Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 27.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
10 osób interesuje się tą książką
Nie każdy bohater nosi mundur. Nie każdy zdrajca kryje się w cieniu.
DRUGI TOM WOJENNEGO CYKLU Z ANTONIM FISCHEREM
Dynamiczny, pełen napięcia kryminał szpiegowski i opowieść o moralnych kompromisach, lojalności wobec ojczyzny i dramatycznych wyborach jednostki w czasie wojny.
Poznań 1939. Na ulicach okupowanego miasta nie ma miejsca na złudzenia – każdy gest, każde spojrzenie może oznaczać śmierć. Fischer, dla Polaków zdrajca w niemieckim mundurze, w rzeczywistości działa jako agent polskiego podziemia. Jego misja stawia go w coraz trudniejszym położeniu – musi lawirować między bezlitosnym aparatem nazistowskiej machiny a rodakami, którzy gotowi są wydać na niego wyrok.
Równolegle ważne zadanie przypada Anatolowi Grubińskiemu, poznańskiemu kasiarzowi i przedsiębiorcy, który kradnie teczkę z dokumentami, nie wiedząc, jak wielkie mają one znaczenie dla losów wojny. Wraz z dawnym znajomym Józefem Zielonką podejmują ryzykowną współpracę z polskim wywiadem. Ich działania krzyżują się z brutalnym światem okupanta, którego symbolem jest untersturmführer Klaus Lidtke, szef poznańskiego Gestapo, bezwzględny w szerzeniu niemieckiego terroru.
W brutalnym świecie wojny, gdzie strach, aresztowania i egzekucje przeplatają się ze szpiegowską grą i konspiracją, zwykli ludzie stają się bohaterami lub zdrajcami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Zofia Lisiewicz, Paweł Sajewicz
Korekta: Teresa Kruszona
Projekt graficzny okładki: Tomek Majewski
Zdjęcia: vusta/E+/Getty Images; budynek Ratusza w Poznaniu II WW – domena publiczna; mapa – Archiwum Państwowe w Poznaniu, Plany Miast, sygnatura: Pl.m.Poz.21_1, źródło: cyryl.poznan.pl
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktorka prowadząca: Katarzyna Kubicka
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
© copyright by Agora Książka i Muzyka sp. z o.o., 2025
© copyright by Ryszard Ćwirlej, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-390-6
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Są w ojczyźnie rachunki krzywd
Obca dłoń ich też nie przekreśli
Ale krwi nie odmówi nikt
Wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Cóż, że nieraz smakował gorzko
Na tej ziemi więzienny chleb?
Za tę dłoń podniesioną nad Polską
Kula w łeb!
WŁADYSŁAW BRONIEWSKI
Bagnet na broń
Nazywam się Antoni Fischer i jestem zdrajcą. Tak przynajmniej uważają ludzie mijający mnie na ulicy, ci, co znają mnie z dawnych czasów. Tych dwóch, którzy z bronią w dłoniach weszli przed chwilą do mojego mieszkania, też mnie ma za zdrajcę. Wyczuwam w nich nerwowość, mimo że próbują ją ukryć pod aroganckim i hałaśliwym zachowaniem.
– Ty jesteś nadkomisarz Fischer Antoni? – zapytał niższy, krępy, o czerwonej twarzy naznaczonej dziobami po ospie.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek przechodzili na ty – odpowiedziałem hardo, bo nie będę przecież okazywał strachu przed jakimiś przybłędami tylko dlatego, że mają pistolety.
– Trzeba by mu od razu odstrzelić ten szwabski łeb – rzucił drugi z wyraźnym lwowskim zaśpiewem. Był wyższy od kompana i znacznie bardziej postawny. Do tego chyba pewniejszy siebie, bo w spojrzeniu dziobatego czaił się strach. Prawdopodobnie nieczęsto zdarzało mu się wchodzić do cudzego mieszkania z bronią w ręku. Pomyślałem, że na niego trzeba bardziej uważać, bo za strachem może iść nieobliczalność.
– Od razu to nie! – odezwał się mały. – Trzeba najpierw, żeby oddał wszystko, co ma.
– Właśnie, Fischer. Tam, dokąd za chwilę pójdziesz, nie będzie ci potrzebne żadne bogactwo. Więc lepiej, żebyś nam oddał...
– Nigdzie się nie wybieram – wszedłem mu w słowo.
– Toteż my cię przeflancujemy zaraz na tamten świat, Szwabie jeden – stwierdził wyższy, uśmiechając się przy tym lekko, à la Clark Gable.
– Mogę wiedzieć, z jakiego powodu zasłużyłem sobie na ten zaszczyt?
– Za zdradę! – wyrzucił z siebie ospowaty piskliwym głosem. Chyba był coraz bardziej zdenerwowany. – Felek, weź no odczytaj to, co masz tam zapisane.
W tej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Nie rozpoznałem go od razu, bo wcześniej widziałem go tylko na fotografii. Ale imię i lwowski akcent były wyraźną podpowiedzią.
Felek schował visa do kieszeni lichego palta w kolorze nijakim, a może buroszarym. Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni i wydobył z niej złożoną na cztery kartkę. Rozprostował ją i zaczął czytać:
– Wyrok sądu w imieniu, tej no, Rzeczypospolitej Polskiej. Sąd Rzeczypospolitej Polskiej na tajnym posiedzeniu w Poznaniu w dniu czwartego stycznia czterdziestego roku po rozpatrzeniu, nu oj, tych no, zarzutów przeciwko Antoniemu Fischerowi, byłemu nadkomisarzowi Policji Państwowej, a obecnie oberleutnantowi Kripo, uznaje oskarżonego, że jest winny zdrady narodu polskiego i przejścia na stronę wroga, w haniebny sposób plamiącego mundur policjanta polskiego. W związku z tym za zdradę kara jest jedna, czyli że rozstrzelanie. Wykonanie wyroku powierza specjalnej egzekutywie wojskowej w konspira... konspira... rancji! Wyrok wykonać natychmiast. Tak że ten... Od tego wyroku nie przysługuje żadne odwołanie. Kara jest surowa, bo czas wojenny. Tak o...
– Co to za sąd mnie skazał? – zapytałem drwiącym tonem, bo już nie wytrzymałem. Wiedziałem, że tego wyroku nie napisał żaden sędzia ani nawet woźny sądowy.
– Sąd polski – warknął ospowaty. – Wyrok zatwierdzony jest przez pieczęć sądową. Weź no mu pokaż stempelek.
Lwowiak odwrócił papier zapisany pismem maszynowym, pod którym widać było okrągłą pieczęć wykonaną za pomocą szkolnego niebieskiego atramentu. Nawet nie musiałem się przyglądać, żeby rozpoznać w niej odcisk dziesięciozłotówki.
– Stój, niegodziwcu, pod ścianą i się nie ruszaj! – Dziobaty zagroził mi, wymachując visem przed nosem. Zrobiłem, jak kazał, bo nigdy nic nie wiadomo. Taka broń w dłoniach osoby niezrównoważonej i przy tym strachliwej mogła być niebezpieczna.
