Nephilim Anjeles - Zdzisław Z.A. von Bazan de Santa Cruz, Zdzisław Bazan - ebook

Opis

Dożyli dnia gdy przestali być nazywani obywatelami. Stracili wolność i niezależność nie wiedząc o tym. Kupiono ich za ciepłe spokojne życie. Zamieszano w ich głowach, zmieniono ich priorytety. Wskazywano im ambitne lecz nierealne cele. Wmówiono im iż muszą się szczepić, a składy szczepionek modyfikowano by ich uzależnić fizycznie, umysłowo i finansowo. Do żywności i wody dodawano uzależniające narkotyczne substancje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zdzisław Andrzej Z.A. von Bazan de Santa CruzZdzisław Bazan Bazan

Nephilim Anjeles

Ci co spadli z Nieba

© Zdzisław Andrzej Z.A. von Bazan de Santa Cruz, 2020

© Zdzisław Bazan Bazan, 2020

Dożyli dnia gdy przestali być nazywani obywatelami.

Stracili wolność i niezależność nie wiedząc o tym.

Kupiono ich za ciepłe spokojne życie.

Zamieszano w ich głowach, zmieniono ich priorytety.

Wskazywano im ambitne lecz nierealne cele.

Wmówiono im iż muszą się szczepić, a składy szczepionek modyfikowano by ich uzależnić fizycznie, umysłowo i finansowo.

Do żywności i wody dodawano uzależniające narkotyczne substancje.

ISBN 978-83-8189-929-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Vagabundo ваза

Nefilim to wielowymiarowe byty żyjące poza czasem. Często utożsamiane są z Wędrowcami. Przybierają wiele form życia i istnieją w wielu istotach jednocześnie. Nazywane są „Aniołami Przeznaczenia” lub „tymi, co spadli z nieba”. Kojarzone są z „syrenim śpiewem”, „czarodziejskim fletem” czy „kijem i marchewką”. Wskazują swym wybrańcom drogę do celu. Pojawiają się w snach, wizjach lub w innych osobach. Nie ingerują w nasze błędy, lecz wskazują nam inne możliwości rozwiązania problemu. Wędrują po przyszłości i po przeszłości. Ich podopiecznych uważa się za wizjonerów i proroków.

„Po śmierci trafimy do miejsca z dwoma zamkniętymi drzwiami.

Zagadką pozostaje, co one zakrywają i dokąd one prowadzą.

Musimy zrezygnować z ziemskiego rozumowania.

Kierując się logiką ludzką, wybierzemy źle.

Chwila wahania zmienną jest i zakrzywia nasze przeznaczenie.

Odkryte przejście doprowadzi nas do tunelu.

Czy wybraliśmy dobrze? Rozum podpowie logicznie.

Dusza wybierze właściwie.

Dotrzemy tam, gdzie nie powinniśmy trafić.

Nefilim wskazał nam drzwi, lecz my wybraliśmy swój los”

— Z.A. von Bazan de Santa Cruz

Skaza

Dożyli dnia, gdy przestali być nazywani obywatelami. Stracili wolność i niezależność, nie wiedząc o tym. Kupiono ich za ciepłe, spokojne życie. Zamieszano w ich głowach, zmieniono ich priorytety. Wskazywano im ambitne, lecz nierealne cele. Wmówiono im, iż muszą się szczepić, a składy szczepionek modyfikowano, by ich uzależnić fizycznie, umysłowo i finansowo. Do żywności i wody dodawano uzależniające, narkotyczne substancje. Stworzono roboty-zombi. Przestępczość spadała, gdyż rozumowanie jednostki zamieniono na wykonywanie poleceń. Populacja ludzka skurczyła się, a ci, co przeżyli, stali się chodzącymi robotami.

Żyli krótko, gdyż urodzili się z genetyczną skazą, której nie dostrzegali za życia. Uważali się za cudowne istoty równe swym umysłem bogom. Stawiali pomniki swym bohaterom, których nigdy nie poznali, tylko ktoś im o nich opowiedział.

Zawładnęli ich wzrokiem i umysłem, wskazując im mroczną ścieżkę niewolniczej pracy.

Dla kogo pracowali i komu służyli? Czcili i uwielbiali obcych, którym budowali złote świątynie i składali hojne dary ofiarne. Ulegli trendom mody i mamonie.

Stali się słabi i stracili instynkt samozachowawczy.

Na ich planecie pojawiła się skaza, która z czasem zamieniła się w rysę i choć była długa i ciągnęła się aż po horyzont, to żaden z mieszkańców jej nie zauważył. Wciąż zabiegani niczym szczury laboratoryjne, znający tylko jedną ścieżkę w swym labiryncie życia. A życie prowadziło ich tylko z domu do pracy i z powrotem.

Obcy znali ludzki rytm serca i dostroili go do rytmu bębna galerników. Rytm ten wystukiwano w czasie pracy. Wciąż ciężko pracowali, by wykarmić swe potomstwo, i nigdy nie dowidzieli się, czy było ono ich, czy ich panów.

Pełnoletność nakazywała przejąć im obowiązki swych już emerytowanych dziadków. Od tej chwili niewolnicza praca stawała się ich domem, a ich dom tylko noclegownią. Przydzielony nadmiar obowiązków nie pozwalał im dostrzec absurdu ich życia. Instynkt samozachowawczy przestał być ich naturalną ochroną, gdyż nigdy nie byli wolni i nie doznali uczucia wolności. Byli tylko robotnikami, choć nazywali siebie awangardą superludzi i panami świata.

Pojawiły się pierwsze anomalie pogodowe, jak silny wiatr i ciepłe deszcze. A oni wciąż pracowali dla mamony i dobrobytu swych panów. Woda w tym ziemskim garze zaczynała się gotować, a oni przyzwyczajali się do wzrastającego ciepła, czerpiąc z tego przyjemność. Siedząc w tym coraz gorętszym garze, nie myśleli, że się ugotują. Nikt nie wychodził z garnka i cieszyli się tą ciepłą, błogą chwilą.

Pracowali dłużej, by móc kupić coraz droższe klimatyzatory. Popyt na nie wzrastał, a podaż malała. Sprytniejsi wykorzystywali prawo rynku, by się wzbogacić. Wzrastały ceny za chłód, a zubożała masa niewolnicza wydawała ostatnie pieniądze i napędzała ten „wyścig szczurów”.

Ziemia wciąż się nagrzewała, aż zaczęła się gotować i dziwnie huczeć. Wybuchały wulkany i lawa niszczyła pola uprawne. Gorące deszcze niszczyły roślinność, lecz i na to nie zwrócono uwagi.

Któregoś dnia pojawił się jasny dym, który z każdym dniem ciemniał i był coraz cieplejszy. Woda odparowywała, tworząc gęste chmury, które z braku ochłodzenia nie zamieniały się w deszcz. Ziemia zaczynała płonąć, a gęsty dym nie miał ujścia w górę, więc dostawał się do płuc mieszkańców. Wzrósł popyt na maski antysmogowe, a przy malejącej podaży ceny znów wzrastały.

Rośliny i zwierzęta chorowały, by w krótkim czasie umrzeć. Uznano to za naturalną selekcję przyrody.

Pewnego dnia ziemia zatrzęsła się i wystrzeliła w górę tysiącami słońc.

Zapracowani ludzie i tego nie zauważyli.

— To naturalne anomalie pogodowe — tłumaczyli władcy.

Nieświadomi zagrożenia mieszkańcy którejś nocy umarli we śnie.

