Nic nie rani tak jak miłość - Paige Toon - ebook + audiobook + książka

Nic nie rani tak jak miłość ebook i audiobook

Paige Toon

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Sekret, który wstrząśnie światem. Miłość, która odmieni życie.

Opowieść o wielkim uczuciu i przerażającej tajemnicy. I o tym, że czasem dla miłości warto zaryzykować wszystko.

Żadne z nich nie spodziewało się zakochać. Ale przeznaczenie miało wobec nich własne plany…

Kiedy Wren zdaje sobie sprawę, że jej narzeczony kocha inną, ma wrażenie, że rana, która powstała w jej sercu, nigdy się nie zagoi.

W tym samym czasie, gdzieś po drugiej stronie świata, Anders, który cztery lata temu stracił żonę, wciąż walczy o to, by nauczyć się żyć dalej bez niej.

Wren ma nadzieję, że spędzenie lata z tatą i przybraną rodziną na farmie w Indianie pomoże jej zapomnieć o złamanym sercu. To tam, pośród pól kukurydzy i świetlików, los postanowi skrzyżować drogę jej i Andersa, a to spotkanie na zawsze zmieni ich życie. 
Czas płynie, a uczucia tej pary stają się coraz silniejsze. Dziewczyna nie wie jeszcze, że Anders skrywa wstrząsający sekret i jeśli pozwoli sobie na miłość do niej, będzie to miało poważne konsekwencje dla wszystkich.

Odejście od Andersa, do którego nieuchronnie dochodzi, rani Wren bardziej, niż potrafiłaby to sobie wyobrazić. Ale jaki ma wybór, skoro odkryła przeszkody, które nie pozwalają im być razem?

„Only Love Can Hurt Like This”, spodoba się fanom wielkich współczesnych historii o miłości i rodzinie, pisanych przez Jojo Moyes, Colleen Hoover, Nicholasa Sparksa.

Paige Toon dorastała w Anglii, Australii i Ameryce. Pisze od 2007 roku, w najsłoneczniejszych miejscach świata. Jest autorką ośmiu powieści dla kobiet, trzyczęściowego cyklu dla młodzieży oraz zbioru opowiadań. Jej książki sprzedały się już w 1,5 miliona egzemplarzy.

"Paige Toon pisze piękne, przesycone emocjami historie miłosne. 
Ta książka mnie zachwyciła i przeniosła na wspaniałą farmę Wetherill, 
gdzie zakochałam się bez pamięci w Andersie i Wren."
Beth O’Leary

"Czuła, poruszająca, magiczna."
Giovanna Fletcher

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 47 min

Lektor: Agata Góral i Aleksander Orsztynowicz-Czyż

Oceny
4,4 (618 ocen)
379
158
57
22
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
INES14

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna historia, porusza i wzrusza, ciężko oderwać się od tej książki.
30
zaczytany_introwertyk

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, naprawdę nie można się od niej oderwać! Poruszająca, zabawna, mądra - zapewne wrócę do niej nie raz!
10
jane_red

Z braku laku…

Nie doczytałam drugiej połowy, nudne jak flaki z olejem
11
dorbie1975

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjazdna historia
00
aga019

Nie oderwiesz się od lektury

Coś za piękna ksiazka. jedni powiedzą że przesłodzona ale wydaje mi się że takie słodko gorzkie książki są potrzebne. Jest w niej tyle samo radości coś bólu.
00

Popularność




ŻADNE Z NICH NIE SPODZIEWAŁO SIĘ ZAKOCHAĆ.

ALE PRZEZNACZENIE MIAŁO WOBEC NICH WŁASNE PLANY…

Kiedy Wren dowiaduje się, że jej narzeczony kocha inną, ma wrażenie, że rana, która powstała w jej sercu, nigdy się nie zagoi.

Po drugiej stronie świata Anders, który niespełna pięć lat temu stracił żonę, wciąż walczy o to, by nauczyć się żyć dalej bez niej.

Wren ma nadzieję, że spędzenie lata z tatą i przybraną rodziną na farmie w Indianie pomoże jej zapomnieć o złamanym sercu. To tam, pośród bujnych sadów brzoskwiniowych, pól kukurydzy i świetlików, los skrzyżuje drogi jej i Andersa, i to spotkanie na zawsze zmieni ich życie.

Okazuje się, że Anders, który wychował się na farmie i jest inżynierem rajdowym, zna się też na sztuce i architekturze. Wren z dnia na dzień jest nim coraz bardziej zauroczona, ale nie wie jeszcze, że mężczyzna skrywa wstrząsający sekret, którego nie mogłaby przewidzieć nawet w najgorszych snach.

Czy znając prawdę, Wren będzie w stanie poświęcić wszystko, aby zawalczyć o swoje szczęście?

PAIGE TOON

Urodziła się w 1975 roku. Jej ojciec był kierowcą rajdowym i dlatego dorastała w wielu miejscach rozsianych po świecie – w Australii, Stanach Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii.

Przez osiem lat pracowała w magazynie „Heat” jako redaktorka prowadząca dział recenzji. Obecnie jest pełnoetatową pisarką i niezależną dziennikarką. Mieszka w Cambridge z mężem Gregiem, architektem, synem Indy i córką Idhą.

Jest autorką szesnastu powieści obyczajowych, trylogii z gatunku young adult oraz zbioru opowiadań. Jej powieści sprzedały się na całym świecie w nakładzie niemal dwóch milionów egzemplarzy.

Tytuł oryginału:

ONLY LOVE CAN HURT LIKE THIS

Copyright © Paige Toon 2023

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Kamil Bogusiewicz 2023

Redakcja: Piotr Królak

Projekt graficzny okładki: Ashley Tucker

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek

ISBN 978-83-6775-974-8

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
PROLOG
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
EPILOG
PODZIĘKOWANIA

Dla Grega, najlepszego przyjaciela i miłości mojego życia

PROLOG

Uwielbiam mieszkać w Bury St Edmunds w takie dni jak dziś, kiedy iglice katedry z kremowego kamienia sprawiają wrażenie podświetlonych na tle żywego błękitu nieba i nawet czarny krzemień zrujnowanych murów opactwa lśni w promieniach słońca jak wypolerowany.

Dopiero początek kwietnia, choć tak ciepło jak dziś bez dwóch zdań w tym roku jeszcze nie było, więc po wyrwaniu się z biura od razu czuję się znacznie lepiej. Przed chwilą skończyłam rozmawiać przez telefon z koszmarną klientką – niewiele brakuje, by sobą i tym swoim remontem obrzydziła mi architekturę na resztę życia; naprawdę potrzebuję tej przerwy na kawę.

Kiedy włóczę się po ruinach opactwa, rozglądając się za niskim murkiem, na którym mogłabym przysiąść i napić się kawy, dostrzegam Scotta, mojego narzeczonego, siedzącego na ławce w cieniu olbrzymiej jodły. Uradowana, chcę się z nim przywitać i do niego dołączyć, ale zauważam, że towarzyszy mu Nadine.

Rok temu, gdy przeprowadziliśmy się tu z Londynu, Scott założył firmę specjalizującą się w architekturze krajobrazu, a Nadine zaczęła u niego pracę niedługo później, na kilka dni przed tym, jak Scott oświadczył mi się w ogrodach różanych zabytkowej posiadłości w okolicy. Nadine jest wysoka i silna, ma dwadzieścia dziewięć lat, złocistą cerę i zaraźliwy śmiech. Polubiłam ją już od pierwszej chwili, a później moja sympatia nie zmalała, więc nie jestem pewna, dlaczego słowa powitania uwięzły mi w gardle.

Mojego narzeczonego dzieli od pracownicy ponad pół metra, ale w ich mowie ciała jest coś dziwnego. Scott pochyla się do przodu, naprężony materiał cienkiej białej bluzy opina się na jego szerokich plecach i opartych o uda przedramionach. Nadine z kolei skrzyżowała ręce na piersi i założyła nogę na nogę, twarz odwróciła w stronę Scotta, a jej zazwyczaj kiwający się energicznie, wysoko związany blond kucyk wydaje się tak nieruchomy, jakby nie obowiązywały go prawa fizyki. Głowa Scotta jest nachylona pod tym samym kątem co głowa Nadine, ale w ogóle na siebie nie patrzą ani się do siebie nie odzywają. Sprawiają wrażenie zamrożonych. Czuć między nimi napięcie.

Wzdłuż wyszczerbionego muru po lewej stronie przebiega wiewiórka. W pobliskich drzewach śpiewają ptaki. W oddali, na placu zabaw, śmieją się dzieci. A ja stoję nieruchomo i gapię się, czując, jak ogarnia mnie niepokój.

Siedzą oddaleni od siebie. Nie robią niczego niewłaściwego. Ale mimo to…

Coś jest nie tak.

Nagle Scott obraca się i wbija wzrok w Nadine. Na jego przystojnej twarzy pojawia się dziwny wyraz, którego nie potrafię rozszyfrować. Serce podchodzi mi do gardła, gdy Nadine powoli unosi podbródek i patrzy mu w oczy. Widzę ich idealne profile: ich brwi – jego gęste i ciemne, jej nienagannie zadbane; ich nosy – jego prosty, jej mały i zadarty; a także ich usta – jednakowo wydatne, poważne i pozbawione uśmiechu.

Sekundy mijają, a mnie ogarnia mrok. Uczucie lekkości i ciepła się ze mnie ulotniło, teraz mam mdłości i przeszywa mnie chłód; absolutnie paskudny przeskok.

