Narzeczeni - Manzoni Alessandro - ebook + książka

Narzeczeni ebook

Manzoni Alessandro

5,0

Opis

W serii Proza światowa prezentujemy wielką (nie tylko objętościowo) powieść urodzonego w 1785 roku w Mediolanie Alessandra Manzoniego. Sytuując akcję "Narzeczonych" w latach 1628-1630, opierał się autor na sumiennych studiach. Dzieje miłości wiejskiej pary, borykającej się z licznymi przeciwieństwami, to tylko pretekst dla nakreślenia szerokiej społecznej panoramy na tle posępnego okresu Włoch wydanych na pastwę hiszpańskich najeźdźców i epidemii dżumy, opisanej z przeraźliwą wnikliwością i realizmem. Nie brak tu jednak miejsc jasnych, pełnych humoru i komizmu. To kamień węgielny włoskiej powieści, a zarazem jej kamień milowy; regularnie wznawiana wciąż cieszy się należnym jej uznaniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1052

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

I promessi sposi

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Kamil Rekosz

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Maciej Korbasiński, Ryszarda Krzeska, Renata Kuk

Copyright © for the Polish translation by The Estate of Barbara Sieroszewska

Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydanie drugie PIW, przejrzane, Warszawa 2023

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-579-8

WSTĘP

Czymże jest zaprawdę historia, jeśli nie pełnym chwały bojem toczonym z Czasem? Bowiem, wydzierając mu z rąk minione lata, niby wziętych przezeń w niewolę wojowników czy nawet trupy poległych, powraca ich życiu, poddaje przeglądowi i ustawia ponownie w szyk bojowy. Wszakże znakomici owi Woje, którzy w takiej walce zdobywają Palmy i Laury, zwykli zagarniać dla się co cenniejsze i wspanialsze łupy, balsamując w inkauście Czyny Wielkich, Możnych tudzież znakomitych Person, haftując niekończącą się wstęgę Sławy ostrą igłą swego jeniuszu, złotem i wielobarwnym jedwabiem nawleczoną. Memu wszakże mizernemu pióru nie przystoi sięgać do spraw tak wzniosłych, dostojnych a niebezpiecznych ni zapuszczać się w Labirynty Politycznych Zamysłów, ni powtarzać dźwięki Surm wojennych. Przeto, skoro doszły mnie wieści o zadziwiających wydarzeniach, jakie spotkały osoby mizernej kondycji i ubogie, sposobię się do przekazania ich pamięci Potomnych, podając szczerą i prawdziwą o nich Opowieść albo Relację. Na której posępnym Teatrum ujrzeć można będzie łacno Tragedyje straszliwe, Sceny niegodziwość ludzką przedstawiające na przemian z cnotliwymi Czynami i obrazami anielskiej zaiste Dobroci, stającej na przekór dyabelskim zamysłom.

Zaprawdę bowiem, zważywszy, iż ta Oyczyzna nasza pod berłem Jego Królewskiej Mości Katolickiej, Pana naszego, się znajduje, któren jest na podobieństwo Słońca, co nigdy nie zachodzi, tudzież iż przyświeca tey Oyczyźnie naszey, niby światłem odbitym, Księżyc niezachodzący, Rycerz szlachetnego Rodu, pro tempore1 opiekę nad nią sprawujący, wreszcie Szlachetni Senatorowie niby Gwiazdy stałe, wraz z innymi Dostojnymi Panami Urzędnikami na podobieństwo Planet wędrujący wszędy dobroczynne światło rozsiewają, wzniosły tworząc Firmament – inney niżli w sztuce dyabelskey niepodobna dopatrzyć się przyczyny tego, iż ziemia ta złymi czynami, nieprawością i okrucieństwem w srogie piekło przemienioną została... sama bowiem złość ludzka nie byłaby zdolna stanąć na przekór wszystkim tym Rycerzom, którzy okiem Argusa i Briareusowym ramieniem nad pomyślnością kraju czuwają.

Opisując owe zdarzenia zaszłe w czasie, gdym nieźrałym był pacholęciem, mimo iż wielka mnogość przedstawionych w nich person z dawna już opuściła Scenę tego Świata, Parkom w lenno się oddawszy, z należnym respektem przemilczeć wolę ich imiona, parantelę jako też i miejsca, w których persony owe przebywały, wymieniając li tylko generaliter2 Prowincję. Nie wiem, zali nie najdą się tacy, którzy podobne przemilczenie za uszczerbek tej prostej mojej Opowieści poczytają; wszelako wierzę, iż krytyk ów musiałby być zgoła Filozofiey wszelkiey nieświadom, natomiast co się tyczy tych, którzy w takowey są biegli, tuszę, iż nijakiego mankamentu w Opowieści tey nie dostrzegą. Boć rzecz to niewątpliwa, która przez nikogo negowana być nie może, iż imiona są jedynie czystym, najczystszym przypadkiem...

