(nie)GOTOWI na sukces vol. 2 - Łukasz Przelaskowski, Agnieszka Gryszka, Krzysztof Nazarow, Agnieszka Piasecka, Beata Ewa Górska, Dariusz Górski, Krzysztof Wantuch, Sylwia Piątek. - ebook

Opis

Inspirujące historie zwykłych ludzi w niezwykłym świecie. 

“(nie) Gotowi na sukces vol. 2” to pamiętnik, a zarazem poradnik motywacyjny.

 

       Historia zwykłych dziewięciu osób w zwykłym świecie, ale mających marzenia, cele, plany, w które tak silnie wierzyli, że pomimo, opisanych najcięższych chwil w ich życiu z jakimi przyszło im się zmierzyć do tej pory, nie poddali się walcząc o swój sukces. Pojawia się tutaj również historia Łukasza Przelaskowskiego w drodze walki o swoje marzenia. Teraz dzielą się swoimi doświadczeniami, poradami, wskazówkami dla innych, którzy również chcą:

 

– uwierzyć w siebie

– zrealizować swoje marzenia

– zmienić swoje życie na lepsze

– wejść na drogę nowych przygód

– stać się bohaterami, wzorcem dla siebie i swojej rodziny 

– uwolnić się od wielu problemów

– nauczyć się zarządzać czasem

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agata Rosińska

Agnieszka Gryszka i Krzysztof Nazarow

Agnieszka Piasecka

Beata Ewa Górska i Dariusz Górski

Krzysztof Wantuch

Łukasz Przelaskowski

Sylwia Piątek

(nie)

Gotowi

na sukces

vol. 2

Przedmowa

Agata Rosińska

Agnieszka Gryszka i Krzysztof Nazarow

Agnieszka Piasecka

Beata Ewa Górska i Dariusz Górski

Krzysztof Wantuch

Łukasz Przelaskowski

Sylwia Piątek

Przedmowa

To już druga odsłona książki o odważnych i ambitnych Polakach za granicą. Pierwszy tom (Nie)gotowi na sukces odniósł niesłychany sukces wśród Polonii, co otworzyło nam furtkę do stworzenia drugiej części, którą teraz trzymasz w swoich rękach. Jest równie wyjątkowa – koniecznie czytaj dalej!

(Nie)gotowi na sukces to jeden z moich ulubionych projektów, ponieważ mogę współpracować z ludźmi, którzy nie tylko odważyli się opisać swoje historie, ale sąteż gotowi wspierać innych na drodze do sukcesu. Znakomita współpraca ze współautorami pokazała mi, że warto starać się zmieniać świat na lepsze. 

Od wielu lat wspieram przedsiębiorców w rozwoju, strategii i planowaniu. Ponieważ sama emigrowałam do Belgii ponad dwadzieścia lat temu, dobrze rozumiem, jak trudno jest się zaadaptować do nowych warunków. Dzięki temu wiem, jak pomóc odblokować potencjał przedsiębiorców, tak aby zaczęli skutecznie działać.

W drugim tomie książki (Nie)gotowina sukces poznasz losy zwyczajnych ludzi, takich jak ja i ty. Postanowili oni odważnie przejść przez życie. Są to historie, które zainspirują cię do działania, dzięki którym zobaczysz, że aby osiągnąć sukces, nie trzeba urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą.

W (Nie)gotowi na sukces vol. 2 pokazaliśmy, że można, a nawet trzeba mieć marzenia i ambitne cele. Kolejnym sukcesem jest to, że rozpoczęliśmy współpracę jako grupa nieznających się ludzi, a zakończyliśmy ją z nowymi doświadczeniami oraz fantastycznymi znajomościami.

Stworzyliśmy tę książkę z myślą o tobie, bo wiemy, jak wiele w życiu mogą zmienić jeden impuls, jedna informacja, jedna decyzja. Chcemy pokazać ci, że wszystko zależy od ciebie, drogi czytelniku! Nie warto czekać, aż życie ci się przydarzy, nie warto zwlekać z decyzjami z powodu strachu przed złym wyborem. Dlatego trzymamy kciuki za twój rozwój i drogę do celu – jesteśmy pewni, że sukces czeka na ciebie tuż za rogiem! 

