Niebiańskie Osiedle - Ryszard Ćwirlej - ebook + książka

Niebiańskie Osiedle ebook

Ryszard Ćwirlej

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fundacja charyzmatycznego księdza buduje niezwykle tanie domy dla seniorów, a powstające Niebiańskie Osiedle reklamowane jest jako wymarzone miejsce dla każdego emeryta. Tyle że dostęp do owej arkadii mają bardzo nieliczni. Gdzie tkwi zatem haczyk? Przecież nie od dziś wiadomo, że nie ma nic za darmo.

Wie o tym bardzo dobrze babcia Matylda, emerytowana funkcjonariuszka Milicji Obywatelskiej. Ze wszystkich sił próbuje zdemaskować oszustów żerujących na naiwności tych, którzy wierzą, że pod opieką księdza znajdą spokój i opiekę na stare lata. W odkrywaniu niewygodnej prawdy o sakropatodeweloperce pomaga jej dwoje młodych dziennikarzy śledczych, a także wnuk i jego dziewczyna, którzy są policjantami.

Droga do ujawnienia gigantycznego przekrętu oczywiście okazuje się nie być spacerkiem. Porwania, strzelaniny i akcje antyterrorystów są na porządku dziennym, a trup ściele się gęsto. Czy bohaterowie też zasilą niebiańskie szeregi, czy też uda im się wyjść z tej jatki cało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Chcesz zna­leźć spo­kój i ciszę?

Chcesz w tym zwa­rio­wa­nym świe­cie tra­fić do wyma­rzo­nego miej­sca, w któ­rym oto­czą cię życz­li­wość, miłość i cie­pło pły­nące wprost z serca?

Każdy ma prawo do zasłu­żo­nego odpo­czynku po cięż­kiej pracy. Ty rów­nież możesz mieć to wszystko na wycią­gnię­cie ręki.

Nie­biań­skie Osie­dle czeka na cie­bie.

Prolog

Pią­tek, 16 sierp­nia 2019 roku

Piła

Godzina 16.10

Objęci i przy­tu­leni do sie­bie, wyda­wali się spać. Kobieta przy­ci­skała głowę do piersi męż­czy­zny, a ten obej­mo­wał ją lewą ręką. Leżeli na roz­ło­żo­nym dwu­oso­bo­wym tap­cza­nie w kolo­rze buro­sza­rym, w odświęt­nych ubra­niach, tak jakby dopiero co wró­cili z kościoła. Na stole obok stała butelka po wódce, do połowy wypeł­niona jakimś czer­wo­nym pły­nem.

To pew­nie wino, pomy­ślał pod­ko­mi­sarz Fra­nek Kacz­ma­rek, spo­glą­da­jąc na ety­kietę wybo­ro­wej, na którą czy­jaś ręka nakle­iła kawa­łek taśmy malar­skiej. „Porzeczki 2015” – oznaj­miał koślawy napis wyko­nany dłu­go­pi­sem. Obok stały dwa kie­liszki, jeden wysoki i smu­kły, dopity do połowy, drugi pękaty, jak do koniaku, pusty.

Wkoło walały się kolo­rowe fol­dery rekla­mowe, takie, które zapy­chają skrzynki pocz­towe i nie nadają się nawet na pod­pałkę.

– Wygląda, jakby wznie­śli ostatni toast i poszli spać – ode­zwała się zza ple­ców Kacz­marka pod­ko­mi­sarz Jowita Skrzyp­czak, szczu­pła bru­netka o mio­do­wych oczach ukry­tych za oku­la­rami w czer­wo­nych opraw­kach.

– Ostat­nia wie­cze­rza, cho­lera! – Wacek Szczy­pior­ski, tech­nik, który wła­śnie obfo­to­gra­fo­wy­wał zwłoki, jak zawsze musiał wszystko sko­men­to­wać. „Szczy­pior”, bo tak mówili na niego kole­dzy, znany był z marud­nego sto­sunku do rze­czy­wi­sto­ści.

– Myśli­cie, że to samo­bój­stwo? – Kacz­ma­rek wska­zał na butelkę, tak jakby tam mogła znaj­do­wać się przy­czyna dra­matu.

– Wezmę to do ana­lizy – stwier­dziła jedyna w całej eki­pie śled­czej dziew­czyna.

To ona zaj­mo­wała się zabez­pie­cza­niem śla­dów i zbie­ra­niem odci­sków pal­ców. Teraz cze­kała tylko, aż foto­graf upora się ze swoją robotą, by przy­stą­pić do pracy. Walizkę wypo­sa­żoną w pędzelki, proszki, folie i inne potrzebne narzę­dzia, w któ­rych tylko ona potra­fiła się roze­znać, posta­wiła na progu pokoju, gotowa do dzia­ła­nia. Pod­ko­mi­sarz Kacz­ma­rek stał obok, bacz­nie obser­wu­jąc sypial­nię. Zarówno on, jak i Jowita oraz foto­graf ubrani byli w kom­bi­ne­zony, ochra­nia­cze na buty i latek­sowe ręka­wiczki. Nie wolno było wnieść do środka niczego, co mogłoby zakła­mać rze­czy­wi­sty obraz wyda­rzeń, więc przed wej­ściem na miej­sce, w któ­rym doszło do tra­ge­dii, zgod­nie z zasa­dami musieli ubrać się w te jed­no­ra­zówki.

– Wyglą­damy jak kosmo­nauci. – Kacz­ma­rek przy­po­mniał sobie film o wypra­wie na Księ­życ. – Myślisz, że te maski coś dają? Prze­cież to tylko kawał szmaty.

Jowita uśmiech­nęła się, spo­glą­da­jąc na maseczkę, którą Fra­nek trzy­mał w dłoni. Powi­nien ją zało­żyć. W ogóle wszy­scy powinni je tu nosić, tak jak pla­sti­kowe gogle, ale ni­gdy nie pod­cho­dzili rygo­ry­stycz­nie do wytycz­nych mówią­cych, co robić i jak się zacho­wać na miej­scu oglę­dzin.

– Pie­przyć maseczki. Prze­cież musiał­byś naki­chać, żeby zosta­wić jakiś ślad – stwier­dziła.

– Tu jest jakaś bute­leczka po tablet­kach – ode­zwał się foto­graf.

– Jak się nazy­wają, to zna­czy, co jest na ety­kie­cie? – zapy­tał Fra­nek. – Trzeba by spraw­dzić, co to za lek. – Pod­ko­mi­sarz wyjął z kie­szeni tele­fon.

– Nie musisz. – Jowita pokrę­ciła głową. – To jest lek na sen. Wiem, bo moja bab­cia bie­rze. Mama jej wydziela bar­dzo ostroż­nie, bo to silne lekar­stwo.

– No to mamy być może roz­sze­rzone samo­bój­stwo. I to aku­rat teraz, jak zaczyna się week­end – sko­men­to­wał „Szczy­pior”, który, podob­nie jak wielu jego kole­gów, lubił w piąt­kowy wie­czór sko­czyć na kilka piw do Misia przy ulicy 14 Lutego. Ale dziś miał na to chyba marne szanse. Wszystko przez tych dwoje sta­rusz­ków leżą­cych na tap­cza­nie i obej­mu­ją­cych się w ostat­nim uści­sku.

– Dobra, może­cie dzia­łać. Chyba mam z grub­sza wszystko. Idę zaja­rać, więc jakby było coś istot­nego, to mnie wołaj – zwró­cił się do pod­ko­mi­sa­rza, który od razu ruszył w głąb pokoju.

Poli­cjant nie poszedł jed­nak pro­sto do miej­sca, w któ­rym leżeli gospo­da­rze. Skrę­cił w lewo i powoli, krok po kroku, zaczął obcho­dzić pomiesz­cze­nie, na tyle, na ile pozwa­lały mu meble. Naj­pierw prze­su­nął się wzdłuż sta­rej meblo­ścianki na wysoki połysk, gdzie stał stary tele­wi­zor. Urzą­dze­nie było cały czas włą­czone. Spoj­rzał z tej per­spek­tywy w kie­runku tap­czanu. Sta­rusz­ko­wie wyglą­dali tak, jakby usnęli pod­czas oglą­da­nia nie­cie­ka­wego filmu. Pro­gram był usta­wiony na Jedynkę. Uśmiech­nięta pro­wa­dząca zapo­wia­dała wła­śnie kolejny odci­nek jakiejś turec­kiej szmiry. Obraz znik­nął. To Jowita pod­nio­sła pilota i przy­ci­snęła wyłącz­nik, nie dając orien­tal­nej pięk­no­ści zaist­nieć po raz ostatni w tym pokoju. Nie lubiła pra­co­wać w hała­sie.