– Tak, no, jak już teraz pan wi, o co się tak w ogóle rozchodzi, to możem powiedzieć, że wyrok można zawiesić na rok.
– O, to ciekawe. W jaki sposób?
– Jeśli się na sąd podziemny zapłaci kontry... – Mały musiał sobie przypomnieć to trudne słowo.
– Kontrybucję – podpowiedziałem mu.
– Kontrymbuncję – stwierdził zadowolony, ale zaraz zmarszczył brwi. – A skąd niby pan wiesz, że to się o to rozchodzi?
– Ano stąd, że jest wojna, a w czasie wojny pobiera się kontrybucję.
– Słusznie pan gadasz – pochwalił mnie lwowiak. – To ażeby nie przedłużać, to ja myślę sobie tak, że pan nam dasz złoto i piniądze, a my przez rok damy panu spokój. Co, dobry układ?
Wzruszyłem ramionami. No i co miałem robić? Przecież ci dwaj to wcale nie są jacyś żołnierze rezystancji, ale zwykłe bandyckie zasrańce. Próbują wykorzystać to, że przeszedłem na drugą stronę. Chcą, żebym wziął ich za ludzi z podziemia, wystraszył się i poczuł wstyd. Jednak ich opinia zupełnie mnie nie interesowała. Trudniej natomiast było mi się pogodzić z reakcjami innych.
Ludzie, którzy jeszcze kilka miesięcy temu odnosili się do mnie z szacunkiem, dziś zmienili swoje podejście. Ot, choćby wczoraj natknąłem się na panią profesorową Dobrosielską. Jej mąż jest znanym i niezwykle cenionym chirurgiem. Wiem, że w sierpniu został zmobilizowany. Ukłoniłem się grzecznie, zasalutowałem i już chciałem zapytać o pana profesora, czy są od niego jakie wieści, ale ona odwróciła ostentacyjnie głowę, a potem splunęła. Wyobrażacie sobie tę damę plującą na chodnik niczym ulicznica. Aż zaniemówiłem. Zastygłem w osłupieniu i patrzyłem, jak mnie wymija, a potem odchodzi w głąb placu Wolności, który teraz nazywa się Wilhelmplatz. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że przecież ona nie widzi we mnie swojego znajomego, nadkomisarza Fischera, ale ubranego w mundur niemieckiej policji okupanta.
Wszystko dookoła się zmieniło. Nie ma już mojego Poznania, jest teraz niemiecki Posen. Co więcej, nie ma już mojego kraju. Nasza armia poszła w rozsypkę, a żołnierze trafili do niewoli. Polska została wymazana z mapy i rozdarta przez dwóch zaborców. Jednak ja nie opuściłem Poznania. Miałem tu jeszcze coś do zrobienia. Tak się umówiliśmy z moim przyjacielem majorem Mikołajewskim. To on postawił przede mną zadanie. Nakazał mi zostać w mieście i podjąć z Niemcami ostrożną współpracę. Jako policjant znałem doskonale miejscowe stosunki, więc dla władz okupacyjnych byłem cennym nabytkiem. A przecież ktoś tu, na miejscu, musi dbać o porządek, gdy armia niemiecka będzie zaangażowana w wojnę gdzieś w środkowej Polsce.
– Jeśli Francja dotrzyma swych zobowiązań i wypowie wojnę, a potem zablokuje Niemcy od strony morza i od zachodu, my będziemy na wschodzie jak korek od tej niemieckiej butelki – tłumaczył mi Mikołajewski. – Niestety, jesteśmy korkiem słabym i zmurszałym, dlatego musimy myśleć perspektywicznie i wyciągać wnioski z naszej nieciekawej sytuacji. Bądźmy więc przygotowani na to, że korek się rozpadnie i Niemcy wejdą w głąb kraju. Podejrzewam, że przynajmniej do linii Wisły, a kto wie, czy nawet nie do Bugu. Tam się dopiero oprzemy, skrócimy linię frontu i wgryziemy mocno w ziemię. Damy tym samym czas Francuzom na przegrupowanie sił i stworzenie klina, który wbije się w niemieckie plecy.
– A więc według ciebie na czym moja robota miałaby polegać? – zapytałem majora.
– Gdy my się stąd wycofamy, ty zostaniesz i zgłosisz się do służby w policji. Będziesz robił swoje i jednocześnie patrzył im na ręce. Transporty wojskowe, przejazdy kolumn przez miasto, rozumiesz, o co chodzi?
– Mam zostać szpiegiem. – Zrozumiałem i co ważniejsze: od razu zaakceptowałem tę niecodzienną propozycję. Nie przypuszczałem tylko, że sytuacja tak bardzo wymknie się spod kontroli, że wojska nasze wcale nie oprą się o Wisłę czy o Bug, ale zostaną zmiecione z powierzchni ziemi przez dwóch najeźdźców. Takiego scenariusza nikt nie brał pod uwagę, podobnie jak tego, że Niemcy nie będą potrzebować polskiej pomocy w utrzymaniu porządku w mieście. Oni wchodzili do Poznania z gotowym scenariuszem działań, w którym nie było miejsca na żaden rodzaj współpracy z Polakami. Ja wszakże dostałem pewną propozycję i po głębokich przemyśleniach – miałem na nie kilka długich dni spędzonych w celi, z wiszącym nad głową wyrokiem śmierci – podjąłem decyzję. Zgodziłem się, licząc na to, że w ten sposób przeczekam trudne czasy i że w końcu nadejdzie zmiana. A ja w służbie niemieckiej dam radę jakoś przetrwać, zajmując się tym wszystkim, co może przynieść korzyść zagrożonym rodakom narażonym na niebezpieczeństwo niemieckich represji. Oczywiście liczyłem się z konsekwencjami, przede wszystkim z tymi w postaci niechęci czy wręcz wykluczenia ze społeczności polskiej przez ludzi nieświadomych moich prawdziwych intencji. Liczyłem się także z tym, że jakieś tworzące się organizacje podziemne mogą próbować ukarać mnie przykładnie, tak by dać innym w ten sposób ostrzeżenie. Ale ci dwaj mierzący do mnie z pistoletów do żadnej organizacji nie należeli.
– A jaką mam gwarancję, że jeśli dam wam złoto, nie zastrzelicie mnie?
– Ta joj, po co niby mieliby my szanownego pana strzelać, jak my wyraźnie powiedzieli, że kontrybuncja ino na rok się obowiązuje – wyjaśnił lwowiak. – Zabierzem złoto i te, no... papiery.
– Jakie papiery? – zapytałem, choć doskonale znałem odpowiedź.
– Pan dobrze wi, jakie papiery. Te, co były w teczce w tym rozbitym aucie, co je lokomotywa rozjechała. My już wiemy, że one do pana trafili.
– Dobrze. – Pokiwałem głową. Nie było co przedłużać tej farsy. – Zapraszam panów do biblioteki.
– Gdzie?! – wykrzyknął ten drugi.