Sylwia i współautorzy

Agata Rosińska

Start where you are

Use what you have

Do what you can

– Arthur Ashe

Pasjonatka prawa pracy, specjalista ds. pozyskiwania środków finansowych z PUP/UE, szkoleniowiec.

Szczęśliwa mężatka i spełniona mama dwóch Serc. Najważniejsze w pracy są dla mnie człowiek i nasze wspólne zadowolenie z nawiązanej współpracy. Współpracuję z osobami, które czują silną potrzebę samorozwoju, z osobami, które chcą zmienić COŚ w swoim życiu.

Sukces jest dla mnie osiągnięciem obranego wcześniej celu, do którego dążyłam w zgodzie ze sobą, szanując innych.

Nie umniejszam żadnego z sukcesów. Każdy jest dla mnie tak samo ważny, bo co mi po sukcesie osiągniętym ciężką pracą, jeśli odpuściłam cel z pozoru prosty, bo był „mało ambitny”? Samo obranie celu i próba jego osiągnięcia są już dla mnie sukcesem, bo są równoznaczne z tym, że próbuję, że chcę coś zmienić w swoim życiu, nie stoję w miejscu.

Urodziłam się w 1990 roku i wychowywałam się na wsi. Nie mieliśmy jednak gospodarstwa rolnego i jak się później wielokrotnie przekonałam, dla osób z mojej lokalnej społeczności, które gospodarstwa rolne posiadały, pewne braki w mojej wiedzy związane z tematami stricte rolniczymi były nie do przyjęcia.

Poważna, za poważna jak na swój wiek, grubiutka dziewczynka, poznająca świat relacji międzyludzkich, obserwująca ciągłą w biegu, często płaczącą mamę i nierzadko pijanego tatę. Z każdym kolejnym rokiem i każdą kolejną awanturą w domu o pieniądze uświadamiała sobie, że lepiej nie mówić rodzicom o wycieczce organizowanej w szkole, bo z pieniędzmi i tak krucho, więc po co robić mamie przykrość. Zamykała się więc w sobie. Ta gruba, za poważna, zamknięta w sobie, wyśmiewana przez rówieśników dziewczynka to ja, Agata. Zresztą nie tylko rówieśnicy byli „szczodrzy” w docinkach, lecz także dorośli nie zastanawiali się nad tym, co mówią do dziecka czy nastolatki. W końcu rówieśnikom docinanie drugiej osobie nie wzięło się znikąd.

Wróćmy do tego, że wychowywałam się na wsi i że nie posiadaliśmy gospodarstwa rolnego. Jako dziecko poznawałam aspekty rolnicze tylko poprzez chodzenie do sąsiadów, którzy gospodarstwo mieli, i przez dziadków od strony taty, a właściwie babcię, bo dziadek zginął w wypadku, gdy miałam trzy latka. Niestety wielokrotnie słyszałam od innych osób: „Jak to nie wiesz? Jak to nie umiesz? I od dziecka mieszkasz na wsi?”. Tyczyło się to określenia nazwy dopiero co wschodzącego zboża, sposobu wykonywania różnych prac polowych, ich nazewnictwa, karmienia trzody, krów i tym podobnych spraw. Dojenie krowy? „To nie umiesz?!” Gdzie miałam się tego nauczyć, nie mając krowy? Należało poprosić u sąsiadów. W końcu nauczyłam się u pewnej pani, aby chociaż tą umiejętnością móc „zabłysnąć” wśród lokalnej społeczności. Jak się później okazało, wystarczało im, gdy mówiłam, że umiem. Nikt nie posadził mnie przy krowie i nie zweryfikował, czy faktycznie potrafię, czy tylko tak sobie gadam, bo niby gdzie miałam się nauczyć, nie mając krów. Miałam wrażenie, że na każdym kroku ktoś mi coś wytyka – moje braki, niedoskonałości. Wszystko, co próbowałam robić, robiłam tylko po to, by w końcu usłyszeć słowo uznania, że coś umiem, w czymś pomogłam, a nie zaszkodziłam.