Matka Natura nawet tego nie zauważyła. Zniknął kolejny zagrożony gatunek, jak wiele wcześniejszych.

Zauważyli to gwiezdni Vagabundo, których Ziemia wabiła swym błękitnym blaskiem niczym syrenim śpiewem.

Przybywali tu masowo z najdalszych zakątków Wszechświata, by zacząć od nowa, a ich śladem podążali siewcy, Nephilim Anjeles.

/Z.A. von Bazan de Santa Cruz/

***

Cofnijmy się o milion lat, by ujrzeć rajski świat stworzony przez boskich Atlantydów.

Cofnijmy się do czasów, gdy dzisiejsza Sahara, Andaluzja, Gobi i pustynia Asyryjska leżały jeszcze na dnie morza.

Do czasów, kiedy Europa była złożona z kilkunastu wysp plus dzisiejsze Maroko. Kiedy Azja i Ameryka były niewielkimi lądami, leżącymi przy wielkim kontynencie Centralnym.

Do czasów, gdy z wody wystawały dwie wysokie skalne wyspy — Słupy Herkulesa, współcześnie zwane Gibraltarem na północy i Monte Hacho (Dżabal Musa) w dzisiejszym Maroku. Płynąc między nimi, przekraczano graniczną bastę, czyli bramę do raju. Silny północny nurt prowadził śmiałków do wyspy zwanej Posejda lub a Illa de Poseidón (Wyspy Posejdona) z przepiękną stolicą Cerna, z centralną świątynią Portas Douradas, miastem o złotych bramach lub Cidade das Fontes (miastem wodotrysków). Koordynaty: 36° 57’25”” +/- 6”” N i 6°22’58”” +/- 8” to współczesny rejon bagienny w Marisma de Hinojos.

Cofnijmy się do czasów, gdy na północy był wielki kontynent zwany Hiperborealnym, który zamieszkiwały prymitywne plemiona białych Boreańczyków. Oddzielony był on zimnym morzem i pasmem gór Azorskich, które według opisów sięgały nieba. Pasmo to rozciągało się od dzisiejszej Skandynawii aż po dzisiejszą Florydę. Najwyższym szczytem Azorów była święta góra Atlan o trzech srebrno zaśnieżonych i ostrych jak szpile wierzchołkach, przypominających słynny trójząb Posejdona. Ten niesamowity szczyt widoczny był z każdego punktu kontynentu Centralnego. Majestatyczny, mieniący się rozzłoconym światłem zmrożonych kryształów śnieżnych był dumą i znakiem potęgi Atlantydów.

Każdej nocy obrót Ziemi ustawiał teleskopy tak, by wchodziły w pas transmisji i ostatecznej teleportacji na Lurrę w Układzie Bellatrix. Według legend tę błękitną cywilizację stworzyli Nephilim Anjeles.

Pierwszym władcą Atlantydy był Atlas. Imiona kolejnych władców zaczynały się na literę A. Atlantyda obstawiona była licznymi bazami, których nazwy oznaczano literami nieskończoności Ba i Bi.

Nefilim nie są wędrowcami międzygalaktycznymi, lecz podróżnikami wędrującymi pomiędzy miliardami gwiazd jednej galaktyki. Ich zadaniem jest kontrola form życia w tym rejonie.

Interweniują, jedynie gdy zauważą gdzieś anomalie. To mityczni stwórcy życia, którzy są jednocześnie ogrodnikami i żniwiarzami.

Trzy iglice Atlanu to teleskopy ustawione precyzyjnie w jeden punkt kosmosu. Tunel życiodajnej energii wysyłany i odbierany zapewniał spokój, urodzaj i dobrobyt mieszkańców całego kontynentu. Darmowa i ogólnodostępna energia nazywana była darem życia. Dzielono ją równo między faunę i florę. Przypominało to życie w Niebiańskim Raju wśród mitycznych niebian. Wierzono, iż trójząb ochraniał Ziemię przed niebezpieczeństwem z kosmosu.

Atlas pilnował, by niebo nie spadło na ziemię. O tym mówi mitologia, lecz czego on naprawdę pilnował? Według legend ten rajski ogród stworzono jako kolonię dla małej planety Lurra z Układu Bellatrix. Nazwa Atlantydy pochodzi od słowa Atlan lub Aztlan, czyli nazwy statku Nefilimów.

Nefilim według Starego Testamentu określani są jako Upadli Aniołowie, lub ci, co spadli z nieba. Nefilim żyli długo, mówiono że jeden dzień kosmiczny, czyli tysiąc lat ziemskich. Pozostawili po sobie następców od tak zwanej Lucy. Kim była ta kobieta?

W swoich książkach nazywam ją Pięknotką, Apokalipsą, Europą, Asią, Afrodytą.

Czy wszyscy Nefilm pokochali tylko jedną Lucy?

Czy każdy z przybyszów pokochał inną kobietę?

Przyjęliśmy wersję o Adamie i Ewie.

Czy słusznie?

Faktem jest, że powstał nowy gatunek — zakazany ADA — skrzyżowany z rasą ludzką. Pojawili się nowi błękitnokrwiści, półkrwi boscy książęta, czyli Inkowie, Majowie, Baskowie, Etruskowie, Chaldowie, hinduscy Ruta (Hindu) i Re (Egipt).

Spadkobiercy Nefilim, czyli ADA, byli nową, czerwoną rasą. Ubierali się w purpurowe płaszcze, a na swych czołach malowali czerwone kropki. Swe domy bielili, a drzwi malowali na czerwono.

U schyłku ich supercywilizacji pojawili się nowi — skrzyżowani z Boreańczykami i Lemurczykami, czyli Turańczycy, Arkadyjczycy, Fenicjanie zwani pąsowymi i Semici (półnowi) z rejonów dzisiejszej Szkocji i Irlandii.

Boscy posiadali nieśmiertelną duszę, dzięki której nawiązywali szybki kontakt ze Wszechświatem. Wśród nich byli wynalazcy, profesorowie, alchemicy, pisarze, poeci, malarze pieśniarze i tak dalej. Posiadanie weny twórczej oznaczało, iż mamy do czynienia z osobnikiem boskim.

Kim byli i skąd pochodzili nasi praojcowie?

Legendy odpowiadają na to pytanie dość precyzyjnie. Według przekazów przybyli oni z konstelacji Oriona z Układu Bellatrix z planety Lurra. Mówili w języku dzisiejszych Basków i Gallów — w esquera, w dialektach euskualduna i w euskarien.

Posiadali cztery gatunki pisma:

— hieroglificzne,

— epistolograficzne,

— hieratyczne,

— symboliczne.

Zajmowali cały kontynent Centralny. Swe budowle odwzorowywali według map galaktycznych. Znamy konstelację Oriona, której gwiazdy: Mintaka, Alnilam, Alnitak są skopiowane w piramidach we współczesnej Gizie (Giza w języku esquera oznacza „cywilizacja”), zbudowanych około 400 tysięcy lat p.n.e. przez boski lud Re. Na wyspach Europy, Azji, Ameryki i Afryki zakładano liczne bazy, basty i bastiony.

W ekosferze Układu Słonecznego, w tak zwanej strefie życia, znajdują się trzy planety: Mars, Wenus i Ziemia. Życie na tych planetach następuje przemiennie w zachowanym porządku Ziemia-Wenus-Mars-Ziemia-Wenus-Mars… i tak dalej.

