Nie ma przed czym uciekać - Rebecca Makkai - ebook + audiobook
BESTSELLER

Nie ma przed czym uciekać ebook i audiobook

Makkai Rebecca

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Biblioteka to miejsce pełne opowieści. Co może się wydarzyć, gdy jedna z nich stanie się rzeczywistością?

 

Lucy jest z pozoru zwyczajną bibliotekarką w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku. Prowadzi spokojne życie w otoczeniu książek i dziecięcych opowieści. Do czasu aż pewnego dnia podejmuje decyzję, która wywróci ten porządek do góry nogami. Dziesięcioletni Ian, jej ulubiony podopieczny, wyróżnia się na tle swoich rówieśników – inteligentny, błyskotliwy, uwielbia czytać wszystko, co wpadnie mu w ręce. Chłopiec dorasta jednak w dusznym świecie zakazów i rygorystycznych zasad narzuconych przez kontrolującą matkę.

Gdy pewnego dnia Ian ucieka z domu i ukrywa się w bibliotece, Lucy staje przed dylematem: odwieźć chłopca do rodziców czy wyruszyć z nim w nieznane? Czy ucieczka będzie ratunkiem, czy uwikła ich oboje w poważniejsze tarapaty? Żadna decyzja nie wydaje się dobra, czas mija, a samochód Lucy niepostrzeżenie oddala się od domu Iana…

Wartka, pełna humoru fabuła, wyraziste postaci i mnóstwo emocji: od śmiechu po łzy wzruszenia. Nie ma przed czym uciekać to opowieść o wolności, odwadze i odpowiedzialności za innych, ale także o tym, jak czasem łatwo przekroczyć granice, gdy stawką jest życie drugiego człowieka. Debiutancka powieść Rebekki Makkai dziś tylko zyskała na aktualności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 31 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna Apostolakis

Oceny
4,2 (155 ocen)
70
50
31
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

dawno nie czułam takiej radości z czytania, takiego zanurzenia w fabule, radości z każdego nawiązania do znanej mi powieści - fabularnie i w wybranych zabiegach/motywach (by wymienić choć kilka: książki Dahla i Lowry, Pożyczalscy, seria o krainie Oz, Hobbit; wielu na pewno nie zdołałam odczytać, bo to klasyki amerykańskiej lit. dziecięcej, której nie znam). powieść drogi i wielka ucieczka, która tak naprawdę nie ma sensu zarówno dla bohaterów, jak i czytelnika, bo stanowi pewien zabieg literacki, pretekst, o którym z góry wiadomo, że jest elementem nierealistycznym i nieprawdopodobnym z wielu powodów. książkę czyta się kapitalnie. Makkai to zdolna pisarka, która wie, jak zaciekawić czytelnika, a poważniejsze wątki rozładować humorem, autoironią, bystrymi rozwiązaniami. nie podzielam zarzutów o to, że niektóre wydarzenia nie miały prawa się wydarzyć, bo odbieram to jako umyślnie wybraną konwencję, a nie błąd fabularny. chociaż zakończenie może wydawać się zbyt dosłowne (cóż, niczym w ...
40
ElaG121

Nie oderwiesz się od lektury

Moje bibliotekarskie serce jest uradowane, że autorka w taki piękny sposób i niekonwencjonalny pokazała miłość do książek i do drugiego człowieka. Polecam Ela
00
ticket

Całkiem niezła

Dziwna książka ale ciekawa. Fajnie przeczytana
00
aadrianaa

Całkiem niezła

Miało to potencjał na coś naprawdę dobrego, ale zbyt absurdalne zachowanie głównej bohaterki to niestety zaprzepaściło.
00
kuczynskisebastian

Dobrze spędzony czas

Dobra, wciągająca. Lektorka 10/10
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Bor­ro­wer
Co­py­ri­ght © 2011 by Re­becca Mak­kai Fre­eman Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ra­fał Li­sow­ski, 2025
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Alek­san­dra Sójka
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Mał­go­rzata Ku­śnierz, Anna Zien­tek
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Ja­siek De­sign
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68370-22-5
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ian ni­gdy nie był szczę­śliwy,je­śli nie było pro­logu

Może je­stem czar­nym cha­rak­te­rem tej hi­sto­rii. Na­wet te­raz trudno to oce­nić.