W szkole, z racji tego, że byłam gruba, byłam wyśmiewana. Gdzieś między czwartą a szóstą klasą szkoły podstawowej chłopak z mojej klasy, którego większość uczniów się bała, bo był silny i skory do wszczynania bójek, zepchnął mnie ze schodów. Na szczęście nic mi się nie stało poza paroma siniakami. Widziało to wiele osób, ale nikt nie zareagował. Czułam się upokorzona. Popłakałam się i tyle. Temat zamknięty. Do czasu. Jeszcze wrócę do tematu tego chłopaka.

Pamiętam, gdy na rozpoczęciu roku szkolnego razem z naszą czwartą klasą stała mojej postury NOWA. Wszystkie najaktywniejsze dziewczyny w klasie oczywiście otoczyły nową swoim wianuszkiem i w skrócie przedstawiały każdego z uczniów naszej klasy. Oczywiście nikt tego nie słyszał, bo szeptały w swoim gronie, obserwując osobę, o której właśnie mówiły. Przyszła kolej na przedstawienie mojej osoby: „To jest Agata i ma bardzo bogatego dziadka”. Zastanawiasz się, skąd wiem, skoro wspomniałam, że szeptały i nikt nie słyszał? Nowa powiedziała mi o tym, gdy po niedługim czasie znudziła się dziewczynom i została odsunięta od ich grupy. Szybko znalazłyśmy wspólny język, wspólne problemy, radości, tematy do przegadania i jakoś tak wyszło, że zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami – Klaudia, moja przyjaciółka do dziś, wiedząca o mnie wszystko, a jednak nadal mnie kochająca.

Wróćmy do tego, co powiedziały o mnie dziewczyny z klasy. Czy one faktycznie powiedziały Klaudii coś o mnie? Czy powtórzyły po prostu to, co usłyszały kiedyś w domu, od rodziców? Nieważne, ważne, że zapamiętam to do końca życia, bo to pokazało mi, że w sumie mało istotne było dla nich, kim właściwie jestem, jaka jestem, tylko to, ile materialnie jestem warta. Bolało już wtedy. Nie rozumiałam, dlaczego przedstawiając mnie, nie powiedziały Klaudii o mnie nic wartościowego. Czy ja w ich oczach byłam tylko wnuczką bogatego dziadka? Oczywiście potem starałam się robić wszystko w taki sposób, aby jednak stwarzać pozory dziewczyny, której nic nie brakuje i której nie tylko dziadek jest bogaty. Nie oszukujmy się – z marnym skutkiem.

Świętej pamięci dziadek był bogaty, to prawda – bogaty artystycznie, intelektualnie, bogaty twórczo – był moim autorytetem. Dziś mama powtarza mi ciągle, że wszystkie pozytywne cechy odziedziczyłam po nim. Czy dziewczyny z klasy miały na myśli bogaty wkład mojego dziadka w kulturę, oświatę, folklor? Nie sądzę, bo dzieci nie myślą jeszcze w takich kategoriach.

Tłumiąca w sobie emocje, zakompleksiona, gruba Agatka poszła do gimnazjum i tu było wielkie BUM! Weszłam w najbardziej burzliwy okres swojego życia. Zwracałam na siebie uwagę, po prostu chciałam być w centrum i robiłam wszystko, by tak właśnie było. Udawałam twardą, stwarzałam pozory, że nic mnie nie rusza – z Klaudią byłyśmy w szkole określane gangsterkami. Ciągle dostawałyśmy szlabany na siebie od naszych rodziców. Rozsadzali nas w ławkach, żebyśmy nie miały kontaktu. Po lekcjach spotykałyśmy się po kryjomu i robiłyśmy wszystko na przekór zakazom i nakazom. Chłopak z klasy, który zepchnął mnie ze schodów, też dostał w końcu za swoje. Będąc zbuntowana, już się go nie bałam. Przynajmniej tak wtedy czułam. Na jednej z przerw między lekcjami podeszłam, a może wręcz podbiegłam do niego na korytarzu i z całej siły, z całą swoją złością i poczuciem tamtego upokorzenia popchnęłam go. Znów widziało to wiele osób, ale tym razem role się odwróciły – to ja byłam „górą”. Co mnie zaskoczyło, nie oddał mi. Był w szoku, a ja zyskałam podziw wśród uczniów, którzy się go bali.

