika, to byłam pewna, że sobie poradzę. Dla chcącego nic trudnego. A ja naprawdę chciałam posiadać wreszcie swoje własne pieniądze.

 

 

 

 

 

 

Adrian

 

 

 

 

 

Praca w „Spaceship” była spełnieniem moich marzeń.

Ciocia Ania nalegała, żebym zrobił maturę i poszedł na studia, lecz ja nie byłbym sobą, gdybym nie stanął okoniem i nie postąpił po swojemu. Postanowiłem kroczyć śladami Antka, może nie dosłownie, ale w pewnym sensie… Zrobiłem tę maturę dla świętego spokoju, zdając wszystkie egzaminy za pierwszym razem, dokumentów na żadną uczelnię jednak nie złożyłem – chociaż ciocia Ania próbowała na mnie wpłynąć najpierw prośbą, a później groźbą. Zamiast tego poszedłem na kurs barmański. Najpierw jeden, potem drugi. Pomógł mi Antek, który ogarniał te tematy lepiej ode mnie, bo on sam także olał studia i wybrał zawód baristy, a jego kawiarnia od wielu lat cieszyła się niesłabnącą popularnością. Wiodło mu się na tyle dobrze, że wraz z moją siostrą zdołali kupić spore mieszkanie i je wyremontować.

Miałem szczęście, że Paulo Soletto, właściciel klubu, stawiał na młodych pracowników i dał mi szansę nabycia doświadczenia i zasmakowania pracy w zawodzie. Oczywiście jako facet z głową na karku wysłał mnie jeszcze na kilka szkoleń oraz pokazów, zanim pozwolił, bym obsługiwał klientów „Spaceship”.

Byłem dość świeżym nabytkiem w tym miejscu, ale zdążyłem już wprawić się w obowiązkach barmana i naprawdę uwielbiałem tę robotę. Ten klub miał duszę. Niesamowite, nowatorskie, kosmiczne wnętrze sprawiało, że każdy człowiek chciał się tu znaleźć chociaż raz w życiu. Obroty były tak ogromne – nie tylko w sezonie letnim, ale przez cały rok – że Paulo mógłby właściwie już teraz leżeć i pachnieć do końca życia, a razem z nim jego aktualnie ciężarna żona i kilkuletnie dziecko.

Tyle że on kochał to miejsce. Ciągle powtarzał, że to jego spełnione marzenie. Dawanie ludziom możliwości przebywania w tak ekskluzywnej przestrzeni przynosiło mu satysfakcję. Długo pracował na to, żeby „Spaceship” powstał. Włożył w to masę pieniędzy, dużo pracy i czasu. Ale było warto. Stworzył najmodniejszy klub na imprezowej mapie Polski.

Często przyjeżdżali tu celebryci, a czasem nawet biznesmeni, których nikt by nie podejrzewał o odwiedzanie tego typu miejsc. Tacy goście prosili, by zapewnić im anonimowość, i żeby ich zadowolić, Gloria wychodziła ze skóry – przy okazji klnąc pod nosem w kilku językach.

Dziś znów była podenerwowana, bo nienawidziła wszelkiego typu imprez integracyjnych, a jeszcze bardziej ludzi ze stolicy, co to przyjeżdżali do Sopotu i bawili się na całego, zapominając o zasadach kultury, a później do „Spaceship” wydzwaniały kobiety, które znalazły ślady szminki na kołnierzyku śnieżnobiałej koszuli męża i chciały wiedzieć, co tu się wydarzyło.

Tego dnia przyszedłem na swoją zmianę wcześniej, bo musiałem odebrać dostawę alkoholu. Ostatnimi czasy uciekałem z domu ciotki przy każdej okazji, gdyż nie mogliśmy się dogadać w podstawowych kwestiach. Była jakaś dziwna, jakby coś ją trapiło. Zapytana o powód swojego nastroju, twierdziła, że to nic takiego. I weź tu się, człowieku, nie irytuj, skoro jawnie kłamała…

Jakiś czas temu Gloria wspomniała, że do naszej ekipy dołączy nowa kelnerka, i właśnie dziś ta dziewczyna miała pierwszy dzień. Podeszła cicho jak myszka i wystarczyło mi jedno spojrzenie, by wiedzieć, jak bardzo się stresowała. W pierwszej chwili to burza czarnych, drobnych loków przyciągnęła mój wzrok, jednak już sekundę później widziałem tylko duże, przestraszone oczy w kolorze nieba. Potem niesamowite kości policzkowe i pięknie zarysowane usta, na których w tym momencie próżno było szukać uśmiechu. Szczupła sylwetka zdawała się kulić pod naporem strachu.