– Tu, na wprost. – Wskazałem drzwi oddzielające salon od mojego gabinetu. – Tam właśnie mam kasę ogniotrwałą, w której trzymam kosztowności. Chyba nie myśleliście, że chowam je pod poduszką.
Obaj bandyci spojrzeli po sobie, kiwając porozumiewawczo głowami. Zrozumiałem, że połknęli haczyk.
– A co pan tam chowasz? – zapytał lwowiak.
– Brylanty – wyjaśniłem jak najprościej, by słowo to wywarło na nich odpowiednie wrażenie. – Muszę tylko z szuflady wyjąć klucze. – Wskazałem na biurko. I nie czekając na przyzwolenie, usiadłem w fotelu. Na blacie leżała gazeta z sierpnia zeszłego roku. Zostawiłem ją ze względu na wiersz zamieszczony na ostatniej stronie, który wtedy zrobił na mnie wielkie wrażenie. Napisał go poeta Broniewski, zdeklarowany komunista, którego poznałem osobiście podczas wojny bolszewickiej.
„...ale krwi nie odmówi nikt, wysączymy ją z piersi i z pieśni” – przeczytałem strofę, otworzyłem szufladę, sięgnąłem do środka i wyciągnąłem mojego prywatnego colta. Nim ci dwaj się zorientowali, w czym rzecz, oddałem w ich kierunku strzały. Obaj padli na podłogę jak rażeni gromem. Nie chciałem ich zabijać, ale w końcu była wojna, która podsuwała nam co dzień proste decyzje. Albo oni, albo ja. Wybrałem, rzecz jasna, siebie.
– Daleko jeszcze? – zapytał Erhard, rozglądając się wokół. Niewiele mu to dało, bo grudniowa noc spowiła okolice grubym szalem mroku. Wrażenie ciemności potęgowała ściana lasu ciągnąca się po prawej stronie drogi. Gdyby chłopak mógł spojrzeć w górę, zobaczyłby wiszący nad głową gęsty całun śnieżnych chmur, przez które gdzieniegdzie przebijała poświata księżyca. Młody Erhard siedział na tylnej kanapie i myślał o świętach. Wyobraźnia nie podsuwała mu jednak żadnych konkretnych obrazów. Nie do końca był pewien, czego się spodziewać. Dotychczas pierwszy dzień świąt spędzał zawsze z matką i dziadkami w Danzig, w mieszkaniu przy Kirchenstraße. Drugiego dnia szedł do papy. Czas spędzany z mamą był pełen ciepła i miłości, ten u ojca, gauleitera Wolnego Miasta, chłodny i oficjalny. Przy stole siedzieli zawsze jacyś obcy ludzie, a papa zajmował się przede wszystkim nimi, na syna prawie nie zwracając uwagi. W tym roku Erhard miał być z gauleiterem przez całe święta. Wbrew doświadczeniu liczył po cichu na to, że tym razem będzie inaczej, skoro spędzą je tylko we dwóch, bez drugiej żony ojca. A do tego w nowym miejscu, w siedzibie jego nowego urzędu. Arthur Greiser został niedawno przeniesiony na stanowisko naczelnika odzyskanego przez Niemcy regionu. Sprawiedliwość dziejowa odwróciła niekorzystne dla Niemiec rozstrzygnięcia traktatu wersalskiego i prastary niemiecki Posen wrócił do macierzy. Erhard był dumny z tego, że to właśnie jego ojcu Führer powierzył tak odpowiedzialną rolę. No i oczywiście był bardzo ciekaw miasta. Ucieszył się więc bardzo, gdy odebrał list, w którym gauleiter pisał, że święta spędzą razem w jego nowej willi w Posen, a do szkoły z internatem w Feldafingu po Erharda przyjedzie służbowa limuzyna z osobistym szoferem Theo Heyem i zaufanym współpracownikiem papy leutnantem Hansem Schulzem-Wiedemannem. Ta wiadomość tak podekscytowała chłopca, że musiał podzielić się nią z kolegami. W końcu po żadnego z nich nigdy nie przyjechała limuzyna. Owszem, samochody należące do rodziców jego kolegów były tu czymś zwyczajnym. Do szkoły w Feldafingu uczęszczały dzieci z dobrze sytuowanych rodzin. Ale żaden z kolegów nie miał ojca na tak wysokim i odpowiedzialnym stanowisku.
– Będzie jeszcze jaka godzina – odpowiedział kierowca prowadzący wóz pewną ręką.
– A skąd to niby wiadomo? – zapytał siedzący z przodu leutnant. – Przecież tu nic w ogóle nie widać w tych ciemnościach.
– Co nieco widać. Przynajmniej tyle, że nie zjadę gdzieś w pole.
– A czemu właściwie jedziemy bez reflektorów? – zapytał chłopak.
– Lampy są włączone, ale przysłonięte blendami ze skórzanych pasków, żeby tylko trochę światła wychodziło na drogę – wyjaśnił szofer. – Ale ja myślę, że to niepotrzebna ostrożność, bo kto by nas tu miał zobaczyć? Zupełnie niepotrzebne to zaciemnienie.
– I tu się mylisz, Theo – rzucił leutnant. Znał się na tym, w końcu podobnie jak jego przyjaciel Arthur Greiser był lotnikiem. – Z lecącego samolotu widać każde, nawet najdrobniejsze światełko. Gdy samolot znajduje się powiedzmy kilometr nad ziemią, pilot jest w stanie dostrzec nawet żar palącego się papierosa. A jeśli takich papierosów żarzy się więcej, to doświadczony pilot wie, że prawdopodobnie jest to oddział wrogiego wojska. I co może natychmiast zrobić?
– Może zrzucić bombę! – krzyknął chłopak.
– Właśnie w tym rzecz, drogi Erhardzie – pochwalił go leutnant. – Jesteś bystry, więc kto wie, czy nie czeka cię kariera w Luftwaffe. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś poszedł w ślady swojego ojczulka, do szkoły lotniczej. On na pewno byłby z ciebie dumny.
– Byłoby pięknie – rozmarzył się chłopak, który już oczyma wyobraźni widział siebie w mundurze z oznaczeniami pilota myśliwskiego walczącego w podniebnych pojedynkach z francuskimi latającymi rozbójnikami.
– Dlatego rozporządzenie o zaciemnieniu ma wielkie znaczenie podczas wojny – tłumaczył dalej leutnant. – Dzięki temu wróg nie ma orientacji w terenie, może się pomylić i bomby spuścić na teren niezamieszkany, nie robiąc nikomu krzywdy. Wyprowadzić wroga w pole to najlepsza strategia.
– Ja tam i bez światła się orientuję w terenie – rzucił pewny siebie Theo. – O proszę, teraz wjeżdżamy do Görschin.
– Po czym poznajesz? – zapytał oficer. – Czyżby po tych nędznych polskich chatach? – Wskazał ściany domów ciągnących się wzdłuż drogi. Wcale nie były takie nędzne, bo w zasadzie niczym się nie różniły od tych w niemieckich miejscowościach, które już minęli. Też budowano je z czerwonej cegły i przykrywano porządną dachówką z wypalanej gliny. Co ciekawe, większość z nich powstała tu jeszcze przed osiemnastym rokiem, za czasów, gdy zgodę na budowę wydawali pruscy urzędnicy. Ale tego nie musiał przecież wiedzieć. Za to na czasie było krytykowanie polskich porządków niezależnie od tego, czy było co krytykować.