Wiem, że to było głupie, ale przypominam, że byłam w gimnazjum i właśnie przechodziłam najbardziej burzliwy okres w życiu. To był czas, kiedy wszystkie kumulowane przeze mnie negatywne emocje z okresu dzieciństwa i szkoły podstawowej właśnie uchodziły. Szukałam dla siebie podziwu na różne, jednak nie najmądrzejsze sposoby. Miałam też dość awantur w domu, ale także sama nie ułatwiałam niczego. Buntowałam się przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Najgorsze było, że nie wiedziałam właściwie, jaki chcę osiągnąć efekt… Chciałam, żeby o mnie mówili, ale nie, że gruba, że biedna i tak dalej. Potrzebowałam słów uznania. Nie było ważne, jakim kosztem. Przepraszam Cię, Mamunia, za tamten okres.

W liceum byłam spokojniejsza, choć nadal byłam pogubiona i jeszcze szukałam wrażeń. Wagary, dyskoteki, ale gdzieś już zaczęłam dostrzegać, jak trudno jest mojej mamie, aby dawać pieniądze – mnie na mieszkanie i na przeżycie, bratu do szkoły, oprócz tego zakupić wszystko, co niezbędne do domu, do szkoły i jeszcze cieszyć się z życia. Zaczynałam powoli używać głowy. W wakacje zaczęłam jeździć na zbiory truskawek lub borówek i dopiero wtedy zaczęłam pojmować, jak trudno jest zarobić, a jak łatwo „przetańczyć”. Próbowałam stopniowo odkładać jakiekolwiek zarobione na zbiorach pieniądze, abym nie musiała się nikogo o nie prosić ani żeby w towarzystwie nie wyglądać bez nich głupio i czekać, aż ktoś mi „postawi”.

Na zbiorach też nie było lekko. I nie mam tu wcale na myśli wysiłku fizycznego. Fakt, ten też doskwierał, tym bardziej że praca odbywała się w okresie letnim, w szczerym słońcu, i pot naprawdę spływał nie tylko po czole. Przy zbiorach borówek pracowało zawsze co najmniej czterdzieści osób, z czego 90% stanowiły kobiety.

Pierwsze, z czym przyszło mi się zmierzyć, to obgadywanie. Każdy chciał o innych wszystko wiedzieć i o innych mówić, o sobie nie zdradzając nic. Na każdym kroku trzeba było uważać, w jaki sposób formułuje się zdanie, aby nie wyszło później, że została wypuszczona jakaś plotka. Bardzo nie lubię rozmawiać o innych pod ich nieobecność, chyba że w samych superlatywach. Nie lubię też, gdy ktoś pyta mnie o cudze wynagrodzenie, stan posiadania itp. Ja naprawdę jednym uchem wpuszczam, a drugim wypuszczam takie informacje, bo wbrew pozorom nie interesuje mnie to i do niczego nie jest mi potrzebne. Chętnie będę cieszyć się z kimś z jego awansu, podwyżki, nowej pracy, rozpoczętej czy zakończonej budowy, narodzin dziecka, ślubu itd., ale nie koduję tych informacji po to, by później przekazywać je dalej. Druga sprawa to moja pamięć, a właściwie jej brak. Pytając mnie o cudze życie, bądź przygotowany na moją odpowiedź, która zabrzmi: „Nie wiem”. Najgorsze jest to, że po takiej odpowiedzi mam mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, że nie jestem „przekaźnikiem”, który roznosi, przekazuje informacje na prawo i lewo, gdy tylko ktoś o nie zapyta. Z drugiej strony nie chcę być odebrana jako jakiś dzikus, którego nie można o nic zapytać, bo i tak nie powie. Chodzi tylko o to, że ja nie chcę rozmawiać o kimś spoza obecnych. Krępuje mnie to i budzi moje obawy, że gdybym cokolwiek powiedziała, a informacja zostałaby przez odbiorcę źle zinterpretowana, zniekształcona, to potem ja wyjdę na tę najgorszą, jak jakaś plotkara.