Na pół­kach seg­mentu nie było nic cie­ka­wego, żad­nych ksią­żek, gazet czy spe­cjal­nie wyra­fi­no­wa­nych ozdób. Kilka krysz­ta­łów, kolo­rowy talerz w ludowe wzory, usta­wiony na sztorc, i sta­tek z pla­stiku imi­tu­ją­cego bursz­tyn, z napi­sem „Koło­brzeg 1972”. Dziew­czyna spraw­nie zabrała się do zdej­mo­wa­nia odci­sków z kie­lisz­ków i butelki. Fra­nek tym­cza­sem, powoli się prze­su­wa­jąc, lustro­wał każdy szcze­gół. Drzwi bal­ko­nowe, przez które było widać kawa­łek placu Zwy­cię­stwa, nie ofe­ro­wały żad­nego cie­ka­wego widoku. Naprze­ciwko stał cał­kiem podobny budy­nek ze skle­pami na dole. Pod­ko­mi­sarz wie­dział, że jeden z nich to apteka i obok chyba mono­po­lowy. Dawno tu nie był. Nie potrze­bo­wał cho­dzić do cen­trum mia­sta, tym bar­dziej że w tym miej­scu wła­ści­wie nic się nie działo, a na zakupy od dawna jeź­dziło się do gale­rii han­dlo­wych. To cen­trum zostało codzien­nym ele­men­tem rze­czy­wi­sto­ści takich ludzi jak ci dwoje, któ­rzy zasnęli na wła­snym tap­cza­nie. Zapewne w tym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu prze­żyli jakieś pięć­dzie­siąt lat. Odcho­wali dzieci, dokład­nie dwójkę, chłopca i dziew­czynkę. Ich uśmiech­nięte buzie wyzie­rały z czarno-bia­łych foto­gra­fii, które pan domu powie­sił na ścia­nie po tym, jak opra­wił je w drew­niane, poli­tu­ro­wane ramki i szkło. Dzieci doro­sły, zało­żyły rodziny i pew­nie wynio­sły się z tego mia­sta bez per­spek­tyw, a oni zostali tu sami. Do końca razem. Tylko dla­czego zde­cy­do­wali się na ten dra­ma­tyczny krok? Po meblach można było oce­nić, że nie nale­żeli do ludzi zamoż­nych, ale też chyba nie cier­pieli biedy. Musieli mieć eme­ry­tury, skoro pra­co­wali w PRL-u. Więc to nie ubó­stwo było przy­czyną.

– Może jedno z nich zacho­ro­wało? – Jowita czy­tała w jego myślach. – Ona dowie­działa się od leka­rza, że nie ma żad­nych szans, a on zde­cy­do­wał, że nie pozwoli jej odejść samej.

– Powinni zosta­wić jakiś list. Prze­cież ludzie nie żegnają się z życiem bez słowa wyja­śnie­nia, ot tak – zasta­na­wiał się gło­śno pod­ko­mi­sarz. – Jeśli zde­cy­do­wali się na samo­bój­stwo, to…

Męż­czy­zna obej­mo­wał kobietę wpół. Głowę miał pochy­loną, tak jakby zmarł, cału­jąc ją we włosy. Jego poli­czek spo­czy­wał na pra­wej ręce wycią­gnię­tej wzdłuż na poduszce. Dłoń wysta­wała poza tap­czan i zawi­sła w prze­strzeni mię­dzy drew­nia­nym zagłów­kiem i ścianą z oknem. Poli­cjant ostroż­nie odsu­nął zasłonę i spoj­rzał w dół. Na par­kie­cie leżała równo zapi­sana kartka, która musiała wypaść sta­rusz­kowi z dłoni.

– Mówi­łem, że sta­rzy ludzie nie odcho­dzą bez słowa – ucie­szył się ze zna­le­zi­ska i odszedł od tap­czanu.

Musiał zawo­łać „Szczy­piora”, by ten zro­bił zdję­cie. Bez tego nie mógł pod­nieść listu. Całe szczę­ście, że go zna­lazł. Dzięki temu w zasa­dzie jest po spra­wie. List poże­gnalny samo­bójcy był naj­lep­szym pre­zen­tem dla śled­czego, który w pią­tek wie­czo­rem chciał iść na piwo. Poli­cjant prze­łknął ślinę, nie­malże fizycz­nie czu­jąc na języku smak zim­nego redsa. Życie jed­nak nie jest takie złe. Na pewno nie dla niego i Jowity, jego dziew­czyny, która zdej­mo­wała odci­ski ze stołu. Gdy tech­nik zro­bił zdję­cie, Kacz­ma­rek chwy­cił kartkę pęsetą i poło­żył na stole.

„Kochani, odcho­dzimy do lep­szego ze świa­tów. Oka­zało się, że tata ma raka trzustki i zostało mu już nie­wiele życia. I dla­tego posta­no­wi­li­śmy, że nie będziemy cze­kać na naj­gor­sze i odej­dziemy razem. Tak jak byli­śmy razem przez całe nasze życie, tak zosta­niemy ze sobą na wiecz­ność. Nie mar­tw­cie się o nas. Tam, dokąd idziemy, czeka na nas nie­biań­ski dom. Odcho­dzimy spo­kojni i szczę­śliwi, mając nadzieję, że kie­dyś wszy­scy się tam spo­tkamy”.

Rozdział I

Środa, 16 paź­dzier­nika 2019 roku

War­szawa

Godzina 9.15

– Podał­byś mi masło orze­chowe?

– Co? A, masło… A gdzie jest? – Sta­łem nad deską do wędlin i ostrym nożem kro­iłem na pla­sterki aro­ma­tyczną wędzoną szynkę.

– No jak gdzie, kotku? Masło orze­chowe jest w sło­iczku – wyja­śniła oczy­wi­stą oczy­wi­stość.

– Domy­ślam się, że nie w butelce – stwier­dzi­łem, by zyskać na cza­sie i ukroić jesz­cze jeden cienki pla­ste­rek. Pre­cy­zyjne kro­je­nie wyma­gało sku­pie­nia.

– Gdyby było w butelce, toby się go nie dało wycią­gnąć, bo do butelki nie da się wło­żyć noża – wyja­śniła mi, na czym polega pro­blem, i teraz mogłem się czuć spo­kojny.

Czło­wiek jed­nak całe życie się uczy. Bo czy dotąd kto­kol­wiek z was roz­wa­żał kwe­stię wydo­by­wa­nia masła orze­cho­wego z butelki? Na pewno nie. A ona tak. Moja dziew­czyna Dże­sika jest cho­dzącą skarb­nicą róż­nych nie­ty­po­wych pomy­słów i roz­wią­zań nie­malże racjo­na­li­za­tor­skich. Co naj­waż­niej­sze, potrafi wszystko wyja­śnić ze sta­ran­no­ścią godną pro­fe­sor­skiego umy­słu.

– To masz to masło, hę?

Patrzy­łem w otwarte drzwi lodówki i nie mogłem się zde­cy­do­wać. Sło­iczki stały obok sie­bie w rów­nym rządku, jed­nak chyba żaden z nich nie był sło­ikiem z masłem orze­cho­wym.

– Kotku, bo jak nie zjem niczego, to będę cały dzień głodna. Wiesz, że na pla­nie nie dają nam nic do jedze­nia. Tylko wody jest pod dostat­kiem. A prze­cież na samej wodzie nie wyżyję.

– Nie ma masła orze­cho­wego. Musiało się skoń­czyć – powie­dzia­łem w końcu, defi­ni­tyw­nie się pod­da­jąc.

– Nie­moż­liwe. Wczo­raj, gdy jadłam kanapki, w sen­sie wie­czo­rem, było jesz­cze pół sło­ika. No chyba że ty zja­dłeś? Przy­znaj się, łakom­czuszku, hę?

Nie jadam cho­ler­nego masła orze­cho­wego. W życiu nie prze­łknął­bym tej sracz­ko­wa­tej mazi, do tego jesz­cze roz­sma­ro­wa­nej na obrzy­dli­wie mięk­kim chle­bie tosto­wym. Ohydz­two, pomy­śla­łem, bo gło­śno bym tego nie powie­dział. Dże­sika mogłaby się jesz­cze obra­zić. Nie kry­ty­ko­wa­łem jej spo­sobu odży­wia­nia, a i ona omi­jała sze­ro­kim łukiem temat moich nawy­ków, któ­rych pod­stawą były kieł­basy i szynki, naj­le­piej wędzone w natu­ralny spo­sób. A co, lubię dobrze zjeść.

– Nie, Dżesi, nie jem masła orze­cho­wego.

– Nie wiesz, co tra­cisz. Z tym deli­kat­nym bia­łym chle­bem sma­kuje bosko.

Odwró­ci­łem głowę, by spoj­rzeć na pojem­nik do chleba. Drew­niana skrzynka stała na para­pe­cie. Pod­sze­dłem do niej i pod­nio­słem klapkę. Wewnątrz był chleb tostowy, a obok stał słoik z tym paskudz­twem. Nie było za to mojego chleba żyt­niego. Jak zwy­kle zja­dłem go do końca i jak zawsze zapo­mnia­łem, że nie ma już ani grama.

– No pro­szę, zguba się zna­la­zła.

– Co?

– Twoje masło. Wło­ży­łaś je do chle­baka.

– Nie­moż­liwe, ni­gdy tam nie wkła­dam. – Unio­sła głowę znad tabletu, w któ­rym wła­śnie oglą­dała coś bar­dzo cie­ka­wego, i pokrę­ciła nią, jakby chciała powie­dzieć, że powi­nie­nem się przy­znać do błędu, a nie oskar­żać ją, uoso­bie­nie nie­win­no­ści.