Gloria wzięła ją pod swoje skrzydła, oprowadziła po klubie i załatwiła kwestie formalne, jak na menadżerkę przystało. Sam w tym czasie zająłem się uzupełnieniem braków na barze, a później polerowaniem szkła, by wszystko czekało idealne na przyjęcie klientów. Co jakiś czas, gdy tylko miałem okazję, zerkałem w kierunku Glorii i tej nowej dziewczyny.

A później poznałem jej imię.

Blanka.

Żadne inne bardziej by do niej nie pasowało.

Brzmiało pięknie, gdy je wypowiedziała. Miałem ochotę od razu je powtórzyć, żeby przekonać się, jak będzie smakowało na moim języku.

Ocknąłem się po chwili, gdy Gloria zostawiła nas przy barze samych. Wtedy zacząłem opowiadać nowej kelnerce o pracy w klubie, a ona słuchała tak uważnie, jakby spijała każde słowo z moich ust i nie chciała uronić ani jednej sylaby.

Była naprawdę niebanalnie piękna.

Odkąd pracowałem w „Spaceship”, każdej nocy miałem okazję oglądać naprawdę śliczne dziewczyny. Przychodziły w skąpych sukienkach i na wysokich obcasach, rzucały powłóczyste spojrzenia, zagadywały i często, częściej niż mog­łoby się wydawać, zostawiały mi swoje numery telefonów, prosząc, bym zadzwonił.

Nigdy tego nie robiłem, chociaż musiałem się liczyć z tym, że usłyszę za to parę gorzkich słów – rzeczone dziewczyny często przychodziły ponownie do klubu i pytały, dlaczego ich inicjatywa nie doczekała się odzewu z mojej strony.

Mogłem mieć lasek na pęczki, ale jakoś nie za bardzo mnie do tego ciągnęło. Seks był kuszący, nawet bardziej, niż można by przypuszczać. Niejednokrotnie popuszczałem sobie wodze fantazji, gdy któraś z dziewczyn wyjątkowo intensywnie ze mną flirtowała. Paulo nie zajmował stanowiska w kwestii zaliczania klientek, więc chłopaki korzystały, ile tylko się dało, bo chętnych nigdy nie brakowało.

Mnie zdarzyło się to tylko raz.

Po zamknięciu klubu czekała przy wyjściu. Nie podała swojego imienia, stwierdziła, że kręci ją ta tajemniczość oraz fakt, że nigdy więcej się nie spotkamy. Wziąłem ją na tylnym siedzeniu mojego auta, a po wszystkim ubrała się i odeszła, nie oglądając się za siebie. Pamiętałem tylko tyle, że była blondynką, pamiętałem jej niewiarygodnie piękne i duże piersi oraz jej jęki – głośne i bezwstydne, jakby w totalnym poważaniu miała to, że ktoś może nas nakryć.

Przez pewien czas nie mogłem przestać myśleć o tej dziewczynie. Szukałem jej w tłumie klientów, łudziłem się, że jeszcze kiedyś odwiedzi „Spaceship”. Jednak przepadła jak kamień w wodę. Nie pojawiła się nigdy więcej, pozostawiła po sobie dręczącą aurę tajemniczości…

Od tamtej pory ignorowałem wszelkie możliwości intymnych kontaktów z klientkami, nie chcąc znów czuć się tak, jak wtedy, gdy tamta dziewczyna odeszła. Nie zakochałem się, na aż tak olbrzymią naiwność nigdy w życiu bym sobie nie pozwolił. Jednakże wspominałem, myślałem, czasem jeszcze szukałem w tłumie… A nie wiedziałem o niej kompletnie nic.

Dziś moja uwaga skupiła się wyłącznie na Blance. Starałem się nie okazywać jej jawnego zainteresowania, by nie poczuła się osaczona. Moim zadaniem było jej pomagać podczas pierwszego wieczoru w nowej roli.

Kolejna impreza wystartowała, klub wypełnił się tłumami ludzi w przeciągu godziny, a my ruszyliśmy do pracy. Konrad ze swoim typowym, zawadiackim uśmieszkiem obsługiwał skąpo ubrane dziewczyny, które chichotały i zarzucały włosami. Pokręciłem głową, śmiejąc się pod nosem. Każdej nocy to samo… Blanka ruszyła na swój rejon, gdy pierwsi goście przesłali zamówienie przez tablet – typowo babskie drinki, więc od razu domyśliłem się, że dziewczyny od wieczoru panieńskiego już rozpoczęły swoją imprezę.

