Epitafium - Zdzisław Bazan - ebook

Epitafium ebook

Zdzisław Bazan

1,0

Opis

Edycja limitowana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zdzisław ‌Andrzej Bazan

Epitafium

Początek i koniec

© Zdzisław ‌Andrzej ‌Bazan, 2016

Edycja limitowana.

ISBN 978-83-8104-054-9

Książka powstała w inteligentnym ‌systemie ‌wydawniczym Ridero

Starry ‌Ray ‌Vagabundo

Czy trudności ‌dnia codziennego uczynią ze ‌mnie istotę ‌słabą?

Czy może uodpornią na ‌zadawane bolesne ciosy ‌i dostosują mnie ‌do realiów życia ziemskiego? ‌Czy ‌trudności ‌oznaczają, iż mam ‌pecha?

Czy to one ‌uodpornią ‌mnie ‌na zadawany ból i zacznę ‌myśleć intensywniej? Moje zmysły ‌ujrzą realny świat ‌bez blichtru i lukru.

Czy doznane ‌bolesne doświadczenia pozostaną mym ‌bólem, czy ‌tylko doświadczeniem?

Czy ‌może ‌cennym drogowskazem, ‌wskazującym ‌mi ‌tę ‌jedyną, właściwą, świetlistą drogę, ‌którą powinienem podążyć?

Czy ‌przygotowano mi drogę ‌tęczową ‌i tylko ‌ode mnie zależeć będzie, ‌którą barwę ‌wybiorę?!

Czy na końcu tej ‌bajecznej ‌alei ujrzę Raj, Eden ‌czy mroczną Walpurgię?

Jaki kierunek ‌mi wyznaczono?

Nie idź tam, ‌gdzie cię nie chcą ‌(zakaz ‌wjazdu).

Nie rób nic ‌na siłę ‌(mur).

Ciesz ‌się życiem i tym, ‌iż jesteś ‌dobrym ‌człowiekiem (Aleja Parkowa).

Czy ‌żeby mieć ‌ciepły ‌wełniany sweter, muszę ‌zabić owcę?

Czy żeby zjeść ‌jabłko, muszę wyciąć ‌jabłoń?

Czego muszę się obawiać, ‌dryfując na niesterownej ‌tratwie ‌wśród zburzonego oceanu życia?

Czy wszystko przyjąć i zaakceptować? Czy skoczyć w toń, by uciec od niewygód podróży? Decyduję się na dryfowanie i wypatruję upragnionego zarysu lądu. Najpierw spostrzegam zatokę, następnie port. Metę ujrzę, gdy moja stopa dotknie twardego lądu. Czy to już koniec mojej podroży?

Nie! Teraz muszę przystosować się do niebezpieczeństw życia na lądzie.

Pewnego dnia dotknę szczytu i moja podróż dotrze do mety. Stracę sens życia. Pozostanie mi już tylko droga powrotna. Przymknę oczy w zadumie. Przed oczami przemkną mi świetliste obrazy z mojego minionego życia. Dumnie stanę na śnieżnobiałej iglicy istnienia. Rozstawię ręce niczym skrzydła do ostatniego lotu.

Spojrzę w dół na przebyty szlak i bez żalu skoczę w świetlisty tunel kończący me ziemskie życie. Czy jestem już królem przestworzy? Czy nadal nieopierzonym sokolim pisklęciem?

Dolecę do wiekuistej przystani i ujrzę miliard miliardów błękitnych dziewiczych tuneli.

Który wybiorę na swoje dalsze istnienie? Nieważne, bo to będzie moje nowe kolorowe życie!

Czy zostanę kiedyś sternikiem?

Czy wciąż będę dryfował w nieznane?

Kiedy ujrzę moją ostatnią przystań?

Czy wtedy, gdy osiągnę sukces i zapragnę spocząć na laurach? Na tych niebiańskich puszystych obłokach?

— Chyba żartujesz — usłyszę. — Wciąż musisz istnieć i rozpocząć życie od nowa. Musisz szukać doskonałości życia za życia. Wciąż i wciąż, szukać i szukać. Na wieki pozostaniesz międzygalaktycznym świetlistym wędrowcem.

Z. A. Von Bazan De Santa Cruz

Berde Bailara — Zielona dolina

Ziemia jest płaskim dyskiem wspartym na dwóch krokodylach — mówili wielcy starożytni Egipcjanie. Te słowa wryły się w ich mózgi. Pozostały po nich jako ich epitafium.

Czy to głupie?

Na pewno nie. Kiedy krokodyle zamienimy na dinozaury, a Ziemię nazwiemy wiszącymi ogrodami Semiramidy, to uzyskujemy inną perspektywę. Pod koniec prekambru Ziemia była kulą z jednym tylko kontynentem zwanym Pangeą. Gdybyśmy dzisiaj na globus nałożyli beret, to proszę mi odpowiedzieć na jedno proste pytanie: czy beret jest płaski, czy może kulisty?

Pangea przypominała dryfującą tratwę, czyli ogromną wyspę, z której nie można było się wydostać. Było to więzienie czy swoisty labirynt!?

Ziemia jest płaska. Bóg najpierw stworzył rośliny i zwierzęta, a następnie człowieka na swój obraz i podobieństwo. Cały świat oddał mu we władanie.

Czy to głupie?

Na pewno nie, skoro kilka miliardów ludzi nadal w to wierzy. Ziemię porównywali do dużej misy przepełnionej wodą, na której dryfował twardy grunt. Padające deszcze powodowały przelanie się nadmiaru wody. Na krańcach świata wyobrażano sobie olbrzymie wodospady.

Czy Bóg jest podobny do mnie?

Na pewno nie; kiedy spoglądam w lustro i wiem, że jestem do niego podobny, to wiem, że on nie wygląda dobrze.

Czy ja jestem panem i władcą Ziemi?

Na szczęście nie. Mam tysiące zalet (?), lecz kilka drobnych wad eliminuje mnie z odpowiedzialnej roli władcy.

Człowiek jest istotą stadną. To jego naturalna siła. Człowiek samotny jest już Bogiem? Czy może wciąż zwierzęciem?

Jaka jest różnica między Bogiem a człowiekiem?

Tylko taka, iż wszystko, co wydaje się człowiekowi prawdą, dla Boga jest zwykłą głupotą.

Około 13 tysięcy lat temu Ziemia zatrzęsła się. Potężna magnetyczna asteroida Nefres zaczepiła o Ziemię na obszarze między dzisiejszą Ameryką Południową i Antarktydą. Wierzchnia warstwa skorupy ziemskiej przesunęła się o około pięć tysięcy kilometrów na południe w stosunku do jądra Ziemi. Ziemskie bieguny magnetyczne zmieniły się o 12 stopni. Lądy porozrywały się. Woda wdarła się na nie i olbrzymie tsunami niszczyło wszystko, co napotkało na swej drodze.

Czy ktoś w to wierzy?

Raczej nie; istnieją jednak ludzie, którzy znają te prastare opowieści, te sprzed potopu. Nie tego biblijnego, lecz tego pierwszego. Dla nich okresy ziemskie liczone były według kalendarza astronomicznego opartego na asteroidzie Nefres. Jeden okres Ziemi liczy więc 5720 lat. Rok 2013 jest więc rokiem zerowym. Według innych wyliczeń pełny obrót Ziemi liczy 12765 lat i jest zgodny z opowiadaniami prastarego atlantydzkiego rodu.