Ależ ona jest piękna, pomy­śla­łem, patrząc w jej nie­sa­mo­wi­cie zie­lone oczy. Prze­cież nie będę się kłó­cił o głupi słoik. Nie jestem czło­wie­kiem, który świa­do­mie szuka kło­po­tów. Więc wolę zamilk­nąć. Mimo to sam nie wiem, jak to się dzieje, że co rusz pakuję się w jakieś histo­rie, z któ­rych trudno jest potem się wyka­ra­skać. Dla­tego w domu wolę mieć spo­kój, ale poza nim…

Tak, to wła­śnie ja, mistrz świata w kło­po­tach, Mar­cin Engel. Mam trzy­dzie­ści lat, miesz­kam na stałe w War­sza­wie, ale pocho­dzę z Pozna­nia. Przy­je­cha­łem do sto­licy na stu­dia i tu zosta­łem, czyli jestem typo­wym „sło­ikiem”. Mam równo sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu i ważę osiem­dzie­siąt jeden kilo. Jestem więc dobrze zbu­do­wa­nym blon­dy­nem o jasnej kar­na­cji, dla­tego gdy tylko znajdę się na słońcu, natych­miast opa­lam się na czer­wono, a potem scho­dzi mi skóra. No więc się nie opa­lam, w prze­ci­wień­stwie do mojej dziew­czyny, z którą miesz­kam już pra­wie trzy lata, choć na razie nie myślimy o mał­żeń­stwie ani dzie­ciach. Oboje jeste­śmy ludźmi, któ­rzy sprawy rodziny odkła­dają na póź­niej, bo naj­pierw trzeba się cze­goś doro­bić. Jeśli nie wiel­kich pie­nię­dzy, to cho­ciaż pozy­cji w branży. Oboje robimy w show-biz­ne­sie. Dże­sika jest modelką, pra­cuje na wybiegu i poka­zuje się w rekla­mach, a ja jestem dzien­ni­ka­rzem i repor­te­rem tele­wi­zyj­nym, który od czasu do czasu łapie rekla­mowe fuchy, żeby tro­chę doro­bić. To wła­śnie na pla­nie jakiejś dur­nej rekla­mówki pozna­łem Dżesi. Grała lekarkę pole­ca­jącą pastę do zębów.

„Pasta do zębów Zembi­xwhite wybieli twoje zęby, które staną się śnież­no­białe jak ark­tyczny śnieg już po mie­siącu regu­lar­nego sto­so­wa­nia. Użyj pasty Zembi­xwhite, a twój uśmiech będzie olśnie­wa­jący. Jestem sto­ma­to­lo­giem i wiem, co mówię, bo sama uży­wam pasty Zembi­xwhite codzien­nie”, mówiła w rekla­mie, a potem szcze­rzyła te swoje olśnie­wa­jąco białe zęby. Na mnie ten uśmiech zro­bił wtedy pio­ru­nu­jące wra­że­nie. A jej spodo­bały się moje bystre nie­bie­skie oczy, tak przy­naj­mniej powie­działa mi jakiś czas po tym, gdy nasza zna­jo­mość prze­szła z fazy wie­czor­nych roz­mów przez Mes­sen­gera do etapu, w któ­rym roz­mowy prze­stają być potrzebne, bo palce i języki mają już cał­ko­wi­cie inne zasto­so­wa­nie.

Poda­łem jej masło orze­chowe. Swoją drogą cie­kawe, czemu ta bez­sma­kowa paciaja nazy­wana jest „masłem”?

– I jesz­cze chle­bek, kotku.

Poda­łem jej chleb tostowy, nóż, tale­rzyk…

– Coś jesz­cze, Dżesi? – zapy­ta­łem, zasta­na­wia­jąc się, co wła­ści­wie mam zjeść.

– Siądź tu obok. Już wystar­czy tego lata­nia koło mnie. No, kotku, sia­daj.

– Nie mam chleba.

– Jak to, głup­ta­sku? Prze­cież jest pra­wie cała paczka.

– To nie chleb – rzu­ci­łem, chwy­ta­jąc deskę ze świeżo pokro­joną szynką.

Poło­ży­łem ją na kuchen­nym stole. Dże­sika odsu­nęła deskę od sie­bie, marsz­cząc nos z nie­sma­kiem.

– Fuj, jak ty możesz jeść to mięso. Widzia­łeś kie­dyś różowe świnki? Jakie one są piękne i mądre…

– Niczego nie mogę jeść, bo nie mam chleba. Widzia­łem świnki.

To był z jej strony cios poni­żej pasa. Nie jestem prze­cież nie­czu­łym na krzywdę zwie­rząt zwy­rod­nial­cem.

– No, Mar­cinku, weź ten chle­bek. Prze­cież nie możesz cho­dzić głodny – oświad­czyła kate­go­rycz­nie, wykła­da­jąc na mój talerz kilka kawał­ków chle­bo­po­dob­nej sub­stan­cji.

Ugry­zła mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów kęs i zaraz popiła kawą z mle­kiem.

– Co dziś będziesz robić? – zapy­ta­łem na wszelki wypa­dek i zabra­łem się do spo­rzą­dza­nia pseu­do­ka­napki.

– Dziś będę przez cały dzień w Łazien­kach nagry­wać.

– A co nagry­wa­cie?

Wzru­szyła ramio­nami i znów upiła nie­wielki łyk.

– Jakiś tele­dysk.

– Będziesz śpie­wała? – zdzi­wi­łem się. Ale prze­cież to cał­kiem praw­do­po­dobne. Mie­wała sza­lone pomy­sły.

– Ja? Czy ja jestem pio­sen­karką?

– To co tam będziesz robić?

– Wystę­po­wać… chyba.

Odsta­wiła kubek i wstała z krze­sła. Pochy­liła się i poca­ło­wała mnie w sam czu­bek głowy.

– Kocham cię, misiaczku.

– Kocham cię, Dżesi – powie­dzia­łem i poczu­łem się naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie.

– Aha, mia­łam ci powie­dzieć, że dziad­ko­wie Emilki nie żyją.

– Jakiej Emilki?

– No jak jakiej? Tej mojej kole­żanki z agen­cji, taka ciemna, to zna­czy Mulatka.

– Ach, ta… – Nie mia­łem oczy­wi­ście poję­cia, o kim mowa. Ale po chwili przy­po­mnia­łem ją sobie. Roz­ma­wia­li­śmy ze dwa razy na jakichś impre­zach. Spra­wiała wra­że­nie inte­li­gent­nej dziew­czyny.

– Wyobraź sobie, że ode­szli oboje tego samego dnia, o tej samej godzi­nie.

– Sły­sza­łem już o takich wypad­kach, że gdy umiera jedna osoba z takiego mał­żeń­stwa, które było ze sobą całe życie, to ta druga umiera z żalu i tęsk­noty.

– No tak wła­śnie było, tak jak mówisz! – Dżesi prze­cią­gnęła się, a spod fałdy szla­froka wysu­nęła się lekko pierś.

Ależ ona na mnie działa. Gdyby nie to, że muszę iść do pracy…

– Oni zmarli razem, bo razem wzięli jakieś proszki i nor­mal­nie umarli. Dwa dni temu ode­szli, nie, trzy dni temu!

– Roz­sze­rzone samo­bój­stwo – rzu­ci­łem, przy­po­mi­na­jąc sobie to mało przy­jemne poję­cie.

Chwy­ci­łem kanapkę, wbi­łem w nią zęby i naraz szczęka zasty­gła mi w poło­wie gryza. Roz­sze­rzone samo­bój­stwo? Dwoje sta­rusz­ków? O ja pier­dzielę!

– Popij, misiaczku, bo się zadła­wisz – rzu­ciła Dżesi i odwró­ciw­szy się, poszła do łazienki, krę­cąc zgrabną pupą.

Ale ja nie zwró­ci­łem na to uwagi, pochło­nięty zupeł­nie innymi myślami.

Godzina 10.30

– To tutaj pra­co­wał porucz­nik Bore­wicz?

– Kto?

– No Bore­wicz. Sła­wo­mir Bore­wicz – wyja­śnił Kacz­ma­rek.

Komi­sarz Kuba Wie­czo­rek pokrę­cił głową.

Ni­gdy nie sły­szał o żad­nym Bore­wi­czu. Bo i skąd niby miał sły­szeć. W Pałacu Mostow­skich pra­co­wał dopiero od czte­rech lat, a skoro Kacz­ma­rek mówił o jakimś porucz­niku, to zna­czy, że ten musiał tu być w latach dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, bo chyba do dzie­więć­dzie­sią­tego pierw­szego obo­wią­zy­wały stare woj­skowe stop­nie, które zastą­piono praw­dzi­wymi poli­cyj­nymi. Gdyby teraz były woj­skowe, to on sam jako wła­ści­ciel trzech gwiaz­dek byłby porucz­ni­kiem. Czyli ten Bore­wicz byłby komi­sa­rzem tak jak on.

– Chyba cho­dziło ci o komi­sa­rza? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc czuj­nym wzro­kiem na nowego kolegę.

Facet dopiero co przy­szedł i zaczął się wypa­ko­wy­wać na biurku Ostrow­skiego. Ten, z któ­rym Wie­czo­rek spę­dził w jed­nym pokoju ostat­nie dwa lata, został wła­śnie prze­nie­siony do Toru­nia. Zabie­gał o to od dłuż­szego czasu, bo jakoś nie potra­fił się odna­leźć w sto­licy. No i w końcu udało mu się zała­twić prze­nie­sie­nie do rodzin­nego mia­sta. Miał szczę­ście, że komen­dan­tem został jego kolega z daw­nych cza­sów, który przy­jął go z otwar­tymi ramio­nami. Wie­czo­rek miał nadzieję, że będzie miał teraz kom­for­towe warunki i nikogo mu nie przy­dzielą. I tu się mylił. Oka­zało się, że wła­śnie przy­jęli do roboty gościa, który pró­bo­wał bły­snąć jaki­miś daw­nymi zna­jo­mo­ściami.

– Nie o komi­sa­rza. – Fra­nek Kacz­ma­rek pokrę­cił głową. – Nie oglą­da­łeś tego serialu 07 zgłoś się? Tam głów­nym boha­te­rem był porucz­nik Bore­wicz. No taki fajny film jesz­cze z cza­sów PRL-u.

Wie­czo­rek mach­nął ręką.

– E, ja tam sta­roci nie oglą­dam. Wolę na Net­flik­sie. Masz Net­flixa?

Nowy pokrę­cił głową.

– Nie, no coś ty, ja się nawet jesz­cze nie zain­sta­lo­wa­łem dobrze.

– A gdzie się insta­lu­jesz? To zna­czy gdzie miesz­kasz?