Śledziłem nową kelnerkę wzrokiem, gdy z tacą ruszyła do drugiej części sali, z gracją krocząc w wysokich szpilkach. Zdawałem sobie sprawę, że nie miała możliwości, by rozchodzić wcześniej te buty. Prezentowały się na jej nogach niewiarygodnie seksownie, ale naprawdę wątpiłem, by były wygodne. W każdym razie zgrabne nogi Blanki robiły w nich spektakularne wrażenie. Po kilku minutach wróciła i podeszła do baru. Postawiłem na ladzie dwa drinki, a ona ze skupieniem ustawiła je na tacy i ponownie skierowała się ku schodom. Zdążyła posłać mi jeden przelotny uśmiech.

– To ta nowa? – zagadnął Konrad, potrząsając energicznie shakerem.

– Tak – odparłem, stukając palcem po ekranie tabletu. Musiałem zaznaczyć w systemie, które zamówienia zostały już zrealizowane.

Muzyka dudniła w murach klubu, a setki ludzi szalały już na parkiecie. Byliśmy przyzwyczajeni do hałasu i ogromu różnych bodźców, więc komunikacja nie sprawiała nam problemów.

– Niezła laska, co nie? – Poruszył brwiami, uśmiechając się w sposób, który doskonale znałem. Nic dziwnego, że Konrad bez trudu podrywał wszystkie laski.

– A żebyś wiedział – odpowiedziałem, wydając dwóm oczekującym przy ladzie mężczyznom szklaneczki z alkoholem.

– Myślisz, że Paulo bardzo się wkurwi, jeśli zacznę zarywać do współpracownicy? – zapytał niby mimochodem, a ja poderwałem głowę i popatrzyłem na niego ze zmarszczonymi brwiami.

– Ty tak serio?

– Jasne, że tak. Widziałeś te nogi? Przecież one są stworzone do tego, by oplatać mnie w pasie…

– Ja pierdolę. Przestań fantazjować. I daj spokój dziewczynie, jest tutaj pierwszy raz – powiedziałem z przyganą, mając nadzieję, że uda mi się w ten sposób odwieść Konrada od tego idiotycznego pomysłu.

Blanka była bardzo zestresowana i chociaż krok miała pewny, plecy wyprostowane, a głowę wysoko podniesioną, to wystarczyło, że na ułamek sekundy spojrzeliśmy na siebie, bym dostrzegł cień strachu w jej niebieskich oczach. Przebijał się przez maskę, którą przyjęła tego wieczoru. Byłem niemal pewien, że ostatnie, czego dziś potrzebuje, to absztyfikant, zwłaszcza w postaci Konrada.

– Wyluzuj, stary. Nie można pomarzyć? – zapytał z urazą, rozlewając zawartość shakera do kieliszków.

– Jesteś świadomy tego, że Paulo by się wściekł. A dziewczyna najwyraźniej bardzo potrzebuje tej roboty i naprawdę lepiej by było, gdybyś trzymał fiuta w spodniach, bo możesz narobić problemów nie tylko sobie, ale także jej – powiedziałem chłodno, patrząc na kumpla bez cienia jakiegokolwiek uśmiechu.

W naszym duecie to on był tym narwanym, a ja starałem się robić za rozsądnego. Często stawiałem Konrada do pionu, gdy za bardzo odpływał w swoich planach, marzeniach i fantazjach, oczywiście erotycznych. Pomimo tego nadal mnie lubił, a poza pracą wychodziliśmy na piwo lub szlajaliśmy się po mieście, bo w gruncie rzeczy byliśmy naprawdę dobrymi kumplami. Kto wie, może nawet przyjaciółmi.

– Sztywniak jesteś i tyle – odgryzł się w typowy dla siebie sposób. Ile to on już razy nazwał mnie sztywniakiem…

– A ty myślisz w gówniarskich kategoriach – stwierdziłem szczerze, wzruszając ramionami.

Prychnął, lecz na ustach zadrgał mu zdradliwy uśmieszek, który i mnie się udzielił.