Najpierw był wielki wybuch, potem chaos. Jęki cichły i nastała niema ciemność.

Wydarzyło się to w 10752 p.n.e. Czy ktoś w to wierzy? Nie sądzę, lecz czy powinienem te opowieści trzymać tylko dla siebie? Skryć je przed uchem czytelnika w ciemny zakamarek swej duszy? Te stare opowieści możemy śmiało zaliczyć do mitologii atlantydzkiej.

Od niepamiętnych czasów po Ziemi chodzili wędrowcy. Ich platynowe zbroje i znaki przymierza Atlantydy z Europą (biało-czerwone), przez tysiące lat były symbolem męstwa i boskości (Santa Cruz, Assyran, Babilon, Persja, Rzym, Bizancjum, Templar).

Cywilizacja ludzka, którą znamy, istnieje już od 26 tysięcy lat. W tym okresie najpotężniejsze narody ulegały degradacji i wymierały. Lecz gdzieś w odległym krańcu Ziemi ludzkość odradzała się od nowa. Koczownicze ludy zajmowały tereny wymarłych cywilizacji, ich kulturę, miasta, wsie i wszystko, co po nich pozostało na Ziemi. Modlili się do nich i składali ofiary swym darczyńcom.

Nowi uważali się za wybrańców fortuny i nazywali siebie potomkami wielkich. Bawili się i korzystali z dobrodziejstw losu. Koło fortuny jednak wciąż się przesuwa i pozbawieni podstaw nie rozwijali się, lecz rozleniwiali. Mijały lata i nowinki techniczne przestawały działać. Potomkowie wielkich znów uczyli się od podstaw, jak korzystać ze swego mózgu. Stawiali na rozum i rozwój techniczny, by przetrwać. Nauka to żmudne eksperymenty prób i błędów. Wiele cudów techniki zniknęło na zawsze. Maczugi i kije zawsze były w cenie dla nieudaczników. Przejście z homo w homo sapiens wytworzyło osobnika agresywnego i nieobliczalnego w rozumowaniu i działaniu. Wykorzystanie genetycznie zakodowanej inteligencji wśród osobników dziko żyjących na surowym, nieprzyjaznym lądzie, promuje osobników sprytnych lub okrutnych. Natura wciąż dąży do równowagi biologicznej. Zwyciężając większych od siebie, ludzie stanęli bardzo dawno temu na szczycie łańcucha pokarmowego. Zostali tytanami godnymi podziwu. Błękitna planeta Ziemia zmieniła się. Mijały tysiące lat, a ona ulegała stopniowemu wyjałowieniu, wiele gatunków zwierząt wytępiono, a wody zatruto; płonęły lasy, a góry eksplodowały. Tworzył się tu swoisty galaktyczny śmietnik. Choroby morowe zbierały dodatkowe żniwo. Pozostali przy życiu walczyli między sobą o resztki ochłapów, gdyż nie mieli już innych naturalnych wrogów. Nowi ludzie naśladowali swych idoli w sposobie życia, rozumowaniu i walce. Osoba prymitywna była często wzorcem dla młodych. Cywilizacja ludzka wielokrotnie ulegała całkowitemu zniszczeniu, by odrodzić się od nowa. Na Ziemi pojawiali się dziwni wędrowcy, których czczono i szanowano jak bogów. Poszukiwali adrenaliny i nazywali to ambicją. Mania wielkości stała się pędem do podboju świata, Kosmosu, a kiedyś Wszechświata. Chęć posiadania za wszelką cenę i nieliczenie się z konsekwencjami, doprowadziła do degeneracji gatunku i w końcu do skrajnego odczłowieczenia. Koło fortuny znów wykonało pełny obrót o 360 stopni.

Gatunek ludzki co kilka tysięcy lat wymiera i do głosu dochodzą „nowe prawa dżungli”.

Co było wcześniej, tuż przed wybuchem?

Odpowiedź jest prosta.

Tuż przed wybuchem zakończyła się historia potężnej Atlantydy!!

Obcy? — alien

Od niepamiętnych czasów ludzie z przerażeniem wpatrywali się w gwiazdy. Tylko z tego miejsca groziło im niebezpieczeństwo. Pierwszymi bogami było Słońce, Księżyc, ogień, piorun, woda. Bogowie pojawiali się znikąd, by porywać swoje ofiary niczym dzisiejsza Chupacabra.

Przerażenie sprawiało, iż ludzie często spoglądali w niebo i zastanawiali się, jak tam jest.

Porwani przez bóstwa nigdy nie powracali na Ziemię.

Co tam robili, jak żyli, jak wygląda życie w niebie? — wciąż zadawano sobie te same pytania.

W różnych częściach Ziemi pojawiali się bogowie. Opowieści o ich wielkości były więc zbieżne. Zaobserwowano, iż najczęściej przybywają z jednego kierunku z pasa Oriona. Rozpoczęto więc budowę świątyń, wzorując się na wyglądzie konstelacji Oriona. Strzeliste dachy i kopuły przypominały dom obcych.

W tych świątyniach wystawiano okrągły dysk do składania żywych ofiar — najczęściej porwanych wcześniej niewolników. Składano ich w darze bóstwom, by te pozostawiły w spokoju pozostałych. Powołano urząd szamano-kapłana, by rozmawiał z przybyszami w ich imieniu. Strach przed nieuniknioną karą sprawiał, iż poszczególne plemiona starały się naśladować swych bogów i zastępować ich miejsce na Ziemi. Bystry i inteligentny szamano-kapłan był bóstwem dla mas. Prowadził wojny i osądzał poddanych, okrutnie karał winnych, okazując swą nieograniczoną władzę, którą otrzymał z gwiazd.

Mijały lata i obcych zapomniano. Liczba ofiar ich surogatów na Ziemi przybrała rozmiar ludobójstwa.

Kto jest dziś wrogiem człowieka?

Opowiem Wam o obcych.

Czy byli potworami? Sami to osądzicie.

Ile ras ludzkich pierwotnie żyło na Ziemi?

Opowiem Wam o piątej rasie półboskiej opisywanej już w mitologiach antycznych.

Gwiezdna mowa — Esquire

Czy pamiętam jeszcze jakieś słowo w gwiezdnej mowie esquire? To najstarszy język świata. Tak porozumiewali się mityczni Atlantydzi, Saharianie i współcześni Baskowie. Prehistoryczni tworzyli ten świat, porozumiewając się i nauczając ludzi w tym języku.

Kiedyś słyszałem opowieść o gwiezdnej mowie. Opowieść ta wydaje się zbyt fantastyczną, niemal beznadziejną bajką.

Czy mogę Wam to opowiedzieć już dziś? Czy lepiej zaczekać jeszcze kilkanaście lat, gdy nie będzie to już tematem tabu?

Oglądam filmy SF. Straszą nas potworami z krwiożerczego ufo, demonami, kataklizmem, piekłem.

Życie nie powinno być oparte na strachu, lecz na nadziei i dialogu. Kiedyś powiedziano: kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci w nią kamień.

W tłumie nie było cudownych promiennych istot, lecz tylko grupa ludzkich gapiów, krwiożerczych łowców żądnych makabrycznego widowiska.

W ówczesnym świecie, gdy kogoś krzyżowano według najsprawiedliwszego ludzkiego prawa rzymskiego, to tłum spokojnie przyglądał się, jak garstka Rzymian przybija gwoźdźmi człowieka do drzewa.