– Ja, panie leutnant, tę drogę to znam jak własną kieszeń. Przecież tędy jeździmy z panem gauleiterem do Berlina. Od czasu jak my się przeprowadzili do Posen, to w Berlinie bylimy już z dziesięć razy. Pan gauleiter ciągle ma tam jakieś zebrania w kancelarii Rzeszy. Nawet dwa razy go wiozłem na spotkanie z samym Führerem.
– To papa rozmawiał z nim osobiście? – Chłopak momentalnie się rozbudził. Gdyby mogli to usłyszeć jego koledzy z klasy. Musi się dowiedzieć wszystkiego ze szczegółami i opowiedzieć im, gdy wróci do szkoły po feriach.
– Twój tato z Führerem rozmawia tylko osobiście – stwierdził z powagą Theo. – Nie jest jakimś zwykłym złotym bażantem[2]. Do niego Führer zwraca się z szacunkiem i wsłuchuje w to, co pan gauleiter ma do powiedzenia.
– Skąd wiesz?
– Jak to skąd? – Zdziwiło szofera takie niemądre pytanie. – No przecież ja jestem zawsze przy twoim tacie na różnych naradach. No i na naradach siedzę pod ścianą z aktówką na kolanach i w razie potrzeby wystarczy, że pan gauleiter tylko machnie na mnie, a ja już jestem z teczką i podaję mu ją, a on wyciąga z niej te papiery, co je potrzebuje.
– Fiu, fiu! – leutnant udał, że gwiżdże z podziwem. – To ja nie wiedziałem, Theo, że z ciebie taki ważny człowiek.
– Ważny to jest pan gauleiter, a ja jestem po to, żeby jemu było łatwiej podejmować te wszystkie trudne decyzje. No i od tego, żeby wszędzie był dowieziony na czas.
– To teraz, jak żeś pojechał do szkoły po Erharda, to kto wozi naszego kochanego Arthura? – zapytał żartobliwym tonem leutnant.
– Pan gauleiter powiedział mi, że mam się nic nie martwić, bo jak będzie chciał gdzieś pojechać dalej, na przykład za miasto, to sam poprowadzi swojego opla. A po mieście nie musi jeździć, bo ma wszędzie blisko. Do pracy dosłownie dwa kroki.
– A gdzie ta praca? – zapytał chłopak.
– O, tato pracuje w samym środku miasta, w zamku cesarskim. A obok są niemiecki uniwersytet i Teatr Wielki, znaczy opera. A zamek największy, najbardziej okazały...
– To tam jest zamek? – zdziwił się chłopak.
– Ho, ho! I to jaki jeszcze. Wielki, z potężną wieżą, stoi w samym środku miasta otoczony kutym płotem.
– A nie murem?
– Nie, no skąd! – odparł Theo. – Mury były w dawnych czasach. Teraz wystarczy solidny płot, żeby się byle łachudra nie zbliżała do zamku.
– To tam, w Posen, mieszkał cesarz Wilhelm? – pytał dalej zaciekawiony chłopak. – Myślałem, że cesarz mieszkał w Berlinie.
– Cesarz miał wiele rezydencji – tłumaczył mu cierpliwie leutnant. – Cesarskie rezydencje budowało się w ważniejszych miastach, żeby podczas podróży rodzina cesarska mogła zawsze zatrzymywać się u siebie, a nie tłuc się po zapluskwionych żydowskich hotelach.
– To znaczy, że Führer jak przyjedzie do Posen, będzie mógł się zatrzymać w swojej własnej rezydencji – stwierdził Erhard, wyciągając całkiem słuszny wniosek.
– Tak to właśnie działa, kolego – zgodził się z nim oficer. – To, co kiedyś było własnością elit, dziś służy całemu narodowi, a w tym wypadku jego najwyższemu przedstawicielowi, czyli kanclerzowi Rzeszy.
– A ja coś słyszałem – rzucił Theo, uśmiechając się pod wąsem.
– Co słyszałeś? – od razu zainteresował się chłopak.
– Mam nadzieję, że nie podsłuchałeś jakiejś tajemnicy państwowej? – zapytał z pewną obawą w głosie Schulz-Wiedemann.
– To jest wielka tajemnica, panie leutnant, ale w gronie takim jak to, w którym są sami ludzie honoru, mogę ją wyjawić. Leutnant od razu zrozumiał, że to sekret przeznaczony specjalnie dla uszu chłopaka. Czternastolatkowie bardzo lubili, gdy traktowało się ich jak dorosłych, a Erhard już niedługo skończy trzynasty rok życia.
– Więc jeśli przyrzekniecie, że nikomu nie powiecie... – zaczął tajemniczym tonem kierowca.
– Ja daję słowo! – Chłopak wyrzucił rękę przed siebie w geście salutu rzymskiego, jakby miał zaraz złożyć przysięgę nad sztandarem Hitlerjugend.
– Ja oczywiście będę milczał również do grobowej deski – rzucił leutnant.
– To teraz już mogę wam powiedzieć, że wnętrza zamku cesarskiego zostaną przebudowane pod kierunkiem osobistego architekta Führera pana Alberta Speera, który ma im nadać charakter podobny do wystroju kancelarii Rzeszy, żeby pan Hitler mógł się tu czuć jak u siebie, gdy przyjedzie do Posen.
– Coś takiego! – zawołał chłopak z entuzjazmem. Zaraz jednak umilkł, wsłuchując się w coś, co dobiegło do jego uszu nie wiadomo skąd. – Co to tak huczy? – zapytał zdumiony.
– Huczy? – zdziwił się leutnant i podpalił sobie papierosa. Ciemność rozbłysła jaskrawym światłem na jedną sekundę, a huk, który pojawił się znikąd, był tak głośny, że aż namacalny.
Naraz usłyszeli przeraźliwy gwizd.
– O Boże! – zawołał kierowca, a potem świat eksplodował i skończył się definitywnie. Przynajmniej dla trzech zamkniętych w samochodzie ludzi.
Śnieżyca zawisła nad torami kolejowymi. Brzemienne chmury zdawały się czekać na dogodny moment, by zacząć nocny spektakl bieli i srebra. Noc była zbyt chłodna na podziwianie śnieżnych atrakcji. Każdy, kto mógł, siedział w łóżku przykryty po sam czubek nosa ciepłą pierzyną, błogosławiąc Stwórcę za tę odrobinę łaski, jaką jest bezpieczny dom w tych niebezpiecznych czasach.