Nadal się w siebie wpatrują. I nie zamienili ze sobą nawet słowa.

Wzdrygam się, gdy Scott zrywa się na nogi i zdecydowanym krokiem odchodzi w stronę miasta. Nadine odprowadza go wzrokiem, dopóki nie znika z pola widzenia. Później zauważalnie wzdycha, pochylając się do przodu i podpierając głowę dłońmi. Zastyga w tej pozycji na jakąś minutę, po czym wstaje i powolnym krokiem idzie śladem Scotta.

Uświadamiam sobie, że się trzęsę.

Co to było?

Czy mój narzeczony wdał się w romans? Albo ma to w planach?

Zaraz, zaraz. Tylko na siebie patrzyli. Nie zrobili niczego złego. Lubię Nadine, mam zaufanie do Scotta.

Ale wygląda na to, że faktycznie coś jest na rzeczy.

Matka zawsze powtarzała mi, żebym ufała przeczuciom. Tylko że nie jest to łatwe, gdy przeczucia łamią ci serce.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

Nowy Jork był spowity zasłoną chmur. Jak dotąd leciałam tylko jedną trasą, do Indianapolis przez Chicago, więc miałam nadzieję, że zobaczę słynną, otoczoną wieżowcami zieloną pustkę Central Parku, lecz kiedy chmury w końcu ustąpiły, odsłoniły jedynie mozaikę pól uprawnych i farm leżących daleko w dole.

Spędziłam w podróży cały dzień i gdy wyląduję, będzie po siedemnastej, czyli około dwudziestej drugiej czasu brytyjskiego. Jestem wykończona, ale na szczęście tata odbierze mnie z lotniska. Mam świadomość, że moje ogromne zmęczenie nie wynika wyłącznie z niewyspania. Ostatnie trzy miesiące dały mi w kość.

Gdy tamtego kwietniowego dnia wróciłam z pracy, Scott siedział przy kuchennym stole. Miałam za sobą koszmarne popołudnie wypełnione huśtawką emocji. W jednej chwili czułam okropny niepokój, w kolejnej przekonywałam samą siebie, że spojrzenie, które narzeczony wymienił z Nadine, nic nie znaczyło. Ale kiedy tylko zobaczyłam twarz Scotta, wiedziałam już, że intuicja mnie nie myliła. Rzeczywiście coś między nimi było, tyle że chodziło raczej o więź emocjonalną niż o łóżko.

Ledwie przekroczyłam próg domu, Scott oświadczył, że chce ze mną porozmawiać. Zbiło mnie to z tropu, bo spodziewałam się, że będę się musiała domagać wyjaśnień, a nie że zostaną mi one podane na tacy. Kiedy narzeczony zaczął mi opowiadać o swoich uczuciach, nadal jeszcze sądziłam, że będzie prosił, bym mu przebaczyła – i byłam gotowa to zrobić. Na grudzień mieliśmy zaplanowany ślub, a w przyszłym roku zamierzaliśmy się starać o dziecko. Nie było mowy, żebym przez jakąś głupią miłostkę wyrzuciła naszą piękną przyszłość na śmietnik.

Może świadczy to o mojej naiwności, ale dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że Scott ze mną zrywa.

Szczegóły tamtej rozmowy zapisały mi się w pamięci bardzo wyraźnie. Pamiętam nawet to, że głęboko pod paznokciami, tuż przy naskórku, Scott nadal miał łuki brudu i że pachniał naturą – świeżym powietrzem i ziemią z ogrodu. Tak dobrze go znałam, a jednak wydawał mi się tak obcy. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak rozdartego i udręczonego.

– Naprawdę cię kocham, Wren – oznajmił. Łzy zlepiały jego brązowe rzęsy w coś na kształt kolców. – W pewnym sensie wolałbym jej nigdy nie spotkać, bo myślę, że ty i ja moglibyśmy być razem szczęśliwi. Ale od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy rzeczywiście do siebie pasujemy.

Gdy poznał Nadine i zaczął ją niemal codziennie widywać w pracy, zdał sobie sprawę, jak dobrze do siebie pasowali, jak niesamowicie między nimi zaiskrzyło.

Wtedy jeszcze nawet nie rozmawiali ze sobą o swoich uczuciach. Nadine na jakiś czas wzięła wolne i przeniosła się do rodziców, a Scott wyczuł, że zrobiła to, bo chciała pobyć z dala od niego i poukładać sobie wszystko w głowie. Ale gdy tamtego kwietniowego dnia przyszła do pracy i wręczyła mu wypowiedzenie, uświadomił sobie, że nie może jej stracić.

Ze łzami w oczach zapytałam go, czy myśli, że Nadine jest jego bratnią duszą, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wyraz jego twarzy mówił wszystko.

Znam takie historie z powieści i filmów: główna postać jest w związku z kimś, kto jej nie rozumie. Zakochuje się w osobie, która rozumie ją doskonale. Nic nie może przeszkodzić ich uczuciu. Wszyscy czytelnicy i widzowie im kibicują.

Nigdy w życiu nie sądziłam, że coś takiego przydarzy się mnie i że to ja będę stać na przeszkodzie prawdziwej miłości.

Gdy w końcu uświadomiłam sobie powagę sytuacji, ogarnęła mnie bezradność i poczułam się udręczona. Nic nie mogłam zrobić. Nie pozostało nic, o co mogłabym walczyć. Miłość mojego życia już przepadła.

Scott i Nadine są teraz parą. Widziałam ich już kilka razy na mieście i zawsze zachowuję czujność, na wypadek gdybym miała się na nich natknąć – kroplą, która przepełniła czarę goryczy, była jednak sytuacja sprzed dwóch tygodni.

Siedziałam w ulubionej kawiarni naprzeciwko dawnego opactwa. Ni stąd, ni zowąd z jego bramy wyłonili się oni, ze splecionymi dłońmi i uśmiechami na twarzach; blond włosy Nadine mieniły się promieniami słońca, gdy Scott przeprowadzał ją przez ruchliwą jezdnię. Kiedy weszli do kawiarni i zauważyli, że siedzę przy stoliku z mamą, Scott przeprosił mnie i szybko zawrócił do wyjścia. Mimo to chwilę później, napotykając przez szybę jego wzrok i widząc jego twarz, ponurą i ściągniętą, poczułam, że robi mi się niedobrze.

– Skarbie, to miasteczko jest o wiele za małe dla was dwojga – powiedziała współczująco mama, gdy zobaczyła, że mruganiem próbuję powstrzymać łzy.

– Dlaczego to ja mam się wyprowadzić? – zapytałam słabym głosem.

– On ma tu firmę, więc nie zanosi się na to, żeby w najbliższym czasie gdzieś się wybierał. Wyjedź, Wren, choćby na parę tygodni – nalegała. – Oddal się od niego na trochę, daj sercu czas na zagojenie ran.

Miała rację. Rzeczywiście potrzebowałam wyrwać się z domu, zrobić sobie przerwę od pracy, od Scotta, od chodzenia tymi samymi ulicami, którymi spacerowałam z nim w czasach, gdy to mnie trzymał za rękę i to mnie prowadził na drugą stronę.

Wieczorem zadzwoniłam więc do taty i zapytałam, czy mogę wpaść w odwiedziny.

*

Kiedy wchodzę do hali przylotów, tata krąży wyczekująco za linową barierką; ma na sobie wpuszczoną w dżinsy koszulę w granatowo-czerwoną kratę.

Gdy mnie dostrzega, na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech; jego mocno zarośnięte policzki wydają się jeszcze pulchniejsze, niż kiedy widziałam go ostatnio, w Boże Narodzenie. On i jego żona Sheryl wybrali się na święta do Paryża, więc wsiedliśmy ze Scottem w pociąg i spędziliśmy tam z nimi trochę czasu. W Ameryce jestem po raz pierwszy od dwóch lat.

– Czołem! – rzuca radośnie.

– Cześć, tato.

Jego ramiona zaciskają się wokół mnie i zalewa mnie ciepło. Wdycham znajomy zapach – mydła i proszku do prania – i zdaję sobie sprawę, że następnym razem przytulimy się dopiero za dwa tygodnie, gdy będziemy stać na tym samym lotnisku i się żegnać. Uwalniam się z jego objęć z ukłuciem żalu.

Notorycznie rozczochrane włosy taty, dawniej mające ten sam odcień brązu co moje, są teraz pełne siwizny. Oboje mamy orzechowe oczy, ale na tym podobieństwa między nami chyba się kończą.

Z matką, Robin, też niewiele mnie łączy, nie licząc tego, że nasze imiona są jednocześnie nazwami niewielkich ptaków*. Mama lubi zwiewne ubrania i jaskrawe wzory, a ja spódnice o geometrycznych kształtach i ciemne koszule. Jej rysy wydają się wyrażać ciepło i otwartość, podczas gdy moja twarz jest wąska i, no cóż, kiedyś określiłam ją jako „wymizerowaną”, ale mama stanowczo się sprzeciwiła, stwierdzając, że mam delikatne kości twarzy, niczym arystokratka; rozśmieszyło mnie to.

– Jak podróż? – pyta pogodnie tata, biorąc ode mnie walizkę.

– Całkiem w porządku – odpowiadam.

– Zmęczona?

– Trochę.

– Możesz się zdrzemnąć w samochodzie. Do naszego nowego domu mamy dwie godziny drogi.