W bi­blio­tece spo­śród mnó­stwa ksią­żek o sta­ro­żyt­nym Egip­cie dzieci naj­bar­dziej lu­biły tę z ilu­stra­cją boga śmierci z wagą. Na jed­nej szali miał serce zmar­łego, a na dru­giej piórko. Więc przy­naj­mniej to jedno mnie po­cie­sza: pew­nego dnia po­znam swoją winę.

Zo­sta­wi­łam wszyst­kich, któ­rych zna­łam. Zna­la­złam inną bi­blio­tekę, taką z dę­bo­wymi ścia­nami, że­la­znymi po­rę­czami. Bi­blio­tekę uni­wer­sy­tecką, w któ­rej wy­po­ży­cza­jący z góry wie­dzą, czego szu­kają. Ska­nuję im książki, a oni w ko­fe­ino­wym odu­rze­niu pra­wie mnie nie za­uwa­żają. W ni­czym nie przy­po­mina ona mo­jej sta­rej bi­blio­teki z po­pla­mio­nym dy­wa­nem i ścia­nami z ce­gieł, ale książki są ta­kie same – te same grzbiety, te same kody na po­żół­kłych na­klej­kach. Wiem, co jest w nich wszyst­kich. Szepcą z pó­łek swój osąd.

Ucie­ki­nie­rzy i po­ry­wa­cze spo­glą­dają na mnie z wy­so­ko­ści i biorą za swoją. Ra­dzą, że­bym zwi­jała się do pusz­czy, my­ślą, że pójdę do pie­kła jak oni. Mó­wią, że je­stem naj­do­sko­nal­szą kłam­czy­nią, jaką wi­dzieli. A ten stary lu­bież­nik le­pi­dop­te­ro­log, mam­ro­czący ma­cant, który mie­sza so­bie wódkę z so­kiem ana­na­so­wym na wy­so­kiej, wą­skiej półce NAB, po­zwala mi wy­ko­śla­wiać swoje słowa. (Je­śli cho­dzi o od­twór­czość stylu, na bi­blio­te­karkę za­wsze można li­czyć): Pa­nie i pa­no­wie przy­się­gli, oto do­wód rze­czowy nu­mer je­den, to, czego za­zdro­ści­łam, o czym my­śla­łam, że mogę to na­pra­wić. Spójrz­cie na to wię­zie­nie ksią­żek.

Za­nim to wszystko się za­częło, któ­re­goś dnia po­wie­dzia­łam Rocky’emu, że kie­dyś upo­rząd­kuję książki al­fa­be­tycz­nie we­dług głów­nego bo­ha­tera. Te­raz wiem, gdzie sama bym tra­fiła: Hull, do­kład­nie mię­dzy Huc­kiem a Hum­ber­tem. Na­prawdę jed­nak ta hi­sto­ria po­winna tra­fić pod D jak Drake, od na­zwi­ska Iana, chłopca, któ­rego ukra­dłam, bo bez względu na to, kto jest tu czar­nym cha­rak­te­rem, nie je­stem bo­ha­terką tej hi­sto­rii. Nie je­stem na­wet przed­mio­tem tej mo­dli­twy.

1

Go­dzina z książką

Co pią­tek o szes­na­stej trzy­dzie­ści sia­dały po tu­recku na pod­ło­dze, opie­rały się o półki pełne ksią­żek ob­raz­ko­wych i z brą­zo­wego dy­wanu z gru­bym wło­siem wy­sku­by­wały za­schnięte błoto, bro­kat i klej.

Mia­łam pię­cioro sta­łych by­wal­ców, a dwoje z nich przy­cho­dzi­łoby na­wet sie­dem dni w ty­go­dniu, gdyby tylko się dało. Ian Drake po­ja­wiał się z ospą albo z nogą w gip­sie. Na­wet kiedy wie­dział, że w tym ty­go­dniu spo­tka­nia nie bę­dzie, sia­dał i czy­tał so­bie na głos. Do­dat­kowo co ty­dzień po­ja­wiało się dwoje lub troje dzieci, któ­rych ro­dzice po­trze­bo­wali aku­rat opie­kunki. Wier­ciły się na pod­ło­dze, usi­ło­wały prze­trwać roz­dział ósmy i dzie­wiąty zu­peł­nie nie­zna­nej książki, wy­cią­gały włókna ze skar­pe­tek i nit­ko­wały so­bie nimi zęby.

Tam­tej je­sieni, pięć lat temu, by­li­śmy wła­śnie w po­ło­wie Ma­tyldy. To był nasz czwarty ty­dzień z tą książką. Ian przy­ga­lo­po­wał do mnie, za­nim za­czę­łam czy­tać.