Kolejną ważną kwestią na zbiorach była moja dokładność w pracy. Nie spodziewałam się, że może ona być przyczyną niezadowolenia kogokolwiek. Przy zbiorach liczyła się ilość, a nie jakość, to znaczy oczywiście nie dla gospodarza, tylko dla zbierających. W końcu to była praca na akord. Ja jednak nie umiałabym oddać pojemniczka z taką zawartością borówek, której nie chciałabym kupić w sklepie. Jakość mojej pracy została doceniona słownie, podkreślam: słownie, czyli pochwałą przez gospodarza plantacji przed wszystkimi zbierającymi. Reszcie zwrócono uwagę i zagrożono karą, jeśli dalej będą zbierać w taki sposób, że trzeba potem przebierać ich pojemniczki w chłodni i jest mnóstwo odpadów. Niestety z powodu pochwały nie było zachwytów wobec mojej pracy wśród innych zbierających. Zaczęły się za to komentarze, że na pewno gospodarz płaci mi więcej za pojemniczek i dlatego rwę „czysto”. Nikt nie słuchał, gdy mówiłam, że bardzo bym chciała, aby jakość mojej pracy została doceniona finansowo, a nie słownie, ale oni wszyscy uważali, że specjalnie tak mówię i kłamię. To było dla mnie bardzo przykre doświadczenie. Inni zbierający zaczęli patrzeć na mnie jak na potencjalnego donosiciela, osobę, przez którą muszą wolniej rwać, żeby gospodarz się nie czepiał.

Zawsze podchodziłam do pracy w taki sposób, że powinnam ją wykonywać tak, jak chciałabym, aby była wykonana u mnie, a tu takie zderzenie ze ścianą. Przy zbiorach dla gospodarza dla mnie była ważna jakość, z którą się utożsamiałam pomimo słabego zarobku, a dla reszty zbierających – ilość, by zarobić, jak należy. Jednak nie ma tego złego. Praca przy zbiorach wiele powiedziała mi o konkretnych osobach, o ich podejściu do pracy, stosunku do własności innych. Niemniej to był kolejny czas w moim życiu, kiedy musiałam się czuć (właściwie nie musiałam, ale tak się czułam) winna, bo ludzie odebrali moją pracę negatywnie – znowu robiłam coś źle według większości.

Pracując przy tych wszystkich zbiorach w okresie wakacyjnym, spotykałam przy krzaczkach różne osoby, między innymi studentki, które także chciały sobie dorobić w wakacje. Możesz wierzyć lubnie, ale gdy rozmawiałam z którąś z nich podczas wspólnego zbierania, byłam pełna podziwu, zazdrościłam i miałam w głowie myśl, że dla mnie studia są nieosiągalne. Skąd miałabym wziąć pieniądze? Dokąd miałabym na te studia pójść, skoro uczyłam się średnio (z czystego lenistwa)? Im dłużej z taką studentką rozmawiałam, tym bardziej chciałam pójść na studia.

Skutkiem tych rozmów i ochoty na dalszą edukację było to, że zaczęłam mieć plany na przyszłość – chciałam pójść na studia, nawet dookreślałam ich kierunek, ale znowu ktoś wytrącał mnie z tego, co uważałam za dobrze zaplanowane. Kiedyś podczas jednej z lekcji nauczyciel języka angielskiego zapytał każdą z nas (w klasie miałam same dziewczyny), dokąd wybieramy się na studia. Byłam przeszczęśliwa, że zadał takie pytanie, bo będę miała możliwość, by z podniesioną głową, na forum, dumnie powiedzieć o swoich planach. Gdy o nich powiedziałam, komentarz nauczyciela brzmiał: „Za wysokie progi na twoje nogi”. Zaczęłam płakać już na lekcji i nie mogłam się z tego otrząsnąć. Przez długi czas, na każde wspomnienie tamtej sytuacji, od razu wybuchałam płaczem. Właściwie piszę teraz ten fragment, prawie trzynaście lat później, i łzy same napływają mi do oczu. Poczułam się wtedy upokorzona. Nawet jeśli nauczyciel uważał, że nie nadaję się na takie studia, jakie chciałam podjąć, sądzę, że mógł tego przy całej grupie nie komentować w sposób, w jaki to zrobił. Dobór słów zaważył. Poza tym ktoś, kto zwraca uwagę w dobrej wierze, na pewno nie robi tego w tak okrutny dla nastolatki sposób. Podciął mi skrzydła maksymalnie, jak tylko można było.