– Mam w War­sza­wie bab­cię.

– Czyli że twoja rodzina jest z War­szawy? – W końcu Wie­czo­rek spoj­rzał na niego przy­chyl­niej­szym okiem.

Skoro bab­cia jest war­sza­wianką, to facet też musi być z War­szawy, wyde­du­ko­wał na pod­sta­wie pro­stej prze­słanki. Z war­sza­wia­kiem może się jakoś dogada, bo ze „sło­ikiem” z pro­win­cji zawsze coś nie try­biło. Ostrow­ski był z Toru­nia i choć to mia­sto nad Wisłą, to jed­nak czuć było w nim tę pro­win­cjo­nalną zaścian­ko­wość, cia­snotę myśle­nia czło­wieka, który wycho­wał się w mie­ście oto­czo­nym murami.

– No zasad­ni­czo tak. Mój tata jest z War­szawy.

– To zna­czy, żeś jest war­sza­wiak, a nie piła… pilak, jak sły­sza­łem.

– Pila­nin. Mówi się pila­nin. Ni­gdy nie byłeś w Pile?

– Nie, a po cho­lerę? – Wie­czo­rek był naj­wy­raź­niej zdzi­wiony.

– Bo tam jest szkoła poli­cji.

– He, he! Jest, pew­nie, że jest, ale co ja bym tam miał robić? Prze­cież tam się uczą pod­ofi­ce­ro­wie. Ja koń­czy­łem tutaj, w Legio­no­wie. A ty gdzie się uczy­łeś?

– W Szczyt­nie.

– A, w Szczyt­nie… – Wie­czo­rek wypo­wie­dział nazwę miej­sco­wo­ści tak, jakby wyplu­wał coś, co przy­pad­kiem zaplą­tało mu się na języku. – No tak, szkoła z mili­cyj­nymi tra­dy­cjami.

Pod­ko­mi­sarz Fra­nek Kacz­ma­rek spoj­rzał uważ­nie na swo­jego nowego kolegę.

Ten sie­dział naprze­ciwko, wpa­trzony w ekran kom­pu­tera. Moni­tor był stary i pękaty, ale widać jesz­cze przy­datny do roboty. Biurko Franka było puste, bez śla­dów dzia­łal­no­ści ludz­kiej. Po poprzed­nim wła­ści­cielu został tylko słoik z nalepką „Dżem sło­dzony tru­skaw­kowy”, w który wetknięto kilka obgry­zio­nych dłu­go­pi­sów. Chwy­cił ten słoik i wraz z zawar­to­ścią wrzu­cił do kosza na śmieci pod biur­kiem.

– Nad czym pra­cu­je­cie? – zapy­tał Fra­nek, żeby zmie­nić temat.

Mógł co prawda odwi­nąć się i rzu­cić Wie­czor­kowi w pysk, że lep­sze Szczytno z mili­cyj­nymi tra­dy­cjami niż Puławy z esbecką prze­szło­ścią. Ale w ostat­niej chwili ugryzł się w język. Po co od razu zra­żać do sie­bie faceta, z któ­rym będzie musiał dzie­lić pokój przez przy­naj­mniej kilka mie­sięcy? Póź­niej, gdy się rozej­rzy i już zapu­ści tu korze­nie, może się z kimś zamie­nić lub do kogoś się dosiąść. Tak się dawało zawsze urzą­dzić sprawy biu­rowe we wszyst­kich poprzed­nich komen­dach, czyli w Pile i wcze­śniej w Połczy­nie-Zdroju.

Wie­czo­rek wyj­rzał zza moni­tora i uśmiech­nął się krzywo. Miał jakieś trzy­dzie­ści lat, okrą­głą twarz i lekko łysie­jące czoło. Nie był typem spor­towca, raczej kor­po­ra­cyj­nego nerda, który odży­wia się ham­bur­ge­rami i popija je colą. Może to stąd nie­zdrowe worki pod oczyma? Spo­glą­da­jąc na nowego kolegę, Fra­nek rozu­miał, skąd wzięła się ta jego trudno skry­wana nie­chęć do obcych. Facet sie­dział w kom­pu­te­rach i nie lubił wycho­dzić na zewnątrz, więc biurko i cały ten nie­wielki pokój na ostat­nim pię­trze trak­to­wał jak pies swoje obsi­kane z każ­dej strony podwórko. Kto wie, czy rze­czy­wi­ście nie nalał tu na ściany, żeby zazna­czyć swój teren? Choć tak naprawdę nie musiał, bo w pokoju śmier­działo papie­ro­sami i brud­nymi naczy­niami z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia i fusami po her­ba­cie.

– Róż­nie się pra­cuje. Raz jest mniej, raz wię­cej roboty. Ja na ten przy­kład mam teraz na roz­kła­dzie osiem spraw.

– O, to sporo – zdzi­wił się Fra­nek, który ni­gdy nie zaj­mo­wał się jed­no­cze­śnie wię­cej niż dwoma śledz­twami.

W Pile nie było wiele pracy. Mia­steczko spo­kojne i przez ten spo­kój aż nudne. Zabój­stwa, jeśli w ogóle się zda­rzały, były tak banalne i prze­wi­dy­walne, że sprawcę typo­wano i łapano już w ciągu pierw­szych godzin śledz­twa. Bo naj­czę­ściej zabi­jało się tam pod­czas domo­wych awan­tur albo przy kole­żeń­skim piciu wódki butelką, młot­kiem albo nożem, czyli tym, co wpa­dło w ręce. Ale tu, w War­sza­wie, widać było od razu, że skala jest o wiele więk­sza niż tam, skąd przy­je­chał. Tu jest praw­dziwe życie i praw­dziwe sprawy kry­mi­nalne.

– Czyli co na przy­kład?

– Stary, same mor­der­stwa.

– Żar­tu­jesz? Osiem sztuk?

– No prze­cież tu jest sto­lica. Wszystko w więk­szej skali. Na przy­kład spraw­dzam teraz zezna­nia sąsia­dów nie­ja­kiego Fabi­siaka, któ­rego zna­leźli z roz­trza­skaną głową we wła­snym miesz­ka­niu. I do tego w zamknię­tym miesz­ka­niu. Facet nie miał rodziny ani wielu zna­jo­mych i w sumie był nie­szko­dli­wym pijacz­kiem. A tu, pro­szę, ktoś miał do niego tyle zło­ści, że pozba­wił go życia.

– Cie­kawe… – rzu­cił nie­opatrz­nie Fra­nek, a Wie­czo­rek chy­trze się uśmiech­nął.

– Stary mówił, że jak się już urzą­dzisz, to mam cię w coś wpro­wa­dzić, więc jak­byś chciał, to mogę ci dać papiery tego Fabi­siaka, żebyś sobie pogrze­bał. Mam wszyst­kie zezna­nia sąsia­dów, doku­men­ta­cję miej­sca, wszystko, co trzeba. Więc jak chcesz, możesz tro­chę powę­szyć.

Fra­nek wzru­szył ramio­nami. W sumie nie miał nic cie­kaw­szego do roboty. Mógł co prawda powie­dzieć, że skoro jest pierw­szy dzień w pracy, to musi zała­twić te wszyst­kie pier­doły zwią­zane z pobra­niem jakichś sprzę­tów, lampki na biurko, kom­pu­tera i tego wszyst­kiego, co potrzebne do pracy każ­demu poli­cjan­towi. Ale cie­ka­wość zwy­cię­żyła.

– No dobra, rzucę okiem. Mogę poczy­tać.

Wie­czo­rek uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dwa rzędy nie­rów­nych i pożół­kłych od niko­tyny zębów. Naj­wy­raź­niej zado­wo­lony, poło­żył kilka teczek na biurko kolegi. Fra­nek wziął pierw­szą z wierz­chu, otwo­rzył ją i zaczął czy­tać.

Godzinę póź­niej do pokoju wszedł Mar­czak. Na jego widok Kacz­ma­rek pode­rwał się znad papie­rów i sta­nął wypro­sto­wany, bo mimo że był sta­rym wyja­da­czem, trzy­dzie­sto­let­nim prze­cież gli­nia­rzem, wie­dział dobrze, że prze­ło­żo­nym powinno się oka­zy­wać sza­cu­nek. Wie­czo­rek nie ruszył się z miej­sca. Widać był w zaży­łych sto­sun­kach z pod­in­spek­to­rem Dawi­dem Mar­czakiem, wiel­kim jak kłoda drewna poli­cjan­tem z ogo­loną nie­mal na łyso głową. Nowy szef Franka nie wyglą­dał na inte­lek­tu­ali­stę. Gdyby go posta­wić na bramce w noc­nym lokalu, wpa­so­wałby się w tech­no­at­mos­ferę bez naj­mniej­szych pro­ble­mów. Poza tym jego zacho­wa­nie też było odpo­wied­nie dla takiego przy­bytku.

– No co jest, misiaczki, już dali­ście sobie buzi? – zapy­tał od drzwi, zado­wo­lony z wła­snego żartu.

– Tylko buzi, dupci po robo­cie! – Wie­czo­rek od razu wstrze­lił się w rubaszny nastrój prze­ło­żo­nego.

Fra­nek powi­nien coś odpo­wie­dzieć, ale nie bar­dzo wie­dział co. Bo i cóż można odrzec nie­zna­jo­memu face­towi, który na wej­ściu rzuca homo­fo­bicz­nym tek­stem, zwa­żyw­szy, że ten facet jest nowym sze­fem?

– Nowy jesz­cze nikomu nie zro­bił loda. Ale się stara! Ha, ha, ha! – zare­cho­tał kolega. – Żeby się nie nudził, dałem mu do roz­k­mi­nie­nia sprawę tego Fabi­siaka ze Sta­lo­wej na Pra­dze.