Mianem ekosfery określamy odległość od Słońca, gdy temperatura na planecie nie będzie wyższa niż +80 stopni Celsjusza i nie niższa niż -70 stopni Celsjusza.

W wielu systemach gwiezdnych jest podobnie. Nasza Ziemia jest jedną z baśniowych trzech sióstr, która nie miała szczęścia w miłości. Nikt jej nie kochał i nikt nie chciał tu żyć. Życie napisało tu jednak ciekawy scenariusz. Dwie piękne i adorowane przez Wędrowców planety wypadły z ekosfery za sprawą złej wiedźmy, czyli asteroidy Nefrez.

Na Marsie obniżyła się temperatura do -90 stopni Celsjusza, a na Wenus podwyższyła się do 500 stopni Celsjusza. Życie na obu planetach zginęło, pozostawiając Ziemię jako jedyną nadającą się do zamieszkania, nie licząc księżyca Jowisza zwanego Europa.

Asteroida Nefrez wciąż niebezpiecznie zbliża się do Ziemi. Co trzynaście tysięcy czterysta siedemdziesiąt dwa lata znajdujemy się w strefie zagrożenia, a co dwadzieścia sześć tysięcy dziewięćset czterdzieści cztery lata zakłóca ona biegunowość naszej planety. Poprzednia zmiana biegunowości miała miejsce w roku 11460 p.n.e. i kolejne nastąpi w roku 15484. Herodot powiedział, że od siedmiuset siedemdziesięciu siedmiu lat bogowie nas nie odwiedzają. Potwierdził to również Platon i zapisano to w księgach egipskich i hinduskich.

Kiedyś wypadniemy z ekosfery, a to miejsce zajmie Mars…

Starożytni Re i Ruta opisują skutki, gdy Ziemia znalazła się na kolizyjnej trajektorii. Opisane są tam szczegółowo cztery kataklizmy:

— Pierwszy kataklizm miał miejsce około osiemset tysięcy lat temu i zniszczył rejon znany obecnie jako Bermudy.

— Drugi około dwieście tysięcy lat temu zniszczył kontynent Hiperborealny i oddzielił wyspy Brytyjskie od Skandynawii.

— Trzeci około osiemdziesiąt tysięcy lat temu zniszczył Atlantydę, pozostawiając jedynie dwie wyspy — Ruta i Dajtia, a Europa wynurzyła się z wód, tworząc wielką wyspę.

— Ostatni kataklizm z 11460 roku p.n.e. zniszczył Posejdę i wypiętrzył Andaluzję, Saharę oraz pustynię Asyryjską.

Władców zatopionej wyspy nazywano Deus, czyli bogowie.

W pasie centralnej Atlantydy między biegunami pojawiła się rysa, która zmieniła się w szeroką szczelinę wypełnioną magmą i lawą. Obszar ten wzniósł się, a następnie opadł, niszcząc pasmo gór Azorskich, wypiętrzając o dwadzieścia trzy stopnie półkulę północną i obniżając o dwadzieścia trzy stopnie półkulę południową.

Nastąpiło tsunami, które zalało Lemurię.

Przez wiele tysięcy lat obszar Oceanu Atlantyckiego przyciągał śmiałków, którzy wracali przerażeni. Opowiadali, iż drogi do Raju chroni Cherubin z ognistym mieczem. Inni widzieli pływające skały i warowne mury, których nie skojarzono z pływającym pumeksem.

Bramy do Raju zamknięto i zabroniono wypraw na zachód, gdyż Raj zamienił się w Piekło. Ustalono, że Ziemia jest płaska, i zabroniono wypraw na zachód, by nie rozgniewać bogów strzegących swych tajemnic. Zaprzestano zachodnich wypraw, a nieliczni śmiałkowie nie powracali. Trafiali wprost do piekła, sprzedając duszę diabłu.

Stare mapy były nieprzydatne i chętnie palone przez bogobojnych fanatyków.

Morze Zachodnie wciąż stygło, a z dna morskiego wyłaniały się nowe lądy i wyspy…

Ken

Ken długo szedł wzdłuż wybrzeża. Jego stopy z piskiem przesuwały mokry piasek. Woda szumiała, a silny wiatr od morza tworzył wysokie fale, zalewające plażę. Ptactwo latało nisko, wychwytując wyrzucane na brzeg ryby i rozgwiazdy.

— Żyjemy, by jeść? — rozmyślał. — Czy jemy, by żyć?

W oddali ujrzał dziwny statek święcący swym kadłubem jak księżyc.

— Co to?

Przyśpieszył kroku, gdyż okręt zmierzał do miejscowego portu. Szedł szybko, obserwując to niecodzienne zjawisko, czasem biegł. Ten okręt miał jakąś dodatkową moc i wewnętrzny magnes, gdyż oczy Kena były jakby na uwięzi. Ten obiekt był szybszy i zwinniejszy od ichnich fregat. Można było zaobserwować, że unosi się nad wodą, płynął cicho i majestatycznie jak mgła.

Gdy chłopak dotarł już do portu, spostrzegł, iż ten dziwny statek był już po rozładunku.

— Co to jest? — spytał pierwszego napotkanego mężczyznę.

— To jest okręt Semitów — odpowiedział, wzruszając ramionami, nieznajomy.

— Kogo?

— Ludu ADA… Czerwonych Atlantydów.

— To znaczy?

— My jesteśmy biali, oliwkowi lub czarni, a oni… sam zobacz. — Wskazał ręką na jednego z przybyszów.

— Taaaak.

Na rufie statku stał dostojny osobnik, niepodobny do portowych marynarzy. Ken zbliżył się do statku. Ukłonił się przybyszowi z należytym szacunkiem.

— Wybacz, panie, że ci się tak przyglądam, lecz zaciekawiłeś mnie.

— Witaj, Kenie, synu Ady i Iwy — odpowiedział obcy.

— Skąd mnie znasz, panie?

— Nie znam cię, lecz czytam twoje myśli.

— Czy to możliwe?

— Tak, to nauka.

W porcie zawrzało. Jakiś marynarz został przygnieciony sporym ciężarem. Obcy spojrzał w tamtym kierunku i zaraz skrzynia, która zgniatała marynarza, uniosła się w górę, uwalniając nieszczęśnika.

— Ty to uczyniłeś, panie? — zdziwił się Ken.

— Nie, to tylko nauka. Nazywają mnie Sem — dodał.

Jeszcze raz spojrzał na nieszczęśnika, a ten powoli się poruszył, po czym szybko powrócił do zdrowia.

— Jesteś bogiem?

— Nie jestem, to, co widzisz, to wszystko nauka.

— Co to jest „nauka”?

— To nowe umiejętności, których każdy może się nauczyć.

— Ja też bym chciał. Czy weźmiesz mnie ze sobą, panie? — Ukłonił się, jak tylko umiał najlepiej.

— Jesteś jednym z nas, synu Ady. Zapraszam cię na pokład.

Cały statek był z lekkiego metalu zwanego orichalcum. Był on lżejszy od wody, a często nawet od powietrza. Było tu czysto i przestronnie. Były tu maszty i ogromne dysze powietrzne podobne do tych stosowanych w miotłach Wenusjanek.

— Czy to jest wenusjański statek? — pomyślał. –– Skąd przybyłeś, panie? — dodał na głos.

— Z bazy Posejdona na Atlantydzie — odpowiedział. — Nie z Wenus, jak twoja matka, ani z Marsa, jak twój ojciec.

— Zabierzesz mnie tam, panie?