Podcięte skrzydła długo dawały o sobie znać. Całkowicie zwątpiłam w to, czy w ogóle mam szansę dostać się gdziekolwiek na studia. Po sytuacji z nauczycielem języka angielskiego znów zaczęłam się buntować, tym razem ogólnie wobec szkoły. Błędne koło. Teraz wiem, że nie umiałam przyjmować krytyki i każdą uwagę później odchorowywałam przez miesiąc, czasem dłużej – zależy, jak dotkliwa dla mnie była. Do tej pory mam jeszcze problemy z przyjmowaniem krytyki, jednak moja ciągła praca nad sobą przynosi już ogromne rezultaty. Z konstruktywnej krytyki potrafię wyciągnąć dla siebie naprawdę wiele, ale nadal muszę panować nad tym, jak ją zinterpretuję. Powiem ci w sekrecie, że jeszcze pięć lat temu potrafiłam się obrazić na osobę, od której usłyszałam uwagę. Wiem, niepoważne. Niestety tak miałam i wtedy jeszcze nie umiałam sobie z tym poradzić.

W domu przyjęło się, że narzekaliśmy na swój los, nie robiąc z tym zupełnie nic. Ciągle każdemu coś nie pasowało, nerwy wisiały w powietrzu, zmęczenie całą sytuacją – wtedy wydawało się – bez wyjścia. To tkwienie w poczuciu niepewności, beznadziejności, bezsilności i nierobienie z tym zupełnie nic. Wracając wspomnieniami do tego czasu, czuję, jak ogarnia mnie przerażenie, jaką ja naprawdę byłam marudą, ogromnie niezadowoloną z życia nastolatką. W dodatku głupio zbuntowaną.

Będąc w liceum i chodząc na dyskoteki w naszej wsi, mając osiemnaście lat, poznałam sześć lat starszego chłopaka. Znosił moje humory, chorobliwą zazdrość, przez którą najchętniej zamknęłabym go w klatce, by mieć go na wyłączność, tylko dla siebie. Chore, wiem. Po dwóch latach chłopak nie wytrzymał i odszedł – za krótki łańcuch. Teraz, z perspektywy czasu patrząc, nie dziwię mu się. Dziw w ogóle bierze, że nie uciekł zaraz po trzech miesiącach. Jednak podczas trwania tego związku poznałam jego rodzinę. Zdarzyło się, że zawoziłam z nim jego siostrę do akademika, więc podpytywałam o studia, kierunek, specjalność. Zaciekawiło mnie to, co studiowała. Temat zaczęłam zgłębiać po cichu, nikomu nic nie mówiąc, aby znów ktoś mnie nie sprowadził do parteru. Po przeanalizowaniu możliwości, jakie daje ukończenie studiów w zakresie doradztwa zawodowego, uznałam, że to może być właśnie to, co powinnam wybrać. Mogłabym wspierać ludzi, a nie podcinać im skrzydła. Podświadomie chciałam dawać ludziom to, czego sama tak bardzo potrzebowałam. I tak też się stało.

Gdy po dwóch latach związku zostałam znów singielką, byłam już studentką pedagogiki ze specjalnością doradztwo zawodowe. Mama była ze mnie bardzo dumna. Tata pewnie też, tylko okazywał to – powiedzmy – na swój sposób. Pamiętam reakcję mamy, gdy powiedziałam jej, że idę na studia – płakała, bardzo płakała. Ze szczęścia. Ona już oczami wyobraźni widziała, że będzie mi w życiu lepiej niż jej.