– No i co? Jak ci się podoba roz­trza­skany łeb pana Fabi­siaka?

– Łeb jak łeb. Nie był zbyt twardy, skoro dał się zała­twić czte­rema cio­sami młotka.

– Nie jest jesz­cze pewne, że młotka, he, he, he! – wtrą­cił się Wie­czo­rek. – Mło­tek jak na razie został zabez­pie­czony razem ze śru­bo­krę­tami i innymi pier­do­łami ze skrzynki narzę­dzio­wej. Żad­nych bio­lo­gicz­nych śla­dów na nim nie było. Czy­sty jak łza.

– Tak, tylko to odbar­wie­nie powy­żej trzonka. Taki jaśniej­szy obszar na posta­rza­łej drew­nia­nej rączce młotka. – Fra­nek wska­zał na zdję­cie.

– Co za odbar­wie­nie? – zain­te­re­so­wał się Mar­czak.

– Niech pan spoj­rzy.

– No rze­czy­wi­ście. Ale co to niby zna­czy?

– To jest ślad po wygo­to­wa­niu. Ktoś zadał sobie nieco trudu, żeby wło­żyć mło­tek do wody, do garnka z wrząt­kiem, i pogo­to­wać pół godziny albo i dłu­żej, tak żeby wszystko, co moż­liwe, z niego znik­nęło. Pół godziny zazwy­czaj wystar­czy, żeby zeszły wszyst­kie ślady bio­lo­giczne, a z rączki wie­lo­letni osad. I w ten oto spo­sób mamy wyja­ło­wiony mło­tek, który zgod­nie z suge­stiami ana­to­mo­pa­to­loga mógł być narzę­dziem zbrodni. Tak napi­sano w pro­to­kole z oglę­dzin lekar­skich…

– Zaraz, ale prze­cież ten mło­tek był w skrzynce narzę­dzio­wej zabi­tego. – Wie­czo­rek cały czas się uśmie­chał, ale coraz mniej pew­nie.

– Wła­śnie nie. – Teraz uśmiech­nął się Fra­nek. – To mło­tek, który zabez­pie­czył sier­żant… – Spoj­rzał do akt – …sier­żant Malicki, w narzę­dziach sąsiada z naprze­ciwka. To on lubi goto­wać młotki.

– Kurwa – jęk­nął Mar­czak. – Pier­do­lony roz­wią­zał sprawę. – Spoj­rzał na Wie­czorka, któ­remu uśmiech natych­miast znik­nął z twa­rzy. – Mamy jeba­nego podej­rza­nego.

Godzina 12.30

Bab­cia Matylda nie jest moją praw­dziwą bab­cią. Nie jest nawet moją krewną. Ale od zawsze mówi­łem do niej „bab­ciu”. Od zawsze, to zna­czy od kilku lat, odkąd przy­je­cha­łem do War­szawy na stu­dia. Gdy je roz­po­czy­na­łem, nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia, gdzie będę miesz­kał. Dla­tego jesz­cze w cza­sie waka­cji zaczą­łem prze­glą­dać ogło­sze­nia w necie. I tak tra­fi­łem na Matyldę, eme­ry­to­waną mili­cjantkę i wdowę po gene­rale mili­cji, miesz­ka­jącą w kamie­nicy na Nowym Świe­cie. To było chyba prze­zna­cze­nie, bo gdy do niej przy­je­cha­łem, doga­da­li­śmy się w pięć minut.

– Pła­cisz pięć­set zło­tych mie­sięcz­nie, ale waru­nek jest taki: możesz palić w domu, możesz pić, lecz tylko dobrą whi­sky, żebym nie czuła zapa­chu jakichś tanich alko­holi, bo ich nie zno­szę. Ja już palić za bar­dzo nie mogę, a i pić też nie­ko­niecz­nie, jed­nak od czasu do czasu szkla­neczkę to ow­szem. Więc zapach dobrego tyto­niu i łyska­cza jak naj­bar­dziej mi kon­we­niują. Do tego docho­dzi jesz­cze odku­rza­nie i wyno­sze­nie śmieci. No i co, odpo­wia­dają ci warunki? – zapy­tała wtedy, tak­su­jąc mnie uważ­nym spoj­rze­niem.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Pali­łem papie­rosy i – jak każdy począt­ku­jący stu­dent – piłem naj­tań­sze piwo z Lidla. No ale skoro zaczy­nało się świa­towe życie, może warto było przejść na bar­dziej wyra­fi­no­wane trunki?

– Zała­twione, pro­szę pani – powie­dzia­łem grzecz­nie, a ona zaraz pokrę­ciła głową.

– Bab­ciu. Mów mi „bab­ciu”. – Uśmiech­nęła się, naj­wy­raź­niej zado­wo­lona.

Gdy jakiś czas póź­niej, chyba po kilku mie­sią­cach miesz­ka­nia w jej apar­ta­men­cie, zapy­ta­łem, dla­czego to mnie wybrała spo­śród kil­ku­dzie­się­ciu chęt­nych, stwier­dziła, że nie ma zie­lo­nego poję­cia.

– Coś mi powie­działo, że muszę cię przy­gar­nąć, i tyle – pod­su­mo­wała moje roz­wa­ża­nia. – Może jakiś święty duch mi szep­nął do ucha.

– Prze­cież bab­cia nie jest wie­rząca – zdzi­wi­łem się.

– Oczy­wi­ście, że nie jestem. Ale duch święty to inna sprawa, co nie ma nic wspól­nego z Kościo­łem, który wysysa z naszego głu­piego ludu ostatni grosz, obie­cu­jąc wieczne zba­wie­nie w zamian za coty­go­dniową tacę. Czy ty rozu­miesz, że to jest naj­więk­sze oszu­stwo w dzie­jach ludz­ko­ści? Oszu­kują ludzi, sprze­da­jąc im ułudę wiecz­nego szczę­ścia w innym świe­cie. Oni są jak akwi­zy­to­rzy ubez­pie­czeń, któ­rzy każą ci pła­cić przez całe życie, a wypłatę odszko­do­wa­nia obie­cują po śmierci. Pła­cił­byś takiemu gościowi z PZU, gdyby w umo­wie było napi­sane: „wypłata na tam­tym świe­cie”? W życiu byś mu nie dał ani gro­sza. A Kościo­łowi dajesz, mimo że jego świata wiecz­nej szczę­śli­wo­ści nikt ni­gdy nie widział i nie zoba­czy.

– Dla­czego nie zoba­czy?

– Bo po śmierci raczej się nie żyje i nic do czło­wieka nie dociera.

– A dusza? – Jakoś nie chcia­łem dać się prze­ko­nać.

– Dusza to twój umysł. Umiera wraz z czło­wie­kiem. A ludzie chcie­liby żyć wiecz­nie, dla­tego śmierć nie wydaje się nikomu racjo­nalna. Tyle myśli, tyle wie­dzy, tyle doświad­czeń mia­łoby ot tak, nagle wypa­ro­wać i obró­cić się w nicość? Prze­cież to byłaby kolo­salna strata. Stąd wzięło się non omnis moriar.

– Czyli że co?

– No tak, teraz nie uczą w szko­łach łaciny. – Pokrę­ciła głową z dez­apro­batą. – To zna­czy „nie wszy­stek umrę”, czyli coś po mnie zosta­nie. Rzy­mia­nie jed­nak nie myśleli o duszy, która będzie błą­kać się po polach eli­zej­skich…

– W Paryżu? – dopo­wie­dzia­łem, a ona mach­nęła ręką.

– W jakim Paryżu? Eli­zjum to pod­ziemna kra­ina wiecz­nego szczę­ścia, łąki, po któ­rych błą­kają się szczę­śliwe dusze. Ale gdy sta­ro­żytni mówili, że coś po nich zosta­nie, cho­dziło im raczej o to, co po czło­wieku zostaje w kra­inie żywych, a więc pamięć wiel­kich czy­nów, budowle czy dzieła sztuki.

Lubi­łem z bab­cią roz­ma­wiać o wszyst­kim. To była praw­dziwa eru­dytka, która prze­czy­tała w swoim życiu wię­cej ksią­żek, niż zawie­rają wszyst­kie domowe biblio­teczki w moim rodzin­nym bloku w Pozna­niu na Rata­jach. Znała się na sztuce, filo­zo­fii, a nawet na nauce Kościoła, choć tę ostat­nią stu­dio­wała chyba tylko po to, żeby wyła­py­wać nie­ści­sło­ści i prze­ina­cze­nia.

Teraz nie miesz­ka­łem już u niej, ale na­dal mie­li­śmy dobry, stały kon­takt. Gdy byłem w pobliżu, sta­ra­łem się do niej zacho­dzić nawet bez powodu. Na wszelki wypa­dek, żeby spraw­dzić, jak się czuje albo czy cze­goś jej nie potrzeba.

Dziś mia­łem być w redak­cji dopiero na czter­na­stą, bo tak umó­wi­łem się z wydawcą mojego pro­gramu, więc posta­no­wi­łem zaje­chać na Nowy Świat. Otwo­rzy­łem drzwi klu­czem i wsze­dłem do środka. W głębi miesz­ka­nia grało radio. Bab­cia słu­chała rocka, więc po ostrych tak­tach Ram­m­stein domy­śli­łem się, że ma włą­czone Anty­ra­dio.

– Dzień dobry! – zawo­ła­łem od progu.