Za to w lokomotywie ciągnącej trzy wagony trzeciej klasy z Międzychodu do Poznania było ciepło, a chwilami nawet gorąco. Dlatego co jakiś czas trzeba było uchylać boczne okienko, by do środka wpuścić falę zimnego powietrza. Maszynista Alojzy Werner, stary kolejarz z trzydziestoletnim stażem, który zaczynał robotę jeszcze za czasów pruskiej kolei, otwierał to okienko i zaraz zamykał, by nie przeziębić siebie i swoich dwóch pracowników. Jednocześnie lewą ręką trzymał przepustnicę pary, dozując ostrożnie jej ilość płynącą zaworami z kotła do tłoków. Nad odpowiednią temperaturą czuwał jego pomocnik Zenon Maciejewski. Ten krzepki trzydziestolatek pewnie niedługo sam zacznie prowadzić parowozy, bo zna się na robocie jak mało który spośród międzychodzkich kolejarzy. W końcu Werner sam przez ostatnie pięć lat uczył go na mistrza i był przekonany, że ten wiedział już wszystko, czego potrzebował, żeby samodzielnie prowadzić maszynę. No, może ostatnio był jakby trochę za mało skupiony na robocie, ale wiadomo, że w takich czasach każdy mógł być niekiedy myślami gdzie indziej. Przecież wojna dopiero co się skończyła, a wielu mówiło, że choć tu u nas nikt już nie walczył, to ona gdzieś tam trwa i na wiosnę ruszy pełną parą, gdy Francuzy wreszcie wylezą zza tej ich Linii Maginota. Ale Werner nie do końca im wierzył. Znał ich dobrze jeszcze z czasów wielkiej wojny, kiedy sam służył w pruskiej armii, i wiedział, że niemiecki żołnierz jest lepszy od każdego żabojada. Więc jeśliby go kto pytał, to raczej kiepska nadzieja w tych Francuzach, bo jak tam na zachodzie się zacznie, to raczej Niemcy pogonią im kota, a nie odwrotnie. A to oznacza, że dla Polski to już raczej żadnej nadziei nie ma. Bo i na kogo jeszcze liczyć. Przecież nie na bolszewików, oni gorsza banda od Niemców. Wiedział to dobrze. W czasie wojny w dwudziestym roku był w poznańskich pułkach, co rżnęły bolszewików jak barany, a ci odwdzięczali im się i nazywali poznaniaków rogatymi diabłami, bo z rogami kojarzyły im się ich piękne rogatywki. Na Anglików? We wrześniu wszyscy na nich liczyli. Mówiło się, że podpłyną tymi swoimi okrętami wojennymi do Gdyni i wysadzą w porcie desant czołgowy. A jak ich czołgi ruszą przed siebie, to zmiotą Niemców i będzie po wojnie. Ale desantu się nie doczekali. I teraz oni mogą sobie tę wojnę ze swojej wyspy prowadzić jeszcze i ze sto lat, bo co im tam do Europy, w której się ludzie tłuką ze sobą. Jak to mają w zwyczaju, będą się tylko bezpiecznie przyglądać, a potem z Hitlerem się dogadają – myślał Werner, wpatrując się w przesuwające się plamy drzew i iskry wylatujące z komina przelatujące wzdłuż trzech wagonów ciągnionych przez jego lokomotywę.
– Spokojnie, Krzychu, z tym węglem, bo się zmachasz za mocno. – Położył dłoń na ramieniu palacza, który dokładał wielką szypą do paleniska. Chłopak powiedziałby, że macha jak zawsze, ale to w końcu Werner wiedział najlepiej, jak być powinno. Przystanął więc i oparł się o stylisko szypy.
– Lepiej trzy razy szybciej machnąć i jeden raz odpocząć – wygłosił sentencję, którą wymyślił na poczekaniu.
– Śpiesz się powoli – odpowiedział mu stary kolejarz. – Pamiętaj, że dla Niemca machasz szypą, a nie dla swoich.
– To my Niemców wozimy czy naszych, panie Werner?
– Wiadomo, że naszych, ale Niemców też. Ci, co jeżdżą tym nocnym pociągiem, to niby nasi, ale wszyscy z przepustkami nocnymi, znaczy się robią dla Niemca.
– Takie czasy, panie szefie, że my znowu wszyscy dla Niemca robimy – stwierdził Zenon. – Dla kogo niby mamy robić, jak nas Polska zostawiła?
– Kto ci powiedział, że zostawiła? Bzdury gadasz, chłopie – warknął Werner.
– Ja, bzdury? A cała nasza armia, co miała Wielkopolski bronić, to niby gdzie była? Poszli sobie gdzieś w Polskę i dali się rozbić nasi chłopcy tam nad Bzurą, het, het od domu. A rząd i marszałek, co nie chciał oddać ani guzika na Zaleszczyki, pojechał i tyle ich widzieli.
– Głupiś, Zenek, i na polityce się nie wyznajesz – stwierdził maszynista i zaczął uważnie przyglądać się strzałkom mierników ciśnienia. Nie szukał w nich istotnych informacji, bo maszyna szła równo i nic nie wskazywało na nieprawidłowości, ale stary chciał w ten sposób pokazać, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż gadanie o wojnie. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć Zenkowi, bo ten właściwie miał rację. Armia z poznańskimi chłopakami powinna się wgryźć mocno w ziemię i zatrzymać Niemców na granicy, która w dziewiętnastym roku stanowiła linię podziału dwóch armii – niemieckiej i powstańczej. Wtedy przecież powstańcy, a między innymi on sam, popędzili Niemców z polskiej ziemi, a gdy doszli najdalej jak się dało, zalegli w okopach i nie wpuścili ich już z powrotem. Więc jeśli to się wtedy udało, to mogłoby przecież udać się i teraz. Ale ktoś postanowił inaczej. I o to miał największe pretensje do rządzących. Bo ci tam w Warszawie zmarnowali powstańczą krew jego dawnych towarzyszy broni, co poświęcili życie za ten skrawek ziemi, teraz oddany bez jednego wystrzału. Ale nie chciał mówić tego wszystkiego chłopakom, żeby nie odbierać im resztek nadziei, że jeszcze kiedyś Polska tu wróci.
– Po to poszli do Rumunii – tłumaczył dalej Werner – żeby stamtąd udać się do Francji. A na wiosnę ruszą z Francuzami i przejdą przez Niemcy jak kiedyś nasza błękitna armia generała Hallera, co z Francji do Polski przejechała setką pociągów dokładnie tym samym torem, którym jedziemy teraz do Poznania. Wtedy hallerczycy od razu ruszyli na front wschodni, żeby pokazać bolszewikom, jak walczy polski żołnierz. Pamiętam, jak pięknie wyglądali w tych francuskich mundurach. – Przypomniał sobie ten rok dziewiętnasty, kiedy był jeszcze pomocnikiem maszynisty i mógł codziennie obserwować pociągi ze sprzętem wojskowym i ludźmi w rogatych czapkach.
– Ja tam na strategii wojskowej się nie znam – zaczął Zenon. – Ale jedno wiem. Jak jest wojna, to trzeba walczyć, a nie się poddawać.
– Ty mi się tu nie wymądrzaj, ino patrz się na drogę, czy aby coś tam nie stoi na torach. – Maszynista wskazał okienko, przez które jego pomocnik mógł obserwować trasę przed lokomotywą.
