Naszyjnik królowej - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Naszyjnik królowej ebook

Aleksander Dumas ojciec

4,0

Opis

Naszyjnik królowej” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść ta jest drugą z czterech części cyklu “Pamiętniki lekarza”. Na cykl ten składają się “Józef Balsamo”, “Naszyjnik królowej”, “Anioł Pitou” oraz “Hrabina de Charny”.

Cykl opowiada o genezie, wybuchu i przebiegu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pokazuje również smutne losy królowej Francji, Marii Antoniny, znienawidzonej przez francuski lud i nieszczęśliwej w miłości. Ukazane są tu losy postaci zarówno historycznych, jak i fikcyjnych. Powieści są wielowątkowe, a losy różnych postaci przeplatają się ze sobą w taki sposób, że trudno powiedzieć, która z nich jest główną postacią całego cyklu.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 747

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-382-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

PROLOG

OKRUTNE OPOWIEŚCI

I

STARY PAN I STARY SŁUGA

Na początku kwietnia 1774 roku, o godzinie trzeciej po południu, stary marszałek Richelieu, dawny nasz znajomy, ukończył trudne dzieło czernienia brwi wonną farbą: odsunął ręką lustro, przytrzymywane przez lokaja, następcę wiernego Raffa, i, potrząsając głową, ruchem sobie tylko właściwym, rzekł:

 — No dosyć, dosyć, dobrze już.  Wstał z fotela, strzepnął młodzieńczym gestem biały puder, opadły z peruki na aksamitne niebieskie spodnie, następnie przeszedł się kilka razy po gabinecie, aby wyprostować drżące nogi, i zawołał:  — Niechno tu przyjdzie marszałek dworu!  W pięć minut zaledwie potem stawił się marszałek w ubraniu galowem.  Richelieu zapytał z poważną miną:  — Spodziewam się, mój panie, że obiad dzisiejszy będzie świetny co się zowie?  — Z pewnością, mości książę.  — Doręczono panu listę zaproszonych, wszak prawda?  — Tak jest, mości książę, dziewięć nakryć ma być na stole.  — O której godzinie obiad zostanie podany?  — Mieszczaństwo jada o drugiej, urzędnicy o trzeciej, szlachta o czwartej...  — A ja?  — Książę będzie jadł o piątej.  — Oho! aż o piątej?  — Tak, mości książę, król jada także o piątej.  — Co takiego?  — Na liście, którą miałem zaszczyt otrzymać, znajduje się imię królewskie.  — Mylisz się, mój panie, dzisiejsi zaproszeni to szlachta najzwyczajniejsza.  — Mości książę żartuje ze swego pokornego sługi — a hrabia de Haga znajduje się przecież na liście.  — Nie znam króla tego nazwiska, mój panie.  — Racz mi przebaczyć, mości książę — odrzekł marszałek z niskim ukłonem, — myślałem... przypuszczałem...  — Obowiązkiem twoim jest słuchać, nie zaś myśleć... nie zaś przypuszczać... Powinnością twoją jest wiedzieć to tylko, co ja chcę, abyś wiedział. Żądam, aby obiad podany był o zwykłej godzinie, to jest punkt o czwartej.  Usłyszawszy rozkaz, marszałek dworu zbladł i zachwiał się, jakgdyby wyrok śmierci usłyszał. Po chwili z odwagą rozpaczy powiedział:  — Niech się dzieje wola Boska, ale mości książę będzie jadł o piątej dopiero.  — Mości panie — rzekł Richelieu, podnosząc dumnie głowę — zdaje mi się, iż lat już dwadzieścia pełnisz u mnie obowiązki?  — Dwadzieścia jeden, mości książę — dwa miesiące i dwa tygodnie...  — Otóż ani jednego dnia nie dorzucisz do tej liczby, ani nawet jednej godziny... Rozumiesz? — dodał starzec, przygryzając usta i marszcząc malowane brwi; zaraz od dziś wieczór zacznij sobie szukać innego pana. Nie chcę słyszeć o żadnych w moim domu niepodobięństwach, za stary jestem na te nowe jakieś zwyczaje.  Marszałek dworu skłonił się.  — Mości książę — odrzekł zimno — byłem szafarzem księcia de Soubise a intendentem u księcia kardynała Ludwika de Rohan. U pierwszego z nich obiadował raz na rok nieboszczyk król Francji; u drugiego — cesarz austrjacki raz na miesiąc. Wiem zatem, mości książę, jak się przyjmuje panujących. Lubo Ludwik XV nazywał się u pana de Soubise baronem de Genesse, a cesarz Józef u księcia de Rohan hrabią Pachenstein, były to głowy koronowane. Dziś, mości książę, podejmować masz panującego, ukrytego pod imieniem hrabiego de Haga, otóż oświadczam, że albo w tej chwili ustąpię ze służby, albo też hrabia de Haga będzie przyjmowany jako król.  — Stanowczo ci tego zabraniam! sługo uparty; hrabia de Haga pragnie najściślejszego incognito i to musi być uszanowanem. Znam dobrze waszą głupią próżność, moi panowie z kredensu — nie o honor domu wam chodzi, ale o złoto w nagrodę!  — Czy mości książę na serjo mówi to do mnie? — zapytał marszałek dworu zgryźliwie.  — No, no, tylko nie obrażaj się tak zaraz, mój kochany, cóż u djabła robiłbyś z pieniędzmi? Powtarzam tylko i proszę, niechaj nie będzie wcale mowy o królu.  — Za kogóż to bierze mnie Wasza książęca mość? Ja znam chyba dobrze mój obowiązek? Nikt nie piśnie nawet niczego podobnego.  — Nie spieraj się zatem napróżno i podaj obiad o czwartej.  — Nie, mości książę, nie mogę, bo to, na co oczekuję, na czwartą jeszcze nie przybędzie.  — Cuda jakieś obiecujesz?  — Nie, mości książę, nie myślę wcale o cudach.  — Więc na co czekasz? mówże! ogromnie jestem zaciekawiony.  — Otóż, mości książę, oczekuję na butelkę wina, na jednę tylko butelkę...  — Na jedną butelkę? wytłumacz się jaśniej, mój panie.  — Dowiedziałem się, mości książę, że król szwedzki, chciałem powiedzieć, hrabia de Haga, pije tokaj jedynie...  — Jakto, czyż w piwnicy mojej niema już wcale tokaju? Wypędzę natychmiast szafarza.  — Przeciwnie, mości książę, jest go około sześćdziesięciu butelek.  — Sądzisz zatem, że hrabia de Haga wypije sześćdziesiąt i jedną butelkę przy obiedzie?  — Cierpliwości, mości książę; gdy hrabia de Haga zwiedzał po raz pierwszy Francję, jeszcze jako następca tronu, był na obiedzie u nieboszczyka króla, który otrzymał w darze od cesarza Austrji dwanaście butelek tokaju pierwszego zbioru, a wiadomo, iż tokaj taki idzie wszystek do piwnic cesarskich i że panujący piją to wino o tyle tylko, o ile cesarz łaskawie go udzielić raczy...  — Wiem o tem.  — Otóż, mości książę, z tych dwunastu butelek, o jakich wspominałem, zostało dwie zaledwie.  — Ho! ho!...  — Jedna w piwnicach króla Ludwika XV...  — A druga?  — Otóż to! mości książę — odpowiedział marszałek dworu z uśmiechem, czując, iż po długiej walce nadeszła chwila zwycięstwa — ta druga została wykradziona.  — Przez kogo?  — Przez jednego z moich przyjaciół, szafarza nieboszczyka króla.  — A on tobie ją ofiarował?...  — Nieinaczej, mości książę — odrzekł z dumą marszałek domu.  — I cóżeś z nią zrobił?  — Schowałem jak najstaranniej w piwnicach mego pana.  — A któż był w owym czasie twoim panem?...  — Książę Ludwik de Rohan, kardynał.  — Boże, to aż w Strasburgu?  — W Saverne, mości książę.  — I posłałeś aż tam po to wino? — zawołał książę.  — Tak, książę — odparł marszałek dworu z wyrzutem.  Richelieu uchwycił rękę starego sługi, i ściskając ją serdecznie, zawołał:  — Przebacz mi, przebacz, mój kochany, jesteś ideałem marszałków dworu!  — A chciał książę mnie wypędzić! — odpowiedział sługa, wzruszając głową i ramionami.  — Nigdy! mój kochany, nigdy. Kiedyż powróci ten upragniony kurjer?  — Raczy książę osądzić sam, czy traciłem czas napróżno: którego dnia książę zadysponował obiad?  — Zdaje mi się, że onegdaj.  — Kurjer potrzebuje dwudziestu czterech godzin, aby dojechać do Saverne, i tyleż, aby stamtąd powrócić.  — A więc zostawało ci jeszcze dwadzieścia cztery godziny, człowieku niezrównany, cóżeś uczynił z niemi?  — Niestety! mości książę, straciłem je napróżno, pomyślałem o winie dopiero nazajutrz po otrzymaniu listy zaproszonych. Obliczywszy dobrze, godzina zwłoki, której żądam, koniecznie mi jest potrzebna.  — Jakto! więc nie masz jeszcze wina?  — Nie mam, mości książę.  — Boże wielki! a jeżeli kolega twój tak jest oddany księciu de Rohan, jak ty mnie, mój kochany?  — To cóż z tego, mości książę?  — Odmówi ci, jakbyś i ty uczynił zapewne?  — Ja, mości książę?  — Tak; przypuszczam, że nie wydałbyś z piwnicy podobnej butelki?  — Przepraszam pokornie księcia pana, ale, gdyby kolega mój udał się do mnie w okoliczności podobnej, najlepsze wino z naszej piwnicy posłałbym mu natychmiast.  — Tak? — rzekł książę, skrzywiwszy się okrutnie.  — A tak, mości książę, ręka rękę myje, to wiadomo.  — Nie mówmy już więc o tem; powiedz mi raczej, o której godzinie kurjer powróci?  — Punkt o czwartej.  — Można zatem podać obiad o czwartej — odparł książę, uparty, jak muł kastylski.  — Potrzeba całej godziny, aby się wino ustało, a i to tylko dzięki tajemnicy, jaką posiadam, inaczej, trzy dni zaledwieby wystarczyło.  Pobity i na tym punkcie, książę Richelieu chciał pożegnać starego sługę.  — Muszę dodać — nadmienił tenże — że zaproszeni, wiedząc, iż będą mieli zaszczyt obiadować z hrabią de Haga, przybędą dopiero o wpół do piątej.  — A! to znowu coś nowego!  — Tak będzie z pewnością: wszak zaproszeni są: pan de Launay, pani hrabina Dubarry, pan de la Pérouse, pan de Favras, pan de Condorut, pan de Cagliostro i baron de Taverney?  — Cóż z tego?  — Zacznijmy tedy po kolei: pan de Launay przybywa z Bastylji; droga z Paryża, lodem pokryta, zabierze mu trzy godziny czasu.  — Tak, ale jak wyjedzie zaraz po obiedzie więźniów, to jest w południe...  — Wybacz mi, mości książę, lecz od tego czasu, gdyś był zamknięty w Bastylji, zmieniono godzinę obiadową — więźniowie jedzą teraz o pierwszej.  — Dziękuję za objaśnienie. Cóż dalej?  — Pani Dubarry z Luciennes, ma drogę śliską i stromą.  — O! to jej nie przeszkodzi stawić się akuratnie. Odkąd jest faworytą księcia tylko, rolę królowej gra jedynie z baronami. Żądałem, aby obiad był wcześniej, ze względu na pana de la Pérouse, który dziś wieczór wyjeżdża.  — Pan de la Pérouse jest obecnie u króla, rozprawia z nim o geografji, kosmografji i t. p. Król nie tak prędko uwolni pana de la Pérouse.  — To jest bardzo możliwe.  — To najpewniejsze, mości książę; to samo będzie z panem de Favras, który znajduje się u księcia Prowancji i traktuje prawdopodobnie o sztuce pana Carona Beaumarchais.  — O „Weselu Figara“?  — Tak, mości książę!  — Nie przypuszczałem, żeś taki wszechstronny człowiek!  — W chwilach wolnych chętnie czytam, mości książę.  — Mamy jeszcze pana de Condorcet, który, jako geometra, będzie chciał być punktualnym.  — Zagłębi się w rachunkach i napewno się spóźni. Co do hrabiego Cagliostro, to ten zagraniczny magnat, od niedawna osiadły w Paryżu i nie znający zwyczajów Wersalu, z pewnością każe czekać na siebie.  — No — rzekł książę — oprócz Taverneya, wymieniłeś już wszystkich, i to w porządku, godnym Homera lub mojego biednego Raffa.  Marszałek dworu skłonił się nisko.  — Gdzie podasz obiad, kochany panie?  — W wielkiej sali jadalnej.  — Ależ ona zimna piekielnie!  — Od trzech dni mam w niej stale po osiemnaście stopni ciepła.  — Wyśmienicie! ale oto godzina bije.  Książę spojrzał na zegar.  — Wpół do piątej już, mój kochany!  — I oto, mości książę, koń wpada w dziedziniec. Jest lokaj!  — O!... gdybym mógł jeszcze ze dwadzieścia lat być w ten sposób obsługiwanym — mówił stary książę, powracając do lustra, podczas gdy marszałek dworu pędził do swego zajęcia.  — Dwadzieścia lat! — podchwycił głos wesoły, który przeszkodził księciu spojrzeć w zwierciadło — dwadzieścia lat! drogi książę, życzę ci ich z całego serca, chociaż ja wtedy będę miała już sześćdziesiąt!  — To ty, hrabino! — zawołał Richelieu — ty najpierwsza? Boże wielki! jakżeś zawsze cudownie piękna i świeża!  — Bom okropnie zmarznięta.  — Przejdź, proszę, do buduaru.  — Pragniesz sam na sam, książę?  — Przybywam na trzeciego — odezwał się drżący głos.  — Taverney! — zawołał książę. — Niech go wszyscy djabli porwą, szkaradnie nam przeszkodził — szepnął do ucha hrabinie.  — Błazen! — mruknęła Dubarry, parskając śmiechem.  I wszyscy troje przeszli do buduaru.