Nie uży­wa­łem dzwonka i wcho­dzi­łem jak do sie­bie. Bab­cia zaka­zała mi dzwo­nić. Tłu­ma­czyła, że dzwo­nią tylko obcy, sprze­dawcy uszcze­lek do okien, oszu­ku­jący metodą „na wnuczka” i facet, który zbiera suchy chleb dla konia. Tyle że tego ostat­niego nie było już od lat. „Ty jesteś domow­nik, więc wchodź jak do sie­bie i nie zawra­caj mi głowy dzwon­kiem, bo nie mam zamiaru się dla cie­bie ubie­rać i malo­wać” – tłu­ma­czyła mi, choć ni­gdy się nie malo­wała.

– Bab­ciu, to ja, Mar­cin!

– Idź do kuchni, zaraz przyjdę! – zawo­łała z głębi miesz­ka­nia.

Jak na stan­dardy cen­trum mia­sta, było ono wiel­kie. Miało pra­wie sto metrów i skła­dało się z pię­ciu pokoi z kuch­nią i obszerną łazienką. Znaj­do­wało się w samym środku War­szawy, w pię­tro­wej kamie­nicy, która została odbu­do­wana nie­mal od pod­staw po woj­nie. Przy­działy dosta­wali wów­czas ludzie bli­sko zwią­zani z wła­dzą, tacy jak babci mąż Gustaw, który był waż­nym funk­cjo­na­riu­szem Mili­cji Oby­wa­tel­skiej. Dosłu­żył się stop­nia gene­rała. To wła­śnie w Pałacu Mostow­skich Matylda, młoda, dobrze zapo­wia­da­jąca się mili­cjantka, poznała swo­jego Gucia, gdy ten był jesz­cze kapi­ta­nem. Zaraz po ślu­bie prze­pro­wa­dzili się na Nowy Świat do miesz­ka­nia służ­bo­wego, które po latach udało się babci wyku­pić na wła­sność. Miesz­kała tu sama, bo ich jedyny syn wyje­chał z War­szawy w latach osiem­dzie­sią­tych i zamiesz­kał gdzieś w pół­noc­nej Pol­sce.

Spoj­rza­łem na zega­rek. Było już po wpół do pierw­szej, więc się tro­chę zdzi­wi­łem, bo bab­cia ni­gdy nie spała dłu­żej niż do siód­mej. Gdy miesz­ka­łem u niej, to jej wcze­sne wsta­wa­nie czę­sto rato­wało mi skórę. Rano, nie sły­sząc z mojego pokoju jakich­kol­wiek oznak życia, waliła w drzwi pię­ścią z grzecz­nym pyta­niem, czy aby na pewno nie mam dziś zajęć. Wtedy zry­wa­łem się z łóżka i na wpół roz­bu­dzony ubie­ra­łem się i myłem jed­no­cze­śnie, a ona zado­wo­lona parzyła mi her­batę. Więc ni­gdy nie sypiała do połu­dnia, dla­tego zdzi­wi­łem się, że o tej porze jesz­cze jest w sypialni.

Usia­dłem przy stole, spo­dzie­wa­jąc się, że lada chwila wej­dzie tu w swoim zno­szo­nym czer­wo­nym szla­froku. Weszła, ale ubrana jak na tre­ning, w zie­lony dres pocho­dzący, jak mi kie­dyś wytłu­ma­czyła, jesz­cze ze sta­rych zapa­sów maga­zy­no­wych Komendy Głów­nej.

– Idziesz bie­gać? – zapy­ta­łem, uśmie­cha­jąc się na jej widok.

Trzeba przy­znać, że jak na sie­dem­dzie­się­cio­latkę trzy­mała się bar­dzo dobrze, a figurę miała naprawdę cał­kiem nie­złą. Twier­dziła, że to nie przez sport, który upra­wia tylko bier­nie, oglą­da­jąc skoki nar­ciar­skie i mecze repre­zen­ta­cji w piłce noż­nej, ale przez papie­rosy i łyska­cze, które popija od czasu do czasu dla lep­szego krą­że­nia.

– Mam bie­gać? Czy ty chcesz, mój drogi, żebym dostała zawału? Bie­ga­nie jest bar­dzo nie­bez­pieczne. Czy wiesz, że twórca i pro­pa­ga­tor jog­gingu James Ful­ler Fixx zmarł na atak serca po codzien­nym tre­ningu? A ile jest wypad­ków na uli­cach, kiedy bie­ga­cze wpa­dają pod roz­pę­dzone auta?

Przy­su­nęła sobie popiel­niczkę, w któ­rej leżała paczka marl­boro. Wycią­gnęła papie­rosa i zapa­liła, zacią­ga­jąc się z praw­dziwą przy­jem­no­ścią.

– Robię porządki w twoim pokoju.

– O, wresz­cie zde­cy­do­wa­łaś się go wyna­jąć? Bar­dzo dobrze. Już dawno mówi­łem, że powin­naś mieć kogoś, kto by tu z tobą miesz­kał.

Od czasu, gdy kupi­łem miesz­ka­nie w apar­ta­men­towcu na Woli, w pobliżu Muzeum Kolej­nic­twa, Matylda nie miała żad­nego loka­tora. Dobrze wie­dzia­łem, że potrze­buje towa­rzy­stwa i kogoś, z kim mogłaby poga­dać, bo taką rolę, codzien­nego roz­mówcy, sam odgry­wa­łem przez pięć lat stu­diów i potem jesz­cze trzy kolejne, gdy zaczą­łem pracę w tele­wi­zji. Bab­cia musiała dzie­lić się z kimś swo­imi prze­my­śle­niami, dla­tego gdy przy­cho­dzi­łem do niej, mia­łem wra­że­nie, że wszyst­kie kwe­stie, które ją nur­to­wały, wyrzu­cała z sie­bie zaraz po tym, gdy sia­da­łem przy stole.

– Nie. Prze­cież nikogo takiego jak ty bym nie zna­la­zła. Nawet nie chciało mi się szu­kać. Wyobra­żasz sobie, że mogła­bym otwar­cie mówić z jakąś obcą osobą o kwe­stiach wiary? – Bab­cia była nie­wie­rząca, ale reli­gia i Kościół sta­no­wiły jej ulu­biony temat do roz­wa­żań. I wcale nie snuła dywa­ga­cji opar­tych na jakichś popu­lar­nych teo­riach spi­sko­wych. Matylda inte­re­so­wała się histo­rią, a jej argu­menty były zawsze pod­bu­do­wane rze­telną wie­dzą. Jed­nak teraz nie miała ochoty na roz­wa­ża­nia natury sakral­nej. – Zamieszka u mnie mój wnuk.

– O, to świet­nie. – Ucie­szy­łem się.

Pozna­łem Franka, bo czę­sto odwie­dzał bab­cię, w prze­ci­wień­stwie do jego ojca, któ­rego ni­gdy nie widzia­łem na oczy. Matylda nie mówiła o tym wprost, ale wyglą­dało to tak, jakby kie­dyś w prze­szło­ści o coś się posprze­czali i do teraz nie mogli sobie daro­wać wza­jem­nych win. Ale na szczę­ście Fra­nek był łącz­ni­kiem mię­dzy nimi.

– Będzie pra­co­wał w Pałacu Mostow­skich.

– Naprawdę się cie­szę. To zna­czy, że jest dobrym gli­nia­rzem, skoro dostał prze­nie­sie­nie z Piły. – Przy­po­mnia­łem sobie, że przez ostat­nie lata szli­fo­wał bruk na pro­win­cji.

– Jest dobry w swoim fachu i bar­dzo inte­li­gentny. Ma to po mnie. – Uśmiech­nęła się zado­wo­lona. – Chciał przejść do komendy miej­skiej, do docho­dze­niowo-śled­czego. Poda­nie wpa­dło do kadro­wego kibla i pew­nie by tam zostało na wieki, ale na szczę­ście pewien mój wycho­wa­nek natra­fił na nazwi­sko Kacz­ma­rek, spraw­dził imię ojca i zadzwo­nił do mnie.

– Żeby się upew­nić, czy to rodzina? – zapy­ta­łem pro forma, choć odpo­wiedź mogła być tylko jedna.

– No oczy­wi­ście. A po cóż by innego? Zapy­tał mnie, czy ma go prze­nieść na Żoli­borz, czy do jakiejś innej dziel­nicy, a może od razu do Pałacu Mostow­skich. A wiesz, że ja nie lubię pół­środ­ków. No i oto jest na miej­scu. Przy­je­chał dziś rano, zosta­wił walizkę i pole­ciał do pracy. Swoją drogą cie­kawe, jak mu się spodoba w nowym miej­scu.

– Czy wie, że byłaś spi­ri­tus movens jego prze­nie­sie­nia?

– Broń Boże! – zarze­kła się zde­kla­ro­wana ate­istka. – I niech cię ręka boska broni, żebyś mu coś na ten temat powie­dział.

Piła Godzina 13.10

– To nie jest zwy­czajny pro­jekt. Może się to pań­stwu wyda­wać tro­chę nie­re­alne na samym początku, ale jeśli przyj­rzy­cie się dokład­niej, zoba­czy­cie, jaki to wszystko ma głę­boki sens. Roma­nie, pro­szę zasło­nić rolety. A pań­stwa pro­szę o uwagę i sku­pie­nie. Nasz film wpro­wa­dzi was w szcze­góły.

Rolety na czte­rech podłuż­nych oknach zaczęły powoli zjeż­dżać w dół i jed­no­cze­śnie z gło­śni­ków popły­nęła muzyka relak­sa­cyjna, czyli plum­ka­jąca, pogwiz­du­jąca i snu­jąca się jak wstęp do filmu przy­rod­ni­czego. Zado­wo­lony pre­le­gent, ubrany w czarny gar­ni­tur i białą koszulę ze stójką przy­po­mi­na­jącą nieco kolo­ratkę, otwo­rzył butelkę z wodą mine­ralną, napeł­nił szklankę do połowy, a potem wypił do dna. Bul­go­ta­nie w gar­dle dało się sły­szeć w całej sali, bo muzyka nie była gło­śna. Na razie miała tylko wpro­wa­dzić w nastrój tych, któ­rzy przy­szli na pokaz. Było tam jakieś dwa­dzie­ścia par star­szych osób, do któ­rych uśmiech­nął się los.