Moja przyrodnia siostra, Bailey, o sześć lat młodsza ode mnie, przed kilkoma miesiącami wzięła ślub i zamieszkała w rodzinnym mieście męża, na południu stanu Indiana. Jakiś czas później tata razem z Sheryl przenieśli się do tego samego niewielkiego miasteczka, żeby być bliżej nich.

Ten rozwój wypadków z wielu względów sprawia mi ból.

Mój tata jest oddanym mężem i ojcem. Tyle że ja niespecjalnie miałam okazję tego doświadczyć. Wiem, że mnie kocha, ale nigdy tak naprawdę nie czułam w nim oparcia. Trudno, żeby było inaczej, skoro dzieli nas prawie sześć i pół tysiąca kilometrów i w ciągu roku spędzamy ze sobą zaledwie kilka tygodni.

Gdy wychodzimy z terminalu na zewnątrz, lipcowe powietrze otula mnie jak ciepły koc. Niedługo później jedziemy trójpasmową autostradą, oddalając się od Indianapolis. Od miasta dzieli nas już za duża odległość, żebyśmy mogli zobaczyć jego wieżowce, ale pamiętam je z wypadów na zakupy, na które wybierałam się podczas wcześniejszych wizyt w Stanach. Otaczający nas teraz krajobraz jest w głównej mierze płaski i rozległy, upstrzony dużymi czerwonymi stodołami i silosami ze zbożem.

– Jak Bailey odnajduje się w życiu małżeńskim? – pytam, starając się zignorować słabe ukłucie zazdrości.

Nigdy nie uważałam pięknej siostry przyrodniej za osobę szczególnie skłonną do rywalizacji, więc jestem pewna, że gdy postanowiła pobrać się w Las Vegas, nie chodziło jej o to, żeby mnie ubiec. Ale i tak teraz, kiedy mój ślub został odwołany, to, że Bailey ma już na palcu obrączkę, budzi we mnie lekką gorycz.

– Jest szczęśliwa. – Tata wzrusza ramionami i przykręca klimatyzację, bo w samochodzie zdążyło się już ochłodzić.

– Dogadujesz się z Caseyem?

Nawet nie miałam jeszcze okazji poznać męża Bailey. Dostaliśmy ze Scottem zaproszenie, ale ponieważ zostało wysłane z zaledwie tygodniowym wyprzedzeniem, odnieśliśmy wrażenie, że nasza obecność nie jest wymagana. Bailey zawsze działała pod wpływem impulsu.

– Wszyscy dogadują się z Caseyem – odpowiada tata. – To dobry facet.

– Fajnie.

Nie chciałam, żeby mój głos zabrzmiał tak cienko, ale tata wyłapuje to i rzuca mi zbolałe spojrzenie.

– Było mi przykro, gdy usłyszałem o Scotcie – mówi. – Jego też miałem za dobrego faceta.

– Bo nim był – odpowiadam cicho. – Pewnie dalej jest. – Przełykam gulę w gardle i z wymuszoną nonszalancją dodaję: – Serce nie sługa, prawda?

Tata odchrząkuje.

– Prawda.

Pozwalamy, by ta wymiana zdań przez jakiś czas wisiała między nami.

Rodzice poznali się, kiedy mieli niewiele ponad dwadzieścia lat i podróżowali po Europie. Zakochali się w sobie na zabój, a gdy tacie wygasła wiza, mama przeprowadziła się do Phoenix w Arizonie, żeby mogli być razem. Rok później byli już małżeństwem i spodziewali się dziecka – mnie.

Byli po prostu jedną z tych par, które zrobiły wszystko zbyt pochopnie i w zbyt młodym wieku. A przynajmniej tak przedstawił mi to tata, kiedy – jako rozżalona nastolatka – próbowałam dotrzeć do sedna sprawy i zrozumieć, dlaczego tak łatwo przyszło mu zainteresować się inną kobietą, wykładowczynią Uniwersytetu Arizony, gdzie pracował jako ogrodnik.

Zawsze było dla mnie zagadką, jak ktoś taki jak Sheryl mógł zakochać się w takim mężczyźnie jak tata – jest od niego o dziewięć lat starsza i o wiele mądrzejsza. Rozumiem, dlaczego jej się spodobał – obiektywnie rzecz biorąc, tata był całkiem pociągający; Sheryl przychodziła do niego do ogrodu podczas przerw na kawę, żeby z nim pogadać.

Trudniej natomiast jest mi zrozumieć, w jaki sposób romans między wykładowczynią a ogrodnikiem przerodził się w relację na tyle poważną, że postanowili dla niej zniszczyć życie żonie tegoż ogrodnika i jego dziecku.

Kiedy bowiem Sheryl zaszła w ciążę z Bailey, tata nas porzucił i zamieszkał z nową rodziną. Sheryl przekonała go, żeby przeprowadzili się do Indiany – tak by mogli być bliżej jej krewnych – i znalazła pracę na uczelni w Bloomington. Matka, załamana, zabrała mnie do swojego kraju, Wielkiej Brytanii, a Bailey dorastała, mając mojego tatę dla siebie.

Wycieczka, na którą się wybrałam, nie jest wolna od emocjonalnych komplikacji.

*

Musiałam przysnąć, bo kiedy tata lekko mną potrząsa, nie mam wrażenia, że minęły już dwie godziny jazdy.

– Zbliżamy się do miasteczka – mówi. – Pomyślałem, że będziesz chciała je zobaczyć.

Zmuszam piekące, zmęczone oczy do skupienia się na widoku rozciągającym się za szybą. Jedziemy długą prostą drogą, przemykając obok barów szybkiej obsługi i restauracyjnych sieciówek: Taco Bell, KFC, Hardee’s, Wendy’s. Mijamy myjnię samochodową i warsztat, po czym droga zmienia się w ulicę mieszkalną ze skrzyżowaniami co kilkaset metrów. Niektóre domy mają dwa piętra, dwuspadowe lukarny, dachy pokryte czerwoną dachówką i okna piwniczne wystające nad starannie przystrzyżonymi trawnikami. Inne to bungalowy z białych desek, z okiennicami w jaskrawych kolorach: limonkowej zieleni albo chabrowego błękitu. Wspinamy się na niewielkie wzgórze i jedziemy dalej, już po drugiej stronie, gdzie wszystko wygląda podobnie jak wcześniej, aż docieramy do tego, co tata nazywa „zabytkowym centrum miasteczka”.

Przed nami rozciąga się duży rynek, pośrodku którego stoi ratusz z wysoką wieżą zegarową. Budynek lśni bielą w zachodzącym słońcu, a kiedy tata go objeżdża, naszym oczom ukazują się liczne kolumny doryckie.

– Tam w oddali to Park Narodowy Hoosier – wyjaśnia tata, gdy opuszczamy centrum miasteczka i przejeżdżamy przez kolejną dzielnicę mieszkalną, gdzie na gankach wielu domów rozwieszono czerwono-biało-niebieskie flagi i transparenty. Zaledwie tydzień temu obchodzono Święto Niepodległości. – A tam mieszkają Bailey i Casey – dodaje, wskazując głową przez szybę.

Na skraju drogi stoi znak z napisem Farma Wetherill – zbierz je sam i strzałką wskazującą w kierunku, w którym jedziemy.

– Wasz?

– Tak. – Kiwa głową z dumą.

Pod pochyłymi białymi literami z czarną obwódką znajdują się rysunki przedstawiające owoce i warzywa, między innymi brzoskwinię, gruszkę, jabłko, dynię i arbuza.

– Arbuzy też macie?

– Nie w tym roku – odpowiada tata, gdy starym żelaznym mostem pomalowanym na rdzawą czerwień przekraczamy płynącą leniwie rzekę. – Tylko dynie na Halloween. Poprzedni właściciele uprawiali arbuzy i melony, ale zdecydowaliśmy, że zanim się do tego zabierzemy, damy sobie najpierw trochę czasu na oswojenie się z sadami. Miejmy nadzieję, że nie wpadniemy w żadne tarapaty za wprowadzanie klientów w błąd – żartuje.

Mama się obruszyła, kiedy powiedziałam jej, że tata i Sheryl kupili farmę pozwalającą klientom na samodzielne zrywanie owoców. W okresie, gdy mieszkaliśmy w Phoenix, sama pracowała przy zbiorach cytrusów, teraz zaś znalazła zatrudnienie w centrum ogrodniczym. Zawsze uwielbiała przebywać na wolnym powietrzu i doglądać roślin, nawet jeśli to praca, która nie stanowi szczególnego wyzwania.

Raz zwierzyła mi się z poczucia, że tata zranił ją w dwójnasób, gdy porzucił ją nie tylko dla innej kobiety, ale też kobiety wykładającej na uniwersytecie. A teraz Sheryl opuściła uczelnię, żeby zająć się czymś, co na dobrą sprawę jest dla mamy pracą marzeń. Nie dziwię się jej rozgoryczeniu.

Przed sobą, po drugiej stronie mostu, mamy pola uprawne, rozległe i ciągnące się kilometrami. Przez krótki czas jedziemy wzdłuż pola, na którym rośnie coś zielonego i liściastego, po czym tata skręca w lewo na drogę gruntową.

– Oto i dom – mówi, niemal od razu biorąc zakręt w prawo i wjeżdżając na długi, wysadzany drzewami podjazd.