– A kto by tam, panie szefie, miał stać na drodze? – Zaśmiał się Zenon, ale zrobił, co mu kazano. Stara prawda mówiła przecież, że strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc nigdy nic nie wiadomo. Może przecież jakieś drzewo spaść na tory i zatarasować przejazd. Trzeba być czujnym.
Ale jak zwykle na drodze nic się nie działo, choć nie mógł mieć stuprocentowej pewności, bo widział ją w nocnej poświacie nielicznych srebrnych smug przebijających się przez niski pułap chmur. Kiedy jeździli tą trasą przed wojną, reflektory kolejowe oświetlały całą drogę i było widno jak w dzień. Wraz z wojną wszystko się zmieniło. Niemieckie władze zarządziły kompletne zaciemnienie nie tylko miast i wsi, lecz także pojazdów. Nocą samochody i pociągi musiały poruszać się po omacku. Na szczęście kolejarze dobrze znali swoje żelazne drogi i wiedzieli bez patrzenia przed siebie, gdzie zwolnić, a gdzie przyśpieszyć. Teraz lokomotywa, pewnie prowadzona przez Wernera, zwolniła nieco, bo akurat wjeżdżali w las. Pomocnik maszynisty Zenon pomyślał, że tu właśnie kryją się leśni ludzie. Słyszał, że gdzieś w Polsce centralnej po leśnych ostępach krąży cały pułk kawalerii, który w październiku nie złożył broni i nie poddał się ani Niemcom, ani Sowietom. Zenon pomyślał, że być może to jego szósty pułk i że powinien być teraz z kolegami. Służył w nim, gdy w trzydziestym drugim wzięto go na zasadnicze przeszkolenie. Trafił wtedy do koszar w Poznaniu, gdzie zrobiono z niego kawalerzystę. Po wyjściu z wojska ożenił się i zaczął robotę na kolei. Gdy zaczęła się mobilizacja, czekał na wezwanie do macierzystego oddziału, ale się nie doczekał. Widać zapomnieli tam o nim. Chciał nawet pojechać do Poznania i przypomnieć w RKU, że jest gotowy, ale Werner go przekonał.
– A co ty se, chłopie, myślisz, że tam w RKU to jakieś niedojdy siedzą i nic nie rozumieją z tego świata?
– No niby muszą umieć pisać i czytać.
– O to się rozchodzi. I jak widzą, że mają wysłać wezwanie do wojska do dwóch ułanów z rezerwy, z których jeden z nich jest chłopem, a drugi maszynistą...
– Ale ja nie jestem jeszcze maszynistą.
– Nie jesteś, ale będziesz niedługo. No więc jak widzą, że do poboru ma iść maszynista albo chłop, to oni już wiedzą, co mają robić. Dlatego ślą wezwanie do chłopa, a maszynistę zostawiają w lokomotywie. Bo wyszkolony maszynista więcej wart niż dziesięciu chłopów.
– Jak to?
– Oj, Zenon, ty nic nie rozumiesz. I ciebie, i jego można na konia posadzić, szable dać do ręki i wysłać na Niemca. Ale do lokomotywy nawet jakbyś dziesięciu chłopów wsadził, to nie dadzą rady ruszyć jej z miejsca, choćby nawet byli najsilniejsi. A ty jeden ruszysz i pojedziesz. I teraz rozumiesz, na czym ta różnica polega?
– No rozumiem, panie szefie, ale to jednak wojna może wybuchnąć i wtedy...
– Wtedy kolej będzie potrzebna jak nigdy, do przewożenia ludzi, koni i tanków.
Wojna wybuchła, a Zenon nie dostał powołania. I nic nie wskazywało na to, że jeszcze kiedyś dostanie. Na razie robił to, co umiał najlepiej, czyli jeździł na lokomotywie, pracując dla Niemców.
– Widać tam co? – przerwał te rozmyślania głos maszynisty Wernera. Pomocnik wpatrzony w okienko wzruszył ramionami.
– Ciemno jak u księdza pod sutanną, panie szefie – odparł Zenon.
– Jakbym nie wiedział – mruknął Werner i chwycił koniuszek wąsa, by go swoim zwyczajem podkręcić. Nosił zarost jak z epoki przedwojennej. Jednak to nie z tęsknoty za dawnymi czasami, ale z wygody. W taką końcówkę wąsa można było wytrzeć smar z uwalanych palców. Tę sztuczkę pokazał mu jego mistrz, dawno już nieżyjący maszynista Grabowski, który jak większość maszynistów nosił sumiaste wąsiska podkręcone do góry. Młody Werner myślał wtedy, że to z szacunku dla Kaisera Wilhelma, ale powód był, jak się okazało, prozaiczny i bardzo praktyczny. No a poza tym, smar był tańszy od pomady.
– Widać tam co? – zapytał po raz kolejny maszynista.
– Łe, panie szefie, a co by tam miało być widać... – odpowiedział Zenon i spojrzał przez okienko. I w tym momencie na ułamek sekundy dostrzegł rozbłysk światła, które zaraz zgasło. Myślał, że mu się przywidziało, ale nie, to na pewno było światło, ostre i jaskrawe jak wiosenna błyskawica na niebie, ale to nie była żadna błyskawica, to był płomień zapałki rozświetlający wnętrze samochodu. To auto jechało drogą wprost pod koła pędzącej lokomotywy.
– Hamuj! – wrzasnął, jakby go ze skóry obdzierali. – Hamuj! – powtórzył, ale maszyniście nie trzeba było tego mówić dwa razy. Błyskawicznie pociągnął dźwignię hamulca, jednak zatrzymanie rozpędzonej, ponadstutonowej lokomotywy nie jest łatwe. Hamulce spowalniają koła, ale nie są w stanie ich zatrzymać. A nawet gdyby taka sztuka się udała, stalowy potwór jest jak wystrzelony pocisk sunący po torach i zatrzyma się dopiero po kilkuset metrach. Zenon chwycił jeszcze rączkę gwizdka w nadziei, że ostrzeże kierowcę auta... Nie ostrzegł. Czarny kolos uderzył w puszkę sardynek jak parowy młot. Stal trąca o stal zawyła przeraźliwie, a potem zapadła kompletna cisza. Dwaj kolejarze w kabinie lokomotywy padli na tylną ścianę parowozu, obijając się dotkliwie. Werner, który spadł ze swojego siedzenia maszynisty na podłogę, uderzył się boleśnie w głowę. Przez chwilę leżał ogłuszony, aż w końcu otworzył oczy. Przez okno dojrzał niebo, na którym właśnie rozpruły się pierzyny chmur, wypuszczając ze środka biały puch. Przyszło mu do głowy, że to przez ten stalowy grzmot.
Komfortowo i bezpiecznie musieli czuć się pasażerowie nocnego pociągu z Birnbaum do Posen, pewni, że mają przed sobą jeszcze półtorej godziny snu w ogrzewanych wagonach trzeciej klasy. Jedyną niedogodność stanowiły drewniane ławki, no ale na takie niewygody nie można było narzekać, bo najważniejsze, że się jechało. A jeśli ktoś miał ochotę zaznać trochę luksusu, zawsze mógł dopłacić do klasy drugiej, bo w jednym z wagonów były trzy komfortowe przedziały z pulmanowskimi kanapami.