— Oczywiście, jest to twoje przeznaczenie. Twój wybór i twoja ciekawość cię tu przywiodła. Witam cię na pokładzie — dodał.

Kena nudziło i już nie interesowało nędzne dotychczasowe monotonne życie. Chciał podróżować i poznawać ludzi i nowe lądy. Nie pasował do starego świata. Nie nadawał się ani na robotnika, ani na dobrego męża czy kochającego ojca. Był typem samotnika i lubił oddalać się od zgiełku codziennego życia, by w dzień przyglądać się morskim falom, a w nocy podziwiać gwiazdy. Sensem tutejszego życia była harówka za dnia, ostre picie wieczorem z kolegami i ostry kac w dzień. Wciąż i wciąż ten sam scenariusz niczym w kole i w kieracie. Życie portowe nigdy tu nie zamierało. Jedni ostro pili, inni obłapiali portowe dziewczyny, a jeszcze inni ciężko pracowali przy załadunkach i rozładunkach. Wszystko tu kręciło się między tymi trzema fazami.

— Nie chcesz tak żyć jak dotychczas? — spytał Sem.

— Chcę się czegoś dowiedzieć o świecie.

— Rano opuszczamy port i wracamy do Cerny. Wejdź do pierwszej napotkanej kajuty, tam znajdziesz wszystko, by wypocząć i dobrze się wyspać.

Statek był naprawdę piękny. Czysty i majestatyczny. Ken szedł teraz długim korytarzem. Po lewej stronie dostrzegł drzwi. Zajrzał do środka i nikogo w kajucie nie było. Pod oknem stało łóżko z poduszką i z kołdrą. Obok szafa z uchylonymi drzwiami. Podszedł do niej. Był tam szlafrok i miękkie pantofle. Na drzwiach szafy wisiało duże lustro. Spojrzał w nie i widok, jaki ujrzał, nie przypadł mu do gustu.

— Jak ja wyglądam? Trzeba coś z ty zrobić.

Po drugiej stronie, za szklanymi drzwiami, ujrzał wannę wypełnioną czystą wodą. O wiele czystszą niż ta pitna podawana w portowych salonach.

Nie zastanawiał się długo, czy skorzystać z kąpieli, czy może wpierw się napić tej źródlanej. Nachylił się i skorzystał z wodopoju do syta, po czym zrzucił okrycie wierzchnie.

— To mój obowiązek dostosować się do doborowego towarzystwa — pomyślał, wskakując do wanny.

Nie miał ochoty wychodzić z tej boskiej wody, lecz nie mógł tak siedzieć do rana. Wyszedł niechętnie, obwijając się szlafrokiem i jednocześnie wsuwając na stopy mięciutkie pantofle. Wyszedł z łazienki do sporego salonu — tam pod ścianą było miękkie łóżko. Podszedł, dotknął, powąchał. Aromat wydzielany z pościeli działał na niego narkotycznie. Oczy mu się same zamykały, a jakaś nieznana moc dopasowała go do krągłości łóżka. Poczuł jeszcze jakby swędzenie, głaskanie czy masowanie. Czuł, iż jego kręgosłup rozciąga się, a on staje się dłuższym.

Usnął i śnił po raz pierwszy w życiu kolorowe, bajeczne sny. Nic aż do rana nie zakłóciło mu zasłużonego wypoczynku. Śnił jak niemowlę o wspaniałym życiu.

***

Z pierwszym promieniem słonecznym statek zabuczał. Miechy nabierały powietrza. Statek okręcił się wokół własnej osi i powoli wypłynął z portu.

Ken wyczuł ruch statku i wstał, zastanawiając się, jak się tu znalazł i gdzie jest jego ubranie. Spojrzał do szafy, a tam zamiast jego starych łachmanów był nowiutki uniform marynarza. Nie żałował swego starego, zniszczonego stroju, w którym przypominał kloszarda. Teraz wystrojony na marynarza spojrzał jeszcze w lustro na swe rozwichrzone włosy.

— Coś nie tak — pomyślał i zaraz ujrzał na półce grzebień. Doprowadziwszy swe skołtunione włosy do ładu, uśmiechnął się i ujrzał jeszcze swe żółte zęby.

Znów spojrzał na półkę i tam ujrzał pastę wybielającą i szczoteczkę do zębów.

— Czary czy co? — pomyślał.

Doprowadziwszy się do stanu niemal idealnego, wyszedł na pokład porozmawiać z Semem. Nigdzie go nie było. Wcześniej statek nie miał załogi, a teraz była tu ponad setka obcych.

— Gdzie mogę spotkać Sema? — spytał pierwszego napotkanego.

— Wielki Mag jest w Cernie, w świątyni Posejdona, nigdy go tu nie było. On jest tu tylko hologramem.

— Hologramem? A co to takiego?

— Jest tu umysłem, lecz nie ciałem — usłyszał w odpowiedzi chłopak.

Ken nic z tego nie zrozumiał, lecz udawał mądrego.

— Tak, tak — przytaknął i odszedł.

Postanowił bliżej przyjrzeć się temu sterylnemu okrętowi.

— Żadnych lin, żagli, kotwicy? Tylko dwa pokaźnych rozmiarów kryształy — rozmyślał.

Pierwszy na dziobie wysyłał zielony promień w dal na zachód zgodnie z obranym kursem. Drugi jasny promień swym rozproszonym światłem skierowanym w górę emitował energię miliardów śnieżnobiałych iskierek.

Poprzedniej nocy Ken zorientował się, iż promień z kryształu skierowany był w konstelację Oriona. W dzieciństwie wiele słyszał o układzie gwiazd w kształcie jedynki lub siódemki.

— Mierząc jednakową odległość od Mgławicy Oriona przez gwiazdę Mintaka, znajdujemy kolebkę naszego życia, gwiazdozbiór Bellatrix — wybrzmiało mu w uszach wspomnienie.

Postanowił kogoś wypytać o ten statek. Załoga była liczna, lecz nikt nie był rozmowny. Ken długo poszukiwał bratniej duszy, lecz był jakby z innego wymiaru. Członkowie załogi go nie widzieli, ani nie słyszeli.

— To zapewne te hologramy? — przypomniał sobie słowa jedynego żywego marynarza.

Zszedł pod podkład. Tu nikogo nie było, jakby był jedynym człowiekiem na statku. Zrozumiał, iż te iskierki z Oriona były częścią tego statku. Schodząc po schodkach, ujrzał coś świecącego, leżącego na podłodze. Przyśpieszył kroku, by to podnieść. Schylił się i przy wyprostowaniu uderzył w kogoś głową.

— Aaa, boli! Co za ćwok — usłyszał damski głosik.

— Przepraszam, mam na imię Ken, a nie Ćwok.

— Cham nieobyty — usłyszał ripostę.

— Nie Cham, tylko Ken.

— Więc, Kenie niemyty, uważaj, gdzie leziesz, bo gnoju nanosisz. — Jej dialekt przypominał o jej tawernowym pochodzeniu.

— Wybacz, o pani, moje nieobycie i braki w wychowaniu. — Skłonił się nisko.

— O, ADA! Wybacz, wzięłam cię za nowego.

— Zaprosił mnie tu Sem.

— Ooo, boli. Ty znasz Wielkiego Maga?

— Miałem przyjemność go poznać…

— To wszystko, co widzisz, należy do niego. Kontroluje granice naszego Imperium. Południowe granice przed czarnymi Lemurczykami z baz RA w Egipcie i Ruta w Indiach, oraz ziem północnych z baz Basków, Etrusków i Chaldejów przed białymi Boreańczykami.