Zbity i poraniony człowiek umierał w cierpieniach, a tłum skandował na cześć oprawców.

Kiedyś powiedziano, że demokracja to tłum, błoto i ciemna masa. Często się zastanawiałem, czy system demokratyczny jest dla ludzi, czy jest tylko przykrywką dla makabrycznych zbrodni?! Kogo powinnyśmy się obawiać — inteligentnego ufo, czy wciąż dzikich ludzi?

Chupacabra to określenie ludzkie czy boskie?

Często wspominam moją cichą niezamieszkałą dolinę.

Czy bycie człowiekiem uczciwym, to tylko sumienne wykonywanie swoich obowiązków?

Jak kaci z Norymbergi, którzy otrzymali władzę i ustanowili takie makabryczne ustawy?

Mogli mordować w majestacie prawa!

Czy bycie filantropem i hojne rozdawanie z tego, co mi zbywa, jest ludzkie i aprobowane przez Stwórcę? Co jest lepsze dla rozwoju człowieka i formowania w nim poczucia własnej godności?

Rozdawanie ryb czy wędek?

Możemy nie angażować się w żadne akcje humanitarne czy charytatywne i pozostać samolubem zamkniętym na otoczenie, osobą krytyczną wobec ludzi i otaczającego nas świata w stworzonej przez siebie wiklinowej klatce.

Goian — początek

Goian to statek międzygalaktyczny mniejszy od Atlanu. Przemierzał Kosmos, badając stare gwiazdy. Układ Słoneczny przyciągnął ich uwagę. Na trzech planetach odkryto śladowe formy życia. Na dwóch planetach, na Marsie i na Wenus, życie było zagrożone. Na Ziemi było jednak inaczej. Błękitna planeta była brzydka, popękana, wielokrotnie niszczona przez wciąż przelatujące asteroidy i komety. Początkowo uznano, iż dni Ziemi są już policzone, że jeszcze jedna kolizja i się rozpadnie, a jej części polecą w Kosmos. Załoga Atlanu jednak nie opuściła Układu Słonecznego. Wciąż pracowali nad tym wrakiem planety. Zaobserwowali, iż tu w wodzie tętniło bogate życie i wysoce rozwinięty stymulator życia, czyli przemoc. Gatunki wchłaniały się nawzajem, walcząc o swoje miejsce do życia. Silniejszy wygrywał, a słabszy pozostawał tylko pożywieniem dla silniejszego. Dorodne i silne osobniki mogły być reproduktorami, a silne gatunki miały prawo do pożywienia. Rywalizacja o życie w świecie fauny i flory sprawiała, iż Ziemia była wyjątkowa i niepowtarzalna. Jedyna taka w całym Wszechświecie. Ekipy naukowe z wielu galaktyk próbowały zbadać Układ Słoneczny. W okolicy pracowała tylko ekipa z Atlanu, która nie informowała innych o swych pracach i strzegła swej tajemnicy.

Statek Goian wylądował na Jowiszu II zwanym Europą. Obserwowano załogę Atlanu. Interesowało ich, dlaczego tak doświadczona załoga nie pracuje, tylko wciąż tkwi w tej części Wszechświata, wciąż zajmuje się tą pozlepianą, brzydką planetą. Przypadkowo zaobserwowano wzburzone fale i monstrualne potwory, które pojawiały się na powierzchni oceanu, gdy lądowniki z Atlanu zbliżały się do Ziemi. Potwory nie czekały na pożywienie, lecz walczyły między sobą o przetrwanie. Była to walka o życie. Zwycięzca brał wszystko plus zasłużoną nagrodę wypuszczaną z lądownika.

Załoga Goian składała się z trzech osób. Bat, Bi i Hiru zakładali kolonie, tak zwane Raje we Wszechświecie.

— Czy Stwórca już o tym wie? — spytał Hiru, wpatrując się w ekran.

— To niesamowite, aż trzy planety żyją. To fenomen — cieszył się Bat.

— Jest nas trzech — zauważył Bi. — Podzielmy się pracą.

— Ja biorę Wenus — wtrącił się nieśmiało Hiru.

— A ja Marsa — wykazał się refleksem Bi.

— Zostawiacie mi Ziemię? Co tu można jeszcze poprawić? — zmieszał się Bat. — Tak doskonałej formy życia jeszcze nie spotkaliśmy w żadnej galaktyce.

— Masz rację — zauważył Bi. — Przenieśmy życie z dwóch pozostałych planet i załóżmy tu bazę. Razem więcej zdziałamy niż pojedynczo.

— A ty, Hiru, zgadzasz się z Bi? — spytał Bat.

— Tak, lecz wciąż jest tu Atlan i zapewne nie zamierza dopuścić konkurencji. Odczyty skanerów wskazują, iż wciąż tu coś robią. To ich dzieło — zauważył Hiru. — Wygląda jak planeta widmo, a jednak przyciąga i fascynuje.

— Więc naszą bazę nazwiemy Atlantyda — zaśmiał się Bi. — Może nie poczują się urażeni. Zrobili swoje, więc poprosimy ich o opuszczenie tej okolicy.

— Niech będzie Atlantyda. Nie zamierzam tłumaczyć się przed Tan, Ian, Han i San, że przywłaszczamy sobie ich zasługi. Sprawdźmy, co pozostawili po sobie Atlantydzi. Wyruszymy niebawem — zadecydował Bat.

Przygotowano lądownik. Goianie szli powoli do pomieszczenia transportowego. Urządzenia techniczne statku kontrolowały na bieżąco i modyfikowały systemy bezpieczeństwa stosownie do zmiennych warunków zewnętrznych. Biała piramida była sprawdzona i gotowa do lądowania na błękitnej planecie, o czym poinformował głos z dyżurki. Bat wszedł pierwszy do lądownika. Pośrodku piramidy wyrysowano trójkąt równoramienny, a na jego kątach namalowano białe okręgi z fotelami. Bat usiadł wygodnie i poczekał, aż system bezpieczeństwa zabezpieczy go przed podróżą. To samo uczynili Bi i Hiru. Po chwili usłyszeli:

— Systemy bezpieczeństwa sprawne. Miłego lotu. Procedura startu i bezpiecznego lądowania rozpoczęta. Lądujecie pod wodą, zachować ostrożność. Na Ziemi jest niebezpiecznie. Formy życia są bardzo aktywne i agresywne.

Po chwili piramida z Goian wylądowała w krystalicznie czystej wodzie. Prawie natychmiast została zaatakowana przez olbrzymie bestie wodne.

Najpierw jedno lekkie uderzenie i nieśmiałe muśnięcie, później silniejsze klapnięcie, a następie setki uderzeń — tysiące rozdziawionych paszczy usiłowało wedrzeć się do środka. To Ziemianie walczyli o prawo do życia i swe miejsce w łańcuchu pokarmowym.

— Komitet powitalny — zażartował Hiru. — Jacy wylewni i uśmiechnięci.

— Tak, uśmiechnięci. Widać, że nas nie doceniają. Czy wyglądamy jak pokarm dla mas? — żartował Bi. — Spójrzcie na monitory pokładowe. Nadają z zewnątrz. Przyjrzyjcie się tym bestiom, ten pokazuje swe zęby. Dorodny egzemplarz.

— Niech się zmęczą, a pokażemy im, kto tu rządzi! — prawie wykrzyknął Bat.