W całym pociągu światła były zgaszone ze względu na rozporządzenie władz o wojennym zaciemnieniu. Pod sufitem żarzyły się tylko czerwone lampki, żeby ludzie mogli cokolwiek widzieć. Okoliczności sprzyjały więc spaniu, a poza tym mało komu chciało się gadać. Potencjalnie każdy mógłby przecież donieść niemieckim władzom o współpasażerach kłapiących dziobem i krytykujących to, co się działo wokół. A było o czym mówić, bo nowe władze poczynały sobie nadzwyczaj śmiało. Jak twierdzili ci lepiej poinformowani, Poznań już na dniach miał zostać wcielony do Rzeszy, a część ludności polskiej przesiedlona. Okupanci starannie budowali atmosferę grozy. Niemal codziennie wsadzali do więzienia ludzi zasłużonych dla kraju, który właśnie przestał istnieć. Zamykali księży, profesorów, lekarzy, urzędników oraz byłych powstańców. Wielu z nich stawiali pod ścianą tylko za to, że byli Polakami i mieli to nieszczęście, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Anatol Grubiński, przedsiębiorca przeprowadzkowy z Poznania, siedział na miękkiej pluszowej kanapie w przedziale numer dwa, w wagonie drugiej klasy. Wracał właśnie do domu po dopięciu korzystnej transakcji zakupu kilku tysięcy konserw mięsnych z zapasów Wojska Polskiego, które jakiś obrotny przedsiębiorca z Międzychodu trzymał u siebie w magazynie. Mówił, że zdeponowała je u niego wycofująca się we wrześniu armia. Skoro już nie było właściciela, a armia niemiecka nie upomniała się o ten depozyt, dał w „Kurierze Poznańskim” ogłoszenie: „Sprzedam konserwy”, na które natychmiast odpowiedział Grubiński. Dziś ubili interes na miejscu, a towar miał w przyszłym tygodniu zostać przywieziony do Poznania ciężarówką Wehrmachtu. Tolek korzystał z tego transportu, ponieważ był najbezpieczniejszy i nie podlegał kontroli wojskowej. Co więcej, Grubiński posługiwał się autentycznym dokumentem wystawionym przez władze wojskowe, potwierdzającym, że jego okaziciel, pan Anatol Grubiński, działa na rzecz armii niemieckiej, a ta prosi wszelkie władze cywilne i wojskowe o pomoc w wykonywaniu obowiązków aprowizacyjnych niezbędnych do funkcjonowania Wehrmachtu. Z tą przepustką Tolek mógł się poruszać po obszarze całej okupowanej przez Niemców Polski, nawet po godzinie policyjnej. Wystawił mu je znajomy, który niedawno wstąpił do Wehrmachtu, deklarując chęć powrotu do dawnego obywatelstwa i do dawnej służby w intendenturze. Choć Józef Zielonka był w czasie wielkiej wojny unteroffizierem w armii pruskiej, to wśród jego przodków próżno szukać jakiegoś Niemca. Jednak jako poznaniak z urodzenia, wychowany w polsko-niemieckim środowisku mówił nienaganną robotniczą niemczyzną. Jego dawna książeczka żołdu wraz z historią życia opowiedzianą niemieckiemu urzędnikowi zrobiły swoje. Władze niemieckie chętnie przyjmowały na łono ojczyzny ludzi deklarujących chęć powrotu do narodowych korzeni, traktując miejscową ludność jak Niemców, którzy przez dwadzieścia lat żyli pod zaborem polskim. Podanie Zielonki rozpatrzono pozytywnie. Wkrótce komisja wojskowa oceniła, że jest zdolny do służby, i przywróciła mu jego dawny stopień wraz z funkcją podoficera aprowizacyjnego w wojskowej intendenturze. Tu decydujące było jego doświadczenie zarówno wojskowe, jak i cywilne. W cywilu bowiem Zielonka pracował w Poznańskim Zrzeszeniu Kółek Rolniczych, znał więc doskonale kwestie rolno-towarowe i specyfikę miejscowego rynku rolnego, o którym intendenci niemieckiej armii nie mieli bladego pojęcia.
– Przecież armia nie będzie wiecznie rekwirować chłopom jedzenia, bo to najlepsza droga do zarżnięcia miejscowego rolnictwa. Trzeba, by ono kwitło dla dobra Rzeszy – tłumaczył przyjmującym go do Wehrmachtu członkom specjalnej komisji odwoławczej. – A ja ten rynek znam doskonale, bo dwadzieścia lat zajmowałem się tu kwestiami rolnymi. I wiem, gdzie i jak kupować, żeby było najtaniej i żeby towar był świeży. Mnie nikt nie oszuka w tych interesach, dlatego myślę, że mogę być przydatny w wojskowej intendenturze miasta.
Gdy tylko założył niemiecki mundur, od razu zaczął się zajmować tym, co umiał robić najlepiej. Organizował zakupy aprowizacyjne, a strumień wojskowych pieniędzy zaczął płynąć do znajomych rolników i przetwórców. Prócz skupu towarów Zielonka szybko zajął się sprzedażą wojskowych zapasów. Zorganizował sobie również grupę ludzi, którzy z nim współpracowali. Jednym z takich współpracowników był przedsiębiorca przeprowadzkowy, a wcześniej znany poznański kasiarz Anatol Grubiński.
– A co ja z tego będę miał? – zapytał Tolek, gdy kilka tygodni temu Zielonka odwiedził go w domu przy Garbarach.
– Jak to, co będziesz miał? – zdziwił się żołnierz. – Będziesz mógł podróżować w interesach i kupować wszystko, co tylko będziesz chciał, bo z takim flepem nikt ci nie podskoczy – powiedziawszy to, wydobył z kartonowej teczki jakiś papier. Podsunął go Tolkowi pod nos, żeby ten zrozumiał, że to całkiem poważny dokument. Świadczyły o tym dobitnie pieczęcie wojskowe ozdobione niemieckimi orłami.
– Wystarczy tu wpisać twoje imię i nazwisko i proszę bardzo, możesz jechać, dokąd chcesz, i co ważniejsze: nie obowiązuje cię godzina policyjna.
– Papier pierwsza klasa. To co za niego sobie winszujesz?
Zielonka zrobił zdziwioną minę.
– Ja ci go daję właśnie w prezencie.
– Tak za nic? – Tolek podrapał się po brodzie. Coś mu ta szczodrość kolegi pachniała jakimś interesem.
– Za nic to nie do końca...
– Wiedziałem.
– Co ty tam wiesz, chłopie. Nic nie wiesz i niewiele powinneś wiedzieć. Idzie o to, że ta cała armia to lipa, rozumiesz?
– Nie rozumiem.
– Ja tam się do nich zapisałem, bo mi major Mikołajewski nakazał.
– Mikołajewski? – zdziwił się Tolek. – To on jest w Poznaniu? Myślałem, że uciekł do Rumunii.