DJ rozkręcił imprezę z takim impetem, że podłoga pod naszymi stopami drżała od głośnej muzyki i szalejących na parkiecie tłumów. Dziewczyny ogarniały klientelę siedzącą w boksach, Gloria z zaciśniętymi ustami latała wokół ważniaków z Warszawy, a ja i Konrad jakoś radziliśmy sobie z naporem ludzi przy barze, niemniej jednak kamień spadł nam z serca, gdy do pomocy przyszedł Łukasz.

On i Konrad byli braćmi. Dzielił ich rok różnicy, lecz wyglądali niemal jak bliźniacy. Obaj wysocy, jasnowłosi, z zarostem i dołkiem w brodzie. Różniły ich głównie tatuaże, którymi ozdobili ramiona. Łukasz stawiał na symbole, podczas gdy Konrad preferował bogate w kolory wymyślne obrazy.

Godziny mijały, a alkohol lał się strumieniami, jak każdej nocy w sezonie letnim. We trójkę działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna i żaden z nas nie wchodził sobie w paradę. Około drugiej w nocy Blanka poinformowała, że robi sobie chwilę przerwy, i zniknęła na zapleczu. Zarówno Łukasz, jak i Konrad odprowadzili ją głodnymi spojrzeniami, po czym zerknęli na siebie znacząco. Wydałem właśnie kilka szklaneczek whisky, gdy podeszły roześmiane dziewczyny, zamówiły tequilę i przy okazji zostawiły namiary do siebie, gdybym „chciał się wyluzować po pracy”. Odmówiłem na starcie, a karteczkę z numerem wyrzuciłem do kosza na ich oczach, zbywając lekkim uśmiechem jękliwe protesty. Co chwilę zerkałem przez ramię, chcąc wyłapać moment, gdy Blanka wróci na salę, lecz ona nie wychodziła przez kilka dobrych minut.

– Będę za chwilę – rzuciłem do chłopaków i udałem się na zaplecze, by sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku.

Poważnie potraktowałem fakt, że Gloria zostawiła nową pracownicę pod moją opieką. W sumie lepiej, że pod moją, a nie Łukasza czy Konrada, bo oni na sam jej widok dostawali małpiego rozumu, w związku z czym ich opieka byłaby z pewnością bardzo wątpliwa. Dziewczyna nie mogłaby się opędzić od tych dwóch…

– Blanka? – zawołałem, rozglądając się po obszernym, chociaż zagraconym pomieszczeniu.

Większość zaplecza zajmowały kartony z zapasem alkoholu, drugą część stanowił niewielki aneks kuchenny i stół z sześcioma krzesłami, przy którym mogliśmy spożyć posiłek podczas przerwy. Po prawej stronie od wejścia znajdowała się wnęka, gdzie szefostwo umieściło kanapę, dwa fotele i niski stolik kawowy.

– Tutaj! – Głos Blanki dobył się właśnie z tej wnęki.

Zastałem ją siedzącą na fotelu. Rozmasowywała sobie stopy i kostki, szpilki leżały nieopodal, jakby zrzuciła je po drodze. Starała się nie okazywać zmęczenia, ale jeśli miałbym być szczery, to robiła po prostu dobrą minę do złej gry.

– Wszystko w porządku? – zapytałem, marszcząc brwi i podchodząc bliżej.

– Tak. Zrobiłam sobie chwilę przerwy, żeby nogi mi odpoczęły. Te buty są koszmarnie niewygodne – odparła, wzruszając ramionami. Uśmiechnęła się do mnie lekko, a ja odpowiedziałem tym samym.

Muzyka na zapleczu nadal była doskonale słyszalna, lecz nie tak intensywna, by utrudniała normalną rozmowę. Poruszyłem się niezręcznie, a po chwili usiadłem na stoliku naprzeciwko Blanki i popatrzyłem na nią, przekrzywiając głowę.

– Jak wrażenia po pierwszych godzinach w pracy? – zagadnąłem. Też mogłem sobie zrobić przerwę. Na przykład w tej chwili. I spędzić ją na pogaduszkach z nową kelnerką. Bo dlaczego nie?

– Jest całkiem w porządku, tylko chyba muszę popracować nad kondycją. No i rozchodzić te buty – odpowiedziała, rzucając na czarne szpilki takie spojrzenie, jakby te chciały odgryźć jej nogi.

– Klienci zachowywali się dobrze?

– Tak. Dziewczyny świętujące wieczór panieński tak się nawaliły, że proponowały, bym do nich dołączyła – odpowiedziała z lekkim śmiechem.