– Po­wie­dzia­łem ma­mie, że znowu czy­tamy Mały do­mek w Wiel­kich La­sach. Ma­tyldą chyba nie by­łaby za­chwy­cona. Jej się na­wet nie po­do­bał Fan­ta­styczny pan Lis. – Wplótł palce we włosy. – Mamy sztamę?

Kiw­nę­łam głową.

– Nie chcemy mar­twić two­jej mamy.

Jesz­cze nie do­szli­śmy do ma­gii, ale Ian czy­tał Ma­tyldę już wcze­śniej, po kry­jomu, ku­ca­jąc na pod­ło­dze obok półki z Ro­al­dem Dah­lem. Wie­dział, co bę­dzie da­lej.

Czmych­nął w pod­sko­kach alejką z bio­gra­fiami, a po­tem wró­cił po­woli przez na­uki ści­słe, prze­krzy­wia­jąc głowę, by prze­czy­tać grzbiety.

Obok mnie sta­nęła Lo­ra­ine – główna bi­blio­te­karka, Lo­ra­ine Best, która dzięki Bogu nie sły­szała na­szego spi­sko­wa­nia – i ob­ser­wo­wała, jak pierw­sze dzieci sia­dają na dy­wa­nie. Cza­sami w piątki scho­dziła tylko po to, żeby uśmie­chać się i ki­wać głową do ma­tek przy­pro­wa­dza­ją­cych po­cie­chy, zu­peł­nie jakby miała ja­kiś udział w „Go­dzi­nie z książką”. Zu­peł­nie jakby po trzech mi­nu­tach jej czy­ta­nia Kto zje zie­lone jajka sa­dzone? po­łowa dzieci się nie roz­pła­kała, a reszta nie za­częła py­tać, czy Lo­ra­ine jest do­brą, czy złą cza­row­nicą.

Ian znowu znik­nął, a po­tem nad­szedł przez hi­sto­rię Ame­ryki. Po dro­dze do­ty­kał ko­lejno każ­dej książki w gór­nym rzę­dzie po pra­wej.

– On tu prak­tycz­nie mieszka, prawda? – szep­nęła Lo­ra­ine. – Ten mały ho­mo­sek­su­alny chło­piec.

– On ma dzie­sięć lat! – od­par­łam. – Wąt­pię, żeby był jak­kol­wiek­sek­su­alny.

– Bar­dzo mi przy­kro, Lucy, nie mam nic prze­ciwko niemu, ale to dziecko jest ge­jem.

Po­wie­działa to tym sa­mym to­nem dumy ze swej rze­ko­mej wspa­nia­ło­myśl­no­ści, ja­kiego za­wsze uży­wał mój oj­ciec, kiedy mó­wił: „Ophe­lia, moja czarna se­kre­tarka”.

Ian do­tarł do działu be­le­try­styki i wspiął się na palce, żeby ścią­gnąć z gór­nej półki dużą zie­loną książkę. Kry­mi­nał – z nie­bie­skiej na­klejki na grzbie­cie spo­glą­dał czło­wiek z lupą. Ian usiadł na pod­ło­dze i za­czął od pierw­szej strony, jakby ta książka, oprócz ta­jem­nicy mor­der­stwa, za­wie­rała też wszyst­kie ta­jem­nice świata, jakby do strony sto trzy­dzie­stej dru­giej dało się ob­ja­śnić cały Ko­smos. Świa­tło ja­rze­nió­wek od­bi­jało się w jego oku­la­rach, dwóch żół­tych krąż­kach nad kart­kami. Nie drgnął, do­póki nie za­częły przy­cho­dzić inne dzieci i Lo­ra­ine nie po­chy­liła się nad nim, mó­wiąc: „Wszy­scy na cie­bie cze­kają”. Wcale nie cze­ka­li­śmy – Tony jesz­cze na­wet nie zdjął kurtki – ale Ian prze­je­chał do nas na pu­pie przez całe po­miesz­cze­nie, ani na mo­ment nie pod­no­sząc głowy znad książki.

Tego dnia było pię­cioro słu­cha­czy, sami stali by­walcy.

– No do­brze – ode­zwa­łam się z na­dzieją, że Lo­ra­ine skie­ruje się te­raz do wyj­ścia. – Na czym skoń­czy­li­śmy?

– Na­krzy­czała na nich panna Trunch­bull, bo nie na­uczyli się ma­te­ma­tyki – oznaj­miła Me­lissa.