— Czy chcesz zniszczyć tę planetę? — zaniepokoił się Hiru.

— Nie, lecz kiedyś przeżyłem coś podobnego. Potwory zjadły moją ukochaną Aran — odparł. — Wyglądały przyjaźnie, a mimo to zaatakowały. Te wyglądają groźnie! Czy możemy im zaufać?!

— Poszliście z Aran na własną rękę. Zlekceważyliście ostrzeżenia i odczyty naszych urządzeń pokładowych. Teraz mamy smutne doświadczenia i zaostrzone procedury bezpieczeństwa, których musimy przestrzegać. Zniszczyć coś takiego? To marnotrawstwo, tyle siły i energii na raz — powiedział Bi.

Hałas na zewnątrz zanikał i ustąpił miejsca szumowi fal morskich odbijających się od ścian statku. Odczekano jeszcze chwilę i zdjęto osłony maskujące. Ściany piramidy stały się przezroczyste. Do wnętrza wdzierało się załamane przez wodę światło słoneczne. Pomieszczenie Goian znajdowało się głęboko pod wodą, lecz czubek piramidy wciąż sterczał kilkadziesiąt metrów ponad powierzchnią wody.

— Jak tu dziwnie, jak niesamowicie pięknie! — zachwycał się Hiru.

— Zdecyduj się, źle czy dobrze? — żartował Bi.

— Dziwnie i nienaturalnie. Bardzo dużo światła i ten olbrzymi tłok… Przecież ci Ziemianie ocierają się o siebie. Gdyby się nie zjadali, to by się podusili — zauważył Bat.

Nagle coś przysłoniło górną część piramidy.

— Podgląd na wierzchołek lądownika — Bat wydał komendę.

Ujrzeli dwa latające ogromne stwory, walczące między sobą o miejsce na czubku piramidy. W oddali było ich więcej. Wyciągały z wody ogromne ryby i odlatywały w dal.

— Te dwa chcą przetransportować nas do swego gniazda tak jak te ryby! — prawie krzyknął Bat.

— Może im pomożemy? — zaśmiał się Hiru.

— Dobry pomysł — zaśmiał się Bi.

— Ruszamy! — Bat wydał komendę.

Lądownik powoli się wynurzał, a dwa ptaki wciąż wierzyły, że to ich zasługa. Po chwili było już całe stado agresorów do pomocy i do podziału tak zacnego łupu.

— Interesujące; są zorganizowani, współpracują? Dokąd nas ci Ziemianie ciągną… — głośno myślał Bat.

— Może do swojego króla? — jak zwykle żartował Hiru.

— A może na obiad… — zażartował i nie dokończył zdania Bi, widząc przerażenie w oczach Bata.

— Zobaczymy. — Nastała cisza. — Uzbroić i przygotować lasery bojowe — wydał komendę Bat.

Dotarli na twardy ląd. Tu nie było takiego ścisku jak w wodzie. Nieliczna flora i fauna, dużo miejsca do życia i o wiele więcej spokoju.

— Na co chcesz polować? — żartował Hiru.

— Ostrożności nigdy za wiele — spokojnie odpowiedział Bat.

Podróż nie trwała długo. Najpierw ujrzeli sterty kości z niedojedzonych ryb i jakieś małe zwierzęta padlinożerne, które jeszcze żerowały na niedojedzonych resztkach z mięśni ofiar. Po chwili ujrzeli miasto Ziemian. Setki gniazd na skałach z żarłocznymi pisklętami.

— Tak trafiliśmy na porę obiadową. Komu rybkę? — żartował jak zwykle Hiru.

— Ja poproszę — humor dopisywał również Bi.

— To interesujące. Panują tu jakieś prawa i podział obowiązków. Jedni pracują, drudzy jedzą. Gatunek współpracuje, czyli jest inteligentny — głośno myślał Bat. — Tu możemy coś stworzyć. Musimy jednak wyselekcjonować jeden dominujący supergatunek.

— O, ten olbrzymi z czerwonym dziobem! — Hiru wskazał na paskudne ptaszysko.

— Myślę raczej o czymś z duszą — dalej głośno myślał Bat.

— Czy dobrze się czujesz? Stwórca się na to zgodzi? Tu, na krańcu Kosmosu, inteligentne życie? — zdenerwował się Bi.

— A jak to nazwiesz?! — kontynuował Bat. — To inna forma życia. Czy jest gorsza, czy lepsza? Nie wiem; lecz jak nie spróbujemy, to nie będziemy tego wiedzieć.

— Próbuj. Dość się już napatrzyłem na to życie. Wracajmy już na statek, gdyż mamy zdjęte osłony, a dzioby tych Ziemian są twarde — zauważył Bi.

— Wracamy! — wydał komendę Bat.

Piramida wystrzeliła w górę, strącając z gładkich zewnętrznych ścian swych agresorów.

Zatrzymali się na pewnej wysokości. Widok stąd był imponujący. Niedaleko od gniazd rozciągała się zielona dżungla. Tam życie było spokojniejsze. Potwory zjadały liście i gałęzie z drzew.

— Spójrzcie, ogrodnicy — zauważył Hiru.

— O tak, to jakiś inteligentniejszy gatunek — wtrącił się Bat.

— Przyjrzyjmy się im z bliska — zadecydował Bi i wydał komendę: — do Raju!

Lądownik powoli zbliżył się do rajskiej doliny. Było tu sielsko i przyjaźnie. Zauważono jednak grupę drapieżników wchodzących do Raju.

— Tyranozaurusy! — krzyknął Bat.

— Będzie wojna — zauważył Bi.

— Spójrzcie na monitor, o tam, za skałami — wskazał palcem Hiru.

— Sapiens? Czy to jest możliwe? Czy Stwórca o tym wie? — zastanawiał się Bat.

— Atlanie wykonali dobrą robotę, sprowadzili już dusze. Homo sapiens na Ziemi!? Niesamowite — kontynuował Bi.

— Popatrzmy, co oni potrafią — zastanawiał się podekscytowany Hiru. — Nie mają przecież broni, są prawie nadzy!

Tyranozaurusy powoli wchodziły do Raju. Po chwili rozlegały się pojedyncze ryki konających agresorów. Ryki ucichły. Nieliczne tyranozaury uciekały w popłochu.

— Jaką bronią dysponują sapiens?! Czy są dla nas niebezpieczni? — głośno zastanawiał się Hiru.

— Czy wiecie coś o Atlanie? Nad czym teraz pracują? — spytał Bat.

— Nie obawiaj się, ci sapiens na pewno nie zjedli załogi Atlanu– sceptycznie żartował Hiru.

— Sprawdźmy to! — rozkazał Bat. — Proszę o dane o aktualnej pozycji Atlanu.

Po chwili wszyscy odetchnęli z ulgą.

— Konstelacja Oriona — usłyszeli po chwili głos z komputera.

— Orion, a dokładnie Algebaran, tam dokuje Tytan z kompletną załogą Atlanu — zasyczał zdenerwowany Bat. — Za każdym razem ten sam wynik. Wciąż obserwują nas i Ziemię, a ich tunele do teleportacji są wciąż aktywne i często używane. Najlepsza załoga wędrowców nie wędruje, lecz czai się, maskuje i udaje, iż Ziemia ich nie interesuje. Urządzili sobie teraz przerwę techniczną. Załoga wypoczywa, nie pracuje i tylko zwiedza tę okolicę?