Ładnie się śmiała… Miała takie proste, białe zęby, a gdy kąciki ust jej się unosiły, to jakoś tak cała twarz nabierała blasku. Ślicznotka. Nie dziwne, że Łukasz i Konrad rzucali jej te gorące spojrzenia, bo ja sam też bym patrzył na nią w ten sposób – gdybym pozwolił sobie na to, żeby być takim jak oni.

– Chyba pora wracać… – stwierdziła z ciężkim westchnieniem i zdmuchnęła loczek opadający na oko.

– Tak. Byle do czwartej – odparłem i wstałem ze stolika.

Wyciągnąłem do Blanki dłoń, którą ujęła niepewnie i z niekrytą niezręcznością, podniosła się z fotela, po czym z grymasem wsunęła na obolałe stopy szpilki. Wzięła głęboki oddech, wyprostowała się i przywdziała na wargi uśmiech, po czym chwyciła swoją tacę do roznoszenia drinków.

Wyszliśmy z zaplecza, w momencie gdy DJ puścił klubową wersję piosenki Strangers Again Sophii Scott. Lubiłem ten utwór, podobnie jak wszyscy ludzie bawiący się dziś w „Spaceship”. Rozległ się ogłuszający pisk radości, a tłum zaczął podskakiwać w blasku pulsujących świateł. Parkiet imitujący drogę mleczną wirował, a odbijające się w lustrach lasery tworzyły naprawdę kosmiczny efekt.

Nazwa klubu zobowiązywała.

Blanka popatrzyła na mnie przez ramię, a ja uśmiechnąłem się do niej, ignorując drażniące spojrzenia Łukasza i Konrada, którzy wgapiali się w nas, jakby liczyli, że zaraz wpadniemy sobie w ramiona, a oni będą mieli możliwość bić nam brawo albo gwizdać. Serio, Konrad był starszy ode mnie o rok, a Łukasz o dwa lata, a miałem wrażenie, że ich rozwój emocjonalny zatrzymał się na poziomie podstawówki.

– Lubię tę piosenkę – powiedziałem, patrząc na Blankę intensywniej, niż powinienem.

– Całkiem fajna – odpowiedziała.

Wróciła do pracy i ja także zająłem się swoimi obwiązkami, bo w ciągu kilku minut mojej nieobecności przy barze powstał spory tłok.

– Już wiemy, czemu tak się oburzył, że wpadła nam w oko… – powiedział głośno Konrad, nalewając piwo do kufla.

Łukasz szturchnął mnie ramieniem w bok. Spojrzałem na niego, udając, że nie wiem, o co chodzi.

– Sam masz na nią chęć, co nie? – zagadnął, szczerząc się jak idiota.

– Zostawię to bez komentarza! – odpowiedziałem i pokręciłem głową z politowaniem.

Oboje ryknęli śmiechem. Zignorowałem fakt, że świetnie bawią się moim kosztem, bo dostrzegłem na schodach długie nogi w czarnych szpilkach i wiedziałem już, że wraca Blanka. Niosła na tacy kilkanaście pustych szklanek i kieliszków. Znów była wyprostowana i skupiona, chociaż lekkie zmarszczenie brwi zdradzało, że wciśnięte w czarne szpilki stopy bolą…

Ilekroć przechodziła obok nas, to miałem nadzieję, że na mnie spojrzy i uśmiechnie się w sposób, który tak mnie zachwycił. Czasem to robiła, lecz zazwyczaj sprawiała wrażenie, jakby nie dostrzegała reszty świata, przebywając w swoim własnym.

 

 

Gdy wracałem, słońce wyłaniało się na horyzoncie, obsypując złotem spokojną taflę morza. Dom cioci Ani znajdował się w odległości trzystu metrów od plaży. Dotarłem do mojego pokoju na piętrze, gdzie mogłem dalej obserwować, jak budzi się kolejny dzień. Czułem piasek pod powiekami i byłem naprawdę zmęczony, a jednak jeszcze przez godzinę po powrocie siedziałem na łóżku w ubraniach, gapiąc się przez okno.