Na trawiastym poboczu stoi identyczny z wcześniejszym znak z napisem Farma Wetherill – zbierz je sam, a za nim podjazd się rozwidla. Pierwsza z odnóg prowadzi ku czarnej szopie, za którą rozciągają się sady pełne drzew owocowych. Z kolei na końcu drugiej stoi dwupiętrowy wiejski dom z jasnoszarych desek. W jego lewej części znajduje się nakryty dwuspadowym dachem fronton z trzema dużymi oknami. Po prawej zaś – z szarego, pokrytego dachówkami dachu, pod którym rozciąga się długa weranda – wystają trzy mniejsze, pasujące do siebie lukarny. Rosnące przed domem klomby róż pękają od różowo-pomarańczowych kwiatów, a trzy kamienne stopnie prowadzą do pomalowanych na ciemny granat drzwi.

Kiedy tata gasi silnik, te ciemnogranatowe drzwi się otwierają. Wychodzę z auta, żeby przywitać się z Sheryl.

– Wren! Witaj! – woła, schodząc po stopniach.

Dawniej Sheryl nigdy nie wychodziła z domu bez pełnego makijażu, a raz nawet widziałam ją, jak szeroko otwartymi oczami patrzyła ze zgrozą na pojedyncze siwe pasemko, które znalazła w swoich lśniących lokach koloru gorzkiej czekolady. W ostatnich latach jednak postawiła na naturalność. Zamiast długich błyszczących kaskad nosi teraz krótkie, równo obcięte siwe włosy, a na twarzy nie ma żadnych kosmetyków – zrezygnowała nawet ze swojego znaku rozpoznawczego, śliwkoworóżowej szminki.

Jej charakter jednak z pewnością się nie zmienił. Bez wątpienia wciąż jest tak zuchwała i uparta jak zawsze, a po sposobie, w jaki zeszła po schodkach, widzę, że nadal roztacza wokół siebie aurę kogoś ważnego. Niemniej, wbrew temu mało przychylnemu opisowi, wcale nie jest tak, że jej nie lubię. Pod wieloma względami mam do niej szacunek, a w rozmowach z przyjaciółmi opisuję ją nawet jako „dynamiczną”, choć zawsze, kiedy używam tego określenia, mam poczucie, że jestem nielojalna wobec mamy. W miarę dobrze się z Sheryl dogadujemy, ale dotarcie do tego punktu zajęło nam lata, a nasza relacja jest daleka od ideału.

– Cześć, Sheryl. – Tulę ją, starając się tego nie przeciągać, bo wiem, że nie lubi, gdy ktoś narusza jej przestrzeń osobistą.

Ma sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu – o dziesięć więcej ode mnie – większy biust niż ja i godne pozazdroszczenia krągłości, teraz nawet wyraźniejsze niż kiedyś. Tata opowiadał mi, że po odejściu z uniwersytetu na emeryturę zaczęła robić sporo wypieków. Gdy to usłyszałam, uśmiechnęłam się, bo zawsze to tata brał na siebie lwią część kuchennych zajęć. Nigdy nie umiałam sobie wyobrazić Sheryl w roli mieszkanki wsi, ale teraz, gdy mam ją przed oczami, przychodzi mi to trochę łatwiej.

– Ależ piękny dom – mówię.

Uśmiecha się promiennie i opiera ręce na biodrach, spoglądając w stronę pierwszego piętra.

– Uwielbiamy go. Chodź do środka i się rozejrzyj. Chociaż może najpierw powinnam cię oprowadzić po sadach? Nie, chodź do środka – decyduje, zanim ja albo tata mamy okazję wtrącić choćby słowo. – Musisz być wykończona.

Wnętrze domu jest bardzo tradycyjne; wrażenie to stwarzają ściany w stonowanych odcieniach zieleni, szarości i niebieskiego oraz pomalowane na biało detale na okiennych framugach, karniszach i poręczach. Większość mebli pamiętam z ich poprzedniego domu – to antyki, które Sheryl odziedziczyła po śmierci rodziców. Podłoga jest z wypolerowanego ciemnego drewna, które pokrywają wysłużone dywany, nie licząc kuchni, gdzie użyto płytek z terakoty. Pachnie tu cynamonem.

– Cynamonowe ciasto z brzoskwiniami – mówi Sheryl z dumą, gdy zauważam wypieki na blacie. – Upiekłam specjalnie dla ciebie.

– Och, dziękuję – odpowiadam wzruszona.

W następny weekend farma Sheryl i taty będzie gościła klientów chcących zbierać brzoskwinie. Później przyjdzie kolej na jabłka i gruszki.

– Chcesz teraz skosztować czy wolisz zerknąć na górę? – pyta. – Chodźmy na górę. Odłożysz torbę i obejrzysz swój pokój.

Rusza korytarzem, zanim w ogóle mam szansę odpowiedzieć. Wymieniamy z tatą uśmiechy i idziemy za nią.

Obecnie jako tako jestem w stanie przełknąć apodyktyczność Sheryl, ale nie zawsze miałam tak wyluzowane podejście. Kiedy byłam młodsza, mocowałam się z nią i próbowałam zdobyć wpływy na terytorium, które ona dawno zagarnęła dla siebie. Dla nikogo nie było to szczególnie przyjemne.

Od tamtego czasu zrozumiałam, że lepiej nie toczyć z nią wojen; na pewno też będę się starała przestrzegać jej zasad w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

Bóg jeden wie, że nie trzeba mi teraz w życiu dodatkowego stresu.

* W języku angielskim robin to rudzik, a wren – strzyżyk.

ROZDZIAŁ DRUGI

Budzę się wcześnie rano; jakiś cud sprawił, że przespałam całą noc. Wczoraj wytrzymałam mniej więcej do dwudziestej drugiej, zanim padłam jak długa, prosto do tego samego miękkiego, sprężystego łóżka, które stało w pokoju gościnnym poprzedniego domu taty i Sheryl.

Dawniej mieszkali w Bloomington, ładnym, tętniącym życiem mieście uniwersyteckim, do którego przenieśli się na krótko przed narodzinami Bailey. Znajduje się ono godzinę drogi na północ stąd, niemal dokładnie między ich farmą a Indianapolis; mieli tam dom z kremowej cegły, który stał na schludnej narożnej parceli położonej na zazielenionych przedmieściach.

Odwiedziłam ich raz jesienią – kolory drzew rosnących przy niemal każdej ulicy zapierały dech w piersiach.

To jedna z typowych cech Indiany: bywa tu bardzo zimno i bardzo gorąco, i z powodu tych ekstremalnych różnic to jesień błyszczy najmocniej na tle pozostałych pór roku. Chciałabym znowu tu przyjechać właśnie jesienią, ale na razie jest środek lata.

Spod białych żaluzji sączy się blade żółte światło i gdy zerkam na stojący na stoliku nocnym zegarek, widzę, że nie ma jeszcze siódmej.

Tutaj też unosi się woń cynamonu, ale tym razem sztuczna, a to za sprawą potpourri stojącego na parapecie. Podoba mi się ten zapach – jest taki jak amerykańskie galerie handlowe i sklepy z artykułami do dekoracji wnętrz: ciepły i zapraszający.

Mama zawsze powtarzała, że Phoenix pachniało kwiatem pomarańczy. Twierdziła, że tamtejsze pustynne powietrze było nasycone tym zapachem.

Kiedy się stamtąd wyprowadziłyśmy, miałam zaledwie sześć lat, więc moje wspomnienia z tego miejsca są mgliste. Pamiętam trzy wysokie grube kaktusy rosnące w ogródku za naszym domem; sztuczną plażę miejską, na której porozstawiano zraszacze, bo piasek był tak gorący, że nie dało się po nim chodzić; a także basen, do tego stopnia wypełniony chlorem, że od pływania w nim zzieleniały mi włosy. Pamiętam ziarna pustynnego piasku toczące się po drogach i górę Camelback niknącą na horyzoncie za odległymi bungalowami. Pamiętam ogromne, wielobarwne warstwy Wielkiego Kanionu, jak również przejrzystą zielonkawą wodę jeziora Powell i gładkie krawędzie skał nad nim. Pamiętam drobniutkie kolibry, trzepoczące skrzydełkami jak motyle, i pieski preriowe, które próbowałam karmić z ręki, ale nigdy mi się to nie udawało. Pamiętam też mojego tatę, okrywającego mnie w nocy kołdrą i nazywającego Ptaszyną, przydomkiem, który wymyślił, gdy byłam mała, i którego przestał używać już wiele lat temu.

Pamiętam także kłótnie. Wrzaski. Wylane łzy. Pamiętam ich strużki spływające tacie po policzkach, kiedy całował mnie na pożegnanie i opuszczał nasz dom na zawsze.

Wyrzucam z głowy te obrazy, bo pewne rzeczy wolałabym zapomnieć.

Kiedy siadamy do śniadania, przyjeżdża Bailey, bez zapowiedzi ani zaproszenia. Wchodzi do domu frontowymi drzwiami i zanim w ogóle mamy okazję zorientować się, że przyszła, jest już w korytarzu.

– Heeej! – woła niczym Fonzie z sitcomu Happy Days, tyle że jest od niego wyższa, kształtniejsza i bardziej atrakcyjna. Z wyglądu to wykapana Sheryl i ma wszystko, czego mnie brakuje.

Wstaję od stołu i w mig jest już przy mnie, ubrana do pracy, w elegancką czarną spódnicę i białą bluzkę z króciutkimi kimonowymi rękawami, pachnąca ilangowymi perfumami.

– Jak dobrze cię widzieć! – woła, krótkim mocnym uściskiem blokując mi dostęp powietrza do płuc.

– Ciebie też – odpowiadam.

Posyła mi promienny uśmiech, identyczny jak uśmiech taty, z tą tylko różnicą, że w jego przypadku dołeczki w policzkach giną obecnie pod zarostem. Brązowe oczy Bailey są tak duże i niesamowicie ekspresyjne, że kiedy była młodsza, mówiliśmy na nią „Buuu”.

– Jak ci minęła podróż? Jak się czujesz? – pyta, odrzucając lśniące kasztanowe włosy za ramię.

Gdy była nastolatką, jej kręcone włosy falami opadały jej aż do talii, ale kiedy widziałam ją ostatnio, sięgały tylko do połowy szyi.

Moje włosy z kolei od zawsze są takie same – kompletnie proste i brązowe, o nijakim odcieniu. Nie mogłabym nazwać go kasztanowym czy czekoladowym – to po prostu kolor błota.

– Dobrze minęła i dobrze się czuję – odpowiadam. – A co u ciebie? Jak tam Casey? – Ucisk, który właśnie czuję w żołądku, przypomina mi, że sama prędko nie stanę przed ołtarzem.

– Świetnie. Słuchaj, może wyskoczymy później na kolację?

Patrzę na tatę, który zaczyna kiwać głową, i Sheryl.

– Nie mówię do ciebie – zwraca się Bailey do taty, marszcząc brwi, a on zastyga w pół ruchu. Na widok jego zgaszonej miny Bailey wybucha śmiechem. – Chcę mieć starszą siostrzyczkę tylko dla siebie. Dzisiaj piątek, idealny dzień na wieczorny wypad. Pomyślałam, że mogłybyśmy wpaść do Dirka.

– To nazwa lokalu czy masz na myśli jakiegoś mężczyznę o imieniu Dirk? – Rzucam tacie szybkie spojrzenie, upewniając się, czy nie przeszkadza mu, że wykluczamy go ze swoich planów, ale on patrzy na Sheryl i z dobroduszną miną wzrusza ramionami.

– I to, i to. Dirk jest właścicielem baru U Dirka. Przypomina trochę tę knajpę, do której poszłyśmy ostatnim razem, w Bloomington. Pamiętasz?

Pamiętam. To było pięć lat temu – ona miała wtedy dwadzieścia dwa lata, ja dwadzieścia osiem i obie się nabombiłyśmy. Był to nasz najlepszy wspólny wypad, wtedy po raz pierwszy dostrzegłam szansę na to, by połączyła nas przyjaźń, a nie tylko więzy rodzinne.

To nie tak, że się ze sobą nie dogadywałyśmy, ale na pewno przychodziło nam to z większym trudem, gdy byłam nastolatką, a ona nieznośnym bachorem, owijającym sobie tatę wokół palca.

Niestety, po tamtym wyjściu do baru nie widziałyśmy się już więcej. Wkrótce potem przeniosła się na Zachodnie Wybrzeże.

– Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej.

– Nie macie nic przeciwko? – pytam tatę, jednocześnie zastanawiając się, czy uda nam się z Bailey wrócić na dawne tory.

Kiedy o tym myślę, czuję mały przypływ optymizmu, ale prędko ustępuje on miejsca wątpliwościom. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich pięciu lat. Ba, tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Prawda jest taka, że najzwyczajniej w świecie ledwo znam przyrodnią siostrę, a ona ledwo zna mnie.

– Ani trochę – odpowiada tata. – Będziemy mieć sporo czasu, żeby sobie pogadać.

– Nie wiem, jak długo utrzymam się na nogach – ostrzegam Bailey. – Mam jetlag. – Jeśli spodziewa się, że będę duszą towarzystwa, to czeka ją srogi zawód.

– Dobra, dobra – odpowiada, nie przejmując się moimi ostrzeżeniami, i zerka na zegarek. – Muszę lecieć, bo już jestem spóźniona do pracy! Widzimy się wieczorem.

– Pa.

Bailey, kobieta huragan, całuje jeszcze tatę i Sheryl w policzek, po czym znika.

*

Wraca punktualnie o dziewiętnastej, żeby mnie zgarnąć.

– Świetnie wyglądasz! – wykrzykuje.

Mam na sobie obcisłą, sięgającą do kolan czarną sukienkę bez rękawów, z dekoltem w szpic obszytym białymi koralikami. Tak mniej więcej ubieram się zwykle na wieczorne wyjścia w Wielkiej Brytanii, ale gdy patrzę na Bailey – która po pracy przebrała się w dżinsową spódniczkę i biały T-shirt – mam wrażenie, że za bardzo się wystroiłam.

– Ty też. Ale jesteś pewna, że ubrałam się odpowiednio? – pytam z powątpiewaniem.

– Bez dwóch zdań – zapewnia mnie stanowczo. – No już, w piątkowe wieczory szybko robi się tłok. Jedźmy.

Bar U Dirka mieści się po zachodniej stronie rynku, który wczoraj objeżdżałam z tatą, w piwnicy trzypiętrowego budynku o płaskim dachu i utylitarnym wyglądzie. Fasada ze zwykłej czerwonej cegły jest poprzetykana dużymi prostokątnymi oknami o czarnych futrynach. Kiedy wchodzimy do budynku, naszych uszu dobiega riff z Fever zespołu Black Keys, który słychać coraz głośniej, w miarę jak schodzimy po schodach, a potem otwieramy drzwi do knajpy. Na jej surowych ścianach z czerwonej cegły porozwieszano oprawione w ramki plakaty przedstawiające najróżniejsze kapele rockowe – od Rolling Stonesów po Kings of Leon.

Lokal sprawia wrażenie taniego i trochę brudnego, ale mnie się podoba, a gdy po Fever z głośników rozbrzmiewa R U Mine? Arctic Monkeys, podoba mi się jeszcze bardziej.

Może nie wyglądam, ale w głębi duszy mam w sobie coś z fanki rocka. Scotta nieszczególnie pociągała muzyka – gdyby musiał wybierać, wolałby posiedzieć przed telewizorem, niż słuchać radia. Ciekawe, co woli Nadine.

Nie. Nie chcę dzisiaj myśleć o Scotcie i Nadine. Bardzo wątpię, żeby oni myśleli o mnie.

– Co pijemy? – pyta Bailey, gdy docieramy do kontuaru. Mruży oczy, by lepiej widzieć stojący przy ścianie szereg butelek z alkoholem.

Podnoszę menu, które ktoś porzucił na barze, i nagle czuję napływ determinacji, by dobrze się dziś bawić. Menu jest lepkie i zawiera spis burgerów, hot dogów, frytek z sosem serowym i nachosów. Odwracam je, żeby sprawdzić, jakie mają tu koktajle, ale druga strona jest pusta.

Naiwniara ze mnie. To przecież nie jest lokal, w którym serwowano by koktajle.

Przed nami pojawia się barman. Ma tunele w uszach i bardzo rzadkie blond włosy, przez które prześwituje skóra. Nie uśmiecha się ani nie odzywa, rzuca tylko dwie tekturowe podstawki na kontuar i kiwa głową do Bailey.

– Cześć, Dirk! – rzuca ona radośnie. Wyraz jego twarzy nie zmienia się ani na jotę. Bailey przenosi wzrok na mnie. – Rum z colą?

– Pewnie.

Dirk bierze się do pracy, a roześmiana Bailey mówi mi do ucha:

– Dupek z niego, ale to część jego uroku. Zmuszę go, żeby się do mnie uśmiechnął, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

Wierzę jej.

– Usiądziemy przy tamtym stoliku? – dodaje. – Ja przyniosę drinki.

Kiedy kluczę między ludźmi, idąc przez salę, podąża za mną kilka par oczu i zaczynam naprawdę żałować tego, jak się ubrałam. Szkoda, że Bailey nie kazała mi się przebrać. Jest ode mnie o wiele bardziej towarzyska – ona by się nie przejęła tym, że jej strój nie pasuje do otoczenia. To jedna z wielu, wielu rzeczy, którymi się od siebie różnimy.

Zajmuję miejsce przy stoliku. Przy sąsiednim siedzi czterech starych harleyowców z włosami przyprószonymi siwizną, a stolik za moimi plecami wybrało trzech facetów w średnim wieku, którzy mają na sobie T-shirty w jednolitych, wyrazistych kolorach i bejsbolówki. Wygląda na to, że jesteśmy najmłodsze w całej knajpie, a w dodatku poza nami nie ma tu żadnych kobiet, ale jeśli Bailey czuje się z tym niekomfortowo, nie daje tego po sobie poznać.

– Zdrówko! – mówi, dołączając do mnie.

– Zdrowie! A w ogóle to gratulacje z okazji ślubu!

Przez to, że próbuję zamaskować swoje kompleksy na tym punkcie, mój głos brzmi przesadnie entuzjastycznie, ale ona zupełnie tego nie zauważa.

– Ha, ha! Mama dalej jest na mnie wściekła, że pozbawiłam ją jedynej okazji, by mogła sobie poparadować w roli matki panny młodej. Przynajmniej rozesłałam zaproszenia, nawet jeśli tylko tydzień przed wydarzeniem.

– Był jakiś powód tego pośpiechu? – pytam z wahaniem w głosie.

– Nie – odpowiada, domyślając się, co mam na myśli. – Chcieliśmy się pobrać bez żadnych logistycznych bolączek. Wystarczająco dużo tego syfu mam już w pracy. – Bailey zajmuje się organizacją eventów.

– Właśnie, jak praca? Pracujesz w tym samym miejscu co Casey, prawda?

– Mhm, w klubie golfowym. – Dźga kciukiem powietrze nad swoim ramieniem. – To na obrzeżach miasta, jakieś dziesięć minut samochodem w tamtym kierunku.

Casey jest zawodowym golfistą. Poznali się z Bailey w Kalifornii, gdy brał udział w turnieju, który ona pomagała zorganizować. Nie udało mu się zrobić wielkiej kariery i obecnie pracuje jako trener. Zaproponowano mu tu posadę, a ponieważ jego rodzice i brat nadal mieszkają w miasteczku, chętnie wrócił, by osiąść tu na stałe.

– Lubisz swoją pracę? – pytam.

– W miarę – odpowiada, wzruszając ramionami. – Jak na razie ogarnęłam trzy wesela i dwa przyjęcia z okazji przejścia na emeryturę, ale zadania są dość monotonne. Boję się, że w okolicach Bożego Narodzenia będę już zanudzona na śmierć i nie wiem, czym się zajmę potem. Jeśli Casey i jego rodzice dopną swego, będę już wtedy chodziła z brzuchem.

– Też tego chcesz?

– Za cholerę nie, jestem na to o wiele za młoda!

Robi takie same oczy jak w dzieciństwie, gdy miała ksywkę Buuu, i nie umiem opanować śmiechu.

– Ile lat ma Casey? – Bailey skończyła dwadzieścia siedem, ale słyszałam, że jest od niej trochę starszy.

– Trzydzieści cztery. Staruszek – drażni się ze mną, doskonale wiedząc, że jestem od jej męża zaledwie o rok młodsza.

– Oj! – wykrzykuję, mocząc koniuszek palca w drinku i pstryknięciem opryskując ją kropelkami.

Bailey piszczy ze śmiechu, a ja czuję, jak w klatce piersiowej niespodziewanie rośnie mi bańka radości. Może rzeczywiście uda nam się przywrócić naszą relację na właściwe tory…

I faktycznie, im dłużej siedzimy tak na pogaduchach i przy drinkach, tym jestem szczęśliwsza i bardziej zrelaksowana. To prawda, że potrzebowałam przerwy od tego wszystkiego, co działo się w Anglii, ale cieszę się też, że mam okazję zacieśnić więzi z przyrodnią siostrą. To nie byłoby takie proste, gdyby był tu Scott.

Zamawiamy burgery i kolejne drinki, by mieć je czym popić, a potem Bailey idzie do łazienki, ja zaś wracam do baru po trzecią kolejkę.

A może czwartą? Straciłam rachubę.

Z głośników ryczy Ain’t No Rest for the Wicked zespołu Cage the Elephant i niewiele brakuje, żebym zaczęła śpiewać razem z wokalistą, bo kocham tę piosenkę; potem rozbrzmiewa Edge of Seventeen Stevie Nicks i nie ma mowy, żebym dała radę ustać w miejscu.

Dirk wręcza mi zamówione drinki i mogłabym przysiąc, że brwi mu się unoszą, gdy uśmiecham się do niego promiennie. Kątem oka dostrzegam, że do baru weszło dwóch wysokich, barczystych mężczyzn, ale potem całą uwagę skupiam na tym, żeby nie rozlać drinków, gdy lawiruję między ludźmi w drodze powrotnej do stolika. Kiedy siadam i spoglądam w kierunku baru, tamci dwaj stoją odwróceni do mnie plecami.

Facet po prawej – z kudłatymi brązowymi włosami, ubrany w wyblakłe niebieskie dżinsy i szary T-shirt – jest odrobinę wyższy i szerszy od tego po lewej. Jego kumpel ma niedbale rozczochrane ciemnoblond włosy, czarne dżinsy, zamszowe buty za kostkę i kraciastą koszulę, której rękawy podwinął do łokci. Jedną rękę kładzie teraz na ramieniu przyjaciela.

– Wren!

Podnoszę wzrok i zauważam, że do naszego stolika podszedł inny mężczyzna.

– Casey! – Dopiero teraz go rozpoznaję i zrywam się na nogi.

Widziałam go oczywiście na zdjęciach, ale na nich jego proste jak igiełki czarne włosy były dłuższe i nosił wąsy.

– Jak dobrze w końcu cię zobaczyć! – krzyczy mi do ucha, mocno mnie ściskając.

– Ciebie też!

– Case! – woła Bailey, która właśnie wróciła, i zarzuca mu ramiona na szyję. Casey jest od niej wyższy tylko o jakieś dwa, trzy centymetry.

Śmieje się i klepie ją po plecach; gdy Bailey puszcza go i opada bezwładnie na swoje miejsce, on ma zaróżowione policzki. Odsuwa sobie krzesło, panując nad ruchami znacznie lepiej od żony.

– Chcesz drinka, Casey? Przynieść ci drinka? – Staram się brzmieć trzeźwo, ale nie do końca mi to wychodzi.

– Nie, nie, sam pójdę do baru. – Odsuwa krzesło od stolika i zastyga. – Wszystko w porządku?

– Nawet bardzo – odpowiada Bailey, unosząc swoją pełną szklankę i stukając nią w moją, a Casey wstaje.

– Robię na twoim mężu okropne pierwsze wrażenie – szepczę nie tak cicho, jak zamierzałam.

– Wcale nie! Będzie cię uwielbiał! Już cię uwielbia! Jesteś moją rodziną. A on mnie kocha. Bardzo, bardzo mocno.

– To widać.

– A ja kocham jego – wymawia każdą sylabę powoli i wyraźnie.

– Wydaje się bardzo ujmujący i uroczy – przyznaję.

– Ledwo co go poznałaś! – Uderza otwartą dłonią w stół i patrzy na mnie oskarżycielsko. Chwilę później jej mina łagodnieje i ze zrozumieniem kiwa głową. – Ale masz rację. Jest bardzo, bardzo ujmujący i uroczy.

– Miło mi to słyszeć – mówi Casey, siadając z powrotem przy stoliku.

Bailey i ja gapimy się na niego w zdumieniu.

– Jakim cudem zostałeś obsłużony tak szybko? – pyta Bailey, gdy on pociąga łyk piwa.

– Kiedy podszedłem do baru, Dirk czekał już na mnie z butelką – odpowiada, cmokając.

– Ale przecież Dirk to dupek – stwierdza jego żona, szczerze zdezorientowana.

Casey tłumi śmiech i kręci głową.

– Nie, jest w porządku. Znam go od zawsze. W tym barze po raz pierwszy w życiu legalnie się schlałem. Dirk odwiózł mnie wtedy do domu, żebym w drodze powrotnej nie wpadł do jakiegoś rowu.

– Jakim cudem nigdy o tym nie słyszałam? – pyta Bailey, marszcząc brwi.

– Nie wiem – odpowiada Casey ze wzruszeniem ramion.

– Myślałam, że nie znosisz tej knajpy.

– To nie tak, że jej nie znoszę, po prostu nie mam ochoty przychodzić tu co drugi weekend.

– Wszędzie jest lepiej niż w klubie golfowym – odpiera Bailey beznamiętnie.

Przez całą tę rozmowę przypatruję się im obojgu, jednak wygląda na to, że dopiero teraz moja przyrodnia siostra przypomina sobie o mojej obecności i uśmiecha się do mnie radośnie.

– No ale! – wykrzykuje. – Wren się tu podoba, prawda, Wren?

– Mhm. Grają tu fajną muzykę.

Dwaj faceci, których widziałam wcześniej przy barze, przenieśli się teraz do stołu bilardowego. Bailey zauważa, że coś przykuło moją uwagę, i zerkając przez ramię, dostrzega ich. Odwraca się z powrotem do mnie i szczerzy zawadiacko, unosząc jedną brew.

– Co? – pytam.

– Jak to co?

– Jak to „jak to co”?

Bailey wybucha śmiechem.

– Jakim cudem się przy tym nie przejęzyczyłaś?

– Miałam sześć lat więcej na to, żeby doskonalić mówienie po alkoholu.

– Doskonalić mówienie po alkoholu – powtarza Bailey, przybierając pretensjonalny akcent wyższych sfer. Nie jestem pewna, czy seplenienie też dodała dla efektu, czy jednak wynika ono z upicia, ale tak czy inaczej, zabrzmiało to przezabawnie.

Wybuchamy niekontrolowanym śmiechem, a Casey przygląda nam się zbity z tropu.

– Wybacz, Casey – mówię, gdy jako tako się uspokajamy. – Jesteś sporo do tyłu z piciem. Chyba powinieneś sobie zamówić kieliszek tequili albo coś w tym stylu.

– Pomyślałem, że odwiozę was do domu. Rozumiem, że samochód zostawiłaś na parkingu? – zwraca się do żony.

– Case, NIE! – krzyczy Bailey. – Umiemy chodzić.

– Daj spokój, Casey – mówię przymilnie. – Wypij z nami parę drinków. To najlepszy wypad, na jakim byłam od miesięcy.

– Oooch. – Bailey wydaje się połechtana tym stwierdzeniem.

– To prawda.

Szczerzy zęby w uśmiechu i sięga po szklankę, zupełnie nieświadoma, ile bólu kryje się za aluzją, że w ostatnim czasie spotkania towarzyskie nie sprawiały mi przyjemności.

Jak dotąd nie pytała mnie o Scotta. Rozmawiałyśmy o pracy, o naszych rodzicach i o luźnych sprawach, takich jak muzyka czy filmy, ale ani razu nawet nie zahaczyła o temat mojego byłego narzeczonego.

Pewnie to dobrze. I tak nie mam ochoty dzisiaj o nim rozmawiać, poza tym nie jestem pewna, czy w ogóle chcę o tym mówić z Bailey. Jej z Caseyem ewidentnie układa się dobrze, a ja nie chciałabym psuć nastroju.

Teraz w lokalu jest już nieco więcej kobiet i młodych ludzi, w tym kilku wymuskanych facetów w pastelowych koszulkach polo, ale dwaj mężczyźni stojący przy stole bilardowym nadal wyróżniają się na tle pozostałych klientów. Wyższy z nich stoi przodem do nas i widzę teraz, że ma w sobie szorstkie piękno – nie sądzę, żebym kiedykolwiek użyła wobec kogoś tego określenia, ale w tym przypadku wydaje się ono zaskakująco trafne. Ma mocną opaleniznę, szerokie czoło i mocno zarysowaną szczękę, co widać nawet mimo tego, że pokrywa ją atrakcyjny, tygodniowy ciemny zarost. Przypomina skrzyżowanie modela z jaskiniowcem.

Jego kolega z ciemnoblond włosami i koszulą w żółto-czarną kratę nadal jest odwrócony do nas plecami.

Na linii mojego wzroku nagle pojawia się głowa Bailey, poruszająca się w przód i w tył w imponująco wykonanym ruchu tanecznym z Walk Like an Egyptian.

– Ziemia do Wren. – Spogląda przez ramię, po czym przenosi wzrok z powrotem na mnie i uśmiecha się szeroko.

– Przepraszam – mówię i sięgam po drinka.

– Ktoś tu zapomina o bożym świecie – rzuca śpiewnym głosem. – A może ktoś chce zapomnieć o bożym świecie?

Prawie krztuszę się drinkiem.

– To Jonas, prawda? – Bailey patrzy znacząco na modela-jaskiniowca, a potem na Caseya, który przytakuje. – Jeśli szukasz kogoś, z kim mogłabyś zapomnieć o bożym świecie, to on podobno jest dobrym wyborem – dodaje.

– Bailey. – W głosie Caseya słychać lekką naganę.

– Och, daj spokój – rzuca moja siostra, klepiąc go w ramię. – Kiedy widzieliśmy go tu ostatnim razem, powiedziałeś mi, że spał z połową kobiet w tym mieście.

– To przesada – odpowiada Casey. – Ale i tak nie wydaje mi się, żeby twoja siostra chciała być jego kolejną zdobyczą. – Rzuca mi spojrzenie, by upewnić się, czy przyznam mu rację.

– W najbliższym czasie nie mam ochoty być niczyją zdobyczą, dzięki.

Nawet nie mam pewności, czy on w ogóle mi się podoba.

Gdybym była trzeźwa, tobym wiedziała.

– Kim jest jego kumpel? – pyta Bailey Caseya.

– Mogłabyś przestać się na nich gapić? – Prośba jej męża jest uzasadniona.

Bailey rzuca mi łobuzerski uśmieszek, ale zgodnie z naleganiem Caseya odwraca głowę. Częściowo znajduje się teraz na linii mojego wzroku, więc przynajmniej będę mogła patrzeć nad jej ramieniem, nie wzbudzając większych podejrzeń.

– To Anders – odpowiada Casey. – I nie są kumplami, tylko braćmi.

– Casey zna tutaj wszystkich – wyjaśnia mi Bailey.

– Znam wszystkich z widzenia – poprawia ją mąż. – Za słabo, żeby z nimi rozmawiać. W czasach szkolnych Anders był w klasie o rok wyższej od mojej. Jonas jest od niego o dwa lata starszy.

To by oznaczało, że mają trzydzieści pięć i trzydzieści siedem lat.

– Pochodzą z tych okolic? – pytam. – Ich imiona brzmią skandynawsko.

– Cała ich rodzina nosi szwedzkie imiona. Bardzo poważnie podchodzą do kwestii swoich korzeni. Farma Fredricksonów od jakichś dwustu lat jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. – W jego głosie pobrzmiewa szacunek.

– Są farmerami? – dopytuję.

– Jonas tak – odpowiada Casey. – Ich rodzice też. Anders z kolei mieszka w Indy. – To skrócona nazwa Indianapolis. – Z tego, co wiem, pracuje dla drużyny IndyCar, fajna sprawa.

To rzeczywiście fajna sprawa. Tata z Sheryl zabrali kiedyś Bailey i mnie na Indy 500, wyścig samochodowy rozgrywający się na owalnym, pięćsetmilowym torze. Jest reklamowany jako „największe widowisko rajdowe” i stanowi część Potrójnej Korony, obok Grand Prix w Monako i dwudziestoczterogodzinnego wyścigu Le Mans, ale gdy tata powiedział mi, że kupił bilety na to wydarzenie, w pierwszej chwili wydawało mi się ono czymś nudnym. Kiedy jednak usiadłam już na trybunach, ekscytacja towarzysząca całej imprezie pochłonęła mnie bez reszty.

– Nie widziałem go od wieków – dodaje Casey. – Ale słyszałem, że zmarła mu żona.

– Co się stało? – pyta Bailey.

– Chyba miała wypadek samochodowy.

W tej właśnie chwili Anders obchodzi stół i zatrzymuje się przy jego końcu; widzę go teraz w całej okazałości.

Zapiera mi dech.

W przeciwieństwie do brata nie ma w sobie nic z jaskiniowca. Ma gładko ogolone policzki, złocistą opaleniznę i brwi o niemal ostrych łukach. Jego czarno-musztardowa kraciasta koszula, narzucona na wyblakły czarny T-shirt, jest rozpięta – kiedy na niego patrzę, przychodzi mi na myśl, że jest w niewymuszony sposób cool. Gdy pochyla się nad stołem, przygotowując się do uderzenia bili, na oczy opada mu kilka ciemnoblond kosmyków, ale nie odgarnia ich, skupiony na grze. Bila z głuchym odgłosem wpada prosto do łuzy, a ułamek sekundy później jego oczy unoszą się i napotykają mój wzrok.

Kiedy powoli się wyprostowuje, zapominam o oddychaniu; wpatrujemy się w siebie przez zatłoczony lokal. Serce mi drży. W kolejnych sekundach drżenie przechodzi w łomotanie, odbijające się echem w mojej klatce piersiowej. Ani na chwilę nie odwracając od niego spojrzenia, dostrzegam, że jego oczy wydają się ciemnieć. Nagle marszczy czoło, zrywa kontakt wzrokowy i przeczesuje włosy dłonią.

Krew napływa mi do twarzy i sięgam po drinka, czując się tak, jakbym dopiero teraz odzyskała puls. Na szczęście Bailey jest pochłonięta rozmową z Caseyem i nie zauważa mojego urywanego oddechu.

Anders nie patrzy już więcej w moją stronę, a przynajmniej ja go na tym nie przyłapuję. Czuję, jak moja uwaga nieustannie do niego powraca, przyciągana w niewytłumaczalny, niemożliwy do zignorowania sposób.

W końcu uświadamiam sobie, że mam tylko jedno wyjście, by się więcej nie rozpraszać: obrócić się na krześle w taki sposób, żeby Bailey całkowicie zasłaniała mi widok. I tak właśnie robię.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Teraz to już się wygłupiacie. Do domu taty i Sheryl mam dwa kroki! – wykrzykuję, wskazując na drugą stronę rzeki. – Wracajcie do siebie!

Bailey i jej komicznie upity mąż odprowadzili mnie aż do mostu, choć powinni byli się ze mną pożegnać na zakręcie, który minęliśmy parę minut temu.

– Dobrze, w porządku – poddaje się Bailey, robiąc energiczny krok w przód i rzucając mi się na szyję z taką siłą, że zataczam się do tyłu i omal nie przewracam. – Przyjdę do ciebie jutro – mówi. – Pokacujemy sobie razem.

– Jutro musisz iść do pracy – przypomina jej Casey, chwiejąc się.

– Dopiero o dwunastej – odpowiada Bailey. – Wpadnę do ciebie rano – zwraca się do mnie.

– Jesteśmy umówione. – Szczerzę się do niej w uśmiechu, już teraz nie mogąc się doczekać tego spotkania.

Jest dwudziesta trzecia, czyli czwarta nad ranem w Wielkiej Brytanii, ale czuję się dziwnie rozbudzona i ożywiona. Jedyne dźwięki, jakie mnie dobiegają, to szum wody rwącej pod mostem, szuranie moich botków po asfalcie i odgłos buczącego w oddali pojedynczego samochodu.

Choć dobrze się bawiłam w towarzystwie przyrodniej siostry i jej męża, to teraz w zasadzie cieszę się, że ten ostatni kawałek drogi powrotnej mogę pokonać sama. Miło jest móc pobyć trochę samemu ze swoimi myślami.