— Nie mów tak — przerwał mu Bi. — To wyjaśnia tajemnicze pojawienie się dusz na Ziemi. To część jakiegoś dużego projektu. Stwórca nie wybacza głupoty, dlatego oni nie odlatują, lecz wciąż kontrolują ten projekt, by nie doszło do nieszczęścia na tej potwornej dzikiej planecie.

— Przyjrzyjmy się tym krwiożerczym sapiens — zaproponował Hiru. — Czy są w stanie zagrozić naszej cywilizacji i czy Atlanie nie posunęli się za daleko w swych badaniach?

— Kierunek: Paradisu Berde — rozkazał Bat i po chwili stali tuż ponad wierzchołkami drzew zielonego Raju.

— Dobra nazwa — pochwalił Bi. — Lecz popatrz, czy tak wygląda rajskie życie, czy raczej mroczna zagłada świetlistych dusz?

Sapiens to ohydne owłosione małpoludy. Dzielili się zdobyczą. Silniejszy zjadał więcej.

Słaby jadł tyle, ile zdążył ugryźć. Nawet najsilniejszy samiec nie dojadał i nie dotykał najlepszych kąsków. Odchodził po chwili od jadła i pokornie na coś czekał.

Po chwili wszyscy stali już daleko od posiłku. Usłyszano potężny ryk.

Zapadła cisza, małpoludy stały nieruchomo ze spuszczonymi głowami. Po chwili pojawił się on: silny, bystry, inteligentny, muskularny. Do jadła zbliżał się powoli najpotężniejszy mieszkaniec Ziemi — Brutal. Przybył tu w porze obiadowej. Usiadł wygodnie, jadł, bekał, wypluwał i znów jadł. Czasem dla rozrywki rzucił jakąś kością w biesiadników.

Małpoludy biły się o ten ochłap między sobą. Silniejszy liczył na dodatkową nagrodę.

— Sądzę, iż to nie te małpoludy, lecz Atlanie upolowali im tego tyranozaura.

— Mylisz się, Bacie. Tu wprowadzono inne reguły gry, czyli okrutne prawdziwe życie. Możemy sztucznie karmić w naszych rajskich laboratoriach słabe fizycznie superistoty lub zastosować metodę okrutną, taką, jaką tu na Ziemi wprowadzili Atlanie, czyli pozwolić samodzielnie żyć. Prawo do życia pozostawić tylko najzdrowszym i najinteligentniejszym z gatunków — zauważył Hiru.

— Owszem zdrowym, lecz czy inteligentnym? Którzy to? — spytał Bat.

— Ci co przeżyją. Spójrzcie na tego wielkoluda; jest okrutny, lecz wie, czego chce. Jest władcą, to on nimi kieruje. Gdyby był łagodny, nie miałby posłuchu u współplemieńców. Jego podwładni w pojedynkę by zginęli lub zmarli z głodu.

— Przecież i tak głodują!? — zauważył Bat.

— Ile weszło drapieżników, a ile uciekło? Pozostałe mięso na pewno zostanie wykorzystane przez inteligentniejszych — uśmiechnął się Hiru.

— To kradzież — zauważył Bat.

— Kogo okradają?! Wszyscy polowali? Więc wszyscy mają prawo do posiłku — zakończył Hiru.

— Stwórca im to wypomni — zripostował niezadowolony Bat.

Tymczasem Brutal usnął. Chrapał głośno i mlaskał przez sen. Czasem otwierał oczy i obserwował. Kontrolował swoje plemię. Pozwalał im zjadać tylko tyle, by znów mieli ochotę na nowe polowanie.

— Widzicie, ten Brutal myśli — powiedział Hiru.

— Lecz czy nie jest to brutalne życie? — zauważył Bi.

— Brutalne życie nazwało tego grubasa Brutal.

— Masz rację, Bi. Imię Brutal to jak wizytówka dla tego małpoluda — uśmiechnął się Hiru.

— Do bazy — rozkazał Bat.

Pojazd uniósł się w górę i odleciał w kierunku Europy — księżyca Jowisza.

Ogród

Naukowcy długo pracowali nad nową rasą homo sapiens. Nie znaleziono lepszego gatunku od ludzkiego.

— Coś potwornego!!! Czy tak wygląda homo sapiens?! — złościł się Bat.

— Stworzymy tu dwie cywilizacje — mówił Hiru. — Stworzymy dwa światy. Dwie skrajne cywilizacje: ziemską i atlantydzką z gwiazdozbioru Oriona.

— A co na to Atlanie? Zapominasz o Tytanie, czy się zgodzi? — zastanawiał się głośno Bi.

— Ustalmy plan działania. My zajmiemy się Brutalem, a Atlan niech popracuje nad Atlantydami — rozmyślał Bat. — Podobno Tytan prowadza się z jakąś atlantydzką Pięknotką.

— Tytan jest niedostępny. Porozmawiajmy wpierw z jego damą — rozważał Bi.

— Dobry pomysł, zaczynamy?! Łączyć z Atlanem — wydał komendę Bat.

Zapanowała krótka cisza; po chwili na ekranie ukazała się sylwetka Tytana.

— Witam was Goianie — usłyszeli jego głos.

Tuż obok blondyna Tytana pojawiła się druga ciemnowłosa postać o dziwnej zwierzęco ludzkiej urodzie. Prześliczna Atlanka w butach na wysokich obcasach i w obcisłej skórze geparda, z kwiatami we włosach, świetnie pasowała do planu Goian. Piękna i dzika półbogini.

— Witamy prześliczną księżniczkę — wypowiedział się chytrze i dyplomatycznie Bat.

Pięknotka zachowała się jak królowa. Jej uśmiech odsłonił bialutkie ząbki. Kosmyk włosów uwodzicielsko opadł na różowiutkie policzki. Ona niby od niechcenia odgarnęła go na bok, ukazując uszy wspaniale ozdobione w błyszczące diamenty, takie same jak na palcach rąk i nóg. Od czasu do czasu poprawiała diamentowe obręcze, a może bransolety na swych nadgarstkach i przedramieniu.

— Kim jesteście, panowie? — spytała półszeptem.

Ledwo usłyszeli jej głos. Zmusiła ich w ten wyrachowany sposób do szczególnej uwagi i zainteresowania się jej osobą. Tytan był tylko przysłowiowym kwiatkiem do jej kożucha.

— Jesteśmy badaczami ze statku Goian — prawie wykrzyknęli jednocześnie.

— Po kolei, panowie — nie zmieniała tonacji głosu.

— Jeee… — zaczęli znów jednocześnie.

— Pomogę wam — powiedziała troszkę głośniej. — Kim ty jesteś, królu? — wskazała na Bata.

— Jestem Bat z Goian, a to Bi i Hiru… — próbował dialogu Bat.

— Czy oni też mówią? — szepnęła.

— Jestem Hiru — skłonił się.

— Jestem Bi — wtrącił się następny.

— Miło mi. Nazywają mnie, nie wiem dlaczego, Pięknotką. To takie zabawne i banalne — szepnęła niemal z żalem. — Wybaczcie panowie, na mnie już czas — zniknęła z projekcji.

Kto to był? Pozostało wiele niedopowiedzianych słów i pytań.

— Czy macie do mnie jakąś sprawę, panowie? — usłyszeli głos Tytana.

Kiedy stał obok Pięknotki, był niezauważalny, jakby niewidzialny. Teraz błyszczał powagą i majestatem. Wielki lord i ulubieniec Stwórcy, był księciem Wszechświata.