– I na­krzy­czała na pannę Ho­ney.

– I uczyli się mno­że­nia przez trzy.

Ian wes­tchnął gło­śno i pod­niósł rękę.

– Tak?

– To wszystko było dwa ty­go­dnie temu, ale kiedy ostat­nio roz­sta­wa­li­śmy się z na­szą bo­ha­terką, wła­śnie po­zna­wała hi­sto­rię mło­ciar­skiej ka­riery panny Trunch­bull. Do­wia­dy­wa­li­śmy się rów­nież o róż­nych na­rzę­dziach tor­tur, które panna Trunch­bull trzy­mała w ga­bi­ne­cie.

– Dzię­kuję, Ia­nie.

Uśmiech­nął się do mnie. Lo­ra­ine prze­wró­ciła oczami – nie by­łam pewna, czy cho­dziło jej o mnie, czy o niego – i po­to­czyła się w stronę scho­dów. Pra­wie za­wsze mu­sia­łam Ia­nowi prze­ry­wać, co wcale mu nie prze­szka­dzało. Nie mo­gła­bym zro­bić nic, żeby go znie­chę­cić, chyba że pu­ści­ła­bym bi­blio­tekę z dy­mem. Za biur­kiem trzy­ma­łam Opo­wie­ści czwar­to­kla­si­sty i za­wsze po­da­wa­łam mu je po kry­jomu, kiedy przy­cho­dził bez opie­kunki. Przez ostatni ty­dzień pra­wie co­dzien­nie po po­łu­dniu zbie­gał po scho­dach i po­chy­lał się zdy­szany nad moim biur­kiem.

Wtedy, przed tamtą długą zimą, Ian naj­bar­dziej ko­ja­rzył mi się z ba­lo­nem wy­peł­nio­nym he­lem. Nie cho­dziło tylko o jego głos, ale o to, że gdy mó­wił, pa­trzył pro­sto w górę i pod­ska­ki­wał na pal­cach, jakby się po­wstrzy­my­wał, żeby nie od­le­cieć.

(Czy miał po­przed­nika? – pyta Hum­bert.

Nie, nie miał. Ni­gdy w ży­ciu nie spo­tka­łam ko­goś ta­kiego jak on).

Za­wsze kiedy nie mógł zna­leźć żad­nej książki, która by mu się po­do­bała, przy­cho­dził i opie­rał się o moje biurko.

– Co po­wi­nie­nem prze­czy­tać?

Od­po­wia­da­łam, że Jak prze­stać joj­czyć? albo Wstęp do ka­ta­logu kom­pu­te­ro­wego, ale wie­dział, że żar­tuję. Wie­dział, że to moje ulu­bione py­ta­nie świata. Po­tem coś mu wy­bie­ra­łam – raz były to mity grec­kie D’Au­la­ire’a, kiedy in­dziej The Wheel on the School[1]. Moje pro­po­zy­cje zwy­kle mu pa­so­wały, a mi­to­lo­gia D’Au­la­ire’a roz­po­częła u niego ob­se­sję na punk­cie mi­tów, która trwała do­bre dwa mie­siące.

Lo­ra­ine na sa­mym po­czątku ostrze­gła mnie przed jego matką, więc pil­no­wa­łam, żeby czy­tał książki o bez­piecz­nych ty­tu­łach i w ra­do­snych okład­kach. Nic prze­ra­ża­ją­cego, żad­nego The Egypt Game. Kiedy miał osiem lat, przy­szedł z opie­kunką i wy­po­ży­czył Za­cza­ro­wane ba­letki. Na­stęp­nego dnia zwró­cił i oznaj­mił, że wolno mu czy­tać tylko „książki dla chłop­ców”.

Na szczę­ście matka Iana nie­spe­cjal­nie się orien­to­wała w li­te­ra­tu­rze dzie­cię­cej. Dla­tego My Side of the Mo­un­tain prze­szło nie­zau­wa­żone, po­dob­nie jak Z po­mie­sza­nego ar­chi­wum pani Ba­sil E. Fran­kwe­iler. Póź­niej zda­łam so­bie sprawę z tego, że obie te książki opo­wia­dają o ucieczce, ale przy­się­gam – wtedy nie przy­szło mi to do głowy.

Skoń­czy­li­śmy dwa roz­działy, a po­tem gra­łam na czas aż do wpół do szó­stej, kiedy zwy­kle po­łowa ma­tek zbie­gała po scho­dach w spód­nicz­kach do te­nisa, a druga po­łowa – wy­nu­rzała się z ką­cika ksią­żek ob­raz­ko­wych ze swo­imi ma­lu­chami.