— Nie wiem, o czym ty do mnie mówisz.

— Chroni nas przed dzikimi… — obraziła się dziewczyna. — A ty mi wyglądasz na Lemurczyka albo Boreańczyka, masz taki sam mały mózg. Mały i wypełniony w całości powietrzem.

— Złośliwa jesteś, panienko. Czy na imię masz Zołza?

— Boleara — odparła, a Ken parsknął śmiechem.

— I ty mi wymyślasz od dzikich? — trysnął humorem.

— Nie rozumiem, z czego ty się śmiejesz. Pochodzę z Balearów, z bazy Basków.

— Wybacz, o pani, wyobraziłem sobie ciebie trochę białą, a troszkę czarną — zachichotał.

— Tak, to nasz znak rozpoznawczy i barwy Baztan.

— Wybacz… — Kena zatkało, gdyż zdał sobie sprawę, iż jego chichot był naprawdę nie na miejscu.

— Już milknę, jestem nowy i jeszcze nieobyty. Czy nauczysz mnie tutejszych obyczajów? — dodał.

— Takiego gamonia? — Spojrzała na niego z zainteresowaniem, a po chwili dodała: — Spróbuję, lecz niczego nie obiecuję. Oddaj mi mój identyfikator od laboratorium.

— Co takiego?

— To, o co tak walczyłeś, rozbijając mi nos.

— A, tak… — Wyciągnął rękę z identyfikatorem, na którym było zdjęcie uśmiechniętej Boleary.

Dziewczyna chwyciła identyfikator, lecz młodzieniec nie luzował palców.

— Puszczaj, bo teraz ja tobie nos rozwalę — zasyczała dziewczyna.

— Miałaś mnie uczyć, a nie bić.

Otrzymał jeszcze od dziewczyny mocnego kopniaka w podbrzusze i spoczął na podłodze, tam gdzie wcześniej leżał identyfikator Boleary.

— Kim ja jestem? Sem mówi, że swój, a ta mówi, że cham i dzikus?

Wstał, powoli dochodząc do siebie. Zapamiętał, gdzie skręciła agresorka.

— Teraz ja ją kopnę, niech też trochę pocierpi…

Podszedł do przeszklonych drzwi. Próbował je bezskutecznie otworzyć. Trochę je poszarpał, trochę pokopał, aż znalazła się ochrona i wyprowadziła delikwenta do białego i sterylnego pomieszczenia z dziwnym stołem na środku.

— Przypomina salę tortur — pomyślał.

Nawet nie poczuł, gdy przypięto go metalowymi klamrami do tego niby-stołu.

— Zaraz zrobią ci zastrzyk, to spokorniejesz, chamie — usłyszał.

— Co dziś tu mamy? — rzekł znajomy głosik.

— Dziki… Zapewne uciekł z komory załadunkowej i jest jeszcze niewysterylizowany.

— Zaraz to załatwię, raz-dwa i po sprawie.

Pani doktor weterynarii podeszła do delikwenta.

— O! Mamy prawdziwego dzikusa. Proszę powiadomić moją asystentkę o operacji.

— Nie jestem dziki, to ja. Jestem Ken — niemal zapłakał.

— Od razu cię poznałam. Na żartach się nie znasz, dzikusie?

— Już jestem, pani doktor. Podać miejscowe znieczulenie czy narkozę? — usłyszał drugi damski głos.

— Na początek okład z lodu. Nieźle oberwał w krocze.

— Dziękuję, pani doktor — wyszeptał z krzywym uśmiechem Ken.

***

Początek ich znajomości był trudny, lecz w miarę upływających dni bardzo się do siebie zbliżyli.

Wypłynęli na pełne morze. Minęli Słupy Herkulesa (Gibraltar i Dżabal Musa) i skierowali się na północ. Wydawało się, iż płyną spokojnym Morzem Andaluzyjskim, lecz w oddali szalały wichury i wysokie fale, a ich statek płynął po gładkiej jak stół tafli wodnej niczym w niewidzialnym słoiku.

Ken stał zafascynowany na pokładzie, obserwując te dwa odmienne światy żywiołu i spokoju.

Zadawał sobie w myślach pytanie:

— Który z tych światów jest rzeczywisty?

Ujrzał Bolearę idącą w jego kierunku. Była pewna siebie i uśmiechnięta.

— Witaj, ćwoku — usłyszał.

— Witaj, Baro — odpowiedział.

— O, jaki zgryźliwy. Możesz mnie też nazywać Lucy lub Lucyna.

— Dlaczego?

— Tobie też dadzą nowe imię po ukończeniu szkoły. Zamiast plebejskiego otrzymasz atlantyckie.

— Mam ładne imię.

— Tak, lecz ono nic nie oznacza.– Dziewczyna się uśmiechnęła.

Ken nie miał ochoty na kontynuację rozmowy o swym plebejskim imieniu. Stali teraz na pokładzie w milczeniu. Za szklaną kurtyną szalał sztorm, fale sięgały powyżej masztów ich statku. To było dziwne uczucie. Będąc w oku cyklonu, nie czuli niczego. Nie bali się i nie zachwycali siłami natury. Odnosiło się wrażenie, iż natura prowadzi otwartą wojnę z Atlantydami, a oni nic sobie z niej nie robili, tylko spokojnie zmierzali do wcześniej obranego celu.

Na horyzoncie pojawiła się ogromna góra z trzema szczytami. Jej szczyty były widoczne pomimo wysokich fal okalających statek.

— Co to?! — Wskazał palcem na horyzont.

— To nazywamy Trójzębem Posejdona.

— Dlaczego Trójzębem Posejdona? — spytał.

— Te wierzchołki wyglądają jak dwa kły szablozębnego tygrysa z centralnym rogiem jednorożca. — Teraz Boleara była rozbawiona niewiedzą chłopaka.

— Posejdona… Coś słyszałem — odrzekł niepewnie.

— To nasz władca, syn Tytana i Diany…

— Znam też opowieści o Marsjaninie Tytanie i Wenusjance Dianie.

— Znasz? A skąd? — Zaskoczył ją swą wiedzą.

— Od moich rodziców, Ady i Iwy.

— Jesteś ADA? No tak, coś mi się obiło o uszy — zmieszała się dziewczyna.

— Nie wiem? Sem mnie tak nazwał.

Znów zamilkli, gdyż po wodzie spacerowały ogromne stwory, a fale sięgały im do pasa.

Byli to pół ludzie połączeni z pół rybą, pół bykiem i pół koniem. Olbrzymy o ludzkiej budowie ciała i zwierzęcych głowach.

— Kim są te stworzenia? — spytał.

— To zwykli robotnicy, inżynierowie, budowniczowie, rolnicy, rybacy — odpowiedziała.

Wpłynęli na wody Posejdy, a burza się uspokoiła. Znikła też zasłona z wodnego szkła i zaraz poczuli świeży wiaterek wiejący od stałego lądu. Poczuli aromat cytrusów i woń kwiatów. Nie widzieli jeszcze zarysu lądu, lecz słyszeli i wyczuwali tętno miasta.

Płynęli wśród olbrzymów niczym mrówki na łupinie z orzecha. Stwory szybko się uwijały w swych codziennych obowiązkach, lecz fale, jakie wytwarzały, gdy spacerowały po wodzie, nie docierały do statku. Ich tunel był wciąż gładki jak lustro jeziora. Port wydawał się być blisko, lecz wciąż płynęli.