A ja? Przesadnie ambitna studentka, z poczuciem, że wybrana przeze mnie uczelnia nie jest żadną renomowaną, bo jest po prostu najbliżej i najłatwiej było się na nią dostać. Najważniejsze, że były to studia dzienne. Jednak ja nadal umniejszałam swoje wybory, szukałam dziury w całym; zamiast cieszyć się, znów narzekałam. Swego czasu nawet wstydziłam się powiedzieć, gdzie studiuję. Każda czwórka była oblana łzami porażki. Najmniejsze niepowodzenie było dla mnie tragedią. Nie umiałam przyjąć słów krytyki, nawet tej konstruktywnej. Na każdym kroku było mi przykro. Z boku mogło to wyglądać tak, jakby rozkapryszone dziecko nie dostało tego, co chce, ale ja po prostu dążyłam do tego, żeby być najlepsza, a nie tylko dobra. To wszystko było w mojej głowie przesadzone, wyolbrzymione, ale nie umiałam się tego wyzbyć.

Dodatkowo znowu czas studiów był okresem, kiedy moja praca – tym razem przygotowanie do zajęć i egzaminów – zaczęła przeszkadzać innym. Byłam przygotowana do egzaminu i mogłam spokojnie do niego podejść, ale przez to, że inni studenci patrzyli na mnie jak na nienormalnego kujona, niszczyło mnie poczucie winy. Mimo wszystko notatki „kujona” były kserowane i przepisywane z pasją. Nie wypominam, ale podkreślam fakt, że dawałam się wykorzystywać, by tylko czuć się ważna. Z asertywnością nie miałam nic wspólnego i nie było łatwo, jednak starałam się robić swoje. Nikt nie chciał wchodzić ze mną na ustne egzaminy ze strachu, że zawyżę poziom. Znów jakość tego, co robiłam, wpłynęła negatywnie na moje relacje z innymi. Cholernie przykre. Standardowo po takich akcjach, po powrocie z uczelni, płakałam.

To nie koniec. Pracując w trakcie studiów w ramach wolontariatu w Akademickim Biurze Karier, gdzie zdobywałam nieocenione doświadczenie w zakresie doradztwa zawodowego i funduszy unijnych, byłam odbierana jako lizus opiekunki biura, która była także naszym wykładowcą. Opiekunka biura była bardzo wymagająca w zakresie współpracy. Nikt nie wiedział, jak wiele godzin spędzałam w biurze i wykonywałam nieodpłatną pracę i nadprogramowe zadania. Każdy widział tylko to, co chciał widzieć. Pomimo wszystko dalej to ciągnęłam – nie chciałam zawieść opiekunki i nie umiałam odmówić. Często przynosiłam te nadprogramowe zadania do mieszkania i siedziałam po nocach, by uporać się z nimi jak najszybciej. Było bardzo ciężko, ale było warto. Praca nad tymi materiałami dała mi bardzo dużo i poszerzyłam horyzonty. Pani Maria była jednym z wykładowców, którzy naprawdę we mnie wierzyli. To oni spowodowali, że i ja trochę zaczęłam wierzyć w siebie. Moja ambicja była widoczna na każdym kroku i jak widać, nie była taka głupia, skoro wykładowcy we mnie wierzyli. Pani Mario, Pani Beato, Panie Władimirze – dziękuję Wam!

Chodząc na imprezy studenckie, biorąc aktywny udział w juwenaliach (nawet wygrałam w duecie z koleżanką – ubrałam się w regionalny strój ludowy, koleżanka w strój krowy i zaśpiewałyśmy: „Tam na polu stoi krowa. Ryczy, bo jest pełna mleka. Biegnie do niej Maciejowa, a za nimi dyskoteka”), chciałam udowodnić wszystkim, że nie jestem tylko kujonem, za jakiego mnie mają, ale też normalną, pozytywną, korzystającą z uroków bycia studentem dziewczyną. Chciałam pokazać, że umiem się dobrze bawić i nie udawałam – ja naprawdę to uwielbiałam. Lubiłam być w centrum uwagi, a akurat występy na scenie sprawdzały się pod tym kątem idealnie. Zapominałam wtedy o wszystkich problemach, o obowiązkach, których jest mnóstwo (wiedziałam, że dam radę, gdy zarwę noc). Imprezy były czasem dla mnie – zawsze pierwsza na parkiecie, nie miałam nigdy przed tym oporów. Teraz jednak wiem, że to było także podświadome zwracanie na siebie uwagi, znowu w centrum. Nikogo na parkiecie, wychodzę ja, więc wszyscy patrzą na mnie… Zawsze gruba, brzydka, a teraz o normalnych wymiarach, umalowana i stwarzająca wrażenie pewnej siebie dziewczyna.