– Kto jest bo­ha­te­rem albo bo­ha­terką tej książki? – za­py­ta­łam.

Pro­ste py­ta­nie. Bo­ha­te­rem jest za­wsze główna po­stać. W książ­kach dla dzieci rzadko tra­fia się an­ty­bo­ha­ter, nie­wia­ry­godny nar­ra­tor.

Ode­zwał się Aaron, ta­kim to­nem, jakby to ćwi­czył od wielu dni:

– Tak na­prawdę bo­ha­terką jest Ma­tylda, ale panna Ho­ney też w su­mie jest bo­ha­terką, bo jest bar­dzo miła.

– A kto jest czar­nym cha­rak­te­rem?

– Pani Frencz Ból! – za­wo­łała Tessa. – Mimo że jest du­rek­torką! A du­rek­torki zwy­kle są miłe!

– Tak – przy­zna­łam. – Chyba masz ra­cję.

Na­wet kiedy czar­nym cha­rak­te­rem nie jest gość w czar­nej ma­sce, zwy­kle dzieci nie­źle wy­czu­wają, kto jest zły. Te naj­by­strzej­sze ro­zu­mieją, że bywa to bar­dzo sze­roka ka­te­go­ria.

– Bo czar­nym cha­rak­te­rem może być każdy, na­wet kró­lik w ogródku – do­dała Tessa.

– A czyiś ro­dzice? – za­py­ta­łam.

Chcia­łam, żeby po­my­śleli o okrop­nych ro­dzi­cach Ma­tyldy, uza­leż­nio­nych od te­le­wi­zji, ko­lej­nych ne­ga­tyw­nych po­sta­ciach książki.

– No! – od­parł Jake. – Na przy­kład jak twoja mama ma broń.

To były mą­dre, no­wo­cze­sne dzieci, dla­tego wie­działy: matka może być wiedźmą, dziecko może być prze­stępcą. Bi­blio­te­karka może być zło­dziejką.

Nie­chaj miej­sce zbrodni na­zywa się Han­ni­bal w sta­nie Mis­so­uri. (Oczy­wi­ście ist­nieje praw­dziwe Han­ni­bal i nie wa­dzi ni­komu, żyje so­bie z rzeki i twa­inow­skiej tu­ry­styki. Ja po­ży­czam je­dy­nie tę na­zwę). W tym Han­ni­bal rzeki nie było, była za to szosa bie­gnąca przez sam śro­dek, więc gdy­by­ście tam­tędy prze­jeż­dżali i zo­ba­czyli je­dy­nie McDo­nalda, sta­cję ben­zy­nową Citgo, brud, ku­ku­ry­dzę i spa­liny, nie do­wie­dzie­li­by­ście się ni­czego o traw­ni­kach i ży­wo­pło­tach, szko­łach z nie­po­szar­pa­nymi fla­gami, du­żych do­mach po za­chod­niej stro­nie i tro­chę mniej­szych po wschod­niej, ze żwi­ro­wymi pod­jaz­dami i lśnią­cymi skrzyn­kami na li­sty.

Była tam rów­nież bi­blio­teka, tuż przy skrzy­żo­wa­niu z główną szosą, a jej nie­for­tunną ce­glaną ar­chi­tek­turę z lat sie­dem­dzie­sią­tych ma­sko­wały trans­pa­renty Fe­sti­walu Je­sien­nego i trzy że­la­zne wie­wiórki z pod­nie­sio­nymi gło­wami. Te szla­chetne wie­wiórki, się­ga­jące do pasa, strze­gły wrzutni ksią­żek i wej­ścia dla czy­tel­ni­ków. Każde dziecko przed pchnię­ciem cięż­kich drzwi czuło po­trzebę, żeby ko­lejno ich do­tknąć, strzą­snąć im śnieg z ogo­nów albo na­wet wdra­pać się na naj­niż­szą wie­wiórkę i przy­siąść jej na gło­wie. Z nie­wia­do­mej przy­czyny my­ślały, że to za­bro­nione. Kiedy z tu­po­tem zbie­gały do su­te­reny, miały czer­wone po­liczki. Mi­jały moje biurko, ubrane w ja­sne pu­chowe parki. Część się uśmie­chała, nie­które wy­krzy­ki­wały przy­wi­ta­nie, a inne uni­kały mo­jego wzroku.