— Czy my stoimy? Widzimy port, a wciąż stoimy w miejscu? Szybciej dopłynąłbym wpław…

— Spróbuj… a dopłyniesz za kilka dni.

— Jak to?

— To, co widzisz, nie jest realne, to tylko wytwór twoich oczu. Widzisz cel, lecz twoje ciało pozostaje w rzeczywistości. To Huewla, czyli przedwyspa. Za nią ujrzysz Cernę.

— Kilka razy słyszałem to słowo. Cerna.

— Kiedy pojawi się na horyzoncie Cerna, to już nie musisz nic mówić. Porozmawiamy telepatycznie i na duże odległości z ludźmi, którzy na nas czekają.

— Żartujesz sobie ze mnie… Prawda? — Nic z tego nie rozumiał.

— Zaraz zobaczę twoje myśli, twoje dolegliwości i twoje wątpliwości. A jeśli naprawdę jesteś ADA, to trafisz do szkoły, by zostać… Atlantydą. Wówczas i twoje usta zamilkną, a otworzy się twój umysł.

— Do szkoły? Czego mogę się od was nauczyć? Wszystko, czego potrzebuję, zdobyłem swą pracą.

— Dobrze to ująłeś, pracą. Pracuj nad sobą wciąż i nigdy nie kończ nauki…

Z wody wynurkował potężny ibis z torsem olbrzymiego człowieka. Niósł wielką skałę. Szybko znikł za horyzontem, pozostawiając za sobą olbrzymie fale.

— O takiej pracy mówisz? — zaniepokoił się Ken.

— Jak nie będziesz zbyt mądry, to zostaniesz takim robotnikiem jak ten ibis.

— Dziękuję bardzo, nie jestem tak duży i silny. Wybieram książki i naukę.

— Jakie książki? — zdziwiła się dziewczyna.

— Do nauki… Takie papierowe.

— Kryształ będzie cię uczył i rozjaśniał twój umysł. — Trzymała w dłoni wisior z zielonego kryształu, który nosiła zawieszony na szyi na szmaragdowym sznurze.

— Ładny — pochwalił Ken.

— Dziękuję. Czy jesteś już gotowy?

Dziewczyna zastygła niczym posąg. Nie była już jego towarzyszką podróży, lecz częścią czegoś nierealnego.

Ken nie wiedział, co odpowiedzieć, ani jak się zachować. Wpłynęli w płynne szkło. Wszystko zastygło w bezruchu, czuł się jak owad zaklęty w bursztynowej pułapce. Wszyscy znieruchomieli, nikt się nie poruszał, nawet ich powieki były nieruchome. Oczy pozbawione naturalnej ochrony czekały na weryfikację i skanowanie tęczówki.

Rozpoczął się proces odkażania i dezynfekcji. Na podróżników zewsząd nadpływały różnokolorowe mgły, które przylegały do skóry, włosów, wpływały przez usta, nos i uszy do wewnątrz. Mgły osiadały na ich ubraniach, które bielały i nabierały kwiatowego zapachu. Nie trwało to długo, gdyż czas tez się zatrzymał.

Po chwili wpłynęli do dziwnego, opuszczonego portu. Nikt tu nie pracował, a przedmioty same się rozładowywały i załadowywały. Tu ludzie nie pracowali, a miejsce to, choć puste i bezludne, żyło. Były tu dziwne pojazdy napowietrzne i okręty morskie. Przypominało to wystawę najnowszych osiągnięć techniki. Eksponaty jednak wciąż zmieniały miejsca pobytu. Jedne znikały, a na ich miejscu pojawiały się inne.

Ich okręt przycumował i zaraz opuścił się trap. Ken stał wciąż jak wryty. Nie wiedział, czy może się już poruszyć. Zastanawiał się nad kolejnymi nowinkami. Czy przy wejściu na trap znów będzie oblany i nasmarowany?

Pasażerowie jednak wychodzili i nic dziwnego się z nimi nie działo. Postanowił zaryzykować i z trudem oderwał swe nogi od podłoża. Coś go wciąż blokowało i nie wiedział, czy to strach, czy może trema początkującego, który za chwilę ma się spotkać z nową rzeczywistością. Poczuł pomocną dłoń Boleary. Była ona ciepła i przyjazna, więc i jego nogi się poruszyły. Nie rozmawiali, lecz szli spokojnie po długim trapie. Przy zejściu na twardy ląd poczuł się bezpiecznie i teraz powoli dostrzegał inny świat. Czy lepszy?

To nie był świat tylko ludzi, była tu różnorodność ras, odmian i gatunków żyjących w harmonii i wzajemnym poszanowaniu. Potężne słonie, lwy i jaguary spacerowały po mieście spokojnie, nikogo nie atakując.

— To jest Raj? — spytał Ken

— Nie… To jest Cerna, stolica Wyspy Posejdona — odpowiedziała, nie poruszając ustami.

— Czy ona czyta w moich myślach? — pomyślał.

— Tak… — usłyszał, choć usta dziewczyny nie poruszyły się.

— Gdzie zamieszkam? — pomyślał.

— Tam. — Usta milczały, lecz palec dziewczyny wskazywał pobliski budynek.

Chłopaka zamurowało. Miał zamieszkać w pięknym, białym pałacu? Było to coś niesamowitego i zjawiskowego. Dotychczas pomieszkiwał w namiotach, spelunkach i tawernach. A teraz to cudo?

Spojrzał w prawo, następnie w lewo, lecz po Bolearze nie było już śladu.

— Czy to sen? — pomyślał.

Ken był człowiekiem konkretnym. Postanowił wejść do pałacu i spytać o nocleg. Podchodząc do przezroczystych drzwi, zauważył, iż się same otwierają. Zawahał się chwilę, lecz ruszył dalej.

— Witam przybysza — usłyszał głos, lecz nikogo tam nie było.

— Powiedziano mi, iż mogę tu zamieszkać.

— Idź przez podwórze, następnie schodami na pierwsze piętro. Tam jest twój pokój z numerem siedemnastym.

— Dziękuję — odpowiedział i poszedł za wskazówkami głosu.

— Siedemnaście — pomyślał. — Jak oni to piszą?

Poszło mu lepiej, niż się spodziewał. Intuicja podpowiedziała, który to pokój. Widząc siedemnastkę zapisaną symbolem Oriona na drzwiach, wszedł do środka. Po raz pierwszy w swym życiu położy się w miękkim puchowym posłaniu na dziwnym, samodostosowującym się do ciała łóżku.

Szkoła

Ken wstał wcześniej, gdyż przypomniał sobie, że musi się uczyć, by nie być robolem. Wziął szybki prysznic, wyszczotkował zęby. Spojrzał jeszcze raz w lustro.

— Jest OK. — Uśmiechnął się do siebie, gdyż wyglądał naprawdę dobrze i zdrowo. — Dziewczyny zapewne padną z wrażenia — pomyślał, stojąc wciąż przed lustrem.

Szczerząc zęby i kręcąc mięśniami twarzy, usiłował utrwalić odpowiednio uwodzicielski uśmiech.

— Jest dobrze. Pierwsze dobre wrażenie to klucz do sukcesu — pomyślał.

Zauważył uchylone drzwi od szafy. Podszedł, otworzył i oniemiał.

— Coś takiego!