II

LA PEROUSE

Głuchy turkot powozów zwiastował przybywanie gości, a po chwili, dzięki energji marszałka dworu, siedzieli wszyscy przy owalnym stole, w wielkiej sali jadalnej. Żaden hałas z zewnątrz nie dochodził przez podwójne okiennice, talerze odmieniano bez stuku, srebro kładziono na bufecie bez najmniejszego dźwięku; marszałek dworu, baczny na wszystko, wzrokiem tylko wydawał rozkazy.

 Książę Richelieu pierwszy przerwał milczenie, odzywając się do sąsiada z prawej strony:  — Pan hrabia nie pije?  Zapytany wyglądał na mężczyznę lat trzydziestu, wzrostu był małego, szerokich ramion, blondyn, oczy miał jasno-niebieskie z wyrazem to ożywionym, to znowu pełnym melancholji; na szerokiem czole widniała powaga i szlachetność.  — Prócz wody, nic innego nie piję, panie marszałku — odpowiedział.  — U króla Ludwika XV — rzekł książę — gdzie miałem zaszczyt znajdować się z panem na obiedzie, raczył hrabia pić wino, o ile sobie przypominam.  — Co to za miłe wspomnienie, panie marszałku; tak, było to w roku 1771, wino, które wówczas piłem, był to — tokaj cesarski.  — Taki sam zupełnie, jaki mój marszałek ma zaszczyt nalewać panu hrabiemu w tej chwili — odrzekł Richelieu z ukłonem.  Hrabia ujął szklankę, podniósł do światła i popatrzył na płyn, mieniący się kolorami rubinu.  — Prawda — rzekł — panie marszałku, dziękuję.  Wymówił słowo dziękuję z taką powagą i godnością, iż zebrani prawie mimowoli podnieśli się jednocześnie i zawołali:  — Niech żyie król!  — A tak, prawda — rzekł hrabia de Haga — niech żyje król Francji!... Wszak jesteś tego samego zdania, panie de la Pérouse?...  — Panie hrabio — odpowiedział kapitan z uszanowaniem i grzecznością, jak człowiek obyty z głowami koronowanemi, — przed godziną opuściłem Najjaśniejszego Pana, a był tak łaskaw dla mnie, iż nikt głośniej i szczerzej nie zawoła: Niech żyje król!... Ponieważ atoli za godzinę będę już w drodze do morza, gdzie czekają na mnie dwie oddane pod rozkazy moje korwety, prosiłbym, aby mi wolno było, nim stąd się oddalę, wykrzyknąć: n iech żyje inny król, któremu szczerze pragnąłbym służyć, gdybym nie posiadał już innego, najmiłościwszego monarchy;  I, podnosząc w górę szklankę, pan de la Pérouse ukłonił się głęboko hrabiemu de Haga.  — Toast, który pan wznieść pragniesz — odezwała się pani Dubarry, siedząca po lewej stronie marszałka Richelieu, — odpowiada najgorętszym naszym życzeniom, należy jednak, aby go wzniósł najstarszy wiekiem z obecnych.  — Czy to do ciebie wymierzone, Taverney, czy do mnie?... — rzekł książę, śmiejąc się i spoglądając na starego przyjaciela.  — Nie zdaje mi się... mości książę... — odparł gość, dotąd milczący, umieszczony naprzeciw księcia Richelieu‘go.  — Co się panu nie zdaje, panie Cagliostro?... — rzekł hrabia de Haga, patrząc przenikliwie na zapytanego.  — Nie zdaje mi się, panie hrabio, — powiedział Cagliostro — aby książę de Richelieu był z pomiędzy nas najstarszym.  — Doskonale — podchwycił książę — a zatem to ty, Taverney!...  — Ależ, ja jestem o osiem lat młodszy od ciebie. Urodziłem się w 1704 roku — zauważył stary baron.  — Niegodziwy — rzekł książę — zdradził, że mam lat osiemdziesiąt.  — Czy naprawdę, książę ma osiemdziesiąt lat? — zapytał Condorcet.  — Tak, tak niestety!... Rachunek bardzo łatwy i przeto niegodny takiego dzielnego rachmistrza. Urodziłem się w zeszłym wieku!... w wielkim wieku, jak go nazywają; w r. 1696.  — Oświadczam, że nestorem zgromadzenia naszego — rzekł de Favras — jest tokaj, nalewany obecnie do szklanki hrabiego de Haga.  — Tokaj ten ma lat sto dwadzieścia, prawdę więc wyrzekłeś, panie de Favras — odparł hrabia. — Takiem winem można wznieść zdrowie królewskie.  — Za pozwoleniem, panowie — przerwał Cagliostro, wznosząc głowę rozumną i silną — protestuję.  — Protestujesz przeciwko prawu starszeństwa tokaju? — zawołali zebrani chórem.  — A tak — rzekł Cagliostro — z powodu, że ja sam, własnoręcznie, pieczętowałem go w butelkach.  — Jakto!... pan?...  — Tak, ja, i to w dniu zwycięstwa, odniesionego przez Montecuculi nad turkami, w roku 1664.  Szalony wybuch śmiechu nastąpił po tych słowach, wyrzeczonych przez Cagliostrę z największą powagą.  — Wypada zatem — odezwała się pani Dubarry, — że masz pan coś około lat stu trzydziestu, boć musiałeś mieć chyba z dziesięć, gdyś się zlewaniem wina zajmował.  — Trochę starszy byłem wtedy, szanowna pani, skoro nazajutrz cesarz austrjacki polecił mi powinszować Montecuculli‘emu; bo zwycięstwo pod Saint-Gothard pomściło klęskę pod Espach, w Slavonji, klęskę, w której niewierni pobili na głowę cesarskich; przyjaciół moich i towarzyszy broni z roku 1556.  — Musiałeś pan — powiedział hrabia de Haga chłodno, naśladując w tem Cagliostra — mieć wtedy z dziesięć lat przynajmniej, jeżeli osobiście znajdowałeś się w tej wiekopomnej bitwie?  — Okrutna to była klęska, panie hrabio — powiedział Cagliostro z ukłonem.  — Nie tak jednak straszna, jak klęska pod Crecy — dodał Condorcet z uśmiechem.  — Rzeczywiście — rzekł Cagliostro, — przegrana pod Crecy była okrutną; tam nietylko armja, lecz Francja została. Przyznajmy jednak, że zwycięstwo Anglji nie było honorowe. Król Edward posiadał armaty, o czem Filip Walezjusz nie wiedział i czemu wcale nie chciał wierzyć, choć go ostrzegałem, choć mówiłem, iż na własne oczy widziałem działa zakupione od wenecjan.  — A!... a!... — zawołała Dubarry — znałeś pan Filipa Walezjusza?....  — Miałem ten zaszczyt, proszę pani, — odrzekł caeliostro. —  — Boże mój! — powiedział la Perouse, — nie uwierzy pan, jak żałuję, że zamiast pod Crecy, nie byłeś pod Actium.  — Dlaczego pan to mówi?...  — Dlatego, że usłyszałbym o flocie, pomimo bowiem że czytałem Plutarcha, nie mogę nic jakoś zrozumieć.  — Jakich szczegółów pan nie rozumie?... bardzo będę szczęśliwy, objaśniając je panu.  — Więc pan i tam byłeś?...  — Nie, panie; byłem wtedy w Egipcie.  — I widziałeś pan królowę Kleopatrę, panie Cagliostro? — zawołała pani Dubarry.  — Tak, jak panią widzę obecnie.  — Czy istotnie była tak piękna, jak mówią?  — Piękność to rzecz względna, pani hrabino. Kleopatra była... mała, szczupła, żywa, rozumna, oczy miała podłużne, nosek grecki, ząbki jak perełki, rączki, jak pani hrabina, stworzone do trzymania berła! Oto pierścień z brylantem od niej otrzymany, a pochodzący od jej brata Ptolomeusza; nosiła go zawsze na wielkim palcu.  — Jakto! na wielkim palcu? — zawołała pani Dubarry.  — Taki był zwyczaj w Egipcie; ja zaś zaledwie na mały palec wsunąć go mogę.  I podał pierścień pani Dubarry.  Był to przepyszny brylant, wartości conajmniej trzydziestu, do czterdziestu tysięcy franków. Obszedł z rąk do rąk, wszyscy się nim zachwycali i powrócił wreszcie do Cagliostra, który go najobojętniej włożył na palec.  — Rozumiem — powiedział, — że mi państwo nie wierzycie; z tą niewiarą nieszczęsną walczyłem całe moje życie! Filip Walezjusz nie słuchał, gdym radził, aby Edwarda nie oblegał; Kleopatra nie wierzyła, że Antoniusz będzie pokonany; Trojańczycy nie słuchali, gdym uprzedzał: „Kassandra jest wieszczką, słuchajcie Kassandry“.  — Jeżeli, parnie hrabio, zechcesz dalej prawić dziwy podobne — zawołał książę Richelieu — to mój biedny Taverney zwarjuje z radości, boi się śmierci okrutnie, a patrząc na ciebie, przypuszcza, że jesteś nieśmiertelny. Powiedz szczerze, hrabio, czyś nieśmiertelny naprawdę  — Czym nieśmiertelny?  — Tak, czy naprawdę jesteś nieśmiertelny?  — Nie wiem, i za jedno tylko zaręczyć mogę.  — Za co, za co? — zapytał Taverney, najciekawszy z całego zgromadzenia.  — Za to, że widziałem wszystkich i obcowałem ze wszystkimi, których przed chwilą wymieniłem.  — Znał pan Kleopatrę?  — Znałem, pani hrabino, Kleopatrę. Wszak mówiłem, że miała, jak pani, oczy czarne, pierś prawie tak piękną, jak twoja.  — Ależ, hrabio, nie widziałeś moich piersi.  — Podobne są do piersi Kassandry, a, tak samo jak tamta, masz pani czarne maleńkie znamię na wysokości szóstego żebra, po lewej stronie.  — Hrabio, jesteś chyba czarownikiem.  — Nie, margrabino — odezwał się Richelieu — to ja mu powiedziałem.  — Cicho, książę... — odparła Dubarry. — Naprawdę, że z marszałka okrutnie niebezpieczny człowiek — dodała, i następnie, zwracając się do Cagliostra, wtrąciła:  — Musi pan posiadać chyba tajemnicę wiecznej młodości, bo, chociaż masz lat trzy czy cztery tysiące, wyglądasz na czterdzieści.  — Tak, pani hrabino, posiadam sekret odmładzania.  — O panie! uczyń mnie młodą!  — Zbyteczne to dla pani. Pani hrabina zresztą używała mojego środka....  — Jakiego?  — Piła pani mój eliksir.  — Ja?.  — Tak. Czyżby pani zapomniała?  — Skąd pan wie o tem?  — Pamięta pani zapewne dom przy ulicy Saint-Claude? — pamięta pani, jak była pani raz w tym domu w interesie pana de Sartines, jak oddała wielką przysługę jednemu z przyjaciół moich, Józefowi Balsamo, i jak tenże, wywdzięczając się, ofiarował pani flaszeczkę eliksiru, z zaleceniem używania takowego po trzy krople co rano? Wiernie pani wypełniała to zlecenie, aż do roku ostatniego, w którym eliksiru zabrakło!... O! czyżby pani wyszło to z pamięci?... byłaby to czarna niewdzięczność... doprawdy...  — Panie Cagliostro, skąd wiesz...  — Cóżby znaczył czarownik, gdyby nie znał tajemnic bliźniego?  — A zatem Józef Balsamo, tak jak i pan, posiadał tajemnicę eliksiru cudownego?  — Nie, pani hrabino, był on tylko moim przyjacielem i dałem mu trzy czy cztery flakony takowego.  — Dosyć już, dosyć tych osobliwości, hrabio — zawołał Richelieu. Przez litość, tajemnicy twojej nam trzeba! tajemnicy koniecznie. Zdaniem pana, zatem, hrabina nie jest jeszcze dość starą, aby ją można odmładzać?  — Święta prawda.  — Przedstawię panu zatem kogoś innego. Oto przyjaciel Taverney. Cóż pan powiesz o nim?... Czyż nie wygląda na współczesnego Piłatowi Poncjuszowi? A może on znowu za stary?...  — Nie za stary — odpowiedział.  — Panie najdroższy! — zawołał Richelieu — jeżeli go odmłodzisz, obwołam cię jako ucznia Medei.  — Czy życzycie państwo sobie? — zapytał Cagliostro, zwracając się do całego zgromadzenia.  Wszyscy dali znak potakujący.  — W tej chwili zatem służę — rzekł Cagliostro.  Dobył z kieszeni flakon ośmiokątny, wziął szklankę kryształową i wpuścił do niej kilka kropel z zawartości flakonu. Następnie dolał do połowy mrożonego szampana, zmieszał i podał baronowi.  Baron wziął szklankę, podniósł do ust... — i zawahał się... Śmiech ogólny powitał to wahanie. Cagliostro zawołał zniecierpliwiony.  — Spiesz się, baronie, bo zmarnujesz napój, którego każda kropla warta jest sto luidorów.  — Do djabła!... — odezwał się Richelieu — nie tak to łatwo, jak napić się tokaju! Baron powąchał płyn i zachęcony widocznie jego balsamicznym zapachem, a różowym kolorem, wychylił cudowny napój. Natychmiast poczuł dreszcz w całem ciele a krew stara, drzemiąca, zaczęła żywo od nóg do serca przebiegać. Skóra pomarszczona wygładziła się, oczy, zakryte obwisłemi powiekami, zajaśniały blaskiem młodości, ręce trząść się przestały. Głos odzyskał młodą wibrację, a nogi moc i sprężystość, właściwe najpiękniejszym dniom wiosny życia. Cudowny eliksir spełnił dzieło swoje zdumiewająco. Jednogłośny okrzyk rozległ się po sali. Taverney, który dotąd dziąsłami leniwie żuł potrawy, porwał nóż i widelec, przysunął talerz, nabrał jakiejś potrawy i chrupał kostki, mówiąc, iż czuje odrastające zęby, silne jak w latach dwudziestu. Jadł, pił, śmiał się uradowany, wprawiając przez pół godziny w podziw otaczających; następnie, stopniowo zaczął się garbić, opadać, gasnąć, niby lampa, w której oliwy nie stało. Najpierw czoło pokryły zmarszczki, potem oczy zaszły mgłą, potem znikł apetyt i nogi trząść się poczęły.  — Boże mój — westchnął.  — Co się stało? — zapytali wszyscy.  — Co? — żegnaj młodości!  I jęknął boleśnie i łzy twarz mu zalały.  Całe zgromadzenie, na widok tak gwałtownej przemiany, pogrążyło się w głębokim smutku.  — To rzecz zupełnie naturalna, szanowni panowie — rzekł Cagliostro — wlałem baronowi trzydzieści pięć kropli eliksiru życia i na tyleż minut odmłodniał.  — O! jeszcze, jeszcze chwilkę chociaż, panie hrabio — szeptał starzec błagalnie.  — Nie, niepodobna, druga taka próba zabićby pana mogła — odrzekł Cagliostro.  Pani Dubarry, znająca z własnego doświadczenia zalety eliksiru, najciekawiej śledziła tę scenę. W miarę jak Taverney młodniał, oczy hrabiny jaśniały; śmiała się, klaskała w ręce, i zdawało się, iż rzuci się na Cagliostra, iż wydrze mu z rąk życiodajny napój.  Z chwilą zaś, gdy Taverney powracał do zwykłej starości — rzekła smutno:  — Niestety! próżne urojenie, cudowny skutek trwał trzydzieści pięć minut zaledwie!...  — Aby zyskać dwa lata młodości — odezwał się hrabia de Haga — wypadałoby wypić rzekę całą chyba!  Śmiech powstał ogólny.  — A jednak mała buteleczka, zaledwie cztery razy większa od tego flakoniku, buteleczka, którą dostałam od pańskiego przyjaciela, Józefa Balsamo, wystarczyła do zatrzymania młodości mojej przez lat dziesięć.  — Bo pani hrabina użyła w porze właściwej. Człowiek bardzo stary potrzebuje znacznej ilości, aby skutek był natychmiastowy. Kobieta trzydziestoletnia, jak pani, lub mężczyzna czterdziestoletni, jak ja byłem, gdym zaczął używać eliksiru życia, w pełnym rozwoju sił i młodości, potrzebują tylko dziesięciu kropel przy każdym okresie upadku sil, aby pozostać na zawsze młodymi. Kto, jak ja, posiada tajemnicę eliksiru życia, potrafi użyć go zawsze w porę i pozostać zawsze młodym o tyle, o ile potrzeba, aby robić, co się tylko podoba.  — Boże! Boże! — zawołała hrabina — dlaczego, panie Cagliostro, mogąc wybierać, nie wybrałeś lat dwudziestu?  — Dlatego, hrabino, — odrzekł z uśmiechem Cagliostro, — że wolę być mężczyzną czterdziestoletnim, znającym silę i wartość swoją, niż młodzieniaszkiem dwudziestoletnim... niedowarzonym.  — O! — odezwała się Dubarry.  — Prawdą jest bowiem niezaprzeczoną, — ciągnął Cagliostro — iż w dwudziestym roku jest się w łaskach u kobiet trzydziestoletnich, w czterdziestym zaś — panuje się nad kobietami dwudziestoletniemi.  — Ustępuję — rzekła hrabina — bo niepodobna walczyć z żyjącym dowodem.  — Dla mnie niema już ratunku — rzekł Taverney — skazany jestem; nic mi już nie pomoże.  — Pan de Richelieu przezorniejszy jest od pana — odezwał się la Pérouse z całą otwartością marynarza — oddawna mówią, że posiada jakiś przepis...  — To kobiety rozpuściły taką pogłoskę — rzekł, śmiejąc się, hrabia de Haga.  — Czy to powód, aby nie uwierzyć? — zapytała Dubarry.  Stary książę, który nie rumienił się nigdy, nagle poczerwieniał i rzekł:  — Chcecie panowie poznać moją tajemnicę?  — Bardzo prosimy.  — Ochraniam się, nie nadużywam... to cały mój sekret — odrzekł Richelieu.  — Niczemu już zgoła nie przeczę — powiedziała hrabina skorom patrzyła na cudowny skutek kropel pana Cagliostro. Pamiętaj proszę, panie czarowniku, że o wiele jeszcze rzeczy będę cię pytać.  — Pytaj, łaskawa pani.  — Mówiłeś pan, iż pierwszy raz użyłeś eliksiru życia, mając lat czterdzieści?  — Tak, pani.  — I że nie zmieniłeś się od epoki oblężenia Troi...  — Dowodzisz nam pan swoją osobą nietylko ciągłej młodości, lecz i nieśmiertelności — odezwał się Condorcet — jeżeli masz lat czterdzieści od czasu wojny Trojańskiej, to zatem nie umierałeś nigdy.  — Tak jest, panie markizie, nie umierałem i nie umarłem, przyznaję z pokorą.  — Nie jesteś pan jednakże nietykalnym, jak Achilles, a i on miał przecie piętę, w którą go Parys strzałą ugodził.  — Przyznaję z wielkim żalem, że nie jestem nietykalnym — odparł Cagliostro.  — Zatem, możesz pan być zabitym, możesz umrzeć śmiercią gwałtowną?  — Niestety!  — Jakim-że więc sposobem, od trzech tysięcy pięciuset lat, uniknąłeś podobnego wypadku?  — Trafem tylko szczęśliwym, panie hrabio, zechciej jednak posłuchać mego dowodzenia.  — Słucham tedy.  — Co jest główną podstawą życia? — mówił. — Dobre zdrowie, wszak prawda?  — Rzeczywiście — odpowiedziano chórem.  — A co jest warunkiem zdrowia?  — Umiarkowanie — powiedział hrabia de Haga.  — Masz słuszność, panie hrabio. Lecz samo umiarkowanie nie chroni od starości, a dopiero połączone z moim eliksirem jest środkiem najdoskonalszym i nieomylnym.  — Wytłomacz nam to wyraźniej, hrabio, który wie&z wszystko — dodała Dubarry.  — Zaraz, pani hrabino, rozbierzmy tę kwestję. Otóż ja ciągle używałem moich kropel, a są one spełnieniem marzeń ludów wszystkich epok, bo są tem, czego starożytni poszukiwali pod nazwą wody młodości, a nowożytni — pod nazwą eliksiru życia; zachowałem też stale młodość moją, a co zatem idzie — zdrowie i życie. To jasne, wszak prawda?  — Ależ przecież wszystko z czasem zużywa się i starzeje?  — Zarówno Parys, jak Wulkan — wtrąciła hrabina.  — Znałeś zapewne Parysa, panie Cagliostro?  — Doskonale, hrabino; śliczny to był chłopiec, chociaż Homer przesadził trochę, mówiąc o jego urodzie, a kobiety za wiele o nim trzymają, był bowiem rudy...  — Rudy! o! to obrzydliwe! — zawołała hrabina.  — Na nieszczęście — rzekł Cagliostro — Helena była innego zdania. Wróćmy jednak do eliksiru.  — Prosimy! prosimy — zawołano.  — Utrzymujesz więc, panie Taverney, że wszystko się zużywa i psuje. Prawda to niezaprzeczona, ale wiesz pan zapewne, że wszystko można naprawić, odnowić lub zastąpić czem innem. Utrzymywałem ciało moje, dodając mu co rok nowych soków, aby odrodzić stare. Co rano atomy młode i świeże, we krwi mojej i w kościach, zastępowały dawne, zużyte i bezczynne. Z tego wynikło, że i umysł mój, i serce, i nerwy, nigdy nie zaprzestały swoich funkcji. Ponieważ zaś, żyjąc lat trzy tysiące, nabrałem doświadczenia, potrafię zatem uniknąć wypadków, grożących śmiercią. Nie wejdę nigdy do domu, który może się zawalić. Za dużo ich widziałem i na pierwszy rzut oka rozróżnię dobrze zbudowany od tego, który się chwieje.  Nigdy nie poluję z nieumiejącymi strzelać. Nie zajmę nigdy podczas bitwy stanowiska, któreby zajął pierwszy lepszy bez wahania, albowiem w mgnieniu oka obrachuję linje proste i krzywe, i wiem, czy to miejsce jest bezpieczne, czy też śmiercią zagraża. Nie utrzymuję, iż jestem nieśmiertelnym, mówię tylko, że posiadam sztukę uchronienia się od śmierci wypadkowej. Oto, naprzykład, za żadne skarby świata nie pozostałbym sam na sam z panem de Launay, który myśli w tej chwili, że gdyby mnie wpakował do celi w Bastylji, wypróbowałby moją nieśmiertelność zapomocą głodu. Nie pozostałbym także z panem Condorcet, bo właśnie bierze go chętka wsypać do mej szklanki truciznę, którą nosi w pierścieniu; nie w złych zamiarach bynajmniej, lecz ot, tak, przez ciekawość naukową, aby się poprostu przekonać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...  Obaj panowie, wymienieni przez hrabiego Cagliostro, poruszyli się niespokojnie.  — Powiedz pan szczerze, panie de Launay, boć nie jesteśmy przecież przed sądem, a za intencję niema kary.. Przyznaj się pan, czy nie myślałeś o tem?  — Na honor! — zawołał de Launay, czerwieniąc się cały — zgadłeś, hrabio, przyznaję. Było to szaleństwo, lecz przemknęło mi przez głowę w chwili właśnie, gdyś mnie o to posądził.  — Będę równie szczery, jak pan de Launay — dodał Condorcet. — Pragnąłem istotnie, abyś pan spróbował tego, co mam w pierścionku; o! wtedy grosza nie dałbym za pańską nieśmiertelność.  — Widzicie więc, panowie, że odgadłem myśli wasze. To samo dzieje się z przyszłością. Doświadczenie życia odkrywa mi na pierwszy rzut oka przeszłość i przyszłość osób, które widzę. Nieomylność moja na tym punkcie tak jest wielka, że rozciąga się nawet do zwierząt i rzeczy nieżyjących. Siadając do karety, poznam po koniach czy poniosą, po fizjonomji stangreta — czy przewróci lub zawadzi; siadając na okręt, wiem odrazu, że kapitan nieobeznany i uparty, i że nie potrafi lub nie zechce prowadzić statku należycie. I unikam złego stangreta i złego kapitana; konie, tak samo, jak okręt, opuszczam. Wierzę w wypadek, lecz pozbawiam go siły i zamiast, jak wszyscy, sto szans mu pozostawić, pozbawiam go dziewięćdziesięciu dziewięciu, a setnej się wystrzegam. Oto czego się nauczyłem żyjąc lat trzy tysiące.  — A zatem — rzekł la Pérouse, śmiejąc się — a zatem, proroku kochany, powinieneś jechać ze mną i obejrzeć okręt, na którym zamierzam świat opłynąć. Zrobiłbyś mi prawdziwą przysługę.  Cagliostro milczał.  — Panie marszałku — ciągnął marynarz wesoło — nie dziwię się, że hrabia Cagliostro nie chce opuścić towarzystwa tak miłego, ale na mnie czas wielki. Wybacz, hrabio de Haga, wybacz, pani habino, lecz siódma bije, a przyrzekłem królowi, że kwadrans na ósmą będę już w drodze. Hrabia Cagliostro nie ma ochoty zobaczyć w przystani dwóch moich statków, może jednak raczyłby mi powiedzieć, co mnie spotka w drodze od Wersalu do Brest, bo co będzie u bieguna, tegom nieciekaw słyszeć; to już będzie moja rzecz! Ale na imię Boskie!... co się stać może od Wersalu do Brest?... powiedz mi, hrabio, z łaski swojej.  Cagliostro spojrzał na la Perouse‘a tak jakoś rzewnie i ponuro, że zastanowiło to obecnych.  Młody żeglarz nie dojrzał tego wcale.  Pożegnał się, służba podała mu futro, a pani Dubarry wsunęła w kieszeń pudełko przysmaków, tak miłych podróżnemu, ponieważ przypominają oddalonych przyjaciół.  La Pérouse, nie tracąc humoru, skłonił się hrabiemu de Haga z uszanowaniem i podał rękę księciu de Richelieu.  — Bądź zdrów, drogi la Pérouse — powiedział ten ostatmni.  — O nie tak, mości książę, do widzenia — odpowiedział le éerouse. — Zdawaćby się mogło, że na wieki odjeżdżam; a ja przecie świat tylko okrążę, co potrwa cztery lub pięć lat najwyżej; możemy zatem powiedzieć sobie: do widzenia.  — Cztery lub pięć lat!... — wykrzyknął marszałek. — Czemu nie powiesz: cztery lub pięć wieków?... Dla starca dni, to lata.  — Zapytaj książę proroka — rzekł la Pérouse — a on przepowie ci co najmniej jeszcze ze dwadzieścia lat życia. Wszak prawda, panie Cagliostro?... Oj, że wpierw nie wiedziałem o pańskich kroplach, za cenę złota bym je kupił i zabrał beczkę całą na Astrolabę. Tak się nazywa mój okręt, panowie... Do widzenia!...  Powiedział to i wyszedł. Cagliostro zachowywał milczenie złowróżbne. Słychać było kroki kapitana na schodach przedsionka, głos jego wesoły i pożegnanie ostatnie. Następnie drzwiczki powozu stuknęły, konie ruszyły i słychać już było turkot oddalającej się karety. Był to pierwszy krok la Pérouse‘a w podróży tajemniczej, z której nigdy już nie miał powrócić. Wszyscy nasłuchiwali w milczeniu. Gdy turkot ucichł zupełnie, spojrzenia obecnych, jak siłą wyższą pociągnięte, skierowały się na Cagliostra. Twarz jego promieniała w tej chwili jasnością wieszczą; zapanowała uroczysta cisza...  Hrabia de Haga odezwał się pierwszy.  — Dlaczegoś mu pan nie odpowiedział, pasie hrabio?...  Pytanie to zbudziło Cagliostra z zadumy.  — Bo musiałbym kłamać lub być okrutnym.  — Jakto?...  — Musiałbym był powiedzieć: „Panie de la Pérouse, książę Richelieu miał rację, nie chcąc żegnać się z tobą „do widzenia“.  — Przestań, hrabio!... — zawołał książę, blednąc, — co u djabła wygadujesz?  — Uspokój się, książę, przepowiednia nie pana dotyczy.  — Jakto!... — zawołała Dubarry — więc la Pérouse, który mnie w rękę całował...  — Nietylko nie ucałuje pani, lecz nie ujrzy nigdy tych, których przed chwilą pożegnał — rzekł Cagliostro, wpatrując się w szklankę z wodą, w której światło błyszczało kolorem opalu, zmieszanym z cieniem przedmiotów otaczających.  — W takim razie — rzekła pani Dubarry, — opowiedz mam, co czeka tego biednego la Pérouse‘a.  Cagliostro potrząsnął głową przecząco.  — Powiedz, powiedz, panie Cagliostro — błagali panowie.  — Słuchajcie więc. Pan de la Pérouse, jak sam mówi, wyjeżdża w celu objechania ziemi dokoła, idzie zatem w ślady nieszczęsnego Cook‘a, zamordowanego na wyspach Sandwichskich. Wszystko zdaje się przepowiadać wyprawie pomyślny skutek. La Pérouse to dzielny żeglarz, a król Ludwik XVI sam mu nakreślił marszrutę.  — O tak — przerwał hrabia de Haga — król Francji jest znakomitym geografem; wszak prawda, panie de Condorcet?  — Więcej wie z geografji, niż to potrzebne monarsze — odrzekł markiz poważnie. — Królowie powinni znać wszystko powierzchownie, a może wtedy pozwoliliby sądzić ludziom, znającym rzeczy gruntownie.  — Za tę małą nauczkę dziękuję ci, panie markizie — rzekł z uśmiechem hrabia de Haga.  Condorcet zmieszał się nagle.  — O nie! panie hrabio — powiedział — to prosta jedynie uwaga, ogólnie filozoficzna.  — A więc wyjeżdża — powiedziała pani Dubarry, chcąc przerwać rozmowę i wrócić do poprzedzającej.  — A więc wyjeżdża, — powtórzył Cagliostro. — Lecz nie sądź, pani, aby puścił się zaraz na morze; przeciwnie, widzę, że dużo czasu zmarnuje w Brest.  — Spodziewam się, że mu dano dobrą załogę? — powiedział Richelieu.  — Naturalnie — rzekł Cagliostro, — dowódca statku drugiego jest człowiekiem niepospolitym. Widzę go, człowiek to młody, umysł awanturniczy, ale człowiek na nieszczęście odważny...  — Jakto! na nieszczęście?  — Po roku napróżno szukam tego przyjaciela wiernego, nie widzę go — powiedział Cagliostro, patrząc w szklankę niespokojnie. — Czy nikt z państwa nie jest krewnym pana de Langle?  — Nie.  — Nikt go nie zna?  — Nie.  — A więc zginie pierwszy. Nie widzę go więcej...  — A on... on... la Pérouse?... zawołano.  — On... płynie, przybija do brzegu i znów odpływa... Jeden, drugi rok, żegluga idzie pomyślnie. Przychodzą wieści od niego.  — A potem...  — A potem?  — Lata przechodzą....  — A w końcu?  — W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w oddali lądy nieznane, na tych lądach postacie wstrętne, jak potwory archipelagu greckiego. ÓO! la Pérouse! la Pérouse! gdybyś mógł słyszeć, powiedziałbym ci: „Wybierasz się jak Krzysztof Kolumb na odkrycie świata nowego, ale strzeż się wysp nieznanych“.  — Dlaczego go pan nie ostrzegłeś? — zawołał hrabia de Haga, poddając się narówni z innymi władzy tego dziwnego człowieka, poruszającego serca podług woli swej i kaprysu.  — Tak, tak — mówiła pani Dubarry — biegnij za nim, wróć go z drogi! Wszak życie la Pérouse’a warte fatygi, nieprawdaż, marszałku kochany?  Książę wstał, aby zadzwonić. Cagliostro wyciągnął rękę i marszałek padł z powrotem na fotel.  — Niestety! — ciągnął Cagliostro — nic tu nie pomoże, nic nie odwróci przeznaczenia. La Pérouse śmiałby się ze słów moich, jak śmiał się syn Priama z przepowiedni Kassandry. Panie hrabio de Haga, widzę dobrze, że śmiejesz się także, widzę, że wesołość twoja udziela się reszcie towarzystwa. Nie wstrzymuj się, panie Condorcet, pozwól sobie, panie de Favras, przyzwyczajony jestem do tego; nie miałem nigdy wierzących słuchaczy.  — Wierzymy panu, wierzymy! — zawołali razem Dubarry i Richelieu.  — I ja wierzę — mruknął Taverney.  — I ja także!... — dorzucił hrabia de Haga z galanterją.  — O tak. — podjął Cagliostro — wierzycie... wierzycie, bo idzie o la Pérouse‘a; a gdyby o was chodziło, czybyście uwierzyli?  — O!  — Uwierzyłbym — powiedział hrabia de Haga. — Gdybyś pan rzekł był do la Pérouse’a „Strzeż się wysp nieznanych“, miałby się na baczności przynajmniej.  — Zaręczam, że nie, panie hrabio, a gdyby nawet uwierzył, to, widząc zbliżającą się śmierć tajemniczą, wiedząc, że jej nie uniknie, cierpiałby stokroć więcej. Nadzieja to ostatnia pociecha skazanych. Człowiek, umierając, spodziewa się jeszcze....  — Prawda, prawda, odezwali się wszyscy.  — Niech co chcą mówią — rzekł hrabia de Haga — lecz gdybyś mi, panie hrabio, powiedział: „Strzeż się tego człowieka lub takiej a takiej rzeczy“, przyjąłbym przestrogę i wdzięczny byłbym za nią.  Cagliostro pochylił głowę ze smutnym uśmiechem.  — Naprawdę, panie Cagliostro — mówił dalej hrabia — ostrzeż mnie, a podziękuję ci serdecznie.  — Cagliostro miał zacząć, lecz wstrzymał się jeszcze.  — Nie! nie mogę, panie hrabio, nie...  — Błagam pana!  Cagliostro odwrócił głowę.  — Nigdy! nigdy! — szepnął.  — Strzeż się pan, bo mogę stać się niewiernym.  — Lepsza niewiara, niż udręczenie.  — Panie Cagliostro — powiedział hrabia poważnie — zapominasz o jednej rzeczy...  — O czem? — zapytał prorok z uszanowaniem.  — Zapominasz, że są ludzie, niepotrzebujący znać swego przeznaczenia, i że są inni, którym świadomość owa jest konieczną, bo od ich przyszłości zależą losy miljonów.  — Rozkazu żądam — powiedział Cagliostro — inaczej milczę...  — Co pan chcesz przez to powiedzieć?  — Niech Wasza Królewska Mość rozkazuje — szepnął Cagliostro — a będę posłusznym.  — Rozkazuję ci, panie Cagliostro, odkryć mi moje przeznaczenie — rzekł król z powagą.  W tej samej chwili książę de Richelicu powstał, zbliżył się do króla, skłonił się uniżenie i rzekł:  — Dzięki królowi Szwecji za zaszczyt, jaki uczynił domowi mojemu, racz Najjaśniejszy Panie, zająć miejsce honorowe, które ci od tej chwili z prawa należy.  — Zostańmy jak jesteśmy, panie marszałku, i słuchajmy pilnie tego, co powie nam pan Cagliostro.  — Królom nie mówi się prawdy, Najjaśniejszy Panie.  — Nie jestem przecież w swojem królestwie. Usiądź, książę, proszę, na swojem miejscu, a ty, panie Cagliostro, zaczynaj...  Cagliostro spojrzał znowu na szklankę, a pod jego natężonym wzrokiem woda się poruszyła i poczęła perlić, jak wino szampańskie.  — Najjaśniejszy Panie, rzeknij, co chcesz wiedzieć; jestem gotów...  — Powiedz mi, jaką śmiercią umrę?  — Od wystrzału, Najjaśniejszy Panie.  Czoło Gustawa zajaśniało.  — A! więc w bitwie — powiedział — zginę śmiercią walecznych. Stokrotne dzięki, panie Cagliostro.  Cagliostro opuścił głowę i milczał.  Hrabia de Haga zmarszczył brwi.  — No! — powiedział — czyż nie na wojnie mnie zastrzelą?  — Nie, Najjaśniejszy Panie.  — Gdzież więc mnie spotka wypadek?  — Na balu, Najjaśniejszy Panie.  Król się zamyślił. Cagliostro, który mówił stojąc, padł na krzesło i ukrył twarz w dłonie. Otaczający proroka i króla pobledli śmiertelnie. Condorcet zbliżył się do szklanki z wodą, z której wieszcz wyczytał złowrogą wróżbę, podniósł ją do światła i badał starannie tajemniczą zawartość. Badał kryształ i wodę, chciał dojść przyczyny, bo zdawało mu się, że to tylko wyliczenie czysto fizyczne. Nie musiał atoli znaleźć rozwiązania zagadki, bo postawił szklankę i zwrócił się do Cagliostra:  — Otóż i ja proszę szanownego proroka, aby zapytał o mnie zwierciadła magicznego. Niestety, nie jestem panem możnym — dodał — nie dowodzę armją, a moje ciche życie nie należy do miljonów poddanych.  — Pan — rzekł hrabia de Haga — panujesz w imię nauki, a życie twoje należy nie do jednego narodu, lecz do całej ludzkości.  — Dziękuję, panie hrabio, ale może pan Cagliostro nie podziela tego zdania?  Cagliostro podniósł głowę, jak rumak ostrogą ukłuty.  — Tak jest, markizie — zaczął, wpadając w podrażnienie nerwowe, które w starożytności przypisanoby nawiedzeniu przez bogów. — Tak jest, jesteś panem możnym i wielkim w królestwie nauki. Patrz mi pan prosto w oczy; czy żądasz również na serjo, abym ci przyszłość odsłonił?  — Pragnę tego, panie hrabio, i na honor, zupełnie na serjo.  — Dobrze, margrabio — odrzekł Cagliostro głosem głuchym i przymykając oczy — umrzesz od trucizny, którą nosisz w pierścieniu. Umrzesz...  — A gdybym ją wyrzucił? — przerwał Condorcet.  — Wyrzuć pan zatem...  — O! markizie! — zawołała pani Dubarry — na miłość Boską, wyrzuć tę obrzydliwą truciznę; pozbądź się jej, aby zawstydzić tego złowróżbnego ptaka, który nas wszystkich zasmuca. Ponieważ pan Cagliostro utrzymuje, że umrzesz od tej trucizny, zatem jak jej mieć nie będziesz, to się nie otrujesz i przepowiednia pana Cagliostro nie sprawdzi się...  — Pani Dubarry ma rację, — odezwał się hrabia de Haga...  — Brawo! hrabino — rzekł Richelieu. — Dalej, markizie, wyrzucaj truciznę; bo widzisz, że i o mnie tutaj chodzi. Odkąd wiem, że śmierć nosisz na palcu, z obawą będę się trącać z tobą szklanką. Pierścionek może się otworzyć... i...  — Na nicby się to nie zdało — rzekł spokojnie Cagliostro — pan de Condorcet nie uczyni tego.  — Istotnie — rzekł markiz — nie mogę, nie chcę bynajmniej pomagać przeznaczeniu, ale ta trucizna jest jedyną w swoim rodzaju; Cabanis trafem ją wynalazł, a traf taki może się nie powtórzyć. Tryumfuj zatem, panie Cagliostro.  — Przeznaczenie — odpowiedział ten ostatni — znajduje zawsze wiernych sprzymierzeńców dla spełnienia swoich wyroków.  — Więc się otruję! — zawołał Condorcet. — Niechże i tak będzie. Nie każdemu to się przytrafi. Zawsze to śmierć przyjemna; odrobina proszku na język i wszystko skończone. To już nie śmierć, tylko mniej życie — jak się mówi w algebrze.  — Panie hrabio — odezwał się pan de Favras — mamy już rozbicie okrętu, wystrzał i truciznę, śliczne rzeczy doprawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, racz-że i mnie coś podobnego ofiarować?  — O! panie de Favras — rzekł Cagliostro — nie masz potrzeby zazdrościć; bo, na mój honor szlachcica, ciebie czeka coś lepszego jeszcze...  — Ostrożnie! panie Cagliostro, za wiele obiecujesz, trudno ci będzie dotrzymać.  — Mamy jeszcze przecież postronek, szanowny panie — odpowiedział prorok uprzejmie.  — Postronek!... a to co znowu?  — Mówię panu, że będziesz wisiał — dodał Cagliostro w wieszczem uniesieniu.  — Będzie powieszony! — powtórzono — o, do djabła!  — Zapomina pan, iż jestem szlachcicem, jeżeli zaś mówisz o samobójstwie, uprzedzam, że zanadto się szanuję, abym wybrał ten rodzaj śmierci.  — Nie mówię wcale o samobójstwie.  — Zatem utrzymujesz pan, iż będzie to kara. Ależ we Francji szlachty nie wieszają.  — Ułożycie się o to z katem, panie de Favras — odrzekł Cagliostro opryskliwie.  Wszyscy osłupieli, słysząc takie zakończenie.  — Wiecie państwo, iż drżę ze strachu — odezwał się de Launay — poprzednicy moi wyszli tak nieszczęśliwie, że boję się pytać wyroczni.  — Jesteś pan mędrszym od innych, nie chcąc dociekać przyszłości. Dobre czy złe, szanujmy tajemnice Boskie!  — Mam nadzieję, panie de Launay — rzekła Dubarry — że masz tyle odwagi co i ci panowie?  — I ja tak sądzę, łaskawa pani, — odpowiedział komendant Bastylji z ukłonem.  A zwracając się do Cagliostra — dodał:  — No, panie, zaklinam cię, racz i mnie uszczęśliwić horoskopem.  — Z chęcią, panie; uderzenie toporem w głowę — i po wszystkiem...  Okrzyk zgrozy rozległ się po sali; Richelieu i Taverney błagali Cagliostra, aby przestał, lecz ciekawość kobieca zwyciężyła.  — Słuchając cię, hrabio — odezwała się pani Dubarry — możnaby przypuszczać, że cały świat skończy śmiercią gwałtowną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć skazałeś...  — Pojmuje pani, że to są żarty — mówił de Favras — które nas bawią...  — Fałsz, czy prawda, zawsze jednakowo śmiać się z tego będziemy — dodał hrabia de Haga.  — O! i ja się śmieję — mówiła Dubarry — bo nie chcę tchórzostwem ubliżyć towarzystwu. Na nieszczęście, jestem kobietą tylko i nie spodziewam się zgonu tak strasznego. Kobieta zwykle kończy na łóżku. Ale śmierć kobiety starej, samotnej i zapomnianej będzie okrutniejszą od innych, nieprawdaż, panie Cagliostro?  — Nie pytasz pani wyraźnie, a żądasz odpowiedzi?  Hrabina się zawahała.  — Tak... ale... i nie dokończyła.  — A zatem — dodał Cagliostro — zapytujesz pani? tak? czy nie?  Hrabina zdobyła się na odwagę i zawołała.  — Dobrze! — powiedz pan, jeżeliś łaskaw, jak skończy Joanna de Vaubernie, hrabina Dubarry?  — Na rusztowaniu!... — odrzekł złowróżbny prorok.  — Wszak, aby skończyć na rusztowaniu, trzeba zabić, zamordować, jednem słowem zbrodnię popełnić, a ja przecież nie uczynię nic podobnego. To były żarty tylko, powiedz pan szczerze?  — Takie same żarty, jak to wszystko, co przepowiedziałem.  Hrabina wybuchnęła śmiechem nienaturalnym.  — Nie pozostaje nam zatem nic więcej, panie de Favras rzekła — jak tylko zamówić wozy pogrzebowe.  — Dla pani hrabiny to zbyteczne — dodał Cagliostro.  — A to znów dlaczego?  — Pani hrabina odbędzie drogę do rusztowania na wozie więziennym.  — Fi! co za szkaradzieństwo. Ah! cóż za przebrzydły z pana człowiek! Zmiłuj się, marszałku, na drugi raz staranniej dobieraj sobie gości, albo noga moja tu nie postanie!...  — Przebacz mi, pani, lecz, zarówno jak ci panowie, sama domagałaś się tego...  — Czy przynajmniej będę miała możność wybrać sobie spowiednika?  — Napróżno wzywałabyś go, hrabino.  — Dlaczego?  — Ostatnim, który wstąpi na rusztowanie w towarzystwie spowiednika, będzie...  — Będzie kto?... zawołano.  — Będzie król Francji.  Słowa te wymówił Cagliostro tonem grobowym, który jak echo śmierci obezwładnił słuchających.  Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy.  Cagliostro podczas tej ciszy zbliżył do ust szklankę i wodą, z której wyczytał swoje krwawe przepowiednie, ale, zaledwie umoczył wargi, odepchnął ją ze wstrętem nieprzezwyciężonym, jakgdyby to była czara, goryczy pełna. Jednocześnie spojrzał na barona de Taverney.  — O!... — wykrzyknął tenże — nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wiedzieć, co się ze mną stanie.  — Ale ja zapytuję zamiast niego — odezwał się Richelieu.  — Panie marszałku, jesteś jedynym z tego towarzystwa, który umrzesz w swojem łóżku.  — Przejdźmy na kawę, szanowni panowie — zawołał książę, zachwycony przepowiednią.  Wszyscy powstali, lecz przed udaniem się do salonu hrabia de Haga zaczepił Cagliostra:  — Nie myślę, szanowny panie — powiedział — unikać przeznaczenia, ale powiedz mi, czego się strzec potrzebuję?  — Mufki futrzanej.  Hrabia de Haga odszedł do salonu.  — A ja czego? — zapytał Condorcet.  — Omletu.  — Od dziś wyrzekam się jaj.  I udał się za hrabią.  — A mnie co grozi? — zapytał de Favras.  — List.  — Dobrze, dziękuję.  — A mnie?... odezwał się de Launay.  — Zdobycie Bastylji.  — No! jeżeli tak, to mogę spać spokojnie — rzekł, oddalając się ze śmiechem.  — Na mnie kolej, hrabio — rzekła hrabina pomieszana.  — Ty, piękna pani, unikaj placu Ludwika XV.  — Niestety! — odpowiedziała hrabina — kiedyś, bardzo dawno, zbłądziłam na tym placu. Dnia tego glowę straciłam zupełnie...  — Otóż raz jeszcze, hrabino, stracisz tam głowę, tylko nie odnajdziesz jej już więcej.  Dubarry z krzykiem uciekła do salonu.  Cagliostro chciał iść za innymi.  — Zatrzymaj się chwilkę — odezwał się Richelieu — zostałem tylko ja i Tarerney, którym nic nie przepowiedziałeś, czarowniku drogi.  — Baron prosił, abym milczał, a książę o nic nie pytał.  — O!... ja jeszcze proszę za sobą — zawołał Taverney ręce składając, — nie chcę nic zgoła wiedzieć...  — Dla przekonania nas o władzy swojej, odkryj nam naprzykład tajemnicę, o której tylko we dwóch wiemy.  — Którą? — zapytał Cagliostro z uśmiechem.  — No, powiedz, dlaczego zacny Taverney siedział ciągle w Wersalu, zamiast mieszkać spokojnie w dobrach swoich de Maison-Rouge, które król odkupił przed 3 laty?  — Nic łatwiejszego, panie marszałku, — odparł Cagliostro. — Przed dziesięciu laty pan baron oddawał na własność córkę swoją, pannę Andreę de Taverney, królowi Ludwikowi XV; lecz mu się to nie udało...  — Oh! oh! — mruknął Taverney.  — Dziś zaś pan baron ofiaruje syna swego, Filipa de Taverney, królowej Marji Antoninie... Zapytaj go pan, czy kłamię?  — Na honor — rzekł Taverney — ten człowiek jest czarownikiem, albo niech mnie wszyscy djabli porwą!  — Tylko — parsknął marszałek — nie mów tak odważnie o djabłach, mój stary przyjacielu.  — Straszne! przerażające!... — mruczał Taverney.  I odwrócił się do czarownika, chcąc go prosić o sekret, ale Cagliostro znikł bez śladu.  — No, Taverney kochany! chodźmy do salonu, ho wypiją kawę bez nas, lub co gorsza, zimną nam ją podadzą.  Wrócili do salonu... Jakież było jednak ich zdziwienie, gdy żywego ducha tam nie zastali. Ogień trzaskał na kominku, w kandelabrach paliły się świece, kawa gorąca czekała — wszystko napróżno. Nikt nie miał odwagi spotkać się raz jeszcze z grobowym wróżbitą.  — Na honor, stary towarzyszu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wypijemy... Tam do licha, nawet ten się także gdzieś podział...  I Richelieu oglądał się dokoła, ale mały staruszek ulotnił się z innymi.  — No, no, i tego niema; wszystko mi jedno, — rzekł książę, śmiejąc się i zacierając ręce. — Ja tylko jeden umrę na łóżku... O, panie Cagliostro, nie jestem wcale niedowiarkiem, wierzę ci zupełnie.... Umrę na łóżku i jak można najpóźniej? prawda? Hola! kamerdyner! podaj no mi moje krople.  Służący wszedł z flakonem w ręku i udał się za marszałkiem do sypialnego pokoju.