Ależ jeżeli nawet dokonam tej gigantycznej pracy i przepiszę rzecz całą z tego wyblakłego i nieczytelnego rękopisu, jeżeli – jak się to mówi – wydobędę ową historię na światło dzienne, czy znajdzie się ktokolwiek, kto by zadał sobie trud jej przeczytania?

Wątpliwości te ogarnęły mnie w czasie mozolnego odcyfrowywania bazgraniny następującej po słowie „przypadkiem” i sprawiły, że przerwałem pracę i zastanowiłem się poważnie nad tym, co powinienem uczynić. „Co prawda – mówiłem sobie, przerzucając karty rękopisu – ta plątanina zawiłych okresów nie ciągnie się, na szczęście, przez całą długość opowieści. Mój czcigodny siedemnastowieczny kolega wysilił się, aby zaraz na pierwszych kartach uwidocznić cały swój kunszt, ale w dalszym ciągu opowiadania styl jego staje się miejscami zupełnie zwykły i naturalny. Tak, ale jakiż za to tuzinkowy! Jaki niezdarny! Jak roi się od błędów! Dialekt lombardzki pomieszany ze zdaniami w języku literackim, użytymi bez sensu, fantastyczna gramatyka, długie, bezładne okresy. W dodatku tu i ówdzie hiszpańska ozdobność. A na dobitkę w najtragiczniejszych czy najbardziej wzruszających momentach mających wywołać podziw, zdumienie, pobudzić do myślenia, we wszystkich tych miejscach, jednym słowem, które wymagają pewnego patosu, ale patosu dyskretnego, w dobrym guście, autor nie omieszka nigdy uraczyć nas swoją przesadną, taką jak w przytoczonym wstępie, retoryką. I, łącząc z niebywałą zręcznością wręcz przeciwne rodzaje stylu, osiąga to, że na przestrzeni jednej stronicy, w jednym zdaniu, ba, w jednym słowie nawet – potrafi być nieokrzesany i afektowany zarazem. Wszędzie napuszone deklamacje, klecone niezdarnie i w niezgodzie z gramatyką, pretensjonalność cechująca pisma owej epoki w naszym kraju. Doprawdy, nie jest to utwór, który można by dać dzisiejszym czytelnikom: są wymagający i zbyt zdegustowani do tego rodzaju dziwolągów. Całe szczęście, że opamiętałem się dość wcześnie, na samym początku tej niefortunnej roboty – umywam od niej ręce”.

Ale kiedym zamykał rękopis, aby odłożyć go na miejsce, zrobiło mi się żal, że taka piękna opowieść ma pozostać nieznana na zawsze. Bo jednak historia ta, choć może inaczej osądzą ją czytelnicy, mnie wydała się piękna, bardzo piękna. „Czyżby – pomyślałem – nie dało się zaczerpnąć z tego rękopisu samych tylko faktów i opowiedzieć je na nowo?” A ponieważ nie przyszedł mi na myśl żaden argument przeciwko temu, natychmiast powziąłem postanowienie. Oto jest geneza tej książki; wyłożyłem ją z prostotą odpowiadającą wadze książki samej.

Niektóre jednak z opisanych w naszym manuskrypcie wydarzeń i obyczajów wydały nam się czymś tak nowym, tak dziwacznym (że nie użyję silniejszego określenia), że zanim daliśmy im wiarę, postanowiliśmy poszukać innych jeszcze świadectw. Zaczęliśmy szperać w pamiętnikach i dokumentach tej epoki, chcąc wybadać, czy rzeczywiście takim trybem toczył się wówczas świat. Rezultaty tych poszukiwań rozproszyły wszystkie nasze wątpliwości: na każdym kroku napotykaliśmy podobne lub jaskrawsze jeszcze fakty. Również, co wydało nam się najbardziej przekonywające, natknęliśmy się na szereg postaci, o których wzmianki nigdzie poza naszym manuskryptem nigdyśmy przedtem nie spotkali i których rzeczywiste istnienie podawaliśmy wobec tego w wątpliwość. We właściwych miejscach powołamy się na niektóre spośród tych świadectw gwoli potwierdzenia prawdziwości faktów, zbyt dziwacznych, by czytelnik łatwo dał im wiarę.

Ale odrzucając formę nadaną opowieści przez jej autora, jako zbyt nieznośną, czym żeśmy ją zastąpili? Oto dochodzimy do sedna sprawy.