Miałem piętnaście lat, gdy opuściłem Groszkowice i przeprowadziłem się do Sopotu. Życie w tamtym mieście od początku nie było łatwe ani dla mnie, ani dla mojej siostry. Wychowywaliśmy się w dzielnicy komunalnej, gdzie panowało totalne bezprawie, a każda z rodzin pielęgnowała swoją własną patologię. Nasza matka była dziwką. Brutalne, ale prawdziwe. Utrzymywała się ze sponsoringu, to ją pochłaniało. Kompletnie nie pamiętała o mnie i mojej siostrze. Dwoje dzieci zdanych tylko na siebie, odkąd pamiętam. Kornelia opiekowała się mną w miarę własnych możliwości, a miała tylko trzy lata więcej niż ja. Jedyną osobą, którą interesował nasz los, była mieszkająca po sąsiedzku pani Kowalska – wieloletnia alkoholiczka. Zmarła półtora roku temu. Ponoć do ostatniego dnia swojego życia nie umiała odmówić sobie kieliszka. Zabiła ją marskość wątroby. Na jej pogrzebie pojawiło się w sumie tylko kilka osób, ja, Kornelia i Antek oraz paru innych mieszkańców naszej dzielnicy. Moja matka nie przyszła. Nie miałem z nią kontaktu od kilku lat, a co ważniejsze, ja nawet za tym nie tęskniłem. Przestała dla mnie istnieć. Kornelia również nawet o niej nie wspominała. Chyba pomimo upływu czasu nie potrafiła wybaczyć rodzicielce pewnej krzywdy, która na zawsze zmieniła jej życie…

Groszkowice nie były dla mnie dobre, a lata spędzone tam – łaskawe. Szereg wydarzeń sprawił, że stałem się zbuntowanym małolatem, ciągle wściekłym na otaczający mnie świat, upatrującym wroga nawet w rodzonej siostrze, która jako jedyna troszczyła się o mnie i tak naprawdę nigdy nie zawiodła.

Antek… On wyciągnął nas z tego syfu, a jedyne, co ode mnie otrzymywał przez bardzo długi czas, to niechęć. Nie zasłużył na to, ale w tamtym okresie mojego życia ja naprawdę nienawidziłem wszystkich. A już zwłaszcza facetów tak bardzo zainteresowanych moją siostrą. Ciągle pamiętałem, co zrobił jej poprzedni chłopak, Karol…

Wreszcie wszystko zmieniło się na lepsze, gdy zamieszkałem u cioci Ani, tutaj w Sopocie. Odnalazłem bezpieczną przystań, nie oglądałem się za siebie, zrzuciłem tarczę zbudowaną z buntu, chciałem wreszcie odetchnąć pełną piersią i zacząć żyć. Zrobiłem kursy i zacząłem gonić marzenia o byciu barmanem. Dostałem pracę w jednym z najbardziej ekskluzywnych i znanych klubów w Polsce.

Opuściłem Groszkowice, będąc dzieciakiem zagubionym w brutalnym, popieprzonym świecie dorosłych. Teraz miałem dziewiętnaście lat, głowę pełną marzeń i wiele blizn na sercu po tym, co zostawiłem za sobą.

 

 

Włóczykij był gigantycznym kocurem. Ciocia Ania znalazła go osiem lat temu pod marketem, wychudzonego, z zaawansowanym kocim katarem. Jedno oko w całości zajął gigantyczny ropień, w wyniku czego musiało zostać usunięte. Ciocia włożyła mnóstwo zaangażowania i pieniędzy, by uratować życie tego biedaka, a gdy się udało, zaszczepiła go, wykastrowała i od tej pory mieszkali razem w ładnym, dwupiętrowym domku z widokiem na morze.

Ciocia Ania była siostrą mojej matki, lecz gardziła nią w takim samym stopniu jak ja. Z jakiegoś powodu nigdy nie znalazła sobie faceta, nie miała dzieci i została, mówiąc wprost, starą panną z kotem. Uczyła geografii w szkole podstawowej i nieustannie powtarzała, że dzięki pracy z uczniami czuje się całkowicie spełniona. Zapytana o związki z mężczyznami, milkła lub odpowiadała bardzo enigmatycznie, że kiedyś się zakochała, ale nie wyszło. W takich momentach szybko przekierowywała temat na mnie – bo przecież miałem dziewiętnaście lat, a nadal byłem sam. Jak mogłem nie spotykać się z żadną dziewczyną, taki przystojny chłopak?

Nie chciałem. W mojej pracy każdego dnia widywałem wiele ładnych, zainteresowanych mną lasek, lecz jakoś żadna nie wydawała mi się na tyle absorbująca i oryginalna w swoim sposobie bycia, bym zechciał zatrzymać się przy niej na dłużej.