— Wiele słyszeliśmy o waszej misji. Wykonaliście dobrą robotę. Mamy pewien pomysł odnośnie Ziemi. Decyzja należy jednak do ciebie — dyplomatycznie podchodził do sprawy Bat.

— Jaki plan? — zainteresował się Tytan.

— Na Ziemi pojawili się homo sapiens. Chcielibyśmy, przy twojej pomocy, popracować nad tym gatunkiem — kontynuował dialog Bat.

— Muszę wam odmówić, panowie. Mamy problemy z Atlantydami. Oni wymierają. Nie mogę teraz zostawić swojej pracy — tłumaczył się Tytan.

— My właśnie w tej sprawie — wtrącił się Hiru. — Połączmy siły. Na Ziemi jest dobra energia i warunki do życia. Stwórzmy dwa niezależne ogrody i pracujmy wspólnie…

Nie dokończył. Obok Tytana pojawiła się nowa bogini. Tym razem blondwłosa w gronostajowym futrze, bogato przystrojona złotymi ozdobami na rękach i nogach. Z jej włosów wystawały kolorowe ptasie pióra.

— Przepraszam, panowie. Musiałam się odświeżyć — szepnęła, a jej oczy rozbłysły niczym gwiazdy bursztynowym światłem.

Wszyscy zamilkli na jej widok.

— Czy ktoś tu coś jeszcze mówi? Czy ja może już ogłuchłam od tych ptasich wrzasków? — prawie krzyknęła, gdyż przez ostatnią godzinę biegała za odpowiednimi ptasimi piórami.

Efekt był wspaniały, a adoratorzy to dostrzegali, lecz nie pochwalili.

— Wybacz, piękna królowo. Kiedy się pojawiasz, to przyćmiewasz wszystko. Nawet najpiękniejsza muzyka milknie, a gwiazdy bledną — dyplomata Bat był bardzo wiarygodny.

— Uważaj, Bat — usłyszeli stanowczy głos znów niewidzialnego Tytana.

— Niech mówi. Ma piękną barwę głosu i dobry gust — znów półszeptała Pięknotka.

— Wspominałem Tytanowi o nowym ogrodzie na Ziemi. Chcemy postawić tam piękny pałac dla najpiękniejszej we Wszechświecie.

— Dla kogo ten pałac? — prawie obraziła się podekscytowana Pięknotka.

— Dla ciebie, piękna — skłonił się Bat.

— Zgadzam się. Kiedy tam zamieszkamy, Tytanku? — uwodzicielsko urabiała niewidzialnego księcia.

— Już niedługo — odparł zaskoczony Tytan.

— Muszę panów opuścić. Obowiązki, ciągle te obowiązki. Wciąż brakuje mi czasu na odpoczynek — mówiła prawie z żalem i z pośpiechem. — Kiedy ja wreszcie zadbam o siebie? — dodała.

Zniknęła, pozostawiając osłupiałych mężczyzn. Niewidoczny i przyćmiony przez kilka chwil Tytan znów niespodziewanie pojawił się w sali jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

— Tak, panowie. Podjęliście już decyzję. Miło mi, że spytaliście mnie o zdanie — zauważył złośliwie.

— My tylko… — próbował się wytłumaczyć Bat.

— W porządku, panowie. Czasem i ja chciałbym mieć więcej czasu dla siebie. Ten sposób z pałacem, to kilka tygodni urlopu dla całego Atlanu — kontynuował Tytan. — Bezpieczeństwo Pięknotki jest jednak ważne. Pałac musi być odizolowany od świata zewnętrznego. Musi być też bajecznie kolorowy, z łagodnymi zwierzętami. Wyślemy na Ziemię wspaniałą Atlantydę. To cacko i oczko w głowie Iana. Myślę, iż chętnie się zgodzi na dłuższy urlop od Pięknotki. Ostatnio spogląda na nią z niechęcią. Zmęczony, choć promieniujący radością Ian, dumny z dobrze wykonanej przez siebie pracy, jest miły dla wszystkich, gdyż osiągnął już szczyty doskonałości, realizując się w pracy. To doprowadzi go do kataklizmu, gdyż ona działa na niego jak afrodyzjak, jak lep na muchy.

Nagle w pokoju pojawiło się znów przepiękne zjawisko, czyli Pięknotka ubrana w skórę z ulubionego futerkowego zwierzątka Iana.

— Czy wyglądam lepiej od tego zdechłego śmierdziela? — szepnęła przecudnym głosikiem, delikatnym niczym wszechwładna burza lub niewielki niszczący Tajfun.

— Jest agresywna? — spytał Hiru.

— Niekontrolowana jak apokalipsa. Jednak już od dawna podrzucam Pięknotce atrapy futer i ptasich piór wszystkich mieszkańców ogrodu.

— To po co ją trzymacie? — wtrącił się milczący jak do tej pory Bi.

Tytan nie był zadowolony z tego zapytania. Lekko się zaczerwienił i twarz mu spochmurniała.

— Jest urocza i zabawna, to idealny członek załogi i wspaniały stymulator — przerwał tę niezręczną sytuację Bat.

— Trafnie to ująłeś. Nasze sukcesy zawdzięczamy właśnie tej małej apokalipsie. To najlepszy stymulator i zabawny, wierny przyjaciel — uśmiechnął się Tytan. — Strzeżmy więc naszego skarbu. Dbajmy o jej wygody i nasze bezpieczeństwo, panowie.

Ian

Tego dnia Ian miał wyjątkowo dobry nastrój. Jego iloraz inteligencji przekraczał dopuszczalne normy. Właśnie stworzył ideał. Przecudna Atlantyda wyglądała doskonale. Wszystkie szczegóły zostały dopasowane z idealną dokładnością. Testy nie wykazywały żadnych błędów. Niezniszczalny doskonały świat. Skanery kontrolowały wszystkie elementy na bieżąco. Błędy skierowane do serwisu naprawczego eliminowano i natychmiast naprawiano.

— Panowie, zaprosiłem was tu, by przedstawić wam idealny świat. To moje najlepsze dzieło. Przedstawiam wam… Atlantydę!!!

— Wygląda jak Pięknotka w skórze z jaguara z… pawimi piórami!!! — zauważył San.

— Masz rację. Przeszedłeś samego siebie. Stworzyłeś idealną Pięknotkę — żartował Tytan.

Twarz Iana zmieniała barwy i rysy. Jego osobowość zmieniła się o 180 stopni.

— Tytan, ja ciebie rozszarpię. Nie potrafisz zapanować nad tą swoją maskotką!!! — syczał przez zaciśnięte zęby Ian.

— Ja zgadzam się z kolegami. Pod twoją ręką Pięknotka zyskuje na piękności — żartował Tytan.

— Nie ja ją stworzyłem!! Lecz wszystko poza nią. Wszystko, co jej nie przypomina — nie zmieniał tonu Ian.

— Uspokój się — łagodnie mówił Tytan. — Przydałby się nam wszystkim odpoczynek od tej Piękności — wskazał ręką na jej wysokość o wysokich obcasach, na to zmysłowe zjawisko. — Dlatego proponuję wysłać ją na Ziemię pod opiekę nieświadomych tej misji Goian.

— To dobry pomysł, tylko czy oni się zgodzą? — powoli dochodził do siebie Ian.