TOM I

I

DWIE NIEZNAJOME

Straszna zima 1784 roku, okrutny potwór, który pochłonął szóstą część ludności Francji, nie dawała się we znaki księciu de Richelieu, zamkniętemu w swoim wygodnym i dobrze ogrzanym pałacu. Lecz należał on do nielicznych wybrańców losu.

 Trzysta tysięcy nieszczęśliwych, mrących z zimna i głodu, jęczało w samym tylko Paryżu, w tym Paryżu, posiadającym rzekomo nieprzebrane skarby, w Paryżu, w którym nic nie uczyniono dla odwrócenia klęski głodowej.  Od czterech miesięcy ludność z prowincji ciągnęła do wielkich miast, jak wilki opuszczają zimą lasy, aby napadać na wioski. Paryżowi nie stało chleba i drzewa. W przeciągu miesiąca pochłonęło miasto wszystkie zapasy żywności; opieszały i niezaradny burmistrz spóźnił się ze sprowadzeniem drzewa z lasów, oddanych mu do rozporządzenia w obrębie dziesięciu mil dokoła stolicy. Ludwik XVI, król dobry i litościwy, odczuł najpierwszy fizyczne potrzeby swojego ludu, lubo dążności jego obywatelskich pojąć nie był w stanie, i wyznaczył dwieście tysięcy liwrów na kupno wozów i koni, a gdy i tego było za mało, rozkazał jedne i drugie gwałtem zabierać. Ponieważ transporty drzewa nie odpowiadały zapotrzebowaniom, zabroniono jednej osobie nabywać więcej nad wiązkę drzewa, następnie pół wiązki zaledwie. Tłumy oblegały składy opałowe, jak w następstwie oblegały drzwi piekarzy. Król rozdał cały swój fundusz osobisty. Nakazał ściągnąć nadzwyczajne podatki w sumie trzech miljonów i przeznaczył pieniądze na zapomogi, dodając, że wszystkie inne potrzeby milkną wobec strasznej klęski głodowej. Królowa z własnej szkatuły ofiarowała pięćset luidorów. Klasztory zamieniono w przytułki. Szpitale, gmachy publiczne, pałace arystokracji otwierały swe podwoje i, za przykładem zamków królewskich, rozniecały ognie w dziedzińcach ku rozgrzaniu zziębniętych i głodnych. Spodziewano się w ten sposób doczekać zmiany! Mróz jednak trzymał bez przerwy, co wieczór niebo czerwone iskrzyło się gwiazdami a blask ich chłodny rozsiewał dokoła śmierć. Ziemię, cokolwiek podczas dnia odtajałą, pokrywała nocą powłoka lodowa. Setki robotników odkopywało śnieg z przed domów, odrzucając go na ulicę i tworząc tym sposobem dwa wały wysokie i wilgotne, zaciemniające i bez tego wąskie przejścia. Ciężkie powozy z obmarzniętemi kołami, konie padające co chwila na gołoledzi, staczały się na te wały śniegowe, grożące zarówno jadącym, jak i przechodniom.  Komunikacja wszelka ustała, siły ludzkie nie były w stanie zapobiec złemu. Paryż zwyciężony zdał się na łaskę zimy. Przez grudzień, styczeń, luty i marzec trwał już ten stan piekielny. Kilkodniowa — od czasu do czasu — odwilż zamieniała miasto w ocean ścieków i brudu. Niektóre ulice wpław trzeba było przebywać. Paryż, zawrze ten sam, komponował dowcipne kuplety, śpiewał i bawił się powodzią, śmiercią i głodem. Tłumy dążyły do hal przyglądać się przekupkom, które w wysokich butach, do pasa podkasane, obsługiwały kupujących ze śmiechem, żartami, obrzucając się błotem, w którem brodziły. Po odwilży brał zwykle mróz i pokrywał wodę i błoto — lodem błyszczącym i śliskim. Można było przewidzieć chwilę, w której, dla braku komunikacji, ani wodą ani lądem żywność do Paryża przedostać się nie potrafi. Król, widząc ostateczność, zwołał wielką radę. Postanowiono wydalić z Paryża, to jest, prosić, aby się zeń wynieśli na prowincję: biskupi, proboszcze, zakonnicy, a także gubernatorzy, prefekci i urzędnicy prowincjonalni. Ludzie ci przynosili miastu wielką szkodę, zużywali bowiem masę opału w swoich pałacach, spotrzebowywali dużo żywności w wykwintnych swoich kuchniach. Lud paryski ocenił dobroczynność króla i miłosierdzie królowej. Wdzięczność pospólstwa wyrażała się w sposób oryginalny. Na rogach głównych ulic wznoszono artystycznie wykonane w śniegu posągi pary królewskiej.  Nareszcie, przy schyłku marca, zaczęto się ocieplać powoli. Nigdy jeszcze położenie nie było równie straszne; po dniach cieplejszych — noce chłodne i wichry mroźne doprowadzały lud do rozpaczy. Wody Sekwany zalały przedmieścia. Aż oto w pierwszych dniach kwietnia, zima znów powróciła. Śnieg pokrył bulwary i wybrzeża, sanki znów się ukazały. Cudowny to był widok! Powozy, pędzące cicho, bez turkotu po ulicach pokrytych białym całunem, stały się postrachem dla pieszych, którzy, nie słysząc nadjeżdżających i nie mając gdzie uniknąć, z powodu nagromadzonych lodów, dostawali się pod kola. W kilka dni miasto napełniło się rannymi i umierającymi. Wtedy dopiero policja zaczęła zwracać na to uwagę. Kazano bogaczom wynagradzać biedaków, których tratowali. Bo w owym czasie możnowładztwa, arystokracja miała prawa nawet co do sposobu jazdy. Książę krwi jeździł co koń wyskoczy, nie wołając; na bok!... książę zwyczajny, par Francji i artystka opery jeździli wyciągniętym kłusem; prezydent i finansista kłusem zwyczajnym.  W tydzień po pamiętnym obiedzie, wydanym przez księcia Richelieu w Wersalu, w dzień słoneczny, lecz chłodny ukazało się w Paryżu na placu królowej czworo sanek eleganckich, pędzących od strony Pól Elizejskich. Za miastem sanna była jeszcze wyborna — w mieście ulice były czarne, a śnieg zmieszany z błotem. To też kawalkata zwolniła w mieście biegu. W pierwszych samach siedziało dwóch panów w ciemnych płaszczach sukiennych, z kołnierzami futrzanemi; różnicę w ubraniu stanowiło to jedynie, że jeden miał guziki i sznury złote, drugi zaś jedwabne tylko. Panowie siedzący w sankach, ciągniętych przez karego bieguna, z nozdrzy którego buchała para, oglądali się bezustannie. W drugich sankach znajdowały się dwie kobiety, zatonięte i otulone futrami — i gdyby nie wysokość koafiur na głowach, na czubku których pióra powiewały, możnaby je wziąć było tak dobrze za kobiety. jak za mężczyzn. Dwie te damy, przytulone do siebie, prowadziły ożywioną rozmowę, nie zważając wcale na licznych przechodniów, gapiących się natrętnie. Jedna z nich, wyższa, zasłaniała usta chusteczką batystową, haftowaną, a głowę, pomimo wiatru ostrego, trzymała sztywno i hardo.  Piąta godzina wybiła na wieży kościoła Sainte-Croix d‘Antin; zapadał mrok, a z nim i zimno przejmujące.  Dojechano już prawie do drzwi Saint-Denis. Dama, trzymająca chusteczkę przy ustach, dała znak panom przed nią jadącym i ci natychmiast oddalili się znacznie. Wtedy zwróciła się do jadących ztyłu, a ci w tej chwili skręcili w ulicę Saint-Denis i znikli. Sanie z damami udały się w stronę bulwaru Ménilmontant i tam się zatrzymały. Cicho tu było i pusto; nikt nie miał odwagi przechodzić tędy nocą bez eskorty, od czasu, gdy nędza zamieniła kilka tysięcy żebraków w złodziei i napastników. Dama, która wydawała rozkazy, dotknęła końcem palca ramienia stangreta. Sanie stanęły jak wryte.  — Weber — rzekła — jak prędko możesz mi sprowadzić kabrjolet, tam gdzie wiesz:...  — Pani kabrjoletem pojedzie?... — zapytał stangret z wyraźnym niemieckim akcentem.  — Tak jest, chcę widzieć ognie i dlatego pojadę ulicami, większe tam błoto niż na bulwarach, nie możnaby więc saniami się przedostać. Wreszcie przeziębiam, i ty, moja mata, przeziębłaś pewnie? — dodała, zwracając się do towarzyszki.  — Tak, pani — odpowiedziała.  — Zrozumiałeś zatem, Weber?... Czekaj z kabrjoletem tam, gdzie ci mówiłam.  — Dobrze, proszę pani.  — Ile czasu nato potrzebujesz?...  — Pół godziny.  — Dobrze. Zobacz-no, mała, która godzina?  Młodsza dama wyjęła zegarek i z trudnością dojrzała godzinę, bo, jak mówiliśmy, zmrok już zapadał.  — Trzy kwadranse na szóstą — powiedziała.  — A więc trzy na siódmą, pamiętaj, Weber. Powiedziawszy to, wyskoczyła lekko z sanek, podała rękę przyjaciółce i oddaliły się obie.  Stangret mruczał tymczasem tak, aby go pani posłyszała:  — Nierozwaga, ah! mein Gott!... co za nierozwaga.  Młode kobiety uśmiechnęły się, otuliły futrami, podniosły wysoko kołnierze, i ciesząc się, że śnieg chrupie pod ich małemi nóżkami, obutemi w futrzane pantofelki, szybko przebiegły aleję bulwaru.  — Andreo kochana, masz takie dobre oczy, sprobuj-no zatem przeczytać na rogu, jak się ta ulica nazywa odezwała się starsza dama, mogąca mieć najwyżej lat trzydzieści parę.  — Ulica Pont-aux-Choux — odrzekła młodsza ze śmiechem.  — Cóż to za ulica?... O mój Boże, zabłądziłyśmy chyba!... Powiedziano mi, że dziesiąta ulica na prawo. Ale czy ty czujesz, Andreo, jak tu pachnie świeży chleb?...  — Nic dziwnego — odpowiedziała towarzyszka, jesteśmy przed piekarnią.  — Wiesz co?... spytaj się, gdzie jest ulica Saint-Claude — rzekła starsza pani, i zbliżyła się do drzwi sklepu.  — O ulicę Saint-Claude wam chodzi, piękne damulki moje?... — odezwał się głos wesoły — chcecie wiedzieć, gdzie ta ulica?...  Kobiety zwróciły się w stronę głosu i zobaczyły czeladnika piekarskiego, stojącego przed domem. Pomimo mrozu, świecił on gołą piersią i bosemi nogami.  — Na Boga!... — zawołała młodsza, chowając się za towarzyszkę, — ten człowiek jest nagi!... Czyżbyśmy aż do Australji zawędrowały?...  — Szukacie ulicy Saint-Claude? — ciągnął piekarczyk, nie pojmując, iż można się było zdziwić jego kostjumem.  — Tak, przyjacielu — odpowiedziała starsza dama, powstrzymując się od śmiechu.  — Zaraz sam wam drogę wskażę — rzekł wesoły chłopak — i pobiegł naprzód, stukając sabotami.  — Ależ nie!... nie potrzeba — zawołała starsza z kobiet, nie życząc sobie przewodnika podobnego, powiedz nam tylko w której to stronie, to same trafimy.  — Pierwsza ulica na prawo, proszę pani — odrzekł chłopak.  — Dziękujemy!... zawołały obie kobiety i pobiegły w stronę wskazaną, tłumiąc szalony śmiech.