Ktokolwiek nieproszony bierze się do przerabiania cudzego utworu, musi być gotów zdać ściśle sprawę z tego, co uczyni; w pewnym sensie zaciąga zobowiązanie, jest to ogólnie przyjęta zasada i nie zamierzamy bynajmniej z niej się wyłamywać. A nawet, podporządkowując się jej dobrowolnie i w całej rozciągłości, postanowiliśmy uzasadnić szczegółowo przyjęty przez nas sposób pisania tej książki. W czasie jej tworzenia staraliśmy się odgadywać wszelkie możliwe zarzuty i zawczasu je odpierać. Nie było to bardzo trudne zadanie; w imię prawdy winniśmy tu stwierdzić, że nie przychodził nam na myśl ani jeden taki zarzut, któremu nie towarzyszyłby argument przeciwny, może nie rozstrzygający zagadnienie, ale zmieniający jego istotę. Nieraz też próbowaliśmy ustawiać dwa zarzuty twarzą w twarz i pozwalaliśmy im stoczyć ze sobą walkę. I cóż? Rozpatrzone do głębi, roztrząśnięte dokładnie, okazywały się wbrew pozornym przeciwieństwom jednakiej w gruncie rzeczy natury: wypływały zazwyczaj z lekceważenia zarówno faktów, jak i zasad, na których winniśmy opierać swoje sądy. Stwierdziwszy to, ustawialiśmy, ku ich wielkiemu zdziwieniu, nasze zarzuty parami i wspólnie wyprawiali, dokąd oczy poniosą.

Jak świat światem nie było chyba pisarza, który by tak skrupulatnie dowodził swojej słuszności. Ale cóż? Kiedy przyszło do zgromadzenia wszystkich tych zarzutów i odpowiedzi, aby zaprowadzić w nich pewien ład – litości! Toż wyszła z nich cała książka. Co widząc, odrzuciliśmy pierwotny zamiar z dwóch powodów, które czytelnikowi również zapewne wydadzą się słuszne: po pierwsze, że książka napisana celem usprawiedliwienia innej książki i jej stylu mogłaby się wydać czymś zaiste śmiesznym; po drugie, że wystarczy jedna książka na raz, o ile i to nie jest zbyt wiele.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ta odnoga jeziora Como, która pomiędzy dwoma nieprzerwanymi pasmami gór skręca ku południowi, linią swego wybrzeża pełną zatoczek i przylądków powtarzając jak gdyby zarys wyniosłości i zapadlin górskich, zwęża się raptownie i przybiera postać rzeki, mając po prawej swej stronie rozległy płaskowyż, a szerokie, niskie wybrzeże po drugiej. Most łączący w tym miejscu oba brzegi jaśniej jeszcze uzmysławia widzowi tę przemianę i wyznacza dokładnie miejsce, w którym kończy się jezioro, a zaczyna rzeka Adda; w dalszym zresztą swoim biegu, tam gdzie brzegi oddalają się od siebie, zaś wody rozlewają szeroko, tworząc nowe zatoki i nowe przylądki, przybiera ona znów miano jeziora. Wybrzeże, utworzone z osadów naniesionych przez trzy potężne potoki, spływa od podnóża dwóch wznoszących się obok siebie gór; jedna z nich to San Martino, drugą zwą w narzeczu lombardzkim Resegone3 z powodu jej zębatego grzbietu, w istocie przypominającego piłę. Toteż każdy, kto ją zechce zobaczyć na wprost siebie, jak na przykład z północnych murów Mediolanu, zauważy ją i łatwo odróżni w rozległym łańcuchu gór mniej znanych z nazwy i o mniej wyrazistych kształtach.

Brzeg wznosi się tu początkowo w postaci łagodnego, długiego zbocza, dalej załamuje się, tworząc wzgórki i dolinki, stromizny i tarasy, zależnie od szkieletu obu gór i działalności wód górskich. W bezpośredniej bliskości jeziora, gdzie brzeg przecinają głębokie jary potoków, nie ma nic prócz żwiru i kamieni; wyżej ciągną się pola i winnice, usiane gdzieniegdzie willami i zagrodami wieśniaków, jeszcze dalej pną się na zbocza gór gaje i kępy drzew.