— Na samą Pięknotkę to na pewno nie. Lecz na tę wspaniałą Atlantydę to tak — dyplomata Tytan wiedział, jak podejść Iana. — Pracują na Ziemi i prosili nas o nowe formy życia.

— No tak, Pięknotka do wieczora wyłapałaby wszystkich najładniejszych Ziemian — zaśmiał się Ian.

— Dlatego musimy chronić tamtą faunę, florę i tę twoją Atlantydę przed apokalipsą — wskazał rękoma na dumę Iana. — Zamknijmy ją we wspaniałym pałacu niczym w terrarium. Zadbajmy o jej wszystkie wygody, a wszyscy na tym zyskamy — chytrze przekonywał Tytan.

— Apokalipsa!? To imię do niej bardzo pasuje. Zamkniemy ją na Ziemi w tej szczelnej puszce.

— Jednak musimy uważać na nasze cudo, by nie wydostała się na zewnątrz. Zabezpieczmy Atlantydę pierścieniami bezpieczeństwa — głośno i chytrze dobierał słowa Tytan.

— Proponuję siedem plus. Pole siłowe dla jej mieszkańców — rozważał Ian.

— Wspaniały plan, Ianie — szczerze podziwiał go Tytan. — Prawda koledzy?

— O tak, Ian jest najlepszy — odpowiedzieli jak na zamówienie.

— Wspaniałe dzieło. Czy nie obawiasz się temperamentu Pięknotki? — przyjacielsko kontynuował rozmowę Tytan. — Coś wspaniałego, coś pięknego i na pewno trwałego!? — zakończył niepewnie Tytan.

— Nie kończ! Słowo „piękność” zawsze psuje mi samopoczucie — zareagował Ian.

Pięknotka uznała, iż załoga dość długo cieszyła się jej wspaniałym widokiem i pora na zmianę odzienia. Podeszła do Iana.

— Wspaniałości, wspaniałości. Zaraz wracam — rzekła uwodzicielsko i wyszła.

— To mamy chwilę spokoju… — nie dokończył Ian. Za ścianą jakieś zwierzę darło się wniebogłosy.

— O rety!!! — krzyknął Tytan i wybiegł do sąsiedniego korytarza.

Ujrzał tam ogromnego niedźwiedzia ujeżdżanego przez Pięknotkę. Znikli za chwilę w bocznym korytarzu. Ryki nie ustawały, lecz przybierały na sile. Tytan użył skanera czasu. Podszedł do nieruchomych postaci. Zdjął Pięknotkę z niedźwiedzia i przeniósł na atrapę podobnego zwierzęcia, którego futro zapinane było na rzepy.

Obolałą ofiarę przetransportowano do ogrodu, a Pięknotka z grymasem zabójcy na buzi i białymi wyszczerzonymi ząbkami, dusiła zwierzątko.

— Przepiękna, lecz wciąż bestia?! Tak, Apokalipsa to jej nowe ziemskie imię — cichutko wypowiadał te słowa Tytan. — Zasługuje na wszystko, co najlepsze. Czuję do niej słabość. Nie potrafię jej ukarać lub odmówić czegokolwiek. Znam wiele kobiet, lecz tylko ta jedna jest wyjątkowa. Wspaniała i niebezpieczna. Tysiące wad, lecz tylko ona zmusza mnie do ciągłej niepewności i czujności. Jestem lepszym i skuteczniejszym ochroniarzem. To mój stymulator. To mój prześliczny prywatny potworek! To cały mój świat. To całe moje życie…

— Uch, uff, uff. Wreszcie!! Rusz się, Tytanku! Szybciutko, bo się obudzi! Bierz futro, Gapciu!! — usłyszał melodyjny cieplutki głosik Apokalipsy.

— Po co ci to wyliniałe stare niedźwiedzie futro? Mam dla ciebie niespodziankę. Lecz jeśli chcesz wyglądać pospolicie jak ten stary chory niedźwiedź, to bierzmy się do roboty, zanim się obudzi. Trzymaj go za łeb. Weź też te jego żółte stare zęby!!! — mówił Tytan.

— Fe, fe, śmierdzi mu z pyska i linieje — realistycznie i z obrzydzeniem oglądała niedźwiedzia.

— Zabierz go daleko stąd. Paznokcie sobie zniszczyłam… — rozpłakała się Pięknotka.

— Wiesz, Ian by dobrze wyglądał w tym futrze, lecz dla ciebie mam jedwabie. — Tytanowi zabłysły oczy.

— O tak, jedwabie… Jedwabie — rozkoszowała się tym słowem Pięknotka. Nagle zmieniła się w Apokalipsę. — To te paskudne robale… Mam je nosić w uszach czy w nosie…?!

— Spójrz. Nie mówię ci o robalach ani o motylach, lecz o tym… — W ręku Tytana pojawił się piękny, złotozielony jedwabny szal.

— Prześliczny, wspaniały. O, taki mały? Co on zakryje!? Górę czy dół? A może upnę tylko włosy? Oj ty Tytanku, co ci chodzi po głowie? — szeptała.

— To jest tylko próbka. Mamy tego dużo w różnych kolorach. Możesz wszystko łączyć i dzielić według własnego uznania. Zostań królową i kreatorem mody — podpuszczał ją.

— Królową!! O tak. Na pewno będę najwspanialszą królową!!! Potrzebuję wszystkiego…

— Pomyśl, czego potrzebujesz, a otrzymasz to, królowo. — Swą misję wykonał na piątkę.

— Wszystkiego, wszystkiego! A nawet o wiele więcej! — Prawie piszczała ze szczęścia.

— Pomyśl, a ja zajmę się twoim nowym pałacem — ukłonił się i odszedł.

Pięknotka nawet nie zauważyła jego odejścia, ani jego dworskich manier. Ten wspaniały kaszmirowy szal był teraz całym jej baśniowym, wymarzonym światem. Zapomniała o złamanym paznokciu i tym wyliniałym niedźwiedziu. Ten motyli nowoczesny świat. Tak ulotny i delikatny powiew jedwabiu. Ten uwodzicielski szelest, kiedy się go dotyka, i świst, kiedy wie się, jak się w tym poruszać.

„Tak!!!” — rozmyślała. „To będzie lep na tych dzikich Goian. Uwiodę ich i porzucę jak przystało na najpiękniejszą królową. A co z moimi nogami? Skórka z aligatora byłaby wspaniała…” — uśmiechnęła się na samą myśl o polowaniu.

Tymczasem Tytan ustalał z Ianem i załogą szczegóły bezpieczeństwa nowego projektu.

— Atlantydę umieścimy na środku oceanu. Przygotujemy solidną podstawę pośrodku płyty tektonicznej — tłumaczył Ian.

— Sam pałac będzie ledwie zanurzony w wodzie — zauważył Tytan.

— Coś cennego tam ukrywasz? Po co takie wielkie monstrum? — zaśmiał się Han. — Dla mnie pewnie Tytan przygotowałby skrzyneczkę.

To rozbawiło Iana.

— Goianie są niedoświadczeni. Nasza Apokalipsa zniszczy im misję w godzinę. Niech się nacieszą sukcesami, póki nie wypuszczą Pięknotki z fortecy — odpowiedział poważnie purpurowy z docinków Tytan.

— W porządku, ty odpowiadasz za bezpieczeństwo. Pilnuj, by nikt nie otworzył tej puszki — odpowiedział Ian. — Tu na Atlanie jest bezpiecznie i tego sobie życzymy na Ziemi.