Zielonka pokręcił głową, uśmiechając się tajemniczo. – Im mniej wiesz, tym lepiej. Ale chcę, żebyś wiedział tyle, że ja nie żaden szkieber, ale Polak jak dawniej, i do tego cały czas na służbie.
Tolek uśmiechnął się od ucha do ucha i z radości uderzył otwartą dłonią w blat kuchennego stołu.
– A niech cię cholera jasna weźmie! Już se myślałem, że...
– Że ze zdrajcą masz okoliczność. Nic z tego, przyjacielu. Ja cię właśnie przyszedłem naprostować i wciągnąć do mojej grupy współpracującej. Oficjalnie pracujemy dla Rzeszy i niemieckiej armii, ale naprawdę robimy to, co robili my zawsze.
Tolek wstał od stołu i podszedł do kredensu. Otworzył szafkę z przeszklonymi drzwiczkami i wydobył z niej butelkę wódki oraz dwa kieliszki.
– Taką okazję trzeba oblać – wyjaśnił, stawiając na stole szkło.
Zielonka zdjął furażerkę, położył ją na stole, po czym rozpiął haftkę kołnierza mundurowej kurtki. Do kielicha nie mógł siadać skrępowany formalnym ubiorem. Tolek tymczasem wyciągnął z szafy pęto suchej kiełbasy, położył je na desce i zaczął kroić grube plastry.
– To znaczy, że robimy to co dawniej – powiedział były złodziej i jednocześnie współpracownik polskiego wywiadu. Grubiński od początku lat trzydziestych ściśle współpracował z majorem Mikołajewskim. Major prowadził w Poznaniu tajną placówkę wywiadowczą ukrytą pod szyldem cywilnej instytucji Zrzeszenia Kółek Rolniczych. Organizacją zawiadywał jego współpracownik z czasów powstania wielkopolskiego Józef Zielonka. To właśnie oni stali za wielką akcją polskiego wywiadu o kryptonimie „Wózek”, polegającą na odczytywaniu i kopiowaniu niemieckich dokumentów przewożonych w wagonach pocztowych pociągów kursujących przez polski korytarz między Berlinem a Królewcem.
Wtulony w swój gruby elegancki płaszcz z bielskiej wełny Tolek próbował zasnąć. Stukot kół pociągu działał na niego usypiająco. Mógłby się nawet położyć na kanapie, bo jechał sam w tym luksusowym przedziale. Ale jakoś mu było głupio tak zdejmować buty w pociągu. A może ma jaką dziurę w skarpetce. Ktoś by wszedł i zobaczył...
Zaczął rozmyślać o swoim konserwowym interesie i o tym, co powie Zielonka na ten jego wojenny łup, gdy naraz poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Pociąg zaczął gwałtownie hamować, rozległ się ogłuszający jęk stali zakończony potężnym hukiem. Tolka wystrzeliło jak z procy i rzuciło na przeciwległe siedzenie. Ramieniem grzmotnął w podłokietnik. Ten zastrzyk bólu natychmiast go otrzeźwił. Zrozumiał, że musiało dojść do wypadku. Lokomotywa w coś uderzyła, a to oznaczało, że przez kilka najbliższych minut będzie wszędzie panowało zamieszanie.
Zerwał się na równe nogi, otworzył drzwi przedziału i wyjrzał na zewnątrz. Ludzi nie było widać. Wyskoczył z wagonu i pobiegł do przodu. Jego wagon był pierwszy w składzie. Przed nim były już tylko węglarka i lokomotywa. Przy schodkach wiodących do kabiny maszynistów przystanął. Nikt nie wychodził. Słychać było tylko przekleństwa dochodzące z góry, bo pewnie musieli się poprzewracać i poobijać. Ruszył dalej zaśnieżonym poboczem, by po chwili stanąć przy rozbitym aucie. Przez chwilę patrzył jak zahipnotyzowany. Dach samochodu był zerwany jak wieczko blaszanej puszki. Dwa ogromne zderzaki lokomotywy dosłownie wjechały do środka kabiny i oderwały głowy dwóm siedzącym z przodu mężczyznom. Jeden z nich zaciskał jeszcze kurczowo dłonie na kierownicy. O ile ci z przodu zostali zdekapitowani, jakby w ruch poszła gilotyna, o tyle osoba siedząca z tyłu przypominała podawane na śniadanie jajko z odciętym czubkiem. Zderzak zerwał jej górę czaszki dokładnie na wysokości czoła. Tolek od razu zrozumiał, w czym rzecz. Ten z tyłu był mniejszy. To było dziecko...
Naraz dostrzegł niewyraźne smugi światła docierające od drogi. Ktoś nadjeżdżał, i to z włączonymi reflektorami. Tolek zrazu chciał uciekać, ale jego spojrzenie przykuła otwarta klapa bagażnika. Zajrzał do środka. Tylko wielkie walizy. Nie da rady sprawdzić, co jest w środku, a takich kobył nie przytaszczy do przedziału. Za mało czasu. Przy ściance bocznej dostrzegł skórzaną teczkę, aktówkę, z jaką urzędnicy chodzą do pracy. Zawsze chciał taką mieć, ale jakoś nigdy mu się nie trafiła. Niewiele myśląc, chwycił ją i już chciał wracać tą samą drogą, którą przyszedł, ale usłyszał dochodzące stamtąd głosy. Szli w jego kierunku. Snop światła z nadjeżdżającego samochodu był coraz bliżej. Gdy Tolek poczuł na sobie blask, wskoczył w krzaki po drugiej stronie torów. Przez moment zdawało mu się, że widzi głowę wychylającą się z wejścia do lokomotywy. Ale co go mógł obchodzić kolejarz? Biegiem wrócił do swojego wagonu. Wspiął się na podłużną platformę i otworzył drzwi do przedziału. Wskoczył do środka, teczkę położył na walizce, a potem zdjął buty i rozłożył się na kanapie. Przyszło mu bowiem do głowy, że nikt nie będzie podejrzewał śpiącego mężczyzny o to, że przed chwilą chodził na juchtę. Teraz dopiero uświadomił sobie, jak głupio się zachował. Okradł niemieckie rozbite auto. Oni przecież mogą przeszukać pociąg. Choć zapewne nikt na razie nie wie, że zginęła jakaś teczka. No trudno, już się dokonało i tyle. Nie mógł przecież nic poradzić na swoją złodziejską naturę. Jak prawdziwy juchciarz, gdy nadarzała się okazja, najpierw działał, a dopiero potem myślał. I najczęściej bywało tak, że dzięki temu instynktowi wszystko mu się udawało. Był zawodowym złodziejem już ponad dwadzieścia lat i jak dotąd ani razu nie siedział. Obrabiał mieszkania, otwierał kasy ogniotrwałe i włamywał się do urzędów, ale szczęście zawsze mu sprzyjało. Nigdy nie stanął przed sądem i nie został skazany na więzienie. I co, teraz miałby pójść siedzieć za jakąś gównianą teczkę? Niemożliwe.
[...]