Na wieszaku wisiał szkolny mundurek, który wyglądał jak zbroja rycerska. Zawahał się, czy przez przypadek nie pomylił pokoi i czy ta szata jest jego. Intuicja mu podpowiadała, iż ma już niewiele czasu na dotarcie do szkoły, a to jest jednak strój dla niego. Założył na siebie tę złoto-srebrną zbroję i jeszcze raz spojrzał zadowolony w lustro. Z uśmiechem na twarzy wyszedł do szkoły.

Dzień był słoneczny i ciepły. Cerna tętniła porannym życiem, wszędzie panowała wesoła atmosfera. Znali się tu wszyscy i głośno ze sobą rozmawiali, choć ich usta były zamknięte.

Nie znał drogi do szkoły. Postanowił więc kierować się w tym samym kierunku, co ci w podobnych do niego uniformach. Szli zieloną aleją parkową wysadzoną pięknymi wonnymi kwiatami. Liście drzew były soczyście zielone. Majestatycznie prezentowały się tu liczne bananowce z dużymi kiściami bananów. Ten bajeczny świat go fascynował, poczuł, iż szkoła jest mu już niepotrzebna i mógłby tu tylko tak stać i podziwiać dary natury.

— Szybko, szybko, bo się spóźnimy — usłyszał głos i cichy półbieg dwóch wyrostków.

Potruchtał za nimi i nic go już nie interesowało tylko pośpiech.

Wrażliwość chłopaka znów sprawiła, iż stanął ja wryty. Na końcu alei stała ogromna szklana piramida, do której wchodzili uczniowie. To monstrum zadziałało na jego wyobraźnię, a jego nogi jakby wtopiły się w podłoże.

— Jesteś nowy? — usłyszał przemiły głos tuż za swymi plecami.

— Tak. — Obejrzał się za siebie. Ktoś za nim stał.

Obcy swym wyglądem przypominał astronautę.

— Przepraszam, rodzice mnie tu przed chwilą przywieźli aerolotem.

Obcy zdjął z głowy złoty kask, a pod nim ukazała się jasna, uśmiechnięta dziewczęca buzia z bardzo białymi zębami i długimi blond włosami.

Kena znów zamurowało. Jego wytrenowany uśmiech znikł, a jego otwarta buzia zastygła w zachwycie dla jej niebiańskiego wyglądu.

— Mam czarne zęby? — pomyślał. — A może brązowe? — Postanowił się więc nie uśmiechać. — Yhmmmy — wymamrotał i kiwnął potakująco głową.

Wciąż słyszał głos bogini, która uśmiechała się do niego, ukazując swą anielską buzię, a wykonywane przy tym wężowe gesty i ruchy podkreślały jej doskonałą figurę.

Udając posąg i niemowę, jako niedorobiony troglodyta mógł dokładnie się jej przyglądać.

— To anioł? — pomyślał i pozwolił się jej prowadzić jak piesek na smyczy do szkolnego nieba.

Przy wejściu naklejano im nalepki na kombinezony, a głos z automatu witał każdego z imienia.

— Witaj, Astrid — usłyszał imię dziewczyny.

— Witaj, Ken — usłyszał swe imię. Był zaskoczony, gdyż nikogo tu nie znał.

— Kto mnie jeszcze zna? — pomyślał.

Weszli do ogromnej sali lekcyjnej. Wszystko było tu w kolorach srebrnym i złotym. Na końcu, tuż za srebrnym biurkiem nauczyciela, była monstrualne wielka dekoracja.

— Co to?

Po raz pierwszy pokazał dziewczynie swe niedoskonałe uzębienie.

— To jest… Drzewo Życia.

— Bez liści?

— To tylko symbol i cel naszego istnienia. Widzisz, tu nic nie ma początku i końca.

— A nasze narodziny i śmierć? — błysnął inteligencją.

— O boże, jaki ty jesteś niedouczony — zażenowała się Astrid.

Rozejrzał się po sali, by nie wypaść na nieuka. Nie zadawał więcej pytań, gdyż ta bogini nie znała najprostszych odpowiedzi.

— Jest piękna jak anioł, a głupia jak banan — pomyślał i uśmiechnął się na tę myśl.

— YHM… — usłyszał i zaczerwienił się, gdyż zapomniał, iż tu nie rusza się ustami.

Rozejrzał się jeszcze po sali, następnie spojrzał na swój kombinezon. Na okrągłej nalepce szkolnej widniał ten sam symbol co na dekoracji. Dziewczyna zauważyła jego zainteresowanie.

— Pień oznacza nasze obecne życie i to, co nas otacza, czyli dzisiejsza rzeczywistość. Siedem konarów to to, czego się tu nauczymy. Siedem korzeni to to, co już wiemy, a wszystko zamknięte w kole oznacza, że nic nie ginie i wciąż do nas wraca. Pobieramy energię, by ją kiedyś oddać i zaistnieć na nowo. Wciąż otrzymujemy to, co oddajemy.

— Ciekawe. — Niewiele z tego zrozumiał, lecz minę miał jakby od dawna o tym wiedział.

— To oczywiste. nie uczymy się na próżno… my wciąż dążymy do doskonałości… Żyjemy wciąż i wciąż, i wciąż…

Ken uśmiechnął się z zamkniętymi ustami, maskując swe złote, niedokładnie domyte wady. Rozmyślał, jak wybielić zęby.

— W domu coś znajdziesz. Poszukaj pod lustrem — usłyszał.

Rozejrzał się po sali, lecz wszystkie buzie były zamknięte, a wzrok wszystkich skierowany był na scenę.

***

Pierwszy dzień w szkole przyniósł mu pełną gamę odczuć. Dowiedział się wiele i nic z tego nie zapamiętał. Był niedoskonałym chłopakiem, takim jak jego dotychczasowe życie.

— Pewnie dlatego zapisali mnie do szkoły — pomyślał.

Po dotarciu do swej hacjendy miał tylko ochotę na wypoczynek. Jego umysł pracował jednak dalej. Teraz tkwił w próżni, zawieszony pomiędzy dwoma światami.

Podszedł do lustra na korytarzu i ujrzał siebie odmienionego. Nie powłoka cielesna była ważna, lecz wnętrze, gdzie zamiast serca ujrzał Drzewo Życia, które w nim falowało niczym nalepka szkolna.

— Jestem teraz w pniu Drzewa Życia. Wyszedłem z korzeni i mam jeszcze długą drogę do pierwszych konarów. Który z nich wybiorę? Jeden ze skrajnych czy ten siódmy, środkowy, prosty, najbliższy, z najkrótszą drogą prowadzącą do szczytu, i pożyję krótko, gdyż do mety mam niedaleko? Po co mam się śpieszyć i iść na skróty? Zacznę od najbardziej skrajnych konarów — pomyślał.

Pojmował już sens nauki i zastanawiał się, dlaczego dopiero teraz to zrozumiał. Życie jest proste, wystarczy na nie spojrzeć z odpowiedniej perspektywy.

Szedł dalej jakby z głową w chmurach i nawet nie zauważył, że dotarł już do swego pokoju. Ucieszył się i postanowił doprowadzić się do porządku teraz, by nie wstawać wcześnie rano. Szybko pozbył się ubrania. Stanął nagi przed lustrem i zaczął prężyć swe mięśnie.

— Mięśnie karku w porządku, mięśnie szyi też. Biceps jak u gladiatora, mięśnie ud też jak u supersamca.

Wszystkie pożądane przyrządy miał pod ręką. To było dziwne, gdyż gdy tylko coś sobie pomyślał, to zaraz jakaś szafka czy szuflada się otwierała, ukazując pożądane skarby.

— Prysznic — pomyślał.