— Proponuję wprowadzić tunele transmisyjne w kilku punktach na Ziemi, które byłyby uruchamiane w razie potrzeby. Będzie to jakby wyrywkowa kontrola i modyfikacja gatunków. W razie potrzeby doślemy tam coś nowego, doskonalszego — kontynuował Tytan.

— Czy myślisz już o nowej Pięknotce? — Nie tracił dobrego humoru Han.

— Ze starą ledwie sobie radzę… — nie dokończył, gdyż wszyscy załoganci spoważnieli w jednej chwili.

— Starą, może wyliniałą, z żółtymi zębami i z ohydnym smrodem z ust, chciałeś powiedzieć — usłyszał wściekły, podniosły, bardzo wysoki, damski, syreni, a może żabi głosik.

— Wybacz, królowo, mówiłem o tej paskudnej Ewie, która nie równa się z tobą urodą. Zbiera twoje stare wyliniałe futra i wyblakłe kosztowności, które wyrzuciłaś. Wygląda koszmarnie… Ale co będziemy rozmawiać o brzydocie? Porozmawiajmy o pięknie. Jak się dziś miewasz, królowo?

— Okropnie, okropnie mój drogi. No cóż, mam tyle obowiązków, sama nie wiem, skąd ja biorę siłę na to wszystko — dodała cichutko słowiczym głosikiem. — A która to Ewa?!

— To młoda siksa i uwodzicielka. Nie zawracaj sobie główki błahostkami. — Niby od niechcenia odpowiedział Tytan.

— Okropnie się czuję. No to pa, Tytanku. No to pa, panowie — rzekła słodziutka królowa.

Znikła nagle jak kamfora.

— Czuję grozę, nadciąga tajfun. Znikam, panowie — zaniepokoił się Tytan.

Włączył skaner czasu na stop i wbiegł do ogrodu. Ujrzał tam dwie superpiękności z wyszczerzonymi zębami. Ewa wyglądała korzystniej i to zdenerwowało Pięknotkę. Tytan podszedł zaciekawiony.

„To ten sam gatunek, ten sam charakter. Jeśli zostaną we dwie to się oszpecą lub pozagryzają. Obie wystrojone według najnowszych kanonów mody. Obie piękne i niebezpieczne. Dwa demony w jednym Raju to zbyt dużo. Dla Ewy musimy stworzyć inny pałac i obserwować jej zachowanie. Na razie będzie to zwykły lądownik otoczony ziemskim ogrodem. Całość otoczymy polem siłowym” — rozważał Tytan.

Podszedł do nieruchomej Ewy. Wziął ją w ramiona. Piękna bestia była lekka i delikatna jak motylek. Ubrana w białe, delikatne, choć zbyt krótkie futerko. Takie same obuwie. Duże białe pióra były kontrastem dla jej włosów.

Taka śliczna i taka niebezpieczna?

Pogłaskał ją brodą po policzkach, jej twarz nabierała rumieńców, a usta poczerwieniały.

— O, bogini. Muszę cię ukryć, moja śnieżynko.

Wsadził ją do transportera. Posadził na siedzeniu. Poszedł do Pięknotki. Serce załomotało mu na jej widok. Wciąż piękna. Obok stało kilku mężczyzn.

„Kogo tu wykorzystać?” — rozmyślał.

Wypatrzył jednego starego siwego samca. Stanął przy nim. Przyjrzał mu się dokładnie.

„Tak, to wyjątkowo nieudany egzemplarz” — pomyślał. — „W sam raz do ratowania świata”.

Postawił go na miejscu Ewy. Jego żółte, wystające z ust zębiska wyglądały groźnie. Upewnił się jeszcze, czy nie ma on przy sobie niebezpiecznych narzędzi.

Wsiadł do transportera. Objął delikatnie uratowaną Neskę. Była taka delikatna i taka ciepła. Całkowicie niegroźna. Włączył skaner czasu na start… I zniknęli.

Nie słyszeli już rajskich wrzasków i śmiechów. Podobno zabawa była wyjątkowo udana, choć nie wszyscy się dobrze bawili. Dla Pięknotki to był nieudany i stracony dzień.

Tylko wredna papuga, od niepamiętnych czasów wróg numer jeden Pięknotki, włożyła na głowę biały pióropusz i jako Ewa obnosiła się po Raju.

— Jestem piękna! Jestem boska! Jestem najpiękniejsza!!! — wrzeszczała.

Jeszcze przed wieczorem papuga darła się wniebogłosy:

— RATUJCIE DOBRZY LUDZIE!!!

Afrodyta

Tytan wszedł do pomieszczenia, gdzie obradowali członkowie załogi. Niósł na rękach coś ślicznego. Sułtan stał jak zamurowany i przyglądał się z zaciekawieniem. Jego oczy zabłysły jak dwa brylanty, a policzki i uszy nabrały rumieńców.

— Potrzebuję waszej pomocy, panowie — powiedział Tytan. — To maleństwo długo nie pożyje w tym ogrodzie.

— Coś podobnego! — zażartował Han. — Taki dzielny, a nie potrafi zatroszczyć się o kobietę?

— Pięknotka upatrzyła ją na swoją ofiarę — odpowiedział poważnie.

Zapadła cisza. Po chwili Sułtan podszedł do Tytana i Ewy.

— Myślę, iż mogę wam pomóc — odpowiedział, wpatrując się w śliczną postać Ewusi. — Szykuję nowy lądownik Afro. Jest świetnie wyposażony i właściwie gotowy do startu. Umieszczam go w części północnej Afryki, na malowniczej zielonej Saharze na Muino Berdeen.

— Zadbasz o nią i ochronisz ten puszek? — spytał Tytan, gdyż delikatne białe futerko falowało, mimo iż nie było tu wiatru.

— Bez obaw, właśnie szukałem młodej królowej dla mojego lądownika Afro.

— No to masz Afrodytę — zaśmiał się Ian.

— Świetnie, panowie, wasze kobiety zmieniają teraz imiona — wtrącił się Han. — Apokalipsa i Afrodyta?

— Niestety to przez ich apokaliptyczny temperament. One zawsze czegoś pragną, czegoś żądają. Nie chcą tylko pracować jak my. One tylko niszczą i wymagają cudów. Nie wygląda, jak potwór czy bestia. Tak wygląda tylko anioł z duszą diabła!

— Piękna przemowa — zaklaskał Tytan. — Potrzebujesz może kobiety? — ciszej szepnął mu do ucha.

— Niczego nie rozumiesz? My tu już nie mamy nic do roboty. Wyhodowaliśmy następców. Potworny żywioł, który puszczony samopas zniszczy się wzajemnie, lecz pod kontrolą rozwinie się. Uczmy ludzi, jak mają postępować. Stwórzmy okrutne prawo i egzekwujmy jego wykonanie. Załóżmy im bardzo wysokie wymagania, nauczmy ich pracy w grupie.

— Stwórzmy dekalog — przerwał Han.

— Dobry pomysł — zauważył Ian. — Jest nas czterech. Stwórzmy Lurreko Paradisua. Podzielimy Ziemię na cztery królestwa, jeśli zgodzicie się ze mną, panowie:

Północne — Białe, dla Tytana;

Południowe — Czarne, dla Sułtana (Sana);

Wschodnie — Żółte, dla Hana;

Zachodnie — Czerwone dla mnie.