Obudziłem się w południe. Przespałem spokojnie sześć godzin i to wystarczyło, bym poczuł się całkiem wypoczęty. Zszedłem do kuchni, gdzie ciocia Ania, kobieta o złotym sercu, czułym uśmiechu i nadopiekuńczych skłonnościach, już czekała na mnie z jajecznicą oraz tostami.

– Cześć – przywitałem się od wejścia, trąc zaspane jeszcze oczy.

– Siadaj, siadaj, bo wystygnie – powiedziała i wskazała mi miejsce przy czteroosobowym stole kuchennym z IKEA. – Kawy, herbaty czy kakao?

– Jeśli powiem kawy, to…

– To i tak ci jej nie zrobię, masz rację. Niezdrowo tak pić kawę do śniadania. – Mówiąc to, uniosła palec ku górze; domyślałem się, że z taką samą postawą przemawiała do uczniów w klasie.

– Kakao – mruknąłem, wywracając dyskretnie oczami.

Ciocia Ania miała swoje zasady i nikt nie musiał ich rozumieć, bo liczyło się tylko to, że ona je wyznawała. Jedną z nich stanowiła dewiza, powtarzana mi z uporem maniaka, że nie wolno pić kawy do śniadania, ponieważ to proszenie się o wrzody żołądka… Ale już kakao było jej zdaniem w porządku, więc kilka minut później postawiła przede mną kubek ze słodkim brązowym napojem, w którym chętnie zatopiłem usta.

– Jak w pracy? – zadała swoje standardowe pytanie.

– Głośno i tłumnie – odpowiedziałem to, co zawsze, pociągnąwszy najpierw kilka solidnych łyków.

Włóczykij zeskoczył z drapaka ustawionego w korytarzu i z głośnym miauknięciem wbiegł do kuchni, domagając się jedzenia.

– Jeszcze go nie nakarmiłaś? – zdziwiłem się. Kocur dostawał śniadanie zawsze około ósmej, bo w przeciwnym razie wszczynał awanturę.

– Byłam z nim wczoraj u weterynarza i ma nadwagę. Rozpisali mi, jak mam go karmić. Trzy razy, ale mniejsze ilości. Dostał garść suchej karmy o ósmej, a teraz musi wytrzymać do czternastej.

– Jeszcze się na ciebie nie obraził? – zapytałem z lekkim uśmieszkiem, pałaszując z apetytem przepyszną jajecznicę i chrupiące tosty. Niebo w gębie…

– Obraził się, obraził, ale głód jest chyba silniejszy, bo nie odpuszcza – odpowiedziała i pokręciła głową, zaciskając usta w wąską linię.

Kochała tego kota z całego serca i z pewnością wewnątrz strasznie przeżywała to, że jej ukochany sierściuch musiał przejść na dietę. Z drugiej jednak strony była zbyt rozsądna, by nie zastosować się do zaleceń weterynarza, w końcu chodziło o zdrowie Włóczykija.

– Ile waży?

– Ponad sześć kilogramów… – odpowiedziała i popatrzyła na mnie znacząco.

– O jasna cholera… – wyrwało mi się.

Był gigantyczny jak na dachowca, ale ponad sześć kilogramów? Zdecydowanie musiał przejść kurację odchudzającą. Obserwowałem, jak spaceruje po kuchni, miaucząc z oburzeniem. W pewnej chwili zatrzymał się, usiadł obok mnie i wbił we mnie skupiony wzrok. Tylko czekał, kiedy podzielę się z nim posiłkiem.

– Przykro mi, grubasku. Nie tym razem – oświadczyłem i wzruszyłem ramionami.

Ciocia fuknęła z oburzeniem, gromiąc mnie wzrokiem. No tak, nazwałem jej kocurka grubaskiem, to przecież karygodne! I z pewnością raniło jego wrażliwe uczucia!

Dokończyłem śniadanie, po czym ucałowałem ciocię i podziękowałem za to, że je dla mnie przygotowała. Poklepała mój policzek z troskliwym uśmiechem, jak to miała w zwyczaju. Wróciłem do swojego pokoju i opadłem na łóżko, wzdychając ciężko. Przymknąłem powieki i pomyślałem o tej nowej dziewczynie pracującej w „Spaceship” na stanowisku kelnerki. Wiktoria, Kasia, Ewelina i Karolina już szeptały o niej za plecami, że ładna, ale pewnie głupia. I że niemiła, bo nie szukała sposobności do rozmowy z nimi, a przecież powinna, skoro była świeżynką. Że nie okazała im szacunku i zadzierała nosa. Słuchałem ich i nie komentowałem, chociaż strasznie mnie irytowały. Miałem ochotę spojrzeć na nie chłodno i przypomnieć, że „ta nowa” ma na imię Blanka.