Tak przy­naj­mniej twier­dziła kobieta o cie­płym gło­sie, która zadzwo­niła do nich kilka dni temu.

– Ma pani nie­zwy­kłe szczę­ście, że udało mi się do pani dodzwo­nić – powie­działa na samym początku, gdy Maryla Owczar­kowa ode­brała połą­cze­nie z nie­zna­nego numeru.

Córka co chwilę jej przy­po­mi­nała, że ma nie odbie­rać tele­fo­nów od osób, któ­rych nie zna, bo wszę­dzie roi się od oszu­stów, ale ona prze­cież nie była głu­pia i wie­działa, że jeśli zadzwo­niłby do niej ktoś, kto popro­siłby ją o pie­nią­dze, to w życiu by nie dała mu ani gro­sza. Więc odbie­rała te połą­cze­nia po to, żeby poroz­ma­wiać z żywym czło­wie­kiem, bo ile można oglą­dać tele­wi­zję albo gadać z mężem, który ni­gdy nie był zbyt roz­mowny i wylewny.

– Że niby czemu mam szczę­ście?

– Zaraz pani to wszystko powiem, ale naj­pierw muszę zadać pani kilka pytań, żeby wie­dzieć, czy dodzwo­ni­łam się do odpo­wied­niej i god­nej osoby.

– Jak to do god­nej? Prze­cież ja…

– Pro­szę spo­koj­nie posłu­chać i odpo­wie­dzieć zgod­nie z pani naj­głęb­szymi prze­ko­na­niami i zasa­dami reli­gii, którą pani wyznaje.

– Rzym­sko­ka­to­licką.

– Słu­cham?

– No, reli­gia rzym­sko­ka­to­licka. A jaka ma być? Prze­cież nie żydow­ska czy ta, no, arab­ska.

– No tak, to oczy­wi­ste, że nie arab­ska, bo prze­cież jeste­śmy w Pol­sce. Ale przejdźmy do pytań.

– Przejdźmy.

– Czy wie­rzy pani w Boga w Trójcy Świę­tej Jedy­nego?

– Wie­rzę.

– A w Jezusa Chry­stusa, Syna Jego Jed­no­ro­dzo­nego?

– Wie­rzę.

– Świę­tych obco­wa­nie?

– Wie­rzę.

– Żywot wieczny?

– Ament. Ale tam jesz­cze było… – Owczar­kowa chciała powie­dzieć, że w tym wyzna­niu wiary bra­ko­wało kilku punk­tów, ale kobiety, która była z dru­giej strony, już to naj­wy­raź­niej nie inte­re­so­wało.

– Widzę, że pani jest dobrze zorien­to­wana i przede wszyst­kim głę­boko wie­rząca. A to ozna­cza, że może pani teraz poroz­ma­wiać z ojcem Syl­we­strem.

– Z kim niby?

– Ojciec Syl­we­ster to nasz pasterz. On pani wszystko opo­wie.

– Ale ja bym chciała wie­dzieć, że niby co w tym jest, że…

– Ma pani wiel­kie szczę­ście – ode­zwał się cie­pły męski głos.

– Co?

– Ale to szczę­ście mamy rów­nież my, bo cię odna­leź­li­śmy, córko, w tym ludz­kim mro­wi­sku. Wśród tylu owie­czek natra­fić na tak piękną duszę to praw­dziwe szczę­ście…

– Ale ja, no, że…

– Ludzie prze­cho­dzą przez życie, wal­czą z prze­ciw­no­ściami losu, prze­ży­wają tro­ski, kło­poty, a nie­rzadko i dra­maty – cią­gnął Syl­we­ster głę­bo­kim, peł­nym natchnie­nia gło­sem. – Szczę­śliwi będą ci, któ­rzy ufają Panu, bo wie­dzą, że on ni­gdy nie zawo­dzi i nawet jeśli nie wysłu­chuje naszych modlitw tak, jak byśmy chcieli, to zawsze pra­gnie naszego dobra i wie, co jest dla nas naj­lep­sze. Mając moc w Bogu, pokła­da­jąc w nim nadzieję, wiemy, że nie jeste­śmy pozo­sta­wieni sami sobie, bo Bóg nas wspo­maga. Ale jeśli zamiesz­kamy w domu Boga, będziemy bli­sko niego i osią­gniemy stan wiecz­nego szczę­ścia. A to ozna­cza, że będziemy żyć wiecz­nie tuż obok Stwórcy i cie­szyć się wiecz­nym szczę­ściem obco­wa­nia z nim i jego cią­głym wido­kiem. A w miej­scu tym nikt nie będzie musiał się mar­twić o pokarm, bo tego tam zawsze jest pod dostat­kiem, nikomu nie będzie tam zimno, bo przy Panu wszyst­kim jest zawsze cie­pło, i nikt nie będzie tam nie­szczę­śliwy, bo nie ma tam sta­ro­ści, cho­rób i kalec­twa. Taki jest wła­śnie dom Pań­ski dla tych, któ­rzy uwie­rzyli i zechcą prze­żyć w Panu całą wiecz­ność. Ten dom jest otwarty dla cie­bie.

Owczar­kowa zanie­mó­wiła z wra­że­nia. Nikt jej ni­gdy jesz­cze nie powie­dział, że drzwi domu Pań­skiego są przed nią otwarte. Ksiądz mówił zawsze, że trzeba sobie na to zasłu­żyć, cho­dząc do kościoła i dając na tacę, a ten tu Syl­we­ster wcale o tacę się nie pytał, tylko powie­dział, że to oni mają szczę­ście, czyli ten Kościół, że się mógł dodzwo­nić do Owczar­ko­wej.

– Pro­szę księ­dza, a do kościoła to do któ­rego trzeba iść, żeby się z księ­dzem spo­tkać, bo ja bym przy­szła na mszę zoba­czyć, jak ksiądz odpra­wia. Bo to nie w naszym kościele chyba…

– Halo, bar­dzo dzię­kuję, że wysłu­chała pani ojca Syl­we­stra – ode­zwała się ta sama kobieta, co na początku.

– A gdzie jest ojciec Syl­we­ster?

– Musiał ode­brać następny tele­fon. Wie pani, to bar­dzo zabie­gany czło­wiek. Ale jest taki święty, że z każ­dym chce choć chwilę poga­dać, żeby samemu spraw­dzić.

– Co niby spraw­dzić?

– Czy się ktoś nadaje.

– Gdzie się nadaje? Ja się nadaję.

– Oczy­wi­ście. Prze­cież wła­śnie dla­tego do pani zadzwo­ni­li­śmy, bo wiemy, że się pani nadaje. I dla­tego chcia­łam panią zapro­sić wraz z mężem na nasze spo­tka­nie, które odbę­dzie się już w przy­szłym tygo­dniu.

– W kościele?

– Nie, spo­ty­kamy się w salce mul­ti­me­dial­nej naszego Domu Modli­twy i Wiary, żeby wszyst­kim wybra­nym zapre­zen­to­wać…

– Garnki albo amłeja? – weszła jej w słowo nagle nie­ufna Owczar­kowa.

– Nie, droga pani. Ojciec Syl­we­ster niczego nie sprze­daje. Ojciec Syl­we­ster oddaje ludziom swoją miłość i wska­zuje ścieżkę do domu Pana. Sama pani zoba­czy.

I Owczar­kowa zoba­czyła te wszyst­kie cuda na wła­sne oczy. Ojciec Syl­we­ster sie­dział przy sto­liku z boku i uśmie­chał się miło do wszyst­kich zebra­nych w sali, któ­rzy wpa­try­wali się w ekran. Poja­wiały się na nim piękne wio­senne łąki, po któ­rych stą­pali rado­śni ludzie w bia­łych, powłó­czy­stych sza­tach, trzy­ma­jąc się za ręce. Naj­pierw było ich nie­wielu, ale póź­niej, z każdą chwilą, tłum gęst­niał. Byli tam biali, kolo­rowi, mali i duzi, starsi i młodsi, ale wszy­scy krzepcy, bez śla­dów po prze­by­tych cho­ro­bach. Szli przed sie­bie, zmie­rza­jąc pew­nym kro­kiem po zie­lo­nej tra­wie w kie­runku świa­tło­ści, która wyzna­czała im drogę, a kiedy byli już bli­sko, gdy widać było, że dotarli do celu, zaczęli przy­sta­wać i poka­zy­wać sobie pal­cami coś, co było przed nimi. I nagle roz­brzmiały trąby aniel­skie, chór włą­czył się w melo­dię, a wszy­scy na widowni poczuli, że zaraz zoba­czą coś, czego jesz­cze ni­gdy nie widzieli, ale na co zawsze cze­kali… I nie pomy­lili się, bo ich oczom uka­zał się widok rów­nych rzę­dów pięk­nych, bia­łych domów przy­kry­tych czer­woną dachówką, wto­pio­nych w prze­cudną, puszy­stą zie­leń. Naraz ode­zwał się znów cie­pły głos ojca Syl­we­stra, ale tym razem docho­dził z ekranu, wprost z magicz­nego miej­sca, które widać było na tym pięk­nym fil­mie.