II

U SIEBIE

Saint-Claude była to uliczka, używająca dobrej opinji. W kilku jej domach mieścili się ubodzy rentierzy, biedni kupcy i prawdziwi biedacy, otrzymujący wsparcia z funduszów parafjalnych.  Oprócz tych kilku domów, przy jednym rogu, od strony bulwaru wznosił się wspaniały pałac, mogący być słusznie ozdobą całej ulicy; lecz budynek ten pański, który, z poza muru nawet okalającego, mógłby blaskiem swych okien rozjaśnić całą uliczkę, ten pałac był właśnie najciemniejszy i najcichszy ze wszystkich domów dzielnicy.  Drzwi były zawsze zamknięte, okna zawsze zabite roletami ze skóry i zaopatrzone prócz tego w żaluzje i okiennice, a na wszystkiem gruba warstwa kurzu. To dom, w którym mieszkał ongiś Józef Balsamo, dziś pusty przez szczury tylko zajęty.  Po lewej stronie ulicy stoi dom biały, wysoki jak wieża, pośród niedużego ogrodu, zamkniętego wysokim murem.  Na najwyższem piętrze dwa okna świecą bezustannie czerwoną łuną. Niższe piętra — ciemne i ponure. Czyżby lokatorowie już spali? czy żałują światła i drzewa, drogiego obecnie niesłychanie? Gdy jednak cztery piętra znaku życia nie dają, piąte nietylko żyje, lecz błyszczy nadnaturalnie.  Zastukajmy do drzwi; wejdźmy na schody, prowadzące do czwartego piętra, a na piąte dostaniemy się po drabinie. Łapka sarnia wisi u drzwi; pod drzwiami mata słomiana. Drzwi pierwsze nie zamknięte; wchodzimy do pokoju pustego i ciemnego: to właśnie ten, w którego oknach nigdy niema światła. Jest to przedpokój izby, której sprzęty zasługują na uwagę.  Podłoga kamienna, drzwi grube, malowane, trzy fotele z białego drzewa, pokryte aksamitem żółtym i nędzna stara sofa z poduszkami, powygniatanemi w kształty chudego ciała.  Dwa portrety wiszą na ścianach. Świeca, umieszczona na trójnogu, i lampa, ustawiona nad kominkiem, rzucają jaskrawe światło na portrety.  Na pierwszym obrazie widać twarz ściągłą i bladą z oczami bez blasku, z brodą śpiczastą, z pióropuszem przy kapeluszu na głowie, z szeroką kryzą na szyi. To portret Henryka III, króla Francji i Polski; pod nim napis czarny na tle zlocistem:

Henryk Walezy.

 Drugi obraz w ramach złoconych, o tyle świeży, o ile pierwszy stary i zczerniały, przedstawia kobietę młodą o oczach czarnych, twarzy okrągłej i ustach wąskich, zaciśniętych.  Fryzura jakby przygniatała jej głowę swoim ciężarem, a tak jest wysoka i tyle ma wstążek i ozdób przerozmaitych, że pokrycie głowy Henryka III z poprzedniego portretu, wygląda przy tej fryzurze, jak kretowisko obok piramidy.  Pod tym portretem jest także napis:

Joanna Walezjanka.

 Spojrzawszy na ogień wygasły w kominku, na nędzne firanki perkalowe, osłaniające łóżko pokryte spłowiałemi kołdrami, rzućmy okiem na kobietę młodą jeszcze, skromnie ubraną, wspartą łokciem na dębowym stoliku i przeglądającą adresy kilkunastu zapieczętowanych listów. Ta młoda kobieta, jest najwierniejszą kopją portretu Joanny Walezjanki.  O parę kroków od niej, siedzi staruszka nikiego wzostu, ubrana jak duenna z obrazka Greuz‘a, i pomimo widocznego uszanowania dla swej pani, z ciekawością przygląda się jej zajęciu.  „Joanna Walezjanka“ — brzmiał podpis portretu.  Prawdę powiedziawszy, mieszkanka piątego piętra nie przynosiła ujmy swemu pochodzeniu. Posiadała rączki białe i delikatne, które dla ogrzania od czasu do czasu wsuwała pod pachę. Nóżkami zgrabnemi, wąziutkiemi, ubranemi w aksamitne pantofelki, uderzała o podłogę kamienną, zapewne także z powodu zimna. Wicher północny dostawał się przez szczeliny okien i drzwi; a biedna stara służąca czy towarzyszka damy, zajętej listami, kuliła się i patrzyła ze smutkiem w zimny kominek. Dama, siedząca przy stoliku, przerzucała ciągle listy i po odczytaniu każdego adresu, zawsze coś powiedziała:  — Pani Misery — rzekła — pierwsza dama z otoczenia królowej. Nie dostanę od niej więcej nad sześć luidorów; nie tak dawno bowiem przysłała mi wsparcie.  I westchnęła boleśnie.  — Pani Patrix, pokojowa Jej Królewskiej Mości, dwa luidory... pan de Colonne, porada... pan d‘Ormesson audjencja... pan de Rohan, wizyta... Postaram się, aby i on także wizytę mi złożył, — dodała z uśmiechem. — Mamy zatem — ciągnęła tonem płaczliwym — osiem luidorów zapewnionych, i to musi nam na osiem dni wystarczyć.  Podniosła głowę i zawołała:  — Pani Klotyldo! objaśnijże świecę.  Stara spełniła rozkaz i wróciła na, swoje miejsce, surowa i zimna.  Zniecierpliwiło to widać młodą kobietę.  — Moja kochana — powiedziała — poszukaj no kawałka świecy woskowej i podaj mi ją. Wiesz, że łojówek znosić nie mogę.  — Nie będę szukać, skoro wiem, że nie znajdę — odrzekła stara.  Widząc, że stara nie rusza się z miejsca, dama przestała nalegać. Zabrała się znowu do rachunków.  — Z ośmiu luidorów, trzy muszą iść na spłatę długów najpilniejszych.  Teraz zaczęła spisywać:  — Trzy luidory... Pięć przyrzekłam panu de la Motte, aby mu pobyt w Bar-sur-Aube, uprzyjemnić. No! nie może się on pochwalić, aby go małżeństwo ze mną wzbogaciło; ale, cierpliwości!  Uśmiechnęła się i spojrzała, w lustro wiszące pomiędzy portretami.  — A teraz piszmy: droga z Wersalu do Paryża i napowrót. Kurs po luidorze.  I dopisała cyfrę pod rubryką wydatków.  — Utrzymanie przez osiem dni... luidora.  — Odświeżanie toalety, datki lokajom... cztery luidory... Zobaczmy, czy już wszystko?  Przerwała znów zajęcie i zawołała:  — Dzwonią do drzwi wchodowych, dzwonią napewno.  — Ależ to nie do nas, proszę pani, — odpowiedziała stara, jakby do miejsca przyrosła.  — Dzwonią na czwarteam piętrze, pod nami.  — Cztery, sześć, jedenaście, czternaście luidorów, brak sześciu, aby odświeżyć garderobę, zapłacić to stare bydlę i raz przecie wypędzić. — Czy nie słyszysz i teraz jeszcze dzwonka, uparciuchu przebrzydły? — zawołała dama gniewnie.  Stara kobieta pobiegła nareszcie otworzyć, jej pani zaś tymczasem co żywo schowała listy i papiery do szuflady.  Rzuciła następnie szybko wzrokiem po pokoju, dla przekonania się, czy wszystko w porządku, usiadła na sofie w pozie smutnej, cierpiącej, naprzeciwko lustra, i bystrem okiem patrzyła na drzwi, które się w niem odbijały, uchem zaś śledziła szmer, dochodzący z przedpokoju.  Służąca, pomrukując, otworzyła, a głos młody i świeży zapytał:  — Czy tutaj mieszka pani hrabina de la Motte?  — Pani hrabina de la Motte Walezjanka? powtórzyła Klotylda głosem nosowym.  — Tak, ta sama, moja kobieto. Czy zastałam panią de i a Motte?  — Jest w domu; cierpiąca, nie może wychodzić.  Mniemana chora nie straciła ani słowa z powyższej rozmowy, a patrząc ciągle w lustro, zobaczyła, że kobieta pytająca należała z pewnością do sfery arystokratycznej.  Drzwi się zamknęły i dwie kobiety, poszukujące przed chwilą ulicy Saint-Claude, weszły do pani de la Motte.  — Kogo mam pani hrabinie oznajmić? — zapytała Klotylda, patrząc ciekawie na przybyłe.  — Damy z towarzystwa dobroczynności.  — Z Paryża?  — Nie; z Wersalu.  Klotylda poszła naprzód, a nieznajome za nią, i ukazały się w chwili, gdy pani de la Motte z trudnością podnosiła się z fotela, aby złożyć ukłon przybyłym.

III

JOANNA DE LA MOTTE WALEZJANKA.

Joanna de la Motte pragnęła przekonać się przedewszystkiem, z kim ma do czynienia.  Starsza z przybyłych, lat około trzydziestu dwóch, była olśniewająco piękna, ale wyraz dumy rozlanej na twarzy ujmował jej nieco uroku. Tak przynajmniej osądziła Joanna.  Sposób atoli trzymania głowy był tak dystyngowany, spojrzenie tak rozkazujące, że mimowoli wzbudzały szacunek, połączony z bojaźnią.  Rozpatrując dalej, przekonała się, że młodsza z pan posiadała figurę giętką, pierś szeroką i wypukłą, a rączkę białą i pulchną, gdy ręce starszej były szczupłe i nerwowe.  Joanna Walezjanka, po tych spostrzeżeniach, głosem czułym i pokornym, zapytała, jakim szczęśliwym okolicznościom odwiedziny te zawdzięcza.  Na dany znak odezwała się młodsza z przybyłych:  — My, pani hrabino, jesteśmy przełożone zakładu dobroczynnego. Słyszałyśmy o pani bardzo dużo, i postanowiłyśmy poznać osobiście jej położenie, a także usłyszeć z ust pani historję jej życia.  Joanna zamyśliła się nad odpowiedzią.  — Szanowne panie — zaczęła — ten oto portret Henryka III, to portret brata mego pradziada; bo pochodzę z domu Walezjuszów, o czem słyszałyście zapewne.  Zamilkła i czekała na zapytanie.  — Pani — odezwała się starsza dama, głosem poważnym choć słodkim — czy prawdą jest, co mówią, że matka pani była odźwierną domu zwanego Fontette, przy Barsur-Seine?  Joanna sponsowiała na to wspomnienie, lecz natychmiast odparta śmiało:  — Tak jest, łaskawa pani, moja matka była istotnie odźwierną w domu zwanym Fontette.  — A! — wykrzyknęła dama.