Mia­łam dwa­dzie­ścia sześć lat i by­łam główną bi­blio­te­karką sek­cji dzie­cię­cej, przede wszyst­kim za sprawą go­to­wo­ści do pracy w więk­szym wy­mia­rze go­dzin niż dwie po­zo­stałe (dużo star­sze) ko­biety, Sa­rah-Ann i Irene, które pracę w bi­blio­tece po­strze­gały chyba jako ro­dzaj wo­lon­ta­riatu, jak w ja­dło­dajni dla ubo­gich.

– Ja­kie to szczę­ście, że po­świę­cają nam swój czas – ma­wiała Lo­ra­ine.

Co było prawdą, bo zwy­kle były za­jęte urzą­dza­niem swo­ich do­mów.

Skoń­czy­łam stu­dia cztery lata temu, znów za­czę­łam ob­gry­zać pa­znok­cie i po­zo­stało mi tylko dwoje do­ro­słych przy­ja­ciół. Ży­łam sama w miesz­ka­niu dwa mia­steczka da­lej. Ot, zwy­kła nie­za­mężna bi­blio­te­karka.

Dla po­rządku pro­szę zwró­cić uwagę na moją pulę ge­ne­tyczną, która wska­zuje na lek­kie skłon­no­ści do za­cho­wań prze­stęp­czych, dzie­dziczną in­kli­na­cję do ucieczki oraz chro­mo­so­malną gwa­ran­cję wiecz­nego sa­mo­bi­czo­wa­nia.

Co odzie­dzi­czy­łam po ojcu:

• Upodo­ba­nie do kawy gę­stej jak smoła.

• Dwa guzki na czole, po jed­nym nad każ­dym okiem, tuż pod li­nią wło­sów. (Żad­nych ura­zów przy na­ro­dzi­nach, nikt nie upu­ścił mnie na pod­łogę. Zdez­o­rien­to­wane pie­lę­gniarki po­cie­rały mi czoło, a oj­ciec dla wy­ja­śnie­nia po­ka­zy­wał wła­sne. Je­śli oboje nie je­ste­śmy czar­nymi cha­rak­te­rami w tej hi­sto­rii, to skąd te ro­dzinne rogi?)

• Re­wo­lu­cyjny tem­pe­ra­ment, się­ga­jący cza­sów jesz­cze sprzed na­ro­dzin pra­dziadka bol­sze­wika.

• Po­łowę ro­dzin­nego na­zwi­ska: no­wo­jor­ski sę­dzia skró­cił „Hul­ki­now” do „Hull”, a oj­ciec imi­grant, za słabo zna­jący an­giel­ski, by wie­dzieć, że to zna­czy „ka­dłub”, nie do­strzegł iro­nii losu, gdy tak stał w uchodź­czych bu­tach i sam był jak ka­dłub wła­snej ro­syj­sko­ści.

• Ja­sne ro­syj­skie włosy barwy zu­peł­nie ni­czego.

• Herb ro­dowy, przy­wie­ziony przez ojca aż z Mo­skwy na gru­bym zło­tym sy­gne­cie. Wy­ryto na nim syl­wetkę męż­czy­zny: w pra­wej ręce książka, w le­wej od­cięta głowa na­bita na włócz­nię. (Naj­słyn­niej­szy Hul­ki­now był sie­dem­na­sto­wiecz­nym uczo­nym wo­jow­ni­kiem, który na dźwięk od­le­głej trąbki po­rzu­cił księgi, aby wal­czyć o spra­wie­dli­wość, wol­ność lub ho­nor. A oto ja na sa­mym końcu rodu: bi­blio­te­karka kry­mi­na­listka z dwu­dzie­stego pierw­szego wieku).

• Głę­bo­kie ro­syj­skie po­czu­cie winy.

Co odzie­dzi­czy­łam po matce:

• Grube na ki­lo­metr ame­ry­kań­sko-ży­dow­skie po­czu­cie winy.

Oto miej­sce ak­cji i główne po­staci. Roz­sie­dli­śmy się na po­du­chach, za­czy­najmy.

(„Gdzie ta­tuś idzie z tą sie­kierą?” – spy­tała mamę Fra­nia).

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Przy­wo­ły­wane w tek­ście po­wie­ści ty­tuły ksią­żek, które do­tych­czas nie zo­stały prze­ło­żone na ję­zyk pol­ski, po­da­jemy w wer­sji ory­gi­nal­nej (przyp. tłum.).