Zaskoczony zauważył w odbiciu lustra, iż otworzyły się drzwi wejściowe. Pewnie wyszedł na korytarz. Cała hacjenda wydawała się być niezamieszkała. Szedł prosty jak sosna, napinając swe walory. Na końcu korytarza ujrzał znak Wodnika kojarzony z symbolem wody. Zauważył też, że drzwi się otwierają. Ucieszył się, gdyż lubił te nowinki techniki. Przyśpieszył kroku, lecz zahaczył o coś pantoflem, a ten zsunął mu się z nogi, więc chłopak z impetem uderzył głową w coś miękkiego i solidnie odzianego.

— Ty chamie niemyty, ty zbójuuuu… — usłyszał wysoki, damski alt.

Nagle wyzwiska ucichły.

— Wybacz, królewiczu — usłyszał nieco niższy, jakby czymś zafascynowany damski głosik.

Wciąż leżąc na plecach, zorientował się, że tym razem król jest nagi i leżał z berłem na wierzchu.

— To moja wina… Wybacz — odpowiedział, czując iż jego uszy się palą.

Czuł się nieswojo, a panna, którą zaatakował, była prześlicznej urody. Działała na jego zmysły jak wonny narkotyk. Zaistniała sytuacja wykluczała podtrzymywanie rozmowy, a na sterylnym holu nie było nawet małego skrawka papieru czy materiału do osłonięcia swej nagości.

— Wybacz — wyjąkał.

Poderwał się z podłogi jak oparzony i szybko pobiegł w kierunku swego pokoju. Dziewczyna ujrzała tylko jasne pośladki niedoszłego amanta. Trwało to sekundę, lecz obraz golasa pozostał zeskanowany na dłużej.

Ken szybko wskoczył do wnętrza pokoju i zaraz ujrzał uchylone drzwi tuż obok tych wejściowych. Uchylił je i zobaczył prysznic i wannę wypełnioną wonną pianą. Miał dość prysznica, więc wsunął się do piany, która przypominała w dotyku ubiór dziewczyny.

— Jak miał na imię ten boski anioł? — próbował sobie bezskutecznie przypomnieć.

Cała łazienka była lustrzana. Był tu sam, a jakby w doborowym towarzystwie. Wyciągnął się w wannie, obserwując swój wizerunek na suficie.

Na ten widok twarz mu się rozjaśniała, a wytrenowana mimika odpuściła, ustępując miejsca delikatnemu uśmiechowi i, o dziwo, dość białym, równym zębom.

Nauka

Następnego dnia szedł do szkoły już spokojnie. Poprzedniego dnia nie wiedział, czego ma się spodziewać, a teraz był już weteranem, można go nawet było nazwać starym wyżeraczem. Był teraz wyluzowanym dorodnym nastolatkiem, który swym delikatnym uśmiechem obdarowywał wszystkich napotkanych.

— Co cię tak bawi? — usłyszał znajomy głos.

— Życie… gdyż życie jest jedną wielką zabawą… — odpowiedział, ukazując w szerokim uśmiechu swe nowo wybielone zęby.

— Życie? Życie cię bawi, a nie obowiązek wobec ludzkości? — zdziwiła się Astrid.

— Gdyby nie życie, nie byłoby i tych obowiązków — odparł zadowolony z siebie Ken.

— Mądrala, poczekaj na pierwszy dzisiejszy wykład, to poznasz, ile warte jest twoje myślenie.

Weszli do ciemnej auli. Po chwili sala pojaśniała i zaczęli zajmować swe miejsca. Wydawało się że aula żyje, gdyż szybkie promienie nazywane ray wciąż uderzały w ornamenty złoto-platynowej sali, nadając całości połysk i jaskrawy blask.

Tuż poniżej dekoracji drzewa życia pojawiła się biała postać z zielonym kryształem w dłoni. To była cicha lekcja. Uczniowie mieli podobne kryształy, które emanowały podobnym, zielonym światłem.

Ken spojrzał w swój kryształ i poczuł, że jego umysł rozszerza się do nieograniczonej pojemności. Ujrzał ogromny Wszechświat, miliony planet i miliardy gwiazd, a jego umysł był jego nierozerwalną częścią.

Ujrzał w tle szare oczy maga, to on wysyłał tę projekcję do swych uczniów. Dojrzał również wiele innych kryształowych kamieni w różnych kolorach i odcieniach. Dziwne postacie trzymały je w rękach, wszystkie one emitowały życiodajne światło.

Kim byli ci ludzie, których widział? Nie byli to uczniowie tej szkoły. Byli o wiele wyżsi i mieli większe głowy. Usłyszał ich głosy, mówili do niego. Był teraz jednym z nich, to byli jego przodkowie. Podróżował z nimi po przeróżnych miejscach Wszechświata. Byli w gwiazdozbiorze Bellatrix, na przecudnej planecie Lurra w konstelacji Oriona.

Wydawało mu się, iż jest Wędrowcem lub międzygalaktycznym pilotem mknącym przez Wszechświat bez statku i bez skafandra kosmicznego.

— Tablice Przeznaczenia — usłyszał głos w swej głowie.

Zrozumiał, że wszystko jest zapisane w gwiazdach. Wiedzę otrzymujemy bezpośrednio z kosmosu. Dysponujemy tylko niewielkimi kamykami, które służą do stymulacji naszych mózgów. Słyszał głosy, które tłumaczyły mu wszystko, co widział i dotykał. Poznał Wszechświat i swe przeznaczenie. Zrozumiał, iż żyjemy tu nieprzypadkowo. Zrozumiał, iż nawet najmniejszy z nas ma przypisaną misję. Nieważne są nasze błędy. Każda zła czy dobra decyzja rzutuje na wszystkich, których napotkamy na swej drodze.

Zrozumiał właściwości kamieni, które przypisuje się obiektom w kosmosie:

— Słońcu… przypadają kamienie koloru złotego, czyli bursztyn, topaz hiacynt, chryzolit,

— Księżycowi… kamienie białe, jak diament, perła, beryl, opal, kryształ,

— Marsowi… kamienie czerwone, jak rubin, krwawnik, hematyt, jaspis,

— Merkuremu… kamienie o barwie neutralnej, to jest chalcedon, agat, karneol, sardonyks,

— Jowiszowi… kamienie niebieskie, czyli turkus, szafir, jaspis, diament błękitny,

— Wenus… kamienie zielone, jak szmaragd i odmiany szafirów,

— Saturnowi… kamienie czarne, to znaczy onyks, aksywan, czarny diament i czarna perła.

— Który kamień mi przypadnie? Jakie moce nabędę? — Tysiące pytań kłębiło się w jego głowie.

Przeznaczenie nakazało mu porzucić brata, ojca i matkę, których kochał. Bezwiednie wsiadł na statek obcych. Czy mógł uciec od przeznaczenia?

— Jakie jest moje przeznaczenie? — Zadając sobie to pytanie, powrócił do rzeczywistości.

— Witaj wśród żywych — usłyszał głos Astrid.

— Witaj — wyszeptał, otwierając oczy.

Leżał teraz na podłodze pośrodku sali, a nad nim stał spory tłumek współuczniów. Poczuł się nieswojo. Mógł udawać chorego i czekać na pomoc medyczną, mógł też tak leżeć w nieskończoność, udając obłożnie chorego. Nie było mu dziś dane leniuchować, następna lekcja nieuchronnie zbliżała się do niego.

— Proszę się rozejść, młody ma zbyt delikatny mózg — usłyszał głos maga, profesora Iana.