 

 

 

 

 

 

Blanka

 

 

 

 

 

Przeżyłam pierwszy dzień, a właściwie pierwszą noc, w mojej pierwszej pracy. Było bardzo głośno, wszędzie pełno ludzi i ledwie dawałam sobie radę, poruszając się w wysokich, czarnych szpilkach podarowanych mi przez szefostwo. W boksach, które obsługiwałam, imprezowało różne towarzystwo: dziewczyny świętujące wieczór panieński, jacyś sportowcy, zwyczajni faceci, podrywacze, grupki znajomych. Łączyło ich jedno – gruby portfel i łatwość w wydawaniu pieniędzy na kolejne trunki.

Tej nocy pokonałam pewnie dystans maratonu, ale przynajmniej nie musiałam przepychać się między imprezowiczami. Skupiłam się na swoim zadaniu i nie poświęcałam czasu na bliższe zapoznawanie się ze współpracownikami. Jedyna osoba, z którą rozmawiałam, jeśli nie liczyć oczywiście Glorii, to Adrian. To pod jego opieką zostawiła mnie menadżerka, a ja uznałam, że mogę mu zaufać.

Zrobił na mnie dobre wrażenie. Często pytał, czy wszystko w porządku, i zainteresował się, co ze mną, gdy zniknęłam na zapleczu. Wydawał się zwyczajnie, po ludzku miły. Z kolei pozostali dwaj barmani, z pewnością bracia, bo ich podobieństwo nie mogło być przypadkowe, patrzyli na mnie w sposób, który sprawiał, że oblewał mnie zimny pot. Nie kryli się ze swoimi pożądliwymi spojrzeniami, przy każdej okazji patrzyli mi na nogi i tyłek. Wolałam trzymać się od nich z daleka, by nie zaczęli doszukiwać się w moim zachowaniu zachęty.

Za to pozostałe kelnerki właściwie od pierwszej chwili okazywały mi jawną niechęć. Najpierw szeptały przy barze, zerkając na mnie nieprzychylnie, rzucały sobie porozumiewawcze spojrzenia, gdy Adrian zapewniał, że napiwki mogę bez wyrzutów sumienia brać dla siebie, a później przyłapałam je na obgadywaniu mnie. Gdy po skończonej pracy przebierałyśmy się w szatni w swoje prywatne ubrania, traktowały mnie jak powietrze. Żadna nie wykazywała chęci, by poznać się bliżej. Zresztą ja też nie.

Dzięki Adrianowi i jego radom tej nocy zarobiłam czterysta złotych z samych napiwków. Dziewczyny z wieczoru panieńskiego były tak miłe, że najpierw zachęcały, bym do nich dołączyła, a pod koniec imprezy, gdy już ledwie trzymały się na nogach, wcisnęły mi w dłoń stówę, mówiąc, że „to za zajebistą obsługę”. Panowie również mnie docenili i na szczęście nie zachowywali się wobec mnie niestosownie, chociaż niektórzy patrzyli w sposób, który niekoniecznie mi się podobał. A więc mój portfel wreszcie przestał świecić pustkami i mogłam zasnąć z uśmiechem na ustach.

Obudziłam się około pierwszej. Weszłam do łazienki i od razu pożałowałam, że po powrocie do mieszkania nie chciało mi się zmyć makijażu. Wyglądałam jak panda, w którą uderzył piorun. Przywykłam już, że moje loki lubią żyć własnym życiem, odporne na wszelkie próby ujarzmienia, jednak dziś miałam nie tylko szopę z poplątanych loków, ale i upiorną maskę na twarzy. Naprawdę wyglądałam okropnie. Usuwanie pozostałości podkładu i tuszu bez płynu micelarnego i płatków kosmetycznych okazało się najprawdziwszą katorgą. Woda i mydło średnio dały sobie z tym radę, a tarcie ręcznikiem sprawiło, że twarz miałam czerwoną i napuchniętą, jakby mi ktoś wczoraj przywalił. Długo męczyłam się z ugładzeniem loków, a gdy w końcu zdołałam doprowadzić się do względnego porządku, wyszperałam z szafki kuchennej jedną z dwóch ostatnich zupek chińskich, przyrządziłam ją i zjadłam, by załagodzić głód.