Męczyło mnie i denerwowało, że ludzie odbierają mnie negatywnie tylko dlatego, że byłam obowiązkowa, przygotowana i aktywna. Było mi przykro. Dobijało mnie też to, że chodziłam naburmuszona i ciągle narzekałam. Uśmiech dawałam tylko tam, gdzie go dostawałam, a i tak nie zawsze. Wkurzało mnie, że nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić. Na imprezach byłam zupełnie inną, beztroską osobą. Totalnie się wyłączałam i czerpałam z muzyki, tańca i śpiewu maksimum energii. Swego czasu występowałam na scenach, śpiewając. Jeszcze na studiach należałam do chóru akademickiego i właśnie po studiach przygoda ze śpiewaniem skróciła się do śpiewania w domu, w samochodzie, a potem dzieciom do snu. Tak sobie czasem myślę, że chyba będę musiała wziąć udział w jakimś castingu muzycznym, tak dla samej siebie, po prostu z czystej ciekawości, na jakim poziomie jest ten mój śpiew. Nigdy nie uczyłam się go profesjonalnie.

Punkt zwrotny

Po sześciu miesiącach od rozstania chłopak wrócił. Po kolejnej mojej opowieści o sytuacji panującej w moim rodzinnym domu powiedział: „Dziewczyno, zacznij żyć swoim życiem, a nie ciągle martwisz się o innych!”. Coś w tamtym momencie wemnie pękło. Zaczęłam się zastanawiać nad całym swoim dotychczasowym życiem, analizować skutki pewnych zdarzeń. Te słowa były impulsem do zmian. On o tym nie wiedział; nie miał pojęcia, co po usłyszeniu tych słów działo się w mojej głowie. Dzięki niemu, dzięki temu, co powiedział i w jaki sposób to powiedział, zaczęłam rozumieć, że nie będę w stanie zbudować niczego trwałego, dopóki będę skupiać się nie na tym, co trzeba. Stałam przecież ciągle w miejscu.

Gdzieś z tyłu głowy miałam tęświadomość, że jest mi potrzebny psycholog, ale nigdy nie było ku temu bodźca, by w końcu wybrać się do niego, skorzystać z pomocy i zmierzyć się ze swoimi demonami. Po rozmowie ze współlokatorem, który także pochodził z domu, gdzie alkohol był częstym nieproszonym gościem, niszczącym relacje rodzinne, wypaczającym spojrzenie dziecka na „ognisko domowe”, postanowiłam w końcu umówić się do psychologa, który współpracuje z osobami uzależnionymi i ich rodzinami. Wiedz, że to żaden wstyd. To znak, że szukasz pomocy. Na spotkaniu z psychologiem dowiedziałam się, że pozycja ochroniarza, którą przyjęłam w domu, by chronić mamę i brata, przełożyła się na całe moje życie. Jestem DDA. Wypłakałam wszystkie łzy u psychologa, oczyściłam się, uświadomiłam sobie, w jakim jestem punkcie i co muszę dalej zrobić, by zacząć naprawdę żyć. Byłam cholernie dumna z tego, że w końcu skorzystałam z pomocy psychologa, choć byłam tylko raz. Wystarczyło. Naprawdę poczułam się lekko, poczułam się jakaś uwolniona. Sama nie wiem, jak określić te uczucia słowami.

Zmiana w moim zachowaniu, odczuwaniu, interpretowaniu tego, co dotychczas mnie dobijało, zatrzymywało, nie nastąpiła z dnia na dzień – to byłoby nierealne, ale uwierz, pilnowałam każdego swojego negatywnego zachowania, każdego „przeszkadzacza”, aby na bieżąco je analizować i eliminować. Ta wstrętna potrzeba stałego uznania innych, poczucie wartości leżące na zewnątrz, uzależnione od opinii innych, brak asertywności, perfekcjonizm, zbyt silne poczucie własności, nieumiejętność przyjmowania krytyki – to wszystko powodowało, że sama dla siebie byłam najgorszym wrogiem.

Rzecz, którą najszybciej wprowadziłam do swojej codzienności, to