„Chcesz zna­leźć spo­kój i ciszę? Chcesz z tego zwa­rio­wa­nego świata tra­fić do wyma­rzo­nego miej­sca, w któ­rym oto­czą cię życz­li­wość, miłość i cie­pło pły­nące wprost z serca? Każdy ma prawo do zasłu­żo­nego odpo­czynku po cięż­kiej pracy. Każdy po tru­dach życia ma prawo do odpo­czynku w domu Pana. Jego drzwi stoją przed tobą otwo­rem. Czy tam tra­fisz, zależy już tylko od cie­bie. Bo to miej­sce tobie wła­śnie się należy, gdyż nasz Pan wybrał wła­śnie cie­bie. Ty rów­nież możesz mieć to wszystko na wycią­gnię­cie ręki. Nie­biań­skie Osie­dle czeka na cie­bie…”.

Film się skoń­czył, a kil­ka­dzie­siąt osób zebra­nych w sali na­dal patrzyło przed sie­bie, jakby trwało w zbio­ro­wej hip­no­zie. Na śro­dek wyszedł ojciec Syl­we­ster, uśmiech­nięty i try­ska­jący ener­gią. Wska­zał na ekran, a potem teatral­nym, wystu­dio­wa­nym gestem prze­su­nął palec w kie­runku widowni, by zaraz roz­po­strzeć wszyst­kie palce, obra­ca­jąc dłoń spodem ku górze.

– To dla was pali się świa­tło Pań­skie. Zosta­li­ście wybrani, by podą­żyć ścieżką Pana z tymi wszyst­kimi, któ­rzy będą tam szli z chę­cią i rado­ścią. Bo Pan nasz was uko­chał i dla­tego popro­wa­dzi was za sobą już nie na nie­biań­skie łąki, ale wprost do swo­jego domu.

Naraz sie­dzący w dru­gim rzę­dzie męż­czy­zna w bor­do­wym swe­terku i zie­lo­nej koszuli pod­niósł rękę, tak jak to czy­nią dzieci zgła­sza­jące się w szkole.

– Tak, bra­cie, pytaj, jeśli chcesz wie­dzieć wię­cej. Ja jestem tu po to, by wam słu­żyć i roz­wie­wać wszel­kie wąt­pli­wo­ści.

– Bo te, zna­czy się… – zaczął nie­pew­nie. – Bo tam, na tym fil­mie, ja widzia­łem, zna­czy się, żeśmy wszy­scy widzieli, nie, że tam byli Murzyni, nie…

– Że co? – Ojciec Syl­we­ster naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miał.

– No bo jak my mamy iść do Pana, to chyba nie z Murzy­nami razem, nie? – Męż­czy­zna rozej­rzał się po sali, szu­ka­jąc apro­baty. Nie musiał, bo kilka osób przy­tak­nęło, zga­dza­jąc się z nim cał­ko­wi­cie.

– I żeby nie z Żydami – dopo­wie­działa kobieta spod okna.

– Racja, bo Żydzi zabili naszego Jezu­ska – poparła ją inna, z pierw­szego rzędu.

Kolejni naj­wy­raź­niej też chcieli coś dodać, ale ojciec Syl­we­ster uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dwa rzędy bia­łych zębów. Wycią­gnął obie ręce w przód, jak czło­wiek powstrzy­mu­jący wichurę samą siłą woli.

– Na waszym osie­dlu nie będzie żad­nych Murzy­nów i Żydów. To będzie osie­dle dla praw­dzi­wych Pola­ków.

Po sali roz­szedł się szmer apro­baty. Naro­dowy szmer.

Warszawa Godzina 14.15

Kamila Fry­drych była kon­kretną osobą. W robo­cie, jak przy­stało na dobrą repor­terkę, spraw­dzała każdą infor­ma­cję kilka razy, żeby wyro­bić sobie nale­żyty pogląd na temat sprawy, którą się zaj­mo­wała. Pozna­li­śmy się trzy lata temu, gdy przy­sze­dłem do redak­cji repor­tażu. Ona była tu na prak­ty­kach, a ja mia­łem już ugrun­to­waną pozy­cję, bo przez kilka lat pra­co­wa­łem w tele­wi­zji publicz­nej. Ale gdy ta zaczęła się z dnia na dzień zmie­niać w tubę pro­pa­gan­dową jed­nej par­tii, ucie­kłem, nie zamie­rza­jąc przy­kła­dać ręki do reali­za­cji pla­nów poli­ty­ków przez dzien­ni­ka­rzy uda­ją­cych dzien­ni­ka­rzy. Tra­fi­łem do pry­wat­nej sta­cji i od razu natkną­łem się na Kamilę. Miała dłu­gie, jasne włosy, nie­bie­skie oczy, smu­kłe nogi i szczu­płą syl­wetkę. Taki typ modelki, mie­rzą­cej sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów. W nor­mal­nej sytu­acji może nawet bym się nią zain­te­re­so­wał, ale wtedy aku­rat zaczy­na­łem swój zwią­zek z Dże­siką i nie widzia­łem poza nią świata. Zresztą tak jest do dziś. Więc od samego początku moje rela­cje z Kamą były oparte na zawo­do­wym part­ner­stwie i zaufa­niu, które bie­rze się z wza­jem­nego uzna­nia dla facho­wo­ści. Już po pierw­szej roz­mo­wie wie­dzia­łem, że będą z niej ludzie. Była wyjąt­kowo bystra i bły­ska­wicz­nie koja­rzyła fakty. Naj­czę­ściej, a prze­ko­na­łem się o tym wiele razy, jej oceny sytu­acji były nie­zwy­kle pre­cy­zyjne.

Gdy wsze­dłem do naszego pokoju redak­cyj­nego, sie­działa przy biurku pod oknem, z któ­rego roz­cią­gał się widok na ruchliwe skrzy­żo­wa­nie Wiert­ni­czej i Augu­stówki. Swoje zgrabne, dłu­gie nogi wycią­gnęła przed sie­bie i oparła na bla­cie. Ale nikomu nie dane było podzi­wiać ich nie­zwy­kłego kształtu czy lek­kiej opa­le­ni­zny przy­wie­zio­nej z Tur­cji. Jak zwy­kle opa­ko­wała nogi w asek­su­alne, zie­lone bojówki i buty trek­kin­gowe. Na gło­wie miała woj­skową czapkę z dasz­kiem, a spięte w koń­ski ogon włosy prze­ło­żyła przez otwór z tyłu. Dzięki chu­ście na szyi i ramio­nach spra­wiała wra­że­nie kur­dyj­skiej bojow­niczki, która odpo­czywa po zabi­ciu kilku dżi­ha­dy­stów. Na kola­nach roz­ło­żyła lap­topa, w któ­rego kla­wia­turę zapa­mię­tale ude­rzała. Gdy kątem oka dostrze­gła, że ktoś się zbliża, pod­nio­sła głowę. Uśmiech­nęła się na mój widok, a potem zdjęła słu­chawki.

– Czego słu­chasz? – zapy­ta­łem, choć w zasa­dzie zna­łem odpo­wiedź. Kamila w pracy zawsze słu­chała tego samego, czyli muzyki kla­sycz­nej, która ponoć pozwa­lała jej się lepiej sku­pić na robo­cie.

– Kon­certy skrzyp­cowe Bacha. Prze­słać ci przez What­sAppa? Można się przy tym odprę­żyć.

– Ja się odprę­żam na siłowni.

– Nie o tym mówię. Też cho­dzę na siłow­nię, ale muzyka to coś innego. Ona potrafi czło­wieka prze­nieść w inny wymiar.

– Jak ja się chcę prze­nieść w inny wymiar, to kupuję sobie flaszkę łyska­cza.

– Oba­wiam się, mój drogi, że ist­nieje wyraźna róż­nica pozio­mów inte­lek­tu­al­nych mię­dzy nami. Co tam u Zembi?

Wzru­szy­łem ramio­nami. Co niby mia­łem odpo­wie­dzieć? Że wszystko faj­nie, w porządku i w ogóle zaje­bi­ście…

– Dżesi roz­po­czyna dziś zdję­cia do jakie­goś tele­dy­sku.

– Uca­łuj ją ode mnie. – Uśmiech­nęła się zado­wo­lona, odsła­nia­jąc całe uzę­bie­nie.

Uśmiech był sztuczny i prze­sa­dzony, bo szcze­rze­nie zębów było jego istot­nym ele­men­tem, tak jak wtedy, gdy Dżesi eks­po­no­wała swoje uzę­bie­nie pod­czas tam­tej słyn­nej reklamy. „Użyj pasty Zembi­xwhite, a twój uśmiech będzie olśnie­wa­jący”, prze­ko­ny­wała z ekranu tele­wi­zora moja dziew­czyna. Ja patrzy­łem na nią jak w obra­zek, a Kama stwier­dziła wów­czas, że szcze­rzy zęby jak zom­bie i od teraz powi­nie­nem mówić na nią Zembi.

Zupeł­nie tego nie rozu­miem, ale obie naj­bliż­sze mi dziew­czyny nie prze­pa­dały za sobą od pierw­szego wej­rze­nia, i to do tego stop­nia, że pod­czas wspól­nych imprez trzeba je było sadzać na prze­ciw­le­głych koń­cach stołu. Ja w każ­dym razie nie widzia­łem żad­nego powodu, dla któ­rego nie mogłyby się doga­dać. Ale może tak jest z face­tami, że nie dostrze­gają tego, co dla kobiet jest sprawą oczy­wi­stą. Dość powie­dzieć, że nie było mię­dzy nimi che­mii, a może odwrot­nie, była tak wielka, że zbli­że­nie gro­ziło wybu­chem.

– Uca­łuję, możesz być pewna – skła­ma­łem, roz­sia­da­jąc się za biur­kiem, które sty­kało się z tym nale­żą­cym do Kamy. – Ale to wła­śnie dzięki niej mam fajny temat. Myślę, że warto by go ruszyć, bo jest w nim coś dziw­nego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki