Ktoś, kogo znałam - Paige Toon - ebook + audiobook

Ktoś, kogo znałam ebook i audiobook

Paige Toon

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Troje przyjaciół. Uczucie, które ich łączy. I wybór, który zmieni ich życia na zawsze.

Leah nie wybrała swojego losu. Nie miała nic do powiedzenia w kwestii tego, że jej rodzice zdecydowali się prowadzić przejściowy dom zastępczy dla trudnych nastolatków. Wie jednak, że niektóre z dzieciaków trafiających pod dach jej domu tylko tu mają szansę na normalne życie. I zazwyczaj żywi do nich siostrzane uczucia. Ale nie w przypadku George’a, chłopaka o włosach w kolorze głębokiego karmelu.

Theo po latach spędzonych w prywatnej szkole z internatem zostaje przeniesiony do państwowego liceum. Szybko zaprzyjaźnia się z Leah i George’em i wkrótce zaczyna czuć do Leah coś więcej…

Lata mijają i z trojga przyjaciół zostaje tylko dwoje. Do pewnego feralnego wieczoru, który zamknie na zawsze przeszłość i pozwoli otworzyć się na przyszłość. Jeśli będą gotowi o nią zawalczyć.

Leah nie wybrała swojego losu. Ale w końcu będzie musiała wybrać, z kim chce iść przez resztę życia.

Paige Toon jest mistrzynią opowieści, które łamią serca.

Sophie Cousens

Wspaniała historia o miłości, rodzinie i uzdrowieniu złamanego serca. Poruszyła we mnie czułą strunę i nie pozwoliła mi przerwać czytania.

Beth O’Leary

Wspaniała, ciepła, mądra i zabawna powieść.

Lucy Vine

Ta książka złamała mi serce, skleiła je na nowo i wzbogaciła je. No i zaskoczyła mnie niespodziewanym twistem!

Zoë Folbigg

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Monika Chrzanowska
Oceny
4,4 (253 oceny)
148
69
23
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Daga_balu

Całkiem niezła

Chyba spodziewałam się czegoś innego, książka porusza ważne tematy. Ale wieje też w niej nudą. „Nic nie rani tak jak miłość” tej autorki mnie zachwyciła. Czekałam, że tutaj też będzie wow nie było.
30
janinamat

Całkiem niezła

Całkiem dobrze się czyta, trochę emocji, trochę wymuszonej łzy. Tylko 15 letni bohaterowie mnie nie przekonują. Diabelnie poważni, analizujący swoje życie, zakochujący się na całe życie. Ich rozmowy są poważne jak na takie dzieciaki. No i 15 letni chłopak ucieka i dostaje gdzieś pracę, nikt go nie znajduje, serio? W Europie, w 21 wieku?
10
Kodi2

Dobrze spędzony czas

10
martaopy

Nie oderwiesz się od lektury

O rety 😍 Ależ to była piękna lektura. Historia porusza wiele ważnych tematów. Są chwile, które rozdzierają serduszko oraz takie, które otulają jak mięciutki kocyk. Ta książka trafia na moją listę książek, które polecę swojej córci gdy podrośnie ❤️
10
kdraszcz

Z braku laku…

Nudy... żadnych emocji, zero, nic. A szkoda bo książka o ważnym i trudnym temacie. Niestety nie jestem w stanie napisać o niej nic więcej pozytywnego
10

Popularność




Tytuł oryginału:

SOMEONE I USED TO KNOW

Copyright © Paige Toon Limited, 2021

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2024

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracja na okładce: hamimfadillah/freepik

ISBN 978-83-8361-106-8

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

PRZYJAŹŃ MIĘDZY TROJGIEM MŁODYCH LUDZI, W KTÓRĄ WKRADA SIĘ MIŁOŚĆ.

PODJĘTE W MŁODOŚCI DECYZJE, KTÓRE NA ZAWSZE ZMIENIAJĄ PRZYSZŁOŚĆ.

Leah. Nikt jej nie pytał o zdanie, kiedy rodzice postanowili opuścić Londyn, przenieść się na farmę i stworzyć rodzinę zastępczą. Ale zawsze wiedziała, że ją kochają.

George. Zbuntowany chłopak, oddzielony od ukochanej siostry, którą się opiekował, staje się dla Leah kimś wyjątkowym, gdy tylko trafia do jej domu.

Theo. Na pozór ma wszystko, ale w jego życiu brakuje ciepła; bogata rodzina, która go ignoruje, nie zapewnia mu ani szczęścia, ani poczucia bezpieczeństwa.

Nie mogliby się bardziej różnić, a mimo to zawiązuje się między nimi dziwna przyjaźń i wkrótce zaczyna się rozwijać głębsze uczucie. Leah jest rozdarta między chłopakiem, w którym się zakochała, i drugim, którego bardzo lubi. Ale czasami nie trzeba podejmować decyzji – życie robi to za nas. Pewnego dnia wszystko się kończy…

Po latach, gdy Leah wraca do rodzinnego miasta, spotyka jednego z ich niegdyś nierozłącznej trójki.

Czy pojawienie się mężczyzny, o którym nigdy nie zapomniała, może się stać nowym początkiem, choć szczęście zbudowała z tym drugim?

PAIGE TOON

Urodziła się w 1975 roku. Jej ojciec był kierowcą rajdowym i dlatego dorastała w wielu miejscach rozsianych po świecie – w Australii, Stanach Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii. Przez osiem lat pracowała w magazynie „Heat” jako redaktorka prowadząca dział recenzji. Obecnie jest pełnoetatową pisarką i niezależną dziennikarką. Mieszka w Cambridge z mężem Gregiem, architektem, synem Indy i córką Idhą.

Jest autorką szesnastu powieści obyczajowych, trylogii z gatunku young adult oraz zbioru opowiadań. Jej powieści sprzedały się na całym świecie w nakładzie niemal dwóch milionów egzemplarzy.

Tej autorki

NIC NIE RANI TAK JAK MIŁOŚĆ

KTOŚ, KOGO ZNAŁAM

Wszystkim dzieciom objętym opieką zastępczą i tym, którzy się nimi opiekują…

A także dla Iana i Helgi Toonów, którzy przez połowę mojego życia pokazują mi perły Yorkshire. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszych teściów.

Prolog

Ani wtedy, ani teraz…

…tylko jakoś pomiędzy

Taksówka wjeżdża na szczyt wzniesienia i widzę dom.

– Jest – mówię do kierowcy.

– Trudno nie zauważyć – odpowiada pogodnie.

Kiedy wyjeżdżałam o wpół do szóstej, było jeszcze jasno, ale teraz, około ósmej, pola i łąki są spowite ciemnością. Tylko gdzieniegdzie jaśnieją okna sąsiednich zabudowań, a nasz dom jest rozświetlony jak gigantyczna choinka.

Jamie naprawdę przeszedł samego siebie, myślę, patrząc z mieszaniną wyrzutów sumienia i zazdrości na morze światełek.

Żałuję, że nie zrobiłam więcej, by pomóc mu w przygotowaniach do imprezy. Przecież to podwójna okazja, siedemdziesiąte urodziny rodziców i ich przejście na emeryturę, a ja nawet nie mogłam zostać na całej uroczystości. Przyjęcie rozpoczęło się o trzeciej, ale dwie i pół godziny później musiałam odwieźć Emilie do wynajętego przez Airbnb mieszkania w Harrogate i położyć ją spać, co wymagało mnóstwa czasu. Mam nadzieję, że nie obudzi się do naszego powrotu. Opiekunka, Katy, sprawia wrażenie kompetentnej, ale nikomu nie życzyłabym słuchać wrzasków naszej piętnastomiesięcznej córeczki.

– Będzie pan mógł później przyjechać po mnie i męża? – pytam taksówkarza.

– Niestety, nie mogę. Zaraz kończę pracę. Ale chyba mógłby państwa zawieźć do Harrogate mój kolega. Która miałaby to być godzina?

– Północ? Mógłby też odwieźć do domu naszą opiekunkę do dziecka? Mieszka parę minut drogi od nas.

Czekam, aż zanotuje szczegóły, płacę mu i wysiadam z samochodu. Przez ułamek sekundy krzywię się w oczekiwaniu na zetknięcie moich czarnych szpilek z błotem. Natrafiają jednak tylko na żwir, bo właśnie sobie przypominam, że „Jamie aż do południa sprzątał całe podwórze i podjazd”.

Jamie, Jamie, Jamie…

Często mam wrażenie, że mój brat jest dla rodziców bardziej synem niż ja córką, chociaż nie łączy mnie z nim pokrewieństwo. Muszę przyznać, że naprawdę odwalił kawał dobrej roboty. Nasza farma nigdy nie wyglądała lepiej.

Z jednego końca podwórza na drugi biegną sznury lampek ogrodowych, których światło odbija się w ciemnych szybach okien na piętrze i oblewa ciepłym blaskiem ściany domu i stajni z piaskowca. Na pomalowanych jaskrawymi kolorami metalowych stolikach migoczą płomyki świeczek w lampionach, nad którymi kołyszą się wielobarwne chorągiewki, rozpraszające smugi dymu z papierosów.

Patrzę na tłum na podwórzu, ale nie widzę rodziców. Musieli już wejść z przyjaciółmi do domu. Nigdy nie lubili narzucać swojego towarzystwa młodszemu pokoleniu.

Mój wzrok zatrzymuje się na Theo, siedzącym przy błękitnym stoliku z Jamiem i dziewczyną, której nie rozpoznaję. Ciemne włosy sięgają mu niemal do kołnierzyka czarnej koszuli; między długimi, szczupłymi palcami czerwienieje znajomy żar. Theo unosi papierosa do ust i głęboko się zaciąga, oświetlając na moment mocno zarysowaną szczękę i idealnie prosty nos.

Z zapatrzenia wyrywa mnie zawracająca taksówka. Usuwam się z drogi i podążam wzrokiem za światłem reflektorów, które omiatają pastwisko i oświetlają lasek za dolną zagrodą. Biały pień brzozy błyska jak latarnia morska i już po chwili z powrotem tonie w mroku.

Z głośników na zewnątrz buchają plastikowe dźwięki syntezatorów i perkusji, którymi zaczyna się Repeat Cida Rima i Samanthy Urbani. Jamie przejął też kontrolę nad muzyką.

Uśmiecham się i ruszam w kierunku podwórza.

Jamie dostrzega mnie pierwszy i zrywa się na nogi, omal nie uderzając głową w ogrodowy ogrzewacz. Jest dość wysoki, ale czarne włosy – krótsze z boków i przechodzące w kędzierzawą burzę u góry – dodają do jego stu siedemdziesięciu ośmiu centymetrów jeszcze co najmniej osiem.

Rozkłada ręce i z twarzą rozjaśnioną szerokim uśmiechem krzyczy, ile sił w płucach:

– ŚNIEŻKA!!!

Tak nazwał mnie po raz pierwszy lata temu w środku zimy, kiedy miałam skórę białą jak śnieg – zwłaszcza w porównaniu z jego złotobrązową cerą. Na tym właściwie kończyło się moje podobieństwo do bajkowej księżniczki: miałam długie włosy, ale nie hebanowe, tylko jasnobrązowe, oczy bardziej orzechowe niż piwne. Zanim zdążyłam wtedy wpaść na jakąś ciętą ripostę, ostrzegł mnie z kamienną miną:

– Ostrożnie, żadnych rasistowskich wycieczek.

Theo obraca głowę, by na mnie spojrzeć – a razem z nim co druga osoba na podwórzu, zaalarmowana wrzaskiem Jamiego – i błyskawicznie gasi papierosa. Kiedy do niego podchodzę, posyła mi zawadiacki i jednocześnie skruszony uśmiech.

– „Rzuciłem! Tym razem absolutnie, sto procent!” – powtarzam jego słowa sprzed zaledwie kilku miesięcy.

– Wypaliłem tylko jednego – usprawiedliwia się. Głos ma bardziej ochrypły niż zwykle.

– Hm, jasne – kwituję drwiąco.

– No dobra, może drugiego. – Uśmiecha się i przybiera minę szczeniaczka błagającego wzrokiem panią, żeby się nie złościła. – Strasznie długo cię nie było!

– Wiem. – Nie mam nic przeciwko zmianie tematu.

Dziewczyna przy stoliku teatralnie zamiera w bezruchu i mierzy mnie zdumionym wzrokiem zza gęstej miedzianej grzywki.

– Leah?! – woła.

Nieoczekiwanie staje mi przed oczami jej młodsza wersja, pulchniejsza i bardziej nieśmiała.

– Cześć! – witam ją, kiedy wstaje i chwyta mnie w objęcia.

Gorączkowo szukam w pamięci jej imienia.

– Danielle – uczynnie podsuwa Jamie, bezgłośnie poruszając ustami nad jej ramieniem.

Jak mogłam zapomnieć?

– Danielle! – Odsuwam się, żeby jej się przyjrzeć, a Theo łapie stojące obok pasteloworóżowe krzesło i przystawia je do stołu. – Muszę się czegoś napić – mówię cicho, ale zdecydowanie.

– Zaraz ci coś przyniosę – obiecuje.

– Dlaczego to tak długo trwało? – pyta Jamie.

– Emilie była strasznie nakręcona. Jakby ktoś wcisnął w nią całe opakowanie cukru.

– Owszem, zjadła dwa kawałki tortu i cały lukier, który zostawił twój tato – informuje mnie.

– Cholera jasna! Dlaczego jej nie zabronił?

– Chyba nie zauważył.

– A ty? Dlaczego jej na to pozwoliłeś?

– Wyglądała na zadowoloną. – Jamie śmieje się i unosi ręce w geście kapitulacji.

Cierpiętniczo przewracam oczami, a potem uśmiecham się do Danielle.

– Co u ciebie?

Danielle, Jamie i wielu innych spośród obecnych tu dwudziesto- i trzydziestolatków spędzili jakąś część życia w rodzinie zastępczej prowadzonej przez moich rodziców. Kiedy miałam osiemnaście lat, wyjechałam na studia do Londynu i tam zostałam, są więc tu osoby, które widzę dziś po raz pierwszy w życiu. Inne twarze wyglądają znajomo, na przykład Shauny, która spędziła u nas dwa lata i wciąż mieszka w okolicy.

Niektórzy tylko przemknęli przez nasz dom: Danielle zjawiła się zaledwie na kilka miesięcy, podczas gdy jej mama była na odwyku, a po George’u została mi blizna w sercu, co nie przestaje mnie zaskakiwać, zwłaszcza że znałam go stosunkowo krótko.

Jamie wparował w nasze życie w wieku trzynastu lat i już został. Niedawno skończył trzydziestkę i choć nie mieszka tu od prawie dziesięciu lat, odwiedza moich rodziców niemal codziennie. Bez niego by nie przeżyli.

Mama i tato w końcu wycofali się z opieki zastępczej, ale z rodzicielstwem nigdy nie skończą i wobec każdej młodej osoby wchodzącej do ich domu zachowują się jak matka i ojciec. Ci, którzy do nich trafiali, opuszczając ich, wiedzieli, że ten dom zawsze będzie dla nich otwarty. Opiekowanie się nimi nie było dla moich rodziców pracą. To było powołanie. Dlatego utrzymywali kontakt z tyloma dawnymi wychowankami i dlatego tylu z nich zadało sobie trud, żeby tu dzisiaj przyjechać.

Oczywiście są wyjątki.

– Powinnam zajrzeć do mamy i taty – zwracam się do Theo, kiedy zjawia się z drinkiem dla mnie.

Znajduję ich w salonie, otoczonych przyjaciółmi. Moi rodzice są w dobrej formie fizycznej, zdrowi i aktywni, ale wyglądają na swój wiek. Tato siedzi z pochyloną głową, pogrążony w rozmowie z mężczyzną, który tak jak on jest właścicielem straganu na targu w Masham. Włosy taty są już całkiem białe i jak zawsze w nieładzie. Mama wygląda bardziej reprezentacyjnie, wciąż z nienagannym makijażem i spiętymi po bokach jasnobrązowymi włosami, które nosi przycięte na pazia. Od lat je farbuje, ale zmarszczki wokół oczu i ust zdradzają jej wiek. Odkąd widziałam ją ostatni raz, wyraźnie się pogłębiły.

Rozmawia z Veronicą, naszą najbliższą sąsiadką i matką Becky, mojej dawnej koleżanki ze szkoły.

– Dopiero wróciłaś? – pyta mnie zdziwiona.

Kiwam głową, a potem trącam się kieliszkiem z nią i Veronicą i wypijam łyczek.

Mama próbowała mnie przekonać, żebym położyła Emilie spać w ich sypialni, ale kiedy pomyślałam, że potem będę musiała obudzić ząbkujące dziecko w środku nocy i przenieść do jej łóżeczka po dwudziestominutowej jeździe taksówką… Parę bezsennych godzin mielibyśmy jak w banku.

Mogłyśmy zostać tutaj, ale przytulne mieszkanko kontra dom pełen gości… Nietrudno wskazać zwycięzcę. Dla ciszy i spokoju chyba warto było poświęcić czas na drogę.

– Mniejsza z tym, ważne, że jesteś. – Mama głaszcze mnie po ramieniu.

Nie słyszę od niej „A nie mówiłam?”, chociaż prawdziwa z niej supermama. I w tym określeniu nie ma ani odrobiny sarkazmu.

– Podobno wyprowadzacie się do Australii? – odzywa się Veronica.

– Taki jest plan. – Uśmiecham się do taty, który właśnie przeprosił swojego rozmówcę i dołączył do nas.

Otacza mnie ramieniem.

– Pod warunkiem że żadne z nich nie usłyszy wyroku sądowego, zanim złożą wniosek o wizę – żartuje, powtarzając dowcip Theo.

Kiedy całuje mnie w skroń, czuję od niego whisky. Znajomy ciężar jego ręki działa na mnie kojąco. Dziwne, ale tęsknię za nim, mimo że stoi tuż obok. Czyżby to była zapowiedź tego, co mnie czeka?

– Co u Becky? – pytam Veronicę z poczuciem winy, bo przecież powinnam zrobić to od razu.

– Wszystko w najlepszym porządku – odpowiada serdecznym tonem.

Tato puszcza moje ramię, a ja posyłam mu uśmiech w nadziei, że się za bardzo nie oddali.

– Wiedziałaś, że spodziewa się dziecka? – mówi Veronica.

– Nie! – Głupio mi, że nie miałam o tym pojęcia. – Na kiedy ma termin?

– Pod koniec sierpnia. Jeżeli dziecko urodzi się dopiero we wrześniu, będzie albo najmłodsze w klasie, albo najstarsze. Becky jest wszystko jedno, cieszy się tylko, że to nie będzie Boże Narodzenie.

– Domyślam się – rzucam, uśmiechając się.

Urodziny Becky zawsze odbywały się w cieniu Bożego Narodzenia. Emilie też urodziła się w grudniu, była jednak nieplanowanym dzieckiem, więc data jej przyjścia na świat zależała wyłącznie od kaprysu bogów. Nie mam pojęcia, czy Becky i jej mąż starali się o potomstwo, czy nie.

– Było jej bardzo przykro, że nie mogła tu dzisiaj przyjść – ciągnie Veronica. – Chętnie by z tobą porozmawiała. Są z Robinem w Kanadzie na ślubie jego siostry. Mam okropne przeczucie, że Becky tak bardzo się tam spodoba, że postanowi wyemigrować.

– Och, skąd! – próbuje pocieszyć przyjaciółkę moja mama.

Jej reakcja budzi we mnie wyrzuty sumienia; rodzice są załamani naszym wyjazdem za granicę.

– Też chętnie bym z nią porozmawiała – przyznaję szczerze. W liceum byłyśmy nierozłączne, a teraz możemy nie zamienić ani słowa przez cały rok. Nie oddaliłyśmy się od siebie celowo, tak się po prostu stało.

– Ona i Robin przysłali nam prześliczną kartkę. – Mama wskazuje na zasypany korespondencją stolik.

– Jamie czytał je wszystkie na głos – dodaje Veronica.

– Nie słyszałaś telegramów! – uprzytomnia sobie z niepokojem mama.

Wpatruję się w nią, a ona ma na tyle przyzwoitości, że wprawia ją to w zakłopotanie.

Czyli kiedy mnie nie było, Jamie przeczytał głośno życzenia od wszystkich, którzy nie mogli przyjechać, co z pewnością było moim obowiązkiem. Czy ktoś w ogóle odnotował moją nieobecność?

– Przyszła kartka od George’a – dodaje mama i moja zazdrość natychmiast ustępuje miejsca innemu uczuciu, którego nie potrafię nawet opisać.

– Od George’a Thompsona? – pytam z ledwie skrywanym niedowierzaniem.

Kiwa głową, pozostając w błogiej nieświadomości, jaki wpływ ma na mnie ta informacja.

Oszołomiona, podchodzę do stolika i przeglądam kartki, dopóki nie rozpoznaję charakteru pisma George’a: równiutkich małych liter lekko pochylonych w lewo.

Drodzy Carrie i Ivanie,

przeczytałem artykuł i uznałem, że muszę do Was napisać. Przepraszam, że tak długo się nie kontaktowałem, ale chciałem podziękować Wam za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Często myślałem o Was przez te lata. U mnie wszystko w porządku, mam nadzieję, że u Was również. Na zdjęciu wyglądacie na zdrowych.

Życzę Wam obojgu wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i spokojnego (mam nadzieję) odpoczynku na emeryturze.

George Thompson

Mimo upływu prawie trzynastu lat charakter pisma prawie w ogóle mu się nie zmienił, ale mam wrażenie, że napisał to ktoś zupełnie obcy.

Nagle wyraźnie widzę go w myślach: długie nogi, wysokie kości policzkowe, kasztanowe loki, ciemne oczy…

Przebiega mnie dreszcz.

George czytał ten artykuł?

O moich rodzicach napisała miejscowa gazeta, po czym jedna z krajowych podchwyciła temat. Zastanawiam się, w której z nich George zobaczył artykuł. A może w internecie? Gdzie on teraz może być?

Odwracam kartkę, szukając adresu zwrotnego, ale go nie ma.

– Hej.

Obracam się na dźwięk głosu Theo. Spogląda na kartkę, a potem na moją twarz, na której pewnie mam spłoszoną minę, przywodzącą na myśl śmiertelnie przerażonego królika.

– A tak – mówi obojętnie. – Jamie czytał to.

– Słyszałam. – Drżącą ręką odkładam kartkę na stolik.

– Myślałem, że zniknął na zawsze. – W jego przyciszonym głosie słyszę ton niepokoju.

– Też tak myślałam. – Z trudem przełykam ślinę i odwracam się do niego plecami.

Oboje wzdrygamy się, gdy słyszymy:

– Theo Whittington!

To Alfred, starszy farmer z okolicy. Utykając lekko, podchodzi, żeby się przywitać, i nie ma pojęcia, że właśnie przerywa nam ważny moment.

– No i cóż tam u ciebie, chłopcze? Przysięgam, że za każdym razem, kiedy cię widzę, jesteś coraz bardziej podobny do ojca.

– Dobry wieczór – odpowiada uprzejmie Theo, nadspodziewanie pogodnym tonem.

Ujmuję jego chłodną dłoń, a tymczasem Alfred nie przestaje mówić.

Jeśli Theo czegoś szczerze nie cierpi, to porównywania go z ojcem.

Ściska moją rękę. Dość mocno.

*

W taksówce zajmuję środkowe miejsce, bo chcę siedzieć blisko męża.

Wsiada obok mnie, zapina pas, a kiedy światełka ogrodowe za nami nikną w oddali, obejmuje mnie w talii.

Jest spięty. Rozluźnia się dopiero, gdy mijamy bramę z imponującymi kamiennymi słupami i stróżówkę jego dawnego domu.

– Ślicznie dzisiaj wyglądasz – mruczy mi do ucha, tuląc mnie. – Podobasz mi się w tej sukience.

Jest czarna, z długimi rękawami, i sięga kolan.

Mój mąż pochyla się i delikatnie mnie całuje. Przywieram do niego całym ciałem na znak, że chcę więcej, a on mnie nie zawodzi. W długich i leniwych pocałunkach kryje się zapach papierosów, ale smak dymu na jego języku nie przeszkadza mi aż tak jak ostatnim razem, gdy zaczął palić po dłuższej przerwie. Może ma to coś wspólnego z nostalgią, którą przywołał dzisiejszy wieczór. Przeszłość wydaje się bliższa, bardziej namacalna, w zasięgu ręki.

Jak odurzona, wplatam palce w jego ciemne włosy. Próbowałam nadrobić stracony czas i w ciągu ostatnich dwóch godzin wlałam w siebie tyle wina, że jestem nieźle wstawiona.

Kiedy dłonie Theo suną po moich biodrach, gwałtownie wstrzymuję oddech i przeszywa mnie cudowny dreszcz.

Taksówką zarzuca w lewo, zaraz potem w prawo.

Theo sztywnieje, odrywa się ode mnie i z pogardą spogląda w lusterko wsteczne. Przestaje mnie obejmować w talii i kładzie mi dłoń na kolanie.

Domyślam się, że na tym na razie zakończą się nasze pieszczoty. Lepiej nie rozpraszać kierowcy podglądacza, bo na krętych wiejskich drogach i bez tego jest niebezpiecznie.

*

Zatrzymaliśmy się na peryferiach Harrogate, kilka kilometrów od domu rodziców. Przez cały wieczór co jakiś czas sprawdzałam telefon, a Katy kilka razy uprzejmie informowała mnie esemesami, że jest cisza i spokój. Daję jej znać, że jesteśmy w drodze, i już po jednym cichutkim puknięciu w drzwi błyskawicznie nam je otwiera.

– Dobry wieczór! – wita nas głośnym szeptem, odwraca się i idzie, kołysząc długimi blond włosami zebranymi w gruby kucyk. – Dobrze się państwo bawili?

– Tak, dziękuję. Jak było?

– Świetnie!

Oddycham z ulgą, a Katy podskakuje na jednej nodze, by włożyć adidasa.

– Spała jak suseł! – mówi. – Ale parę razy do niej zaglądałam – dodaje szybko i wsuwa drugą stopę do buta.

– Dziękuję.

Theo wręcza jej plik banknotów, które w drodze odliczyliśmy.

– Odprowadzę cię do taksówki – proponuje. – Kierowcy już zapłaciliśmy.

Kiedy Theo wychodzi z opiekunką, zrzucam szpilki i idę zajrzeć do córeczki. Nasza córka smacznie śpi, leżąc na wznak, z rękami rozrzuconymi jak rozgwiazda. W pokoju jest gorąco – wprawdzie to marzec, ale za mocno włączono ogrzewanie – i parę kosmyków ciemnoblond włosów przykleiło się do czoła Emilie. Nie mogę się powstrzymać i ostrożnie odgarniam je na bok, wstrzymując oddech, gdy lekko drga przez sen. Śpi spokojnie dalej, a ja uchylam okno, by wpuścić powiew nocnego chłodu, po czym cicho wychodzę z pokoju.

Theo z niepewną miną stoi w drzwiach wejściowych.

– Wszystko w porządku? – pytam go.

– Tak.

– O co chodzi?

Z wahaniem przestępuje z nogi na nogę.

– Nie podobał mi się ten taksówkarz.

– Dlaczego? Bo nas podglądał?

– Nie, chodzi o coś więcej. Mam złe przeczucie.

– Martwisz się o Katy? – Sama zaczynam się niepokoić. Intuicja zwykle go nie myli i choć bywa nadopiekuńczy, to przecież ta dziewczyna ma zaledwie siedemnaście lat. Gdy pomyślę, że coś mogłoby się jej stać…

Theo marszczy czoło i wzrusza ramionami.

– Na pewno nic jej nie grozi – mówi. – Prosiłem ją… i on to słyszał… żeby wysłała nam esemesa, gdy tylko wejdzie do domu. Facet wie, że będziemy się z nią kontaktować.

– Dobry pomysł – chwalę go.

– U Emilie wszystko w porządku?

– Śpi jak kamień.

Patrzę na niego: uśmiecha się lekko, jego mroczne oczy są przysłonięte ciemnymi rzęsami.

Kładę dłonie na jego muskularnym torsie i przesuwam je na ramiona. Mam sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, a on sto osiemdziesiąt, jeśli więc jestem w szpilkach, nasze twarze znajdują się prawie na tym samym poziomie. Teraz jestem boso i Theo musi się lekko pochylić, żeby mnie pocałować.

George był wyższy, przemyka mi przez głowę.

Odsuwam od siebie tę myśl i skupiam się na dłoni Theo na mojej talii. Przyciąga mnie do siebie i namiętnie całuje, a ja czuję, że już całe wieki tak bardzo go nie pragnęłam. Wyszarpuję mu koszulę ze spodni, ale on nagle unieruchamia mi ręce.

– Zaczekajmy, aż Katy się odezwie.

Wzdycham ciężko, ale kiwam głową i opieram ją o jego ramię. Podoba mi się, że tak się przejmuje. Kiedy go poznałam, odniosłam wrażenie, że nie zależy mu na niczym i nikim, ale bardzo się myliłam. Musiał otoczyć się murem właśnie dlatego, że się tak przejmował.

Serce mi się ściska na myśl o chłopcu, jakim kiedyś był Theo. I znowu wracam myślą do innego chłopca i jego cierpienia…

– Wszystko w porządku? – pyta Theo, wyczuwając zmianę w moim nastroju.

– Oczywiście – zapewniam go. Unoszę głowę i pokazuję na jego kieszeń. – Nie przyszedł esemes?

Marszczy czoło, wyciąga telefon i zerka na ekran.

– Nie – rzuca. – Ale jeżeli napisała, to pewnie do ciebie, prawda?

Wyjmuję telefon z torebki, ale nie ma żadnej nowej wiadomości.

– Napijesz się czegoś? – proponuje Theo.

Uśmiecham się.

– Wydaje mi się, że już mi wystarczy, nie sądzisz?

– Może herbaty?

– Dobrze, zrób. Jesteś chyba mniej wstawiony niż ja. – Ruszam za nim do kuchni.

– Owszem. Kiedy wróciłaś na imprezę, zwolniłem tempo. Przepraszam, że zapaliłem papierosa. – Posyła mi skruszone spojrzenie znad czajnika. – To się więcej nie powtórzy.

– Tym razem wytrzymałeś bardzo długo – zauważam łagodnym tonem.

– Wiem. – Odwraca się do mnie i opiera o blat. – Kocham cię.

– Też cię kocham.

– Naprawdę pięknie dzisiaj wyglądasz – szepcze i wyciąga dłoń, by odgarnąć mi za ucho kosmyk włosów. – Szkoda, że ominęła cię duża część imprezy. Wiesz, że sam chętnie odwiózłbym Emilie.

– Wiem. Dziękuję.

Chodziło po prostu o to, że zwykle szybciej zasypia, kiedy jestem przy niej ja. Nie chciałam, żeby się niepokoiła, kiedy pierwszy raz zostawała z opiekunką.

Woda się gotuje i Theo zaparza herbatę. Oboje mamy jednak głowy zaprzątnięte czym innym.

Theo znowu zerka na zegarek.

– Powinna być już w domu – mruczy pod nosem. – Przecież mieszka w Killinghall. To tylko trzy kilometry.

– Napiszę do niej. – Wstukuję wiadomość do telefonu i wysyłam.

Czekamy, ale odpowiedź nie nadchodzi, nie ma też powiadomienia o odebraniu wiadomości.

– Może jest kłopot z zasięgiem – zastanawia się na głos Theo.

Wybieram jej numer.

– Jest sygnał – informuję go.

Telefon dzwoni całą wieczność i w końcu odzywa się poczta głosowa.

– Cholera! – wyrzuca z siebie coraz bardziej zdenerwowany Theo. – Może twój tato… Możesz go poprosić o numer jej rodziców?

Katy jest córką jednego z kolegów taty z targu.

– Jej rodzice wyjechali – przypominam mu. – Inaczej byliby dzisiaj na imprezie.

– Mimo to mogłabyś wziąć od taty numer domowy.

– I obudzić cały dom? Jest tam jej babcia, która opiekuje się młodszymi braćmi Katy.

Theo spogląda na mnie bezradnie.

– Lepsze to niż druga możliwość – odpowiada.

Niechętnie wybieram numer taty, ale nie odbiera. Potem dzwonię pod numer stacjonarny rodziców, ale z takim samym skutkiem. Gdy wychodziliśmy, wszyscy na przyjęciu świetnie się bawili, więc wątpię, czy ktokolwiek usłyszałby dzwonek telefonu.

– Pewnie zapomniała wysłać esemesa – szukam wytłumaczenia, a tymczasem Theo znowu próbuje się dodzwonić do Katy.

Kręci głową, zaciskając usta w wąską kreskę.

– Pojadę do niej – postanawia w końcu.

– Theo, nie! – wołam zaniepokojona. – Przecież piłeś!

– Dobrze się czuję! Poza tym to tylko parę minut drogi. Może masz rację i po prostu zapomniała, ale nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś się jej stało.

– Zaczekaj, jeszcze raz spróbuję zadzwonić do taty.

Staram się go powstrzymać, ale on już sięga po kluczyki do samochodu.

– Za chwilkę wracam – rzuca i całuje mnie na do widzenia.

– Theo, zaczekaj! – Łapię go za nadgarstek.

– Słowo daję, Leah, czuję się zupełnie trzeźwy! – Śmieje się, wyswobadza z mojego uścisku i otwiera drzwi. – Wrócę, zanim się obejrzysz.

Słyszę szczęk zamykanych drzwi.

Rozdział pierwszy

Teraz

– Musisz siedzieć bardzo cichutko – przypominam szeptem.

– Gdzie jest dziadziuś? – Dźwięk jej słabego głosiku rozrywa mi i tak już znękane serce.

– W trumnie, skarbie – powtarzam i ocieram nos mokrą chusteczką.

Emilie patrzy uważnie w stronę prezbiterium.

– W tej brązowej skrzyni? – pyta zaciekawiona, zerkając na mnie z boku wielkimi orzechowymi oczami.

– Tak, kochanie.

Kiedy zaczyna mówić pastor, biorę córkę za rękę. Czuję, że mama, która sięga po moją drugą dłoń, drży.

Emilie wierci się; patrzy na kremowe kamienne łuki i dębowe belki sklepienia.

Może źle zrobiłam, zabierając trzyipółletnie dziecko na pogrzeb, ale nie mogłabym znieść myśli o spędzeniu tego dnia bez córeczki. Dobrze jest mieć czym zająć uwagę. Jej obecność oznacza, że muszę się jakoś trzymać.

– To jest smok? – pyta i jej wysoki głos wyraźnie przebija się przez uroczystą przemowę pastora.

– Ciii, maleńka – błagam szeptem.

– Popatrz. – Pokazuje ponad moim ramieniem ścianę po lewej.

Daję za wygraną i spoglądam w stronę witraża, który rzeczywiście przedstawia wielkiego czerwono-złotego smoka przeszywanego włócznią przez świętego Jerzego, ale zanim odpowiadam jej, że to smok, mój wzrok zatrzymuje się na George’u.

Jestem zszokowana, czuję się tak, jakby nóż przeszył mi brzuch.

George ma pochyloną głowę, ale widać jego karmelowe włosy skręcające się w znajome loczki, mocny zarys szczęki i wysokie kości policzkowe. Nie sposób więc go nie rozpoznać.

Mama puszcza moją dłoń, więc szybko odwracam się twarzą do ołtarza; serce tłucze mi się o żebra. W panice uświadamiam sobie, że mama stoi, jak wszyscy obecni w kościele, i błyskawicznie podnoszę się z ławki. Gorączkowo próbuję się zorientować, w którym momencie nabożeństwa jesteśmy, gdy rozlegają się pierwsze organowe akordy Jerusalem.

Wierni zaczynają śpiewać, ale nie znam słów, więc mama przytrzymuje mi właściwą stronę.

Jej głos jest słaby, drży od emocji. To jedna z ulubionych pieśni taty i chcę ją zaśpiewać tak, jak na to zasługuje – jak on na to zasługuje – nie mogę jednak złapać tchu.

Emilie wspina się na ławkę i muszę przypilnować, żeby nie spadła. Ogarnia mnie przemożna, przygniatająca fala tęsknoty za Theo. Nauczyłam się radzić sobie sama, czasem jednak naprawdę go potrzebuję i to właśnie jedna z takich chwil.

George tu jest i odbieram to jak cios.

Po tylu latach.

Czuję jego obecność i aż przechodzą mnie ciarki. Siedzi dwa rzędy za mną i trudno mi się nie odwracać.

Widziałeś mnie, George? Zwróciłeś uwagę na Emilie? Wiesz o niej? Wiesz o Theo?

Głos zabiera Jamie. Pytano mnie, czy chcę coś powiedzieć, ale jak mogłabym wstać i mówić w takiej chwili? Nie rozumiem, jak Jamie to potrafi. Sprawia wrażenie silnego i opanowanego. Siłą woli skupiam się na jego słowach.

– Kiedy się złościł, nigdy nie podniósł na nikogo głosu, a tym bardziej ręki. Trudne sytuacje wolał przeczekać. Wszystkich wysłuchiwał z empatią i cierpliwością. Tylu dzieciom i młodym ludziom dał poczucie stabilności i trwałości, a przede wszystkim dał im miłość. Gdyby nie on, nie zostałbym człowiekiem, jakim dziś jestem.

Jamie mówi dalej, ale w głowie kotłują mi się myśli. Na tle odgłosów pociągania nosem rozlega się nagle cichy śmiech. Nie wiem, czym Jamie rozbawił żałobników. Jestem otępiała, w stanie większego szoku niż mój ukochany ojciec, gdy na pastwisku doznał śmiertelnego zawału serca. Jak to się stało, że oddał całe życie innym i umarł w samotności?

Pochłania mnie fala prawdziwej rozpaczy. Mama znowu łapie mnie za rękę i jej ciałem wstrząsa szloch. Emilie wdrapuje mi się na kolana i zarzuca mi rączki na szyję.

Stojący za pulpitem Jamie dostrzega mój wzrok i krzywi się. Milknie, pochyla się i nagle wszyscy w kościele rozklejają się razem ze mną i mamą.

*

Stypa odbywa się w ulubionym pubie taty, tuż obok kościoła w Masham. Z religijną wręcz sumiennością pił z kolegami duże piwo w każdy z dwóch dni targowych w mieście: w środy theakston’s old peculier, w soboty black sheep bitter. Nie chciał wybierać między dwoma browarami w mieście, bo nie lubił faworyzowania, nawet jeśli chodziło tylko o piwo.

Dziś jest więcej osób niż na imprezie u rodziców dwa lata temu, ale nigdzie nie widzę George’a. Nie było go też na cmentarzu, gdy Jamie i pozostali niosący trumnę żałobnicy składali tatę w ziemi, a jeżeli się tam pojawił, to starał się nie rzucać w oczy.

Ciekawe, skąd się dowiedział o pogrzebie.

Prowadzę Emilie do toalety i kiedy myje ręce, dostrzegam swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Po wizycie u fryzjera kilka tygodni temu byłam bardzo zadowolona z włosów – poczułam się trochę bardziej jak człowiek – teraz jednak nowy kolor wydaje się zbyt jasny w zestawieniu z czerwonymi plamami na twarzy, a nowa długość, do połowy szyi, optycznie pozbawia je objętości. Po raz pierwszy od dwóch lat jestem ubrana na czarno – w tę samą sukienkę co tamtego wieczoru, który chciałabym za wszelką cenę zapomnieć. Theo mówił mi, że wyglądam w niej ślicznie, więc nie mogłam się przemóc, żeby ją wyrzucić.

Nie czuję się już śliczna. Skurczyłam się, zmalałam pod każdym względem, nie tylko fizycznie.

Odwracam wzrok i pobieżnie wycieram dłonie córeczki, po czym wychodzę z nią z toalety.

– …wypadek po pijanemu.

Słysząc ten strzęp rozmowy, gwałtownie się zatrzymuję.

Przy barze widzę trzy kobiety mniej więcej w moim wieku. Stoją blisko siebie, pochylone, i plotkują w najlepsze.

– Dostał tylko pięć lat – mówi jedna z nich.

– To skandal! Pięć lat za zabicie dwóch osób?

– Trzech, jeżeli wziąć pod uwagę, że ta kobieta była w ciąży – wtrąca trzecia.

– Podobno będzie mógł wyjść już po dwóch i pół roku…

Słyszę cmokanie dezaprobaty, ale już ich nie widzę, bo stanął przede mną Jamie. Odwraca się i mówi głośno:

– Hej, to chyba nie pora ani miejsce na takie dyskusje.

Kobiety milkną. Jedna wygląda zza ramienia mojego przybranego brata i jej oczy stają się okrągłe. Teraz ją poznaję – chodziłyśmy razem do szkoły, ale nie byłyśmy koleżankami.

– Przepraszam – mamrocze.

Zabierają drinki i torebki i czmychają na taras.

– Wszystko w porządku? – Jamie dotyka mojego policzka.

Niepewnie kiwam głową.

– Wujku Jamie, weź mnie na ręce! – szczebiocze Emilie.

– Mam cię wziąć na ręce? – Jamie udaje zdumienie. – Chcesz, żebym cię wziął na ręce i złamał sobie kręgosłup?

Rozpromieniona, z zapałem kiwa głową.

– Jesteś już bardzo duża, nie wiem, czy dam radę. – Jamie pochyla się, dźwiga ją i stęka, pokazując, jaki to dla niego ogromny wysiłek. Kiedy udaje, że ją upuszcza, Emilie wybucha śmiechem, a mnie robi się odrobinę lżej na sercu.

Jamie patrzy w stronę wyjścia i unosi brwi. Kiedy obracam głowę, widzę wchodzącego do pubu George’a, który schyla głowę, by zmieścić się w niskich drzwiach. Prostuje się i spogląda mi w oczy.

W tym momencie rozmywają mi się kontury otoczenia.

Już dawniej sądziłam, że jest wysoki, ale wtedy był chłopcem. Ma co najmniej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i sylwetkę o idealnych proporcjach: długie ręce i nogi, szerokie barki, które opina mocno dopasowany ciemnoszary garnitur.

– George! – odzywa się Jamie.

George odrywa wzrok ode mnie i zwraca się do niego.

– Jamie… – mówi jeszcze wolniej i jeszcze głębszym głosem niż dawniej. Wyciąga rękę.

Jamie ją ściska.

– Dobrze cię widzieć.

George odpowiada na to skinieniem głowy i wraca spojrzeniem do mnie.

– Cześć, Leah.

Czuję wibrowanie w całym ciele. Przełykam ślinę przez ściśnięte gardło, wpatruję się w niego i choć mam mu tyle do powiedzenia po latach, nie jestem w stanie wydobyć z siebie ani słowa.

– A to jest Emilie – wypełnia ciszę Jamie. – To George – zwraca się radosnym tonem do mojej córki. – Mieszkał kiedyś z nami u twojego dziadka i babci.

Trafił do nas, kiedy miał prawie osiemnaście lat, krótko przed tym, jak miał wypaść z systemu opieki zastępczej. W domu mieliśmy już komplet: trzynastoletnia Joanne i dwie młodsze dziewczynki – siostry – gnieździły się w jednym pokoju, a drugi zajmowali czternastoletni Preston i Jamie. No i oczywiście byłam ja w klitce, która mimo mikroskopijnych rozmiarów stanowiła przedmiot zazdrości Joanne, zmuszonej dzielić z kimś sypialnię.

Z pewnością nie mieliśmy miejsca dla George’a, ale pracownica socjalna była w rozpaczliwej sytuacji, jak dowiedziałam się, podsłuchując rozmowę rodziców.

– Pytała, czy nie mógłby zająć gabinetu, dopóki nie zwolni się łóżko Prestona – powiedział tata.

– Mówiłeś jej, że wolelibyśmy, żeby Preston został u nas dłużej? – spytała mama.

Chłopak miał niebawem wrócić do matki, moi rodzice nie byli jednak przekonani, czy to wypali na dłuższą metę.

– Mówiłem, więc spytała o Jamiego – odparł tato. – Powiedziałem jej, że wprawdzie niedługo skończy osiemnaście lat, ale to nie znaczy, że natychmiast go wyrzucimy.

– Ile lat ma ten George? – zapytała mama.

– Piętnaście, czyli byłby w tej samej klasie co Leah.

– Hm… to nie jest najlepszy układ.

– To będzie jego czwarty dom – dodał tato. – Jej zdaniem wyjazd z miasta dobrze mu zrobi.

– Nie odmawiajcie mu z mojego powodu – powiedziałam, wchodząc do kuchni. Wyjęłam ze spiżarni paczkę popcornu do mikrofalówki i dodałam: – Jeden więcej, co to za różnica?

Rodzice nie odezwali się, dopóki nie wyszłam.

Krótko potem poszłam do Becky. To był ostatni dzień ferii wielkanocnych, dodatkowy dzień wolny przeznaczony na szkolenie dla nauczycieli, o którym zupełnie zapomnieliśmy. I ostatni dzień mojego życia bez George’a. Rodzice, jak można się było spodziewać, ugięli się pod presją opiekunki socjalnej i kiedy wróciłam do domu, on już tam był.

Nie miałam pojęcia, jaki stanie się dla mnie ważny. W następnych miesiącach oddałam mu serce, a on je złamał.

Teraz się pojawia, a ja czuję się tak samo zraniona, rozbita i bezbronna jak wtedy, gdy opuścił nasz dom.

Rozdział drugi

Wtedy

– Do zobaczenia w autobusie! – wołam do Becky, kiedy macha do mnie z okna swojego pokoju.

– Pa! – żegna mnie z szerokim uśmiechem i jak zwykle czeka, aż przejdę przez bramę na pastwiska, i dopiero potem znika w środku, żeby przygotować się do wyjścia do szkoły.

Poranek jest cudowny. O świcie zbudził mnie tak głośny chór ptaków, jakby wszystkie wleciały do domu i porozsiadały się w moim pokoju. Na pewno miały o czym śpiewać: niebo ma chabrowy kolor, a niskie kwietniowe słońce rzuca mój cień na oszronione wzgórza. Prognozy przewidują na dziś dwadzieścia dwa stopnie, więc po wyjątkowo ponurej Wielkanocy jestem w doskonałym nastroju. Przez całe tygodnie mieliśmy szare niebo i nieustanną mżawkę.

Wczoraj wieczorem świetnie się bawiłam. Nigdy dotąd nie zostawałam u nikogo na noc, gdy na drugi dzień szłam do szkoły. Mama przysłała mi nawet esemesa z prośbą, żebym wróciła do domu wieczorem – zgodzili się wziąć chłopca, o którym rozmawiali, gdy ich podsłuchałam, i mama przygotowywała uroczysty posiłek.

– Na litość boską! – oburzyła się Becky, gdy przeczytałam wiadomość. – Zawsze wydajecie powitalne kolacje!

Chciałam u niej zostać. Wiedziałam, że jeżeli wrócę do domu, wszyscy będą podminowani, ten nowy będzie pewnie czymś rzucał lub coś rozwalał, albo nie będzie chciał jeść. Okropna atmosfera udzieli się wszystkim.

Zadzwoniłam więc do mamy.

– Mogłabym tym razem nie przychodzić? Naprawdę fajnie się bawię z Becky i chciałabym skończyć ferie miłym akcentem.

„Bo gdybym wróciła do domu, na pewno końcowy akcent nie byłby miły” – to przemilczałam, ale mama i tak usłyszała jasno i wyraźnie.

Ustąpiła – przecież nie proszę o wiele – i przez resztę wieczoru próbowałam zapomnieć nutę rozczarowania w jej głosie.

Troszczę się o przybrane rodzeństwo, ale czasami – naprawdę bardzo rzadko – chciałabym dać pierwszeństwo własnym potrzebom.

Ziemia pod moimi kaloszami chrzęści, gdy idę po zaszronionej zagrodzie, omijam rozmarzające krowie placki i brnę przez pasy grząskiej ziemi, poszatkowanej przez mnóstwo racic. Sąsiednia farma należy do rodziny Becky i stado ich krów stanowi znacznie bardziej niszczycielską siłę niż nasza trzoda.

Kiedy osiem lat temu przeprowadziliśmy się z Londynu do North Yorkshire, rodzice kupili siedem alpak. Stado rozrosło się do dwudziestu sześciu, ale dzięki temu, że nasze zwierzęta mają miękkie opuszki i raciczki tylko na końcach dwóch palców i zwykle załatwiają się w jednym miejscu, nie pustoszą pastwisk.

Widzę właśnie kilka alpak pasących się w zagrodzie, którą nazywamy górną. Po drugiej stronie farmy są chłopcy – nawet moi rodzice nie mogą się przełamać i nazywać ich samcami rozpłodowymi czy macho, jak określa się ich po hiszpańsku. Dla nas to chłopcy i dziewczynki, chociaż młode zwykle nazywamy prawidłowo, czyli cria.

Uśmiecham się czule do naszych dziewczynek. Są śliczne. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy zadają sobie tyle trudu, żeby farbować ich runo. Przecież naturalne kolory są cudowne: biały, beżowy, kremowy, szary, brązowy, czarny i kilka pośrednich odcieni.

Marigold bryka z Mistletoe, której śnieżnobiałe runo jaśnieje w słońcu i mocno kontrastuje z błyszczącą czernią jej koleżanki. Urodziły się w czerwcu zeszłego roku razem z Marshmallowem, którego wełna ma kolor rose grey, czasem nazywany lawendowym. Trafił do innych chłopców i chyba dobrze się czuje w ich towarzystwie. Samce i samice, gdy osiągną pewien wiek, należy rozdzielać, żeby uniknąć nieplanowanego krycia, ale nie mogę patrzeć, gdy młode odbiera się matkom.

Przekraczam granicę naszej ziemi i idąc dalej, zatrzymuję wzrok na wzgórzu w miejscu, gdzie kończy się zieleń trawy naszych pastwisk i zaczyna surowy skalisty teren. Mieszkamy na obrzeżach Brimham Rocks na „obszarze o szczególnych walorach przyrodniczych”, jak bezustannie powtarza nam tato. Do największego pasma odsłoniętych skał mamy spory kawał drogi piechotą, ale przy tych bliższych jest lepiej, bo nie ma turystów. Czasem ruszam w tamtą stronę, by od wszystkiego uciec.

– Już jestem! – wołam, wchodząc do kuchni, choć wątpię, czy ktokolwiek mnie słyszy przez żałosne zawodzenie. Przypuszczam, że płacze Nia, a nie jej starsza siostra, Ashlee. Ta ma trzy lata i jest cichutka jak myszka. Boję się nawet pomyśleć, co przeżyła, że tak się zachowuje. Rodzice zwykle oszczędzają mi szczegółów, a ja wolę nie zadawać pytań.

Wbiegam na górę w nadziei, że łazienka, którą dzielę z dziewczynami, jest wolna, ponieważ naprawdę muszę umyć włosy. Jak zwykle nie jest.

– Długo tam będziesz?! – wołam przez drzwi.

Nikt się nie odzywa, a jeżeli nawet pada odpowiedź, to zagłusza ją płacz Nii.

– Joanne! – krzyczę, bo wychodzę z założenia, że winowajczynią jest trzynastolatka. – Jak długo zamierzasz tam siedzieć? Muszę umyć włosy przed szkołą!

– Ja też myję włosy! – słyszę jej wściekły wrzask.

Pewnie moim ulubionym szamponem. Nie mam też wątpliwości, że kiedy wejdę, będzie już leciała zimna woda.

Powinnam była wziąć prysznic u Becky. Starszych braci mojej przyjaciółki nie było już w domu, więc miała całą łazienkę do swojej dyspozycji. Za taki luksus mogłabym zabić.

– Idź do naszej – radzi mi mama, która staje w drzwiach pokoju dziewczyn z Nią na rękach. Uspokajającym gestem gładzi ośmiomiesięczne dziecko po plecach i płacz powoli przycicha.

Tupiąc ze złością, idę do siebie po szampon i ręcznik, które nauczyłam się trzymać w pokoju, po czym ruszam korytarzem do sypialni rodziców.

– Też miło mi cię widzieć – mruczę pod nosem, przechodząc obok mamy. – Świetnie się bawiłam, dzięki, że pytasz.

*

Schodzę na dół za późno, by zdążyć zjeść śniadanie. Nie miałam czasu dobrze wysuszyć włosów, zanim je zaplotłam, więc z jasnobrązowych końcówek na mój szkolny żakiet kapią kropelki wody.

W kuchni panuje ogromne zamieszanie. Joanne i Preston kłócą się o ostatnią paczkę chipsów z solą i octem, a pośrodku tego wiru tkwi tato, który smarując masłem kanapki, stara się załagodzić konflikt i zapobiec jego eskalacji. Jamie huśta na kolanach uśmiechniętą już małą Nię i jednocześnie zachęca Ashlee do zjedzenia owsianki. Rozglądam się za mamą i widzę ją klęczącą w salonie.

– Przykro mi, George – słyszę jej głos. – Jesteś o wiele wyższy od Jamiego. Dzisiaj po południu pójdziemy na zakupy.

Po chwili wchodzi do kuchni z malującą się na twarzy udręką.

– Uwaga! – woła. – Za minutę przyjeżdża autobus! Wychodzić.

Jamie podaje jej Nię.

– Leah, jadłaś coś? – pyta tato, gdy z tostera wyskakują grzanki.

– Nie, ale nie jestem głodna – odpowiadam.

– Szybko, weź to – nalega, rozsmarowując na toście masło i dżem jeżynowy domowej roboty.

– Dzięki, tato. – Wkładam tost do ust i stawiam na zagraconym blacie plecak. Kiedy starsze dzieciaki z hałasem wychodzą z kuchni na podwórze, wpycham pojemnik z lunchem i butelkę wody do środka, zasuwam zamek i odwracam się, zarzucając na ramię plecak.

Na środku kuchni stoi wysoki chudy chłopak.

– Pomóc ci z tym krawatem, synu? – zwraca się do niego tato.

George zarzucił krawat na szyję, ale nie zawiązał. W odpowiedzi na pytanie kręci głową.

Tato wrzuca do białej papierowej torebki kanapkę, puszkę coli i paczkę chipsów i podaje ją George’owi.

– Na wszelki wypadek, gdyby nie smakował ci szkolny lunch – wyjaśnia.

Kiedy George bierze od niego torebkę, przypadkowo zerkam w dół i uświadamiam sobie, co mama robiła w salonie. Chłopak ma na sobie zapasowy mundurek szkolny Jamiego, więc spodnie są o dobre osiem centymetrów za krótkie, mimo że Jamie jest starszy od niego o prawie trzy lata. Mama odwinęła mankiety i u dołu nogawek są teraz widoczne zagięcia, ale to i tak nie wystarczyło.

Kiedy unoszę wzrok, George gapi się na mnie. Nie, nie gapi – piorunuje mnie wzrokiem. Zaciska szczęki, a w jego ciemnych oczach czai się nienawiść.

Czuję ściskanie w żołądku.

– Och, George, to jest Leah! – przedstawia mnie mama, kołysząc na biodrze Nię. – Idźcie już, możecie sobie pogadać w autobusie.

Wypycha mnie za drzwi.

Zerkam z ukosa na George’a, ale wyprzedza mnie i długimi krokami zmierza w stronę pozostałych.

Zza rogu wyłania się autobus, więc wpycham do ust resztę tostu i przyspieszam kroku. Wsiadam ostatnia, ale Becky zawsze trzyma dla mnie miejsce. Uśmiecha się i macha do mnie, gdy idę za George’em. Ten zajmuje jedno z dwóch wolnych miejsc w rzędzie przed moją przyjaciółką. Mijając go, próbuję przyciągnąć jego wzrok, żeby życzliwym uśmiechem przeprosić go za to, że zwróciłam uwagę na jego przykrótkie spodnie. Odwrócił się jednak i patrzy przez okno.

Wzdycham i ciężko siadam obok Becky.

– Nowy? – pyta szeptem.

– Ciii.

– Całkiem niezłe ciacho.

Odwracam się i wbijam w nią ostrzegawcze spojrzenie.

– No co? – Chichocze. – Przepraszam, ale to prawda.

– Jest wściekły – informuję ją szeptem.

– To akurat nic nowego.

– Racja – rzucam oschłym tonem.

– Spoko, włącza muzykę – zauważa Becky i przez szparę między siedzeniami widzimy biegnący do jego uszu biały przewód słuchawek. – Dlaczego do was trafił?

Wzruszam ramionami.

– Nie mam zielonego pojęcia.

*

Becky Norton i ja jesteśmy przyjaciółkami, odkąd poznałyśmy się w wieku siedmiu lat, krótko po naszym przyjeździe z Londynu. Była wtedy małym oberwańcem, wiecznie utaplanym w błocie i Bóg jeden wie, w czym jeszcze. Spotkałyśmy się podczas wakacji, kiedy całymi dniami się nie czesała. Nosiła wtedy tak samo długie włosy jak dzisiaj, ciemnoczekoladowe, gęste i niesforne. W miarę upływu lata stawały się coraz bardziej splątane i rozwichrzone, więc ledwie ją poznałam, kiedy zaczęła się szkoła i Becky pojawiła się czyściutka i wymuskana.

Jej rodzice, Veronica i William, należeli do niewielu miejscowych rodzin, które po naszym przyjeździe wyciągnęły do nas przyjazną dłoń. Moi rodzice i tak wywołali spore poruszenie, sprzedając owce, które dostali w pakiecie z farmą, i inwestując w alpaki. Z punktu widzenia miejscowych farmerów byliśmy hodowcami hobbystami, których nie należało traktować poważnie. Szczerze mówiąc, staliśmy się pośmiewiskiem, ale kiedy rodzice zaangażowali się w opiekę zastępczą, nikt nie uważał, że jest w tym cokolwiek zabawnego. Pamiętam, jak mama powiedziała, że z dnia na dzień możliwości wyjścia z domu i wynajęcia opiekunki do dzieci zmalały prawie do zera. A ja nie byłam już zapraszana na urodziny i namawiana do zabawy z innymi dzieciakami.

Na pewno nie pomagało nam to, że dzieciaki, które moi rodzice przyjmowali pod swoje skrzydła, były w większości trudnymi i wkurzonymi nastolatkami. Z doświadczenia, jakie mama i tata zdobyli w pracy w Londynie – ona była pracownicą socjalną, a on sekretarzem sądu rodzinnego – wiedzieli, że najtrudniej umieścić w rodzinie zastępczej młodszych nastolatków. Łatwiej było ze starszymi, którzy niedługo mieli wypaść z systemu, i z maluchami, które uważano za bardziej posłuszne. Wyraźnie brakowało rodzin zastępczych gotowych przyjąć młodszych nastolatków z ich lękami i burzą hormonów, nie mówiąc o wybuchowych charakterach i niewyobrażalnych urazach emocjonalnych. Ich traumy przejawiały się w nieobliczalnych zachowaniach, z którymi nie radziło sobie wielu rodziców zastępczych, w rezultacie czego wielu młodych ludzi umieszczano w kolejnych rodzinach, a na koniec często trafiali do domów dziecka.

Mama i tata postanowili więc skupić się przede wszystkim na tych dzieciakach i zapewnić im długotrwałą opiekę zastępczą, która nie rozsypie się na pierwszej przeszkodzie.

Podziwiam ich za tę decyzję, szanuję ich za nią, choć bywały chwile, gdy naprawdę miałam im ją za złe.

Nastolatki, które do nas trafiały, potrzebowały moich rodziców bardziej niż ja. To fakt. Czasem jednak ja też ich potrzebowałam, a nie zawsze byli dla mnie emocjonalnie dostępni. Było mi trudno się nimi dzielić.

*

– Autobus się zepsuł? – dziwi się Becky, gdy zatrzymujemy się przy znajomej stróżówce wtulonej w gęste krzewy wawrzynu, ukrytej za wysokim ogrodzeniem z kutego żelaza. Wychylam się w stronę okna i dostrzegam wysokie słupy bramy z kremowego kamienia.

Za bramą, na końcu krętej drogi długości niecałego kilometra, za pofałdowaną zielenią łąk, przetykaną tu i ówdzie dorodnymi dębami, gdzie czasami pojawiają się sarny, stoi jeden z najładniejszych domów w okolicy. Wiem o tym, bo raz odwiedziłam go w towarzystwie rodziców.

Drzwi autobusu rozsuwają się z sykiem, zanim jednak zdążymy się zorientować, o co chodzi, pojawia się w nich chłopak w mundurku naszej szkoły.

Ma niemal czarne włosy sięgające linii szczęki, bladą twarz z wyrazistymi rysami przecinają ciemne krechy brwi, a oczy mają głęboki odcień oceanu.

– Co jest, do cholery? – mruczy pod nosem Becky, gdy chłopak pokazuje kierowcy szkolny bilet i rusza w głąb przejścia między fotelami.

Nie tylko ona zastanawia się, co w autobusie jadącym do naszej szkoły publicznej robi bogaty i nadęty Theo Whittington, który jest w prywatnej szkole z internatem.

Nie zwraca uwagi na szepty i sadowi szczupłe ciało na wolnym miejscu przede mną. Dlaczego siada akurat tam, to dla mnie zagadka, skoro siedzący przy oknie George wysyła czytelne sygnały: „Ze mną lepiej nie zadzieraj, gnoju”.

Gdy ruszamy w dalszą drogę, w autobusie robi się głośniej.

– Ej! – dobiega krzyk gdzieś z tyłu. – Ej, ty!

– Zaczyna się. – Becky wzdycha ciężko.

– Laluś! – woła ten sam chłopak.

W szparze między siedzeniami widzę, jak George pytająco spogląda na Theo, a ten siedzi wpatrzony przed siebie.

– Co ty robisz w naszym autobusie?! – słychać znowu krzyk.

– Daj spokój, Pete – słyszę znużony głos Jamiego.

– O co ci chodzi? – odburkuje Pete. – Chcę tylko wiedzieć, co jaśnie panicz robi w naszym autobusie.

– Nic ci do tego, rozumiesz, gościu? – odpowiada Jamie.

To skutecznie ucisza Pete’a.

Na razie.

*

Theo wysiada pierwszy; zrywa się z miejsca i rusza na początek autobusu, zanim jeszcze zatrzymujemy się w zatoczce. Kierowca wydaje gniewny pomruk, ale chłopak bez słowa przeprosin czeka, aż otworzą się drzwi. Patrzę przez okno, jak zmierza do budynku szkoły. Tak pochłania mnie ten widok, że wpadam na plecy George’a, który właśnie wstał i wysuwa się do przejścia.

– Przepraszam! – bąkam, gdy przystaje i nieruchomieje.

– Proszę przodem – odparowuje uszczypliwym tonem.

– Nie, idź.

Ani mi się śni ruszyć, zanim on wyjdzie. Chyba wyczuwa moje zdecydowanie, bo bez dalszych słów prostuje się i rusza w głąb przejścia. Ma za krótkie rękawy marynarki; moi rodzice naprawdę powinni się tym zająć.

George zeskakuje ze stopni autobusu z pochyloną głową, zgarbiony. Kilka kroków dalej przystaje i z wahaniem spogląda na przysadzisty szeroki budynek, którego prosta szara bryła odcina się od soczystej zieleni trawy porastającej wzgórze w tle.

– Mogę cię zaprowadzić do sekretariatu – proponuję, zatrzymując się obok niego.

– Wystarczy, że mi pokażesz – odburkuje, nie patrząc mi w oczy.

– Zaprowadzę cię – upieram się w nadziei, że możemy zacząć od nowa. – Tędy. – Ruszam w stronę recepcji i spodziewam się, że pójdzie za mną. – Gdyby pan Balls pytał, powiesz mu, gdzie jestem?! – wołam przez ramię do Becky.

– Dobra!

Zerkam na George’a i dostrzegam jego krzywy uśmieszek. Chodzi mu pewnie o nazwisko Balls[*].

– Nie wiem, co sobie pomyślałeś, ale on już słyszał wszystkie żarty na temat swojego nazwiska.

– Biedak.

– Ciekawe, czy dalej będziesz tak sądził, kiedy usłyszysz, jak przynudza na historii.

Resztę drogi pokonujemy w milczeniu, ale chyba udało mi się przełamać lody.

W sekretariacie zastajemy Theo. Chcę zostawić tu George’a i wyjść, ale dostrzega mnie pani Chopra, dyrektorka szkoły.

– O, Leah! – wita mnie radośnie. – Mogłabyś zaprowadzić Theo do pana Ballsa?

– Oczywiście. – Kiwam głową i liczę na to, że na dźwięk nazwiska naszego wychowawcy zobaczę u Theo podobne spojrzenie jak przed chwilą u George’a. Widzę jednak tylko chłodną obojętność.

– Aha, to pewnie George? – domyśla się pani Chopra, zauważając chłopca, z którym przyszłam.

Prawdopodobnie moi rodzice uprzedzili ją telefonicznie, że w szkole pojawi się ich nowy podopieczny.

– Tak – odpowiadamy chórem.

George krzywi się, bo jak przypuszczam, nie jest zachwycony, że odpowiadam za niego.

– Mogłabyś chwilę zaczekać i zaprowadzić ich obu? – pyta mnie dyrektorka.

– Oczywiście – rzucam, choć tym razem z trochę mniejszym entuzjazmem.

Theo, wyglądający na porządnie wkurzonego, zarzuca torbę na ramię. Nie plecak, ale brązową skórzaną torbę! Czyżby miał na niej wytłoczone inicjały? TW? Przypominam sobie, jak potraktował go w autobusie Pete, i zdaję sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu, zanim spuszczą łomot temu ideałowi.