Kiedy mijam ostatnią latarnię uliczną, niebo nade mną się rozświetla. Wysoko w górze księżyc w pełni świeci jak pochodnia, a mocnej bieli gwiazd nie zakłóca ani jedna chmurka. W powietrzu unosi się zapach świeżo skoszonej trawy; gdy przenoszę wzrok z nieba na rozciągające się przede mną pole, z ust wyrywa mi się stłumiony okrzyk zachwytu. Nad sięgającym do kolan zbożem unoszą się malutkie światełka, które migoczą i błyskają jak magiczny pył.

Świetliki. Czy też robaczki świętojańskie, jak mówi na nie Sheryl.

W czasie poprzednich wizyt w Indianie raz czy drugi natknęłam się na pojedynczego zbłąkanego owada tego gatunku, ale nigdy nie widziałam ich tak wielu naraz. Widok jest po prostu magiczny.

Czuję nagłą silną ochotę, by znaleźć się wśród nich. Na wprost siebie mam dwie ścieżki wyżłobione przez koła traktora – są na tyle szerokie, że bez trudu da się nimi przejść.

Na szyi czuję lekki podmuch wiatru, który unosi moje mokre od potu włosy. Ułamek sekundy później słyszę szmer poruszanego wiatrem zboża.

Pod wpływem impulsu ruszam przed siebie i wchodzę na jedną ze ścieżek. Ziemia pod moimi botkami jest sucha i sypka, a jej nachylenie łagodnie opada. Nie wiem, jak długo tak idę – dziesięć, dwadzieścia minut – ale jestem niemal pewna, że przez cały ten czas uśmiech ani na chwilę nie schodzi mi z twarzy. Jestem zahipnotyzowana widokiem świetlików, wolnej przestrzeni i ciemności rozświetlanej blaskiem gwiazd i księżyca. Poczuciem wolności.

Naprawdę jestem teraz wolna. W obu znaczeniach. Po raz pierwszy od rozstania myśl o samotności mnie nie przeraża. Czuję zadowolenie, prawie jak za dawnych czasów. Przechodzi mnie dreszcz euforii.

Z pola wychodzę na długi pas świeżo skoszonej trawy, ale tutaj jej zapach miesza się z czymś jeszcze słodszym. Przed sobą mam pole kukurydzy, a rozświetlone księżycową poświatą niebo przecinają listki – albo kwiaty – wystające z wierzchołka każdej trzyipółmetrowej łodygi. Idę przed siebie, oddalając się od świetlików i sięgającego kolan zboża, i niedługo później mam wokół siebie las kukurydzy. Po kilku minutach się zatrzymuję.

Co ja, u diabła, wyrabiam? Mogę się tu zgubić. Czując drobne ukłucie paniki, odwracam się i ruszam tą samą drogą, którą – jak mi się wydaje – tutaj przyszłam, ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście idę we właściwym kierunku.

Zjeżam się, słysząc wyjątkowo głośnego komara, dopóki nie uświadamiam sobie, że to nie komar, ale odgłos motocykla. Jestem pewna, że miasteczko znajduje się na wzgórzu, ale hałas dochodzi z przeciwnej strony i jest coraz głośniejszy.

Rzucam się biegiem w stronę tego dźwięku i wyłaniam się z kukurydzy w tym samym momencie, w którym rozbłysk światła przecina pas trawy na lewo ode mnie. Pośpiesznie odskakuję i przywieram plecami do łodyg, ale jest już za późno. Światło reflektora przebiega mi po twarzy, kierowca krzyczy z trwogą, a silnik wydaje z siebie rozpaczliwy ryk, po czym gaśnie.

Otwieram oczy i widzę przed sobą ciemną masę. Wciąż jestem oślepiona po tym, jak lampa motocykla zaświeciła mi prosto w twarz.

– Co, do cholery?! – krzyczy kierowca z amerykańskim akcentem, z wysiłkiem ściągając z siebie pojazd i zbierając się z ziemi.

– Nic ci się nie stało? – pytam.

Pewnie powinnam teraz skorzystać z okazji i uciec – facet może się okazać psychopatą. Jestem jednak za bardzo napruta, żeby czuć strach.

– Co ty tutaj robisz? – domaga się wyjaśnień mężczyzna. – Zgubiłaś się?

– Nie! – odpowiadam, najeżając się. – A co ty tutaj robisz? Kto jeździ motorem po polach o takiej porze?

– To nie twoja sprawa.

– W takim razie ciebie też nie powinno obchodzić, co ja tu robię – ripostuję, czując, jak na dźwięk jego głosu wzbiera we mnie dziwne napięcie.

Jest niski i głęboki, ale nie nazbyt głęboki. Ma bogatą barwę, która kojarzy mi się z miodem.

– Ta ziemia należy do mnie, a ty weszłaś na nią nielegalnie, więc owszem, powinno.

Och. Elementy układanki, dotąd rozproszone, z hukiem wpadają na swoje miejsca.

– No cóż, właśnie wracam do domu, więc nie zawracaj sobie mną głowy.

– Gdzie ty leziesz? – pyta poirytowany, gdy z determinacją ruszam ścieżką, którą, jak sądzę, tutaj przyszłam.

Moje oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do ciemności – nadal mam przed nimi plamki.

– Jeżeli chcesz dotrzeć do miasta, musisz dojść do drogi, a potem skręcić w lewo.

Obracam się, lekko się zataczając.

– Gdzie jest ta droga?

– Tam.

Choć widzę jedynie ciemny zarys jego wysokiej sylwetki na tle rozświetlonego księżycową poświatą nieba, to udaje mi się dostrzec jego długie, szczupłe ramię, wskazujące w kierunku równoległym do długiego pasa trawy.

– O wiele szybciej będzie przejść prosto przez pole – spieram się. Gdy nieznajomy opuszcza rękę, zauważam, że ma imponująco szerokie ramiona.

Żałuję, że nie widzę jego twarzy. Kim jest ten facet?

– Skoro chcesz tratować zagony soi jak jakiś przeklęty słoń…

Soi? Czyli tak wygląda soja? Zaraz, zaraz, ale to była chamska odzywka!

– Praktycznie w ogóle ich nie uszkadzam, tam jest ścieżka!

– Ta ścieżka nie jest dla ludzi, tylko dla traktorów.

– Och, co za różnica. Przestań się tak puszyć, wyluzuj. A skoro jeździsz motorem, to pewnie bardziej odpowiednie byłoby „wyhamuj”. Choć tak na dobrą sprawę to ty już chyba dzisiaj hamowałeś, co? – Na myśl o jego wcześniejszym upadku wyrywa mi się pijacki chichot. To pewnie nie jest śmieszne, ale…

Jezu, to jest śmieszne.

– Jesteś nawalona.

– Wcale nie tak bardzo.

– To nie było pytanie.

– Z każdą minutą jestem coraz trzeźwiejeńsza. Trzeźwiejeńsza? – pytam na głos, nie oczekując żadnej odpowiedzi, bo gadam sama do siebie. – Jest takie słowo?

– O matko – mamrocze mężczyzna. – Dokąd idziesz? – Kiedy go mijam, podnosi przewrócony motor.

– Do drogi, a potem w lewo – odpowiadam. – Dokładnie tak, jak kazał mi człowiek-GPS.

– Pytałem o to, gdzie mieszkasz. Brzmisz, jakbyś była z bardzo daleka.

– Tam jest dom mojego taty. – Wskazuję na drugą stronę pola, a on znowu włącza światła motocykla, które padają na długi pas trawy.

– To akurat jest dom mojego taty, więc wątpię.

– W takim razie tam. – Przesuwam nieco rękę.

– Jesteś córką Ralpha? No przecież. Moja mama mówiła mi, że jego córka przyjeżdża z Anglii. To ty?

– A i owszem.

– W takim razie szybciej dotrzesz na miejsce, jeśli zejdziesz w dół wzniesienia i skręcisz w prawo, wzdłuż polnej ścieżki.

Wzdycham teatralnie, obracam się i wydaję z siebie zirytowany okrzyk, bo reflektory jego motocykla znowu mnie oślepiają.

– Nie musisz za mną iść – mówię, zdając sobie sprawę, że dokładnie to ma w planach. – Wracaj do swoich zajęć, cokolwiek wcześniej knułeś w tych ciemnościach.

– Jeszcze by mi tego brakowało, żebyś skręciła kostkę. Mama by mnie zamordowała.

– Sądząc po głosie, jesteś już troszeczkę za stary, żeby przejmować się tym, co sobie pomyśli twoja mama – stwierdzam oschle.

– Nikt nie jest za stary, żeby się przejmować tym, co sobie pomyśli jego mama.

– Mówiłeś, że to twoja ziemia, tak? Jesteś farmerem?

– Nie, farmerem jest mój brat.

Zamieram w bezruchu.

– Uważaj! – wrzeszczy, prawie mnie potrącając.

Obracam się i znowu oślepiają mnie światła.

– Na litość boską! – krzyczę, osłaniając sobie oczy. – To już więcej widziałabym w świetle księżyca!

Parska śmiechem, a ja odwracam twarz; serce kołacze mi w piersi pod wpływem świadomości, z kim najprawdopodobniej rozmawiam.

– Jesteś Anders, prawda? – Zanim zdąży odpowiedzieć, dodaję: – A twój brat to Jonas?

– Tak – mówi po chwili wahania, zastanawiając się pewnie, skąd to wiem.

Przypominam sobie naszą długą wymianę spojrzeń i zaczynam się czuć niesamowicie zdenerwowana, mimo że alkohol, który wlałam w siebie wcześniej, powinien rzekomo tłumić nerwy.

– Powiesz mi, jak masz na imię?

– Wren.