Lecco, największe w tych stronach osiedle ludzkie, od którego całe terytorium nosi swą nazwę, leży nieopodal mostu, tuż nad jeziorem, a w czasie przyboru wód znajduje się nawet częściowo w jego obrębie. Dziś jest to duża osada przekształcająca się stopniowo w miasto. W czasach, kiedy zaszły wydarzenia, jakie zamierzamy tu opowiedzieć, osiedle, spore już wtedy, posiadało również fortecę, a co za tym idzie, miało zaszczyt goszczenia jej komendanta oraz przywilej posiadania stałej załogi hiszpańskich żołnierzy. Wojacy ci uczyli miejscowe dziewczęta i niewiasty skromności, od czasu do czasu poklepując łaskawie po ramieniu któregoś z ich mężów czy ojców, zaś pod koniec lata skrupulatnie odwiedzali winnice, by przerzedzić nieco grona i ulżyć przez to wieśniakom w trudach winobrania.

Cała ta okolica pokryta była – i jest dotychczas – splątaną siecią dróg, drożynek i ścieżek biegnących od jednej zagrody do drugiej, od zboczy ku wodzie, z pagórka na pagórek. Jedne gładkie, inne strome i uciążliwe – to gubią się w obramieniu wysokich murów, skąd, podniósłszy głowę, dojrzysz zaledwie niebo i gdzieniegdzie szczyt górski, to wybiegają na otwarte tarasy, skąd widok jest rozległy, urozmaicony i pełen wciąż nowych uroków. Zależnie w jaką stronę tej ogromnej kolistej sceny zwrócisz oczy, nikną jedne, a wyłaniają się inne fragmenty. To tu, to tam przebłyskują skrawki jeziora; tu znów rozciąga się ogromna, lśniąca tafla wód. Z jednej strony jezioro wydaje się zamknięte górami, a raczej jak gdyby zabłąkane pomiędzy bezładnie stłoczone szczyty, potem rozszerza się stopniowo; wzrok biegnie coraz dalej i dalej ku górom z rozsianymi u podnóży wioskami i ku ich odwróconemu odbiciu w wodnym zwierciadle. Tu odnoga rzeki, tam dalej jezioro, znowu rzeka, której połyskliwe skręty kryją się wśród gór i nikną wreszcie wraz z nimi daleko, daleko na widnokręgu.

A tuż obok ciebie, w miejscu, z którego oglądasz te wszystkie malownicze widoki, w którąkolwiek stronę się obrócisz, ileż piękna! Góra, na której zboczu się znajdujesz, wznosi nad twoją głową strome urwiska, poszarpane turnie, ostro zarysowane na tle nieba, a zmieniające się za każdym twoim krokiem; to, co wydawało się jednolitym górskim grzbietem, otwiera się niespodzianie przed twymi oczyma i okazuje się całym szeregiem grzbietów. Z wysoka, spod szczytu, dostrzegasz nagle ten sam widok, który dopiero co porzuciłeś na dole, na wybrzeżu; pogodny, swojski urok tych zboczy łagodzi dzikość skalistych turni, podnosząc zarazem jeszcze ich wspaniałe piękno.

Jedną z takich dróżek powracał właśnie ku domowi ze spokojnej przechadzki pod wieczór 7 listopada 1628 roku don Abbondio, proboszcz jednej z wyżej wspomnianych wiosek. Nazwy wioski ani też nazwiska księdza w rękopisie nie znajdujemy ani w tym miejscu, ani gdzie indziej. Proboszcz odmawiał półgłosem swoje modlitwy, od czasu do czasu, pomiędzy dwoma psalmami, zamykając brewiarz i zostawiając wewnątrz, dla odszukania miejsca, wskazujący palec; rękę z brewiarzem zakładał za plecy, splatając ją z drugą, i wędrował dalej dróżką, z pochyloną głową, końcem stopy odrzucając na bok leżące na drodze kamyki. Chwilami podnosił głowę, toczył dokoła leniwym spojrzeniem i zatrzymywał je na jednym ze szczytów, gdzie słońce, które przed chwilą zapadło za przeciwległą górę, kładło jeszcze gdzieniegdzie na strzelistych turniach szerokie, poszarpane płaty purpury.

Otworzywszy ponownie brewiarz i odmówiwszy następną modlitwę, ksiądz znalazł się na zakręcie dróżki, w miejscu, gdzie zwykł był przystawać na chwilę i rozglądać się dokoła; tak też uczynił i tym razem.

Za zakrętem droga biegła prosto na przestrzeni jakichś sześćdziesięciu kroków, następnie rozwidlała się na kształt litery Y. Ścieżka na prawo pięła się ku górze i prowadziła na plebanię; lewa schodziła w dolinę aż do potoku. Po zewnętrznej jej stronie ciągnął się niski murek sięgający przechodniom do pasa. Wewnętrzne mury obu dróżek, zamiast łączyć się zwyczajnie u zbiegu, zakończone były kapliczką z wymalowanymi na niej długimi, falującymi, ostro zakończonymi językami, które w intencji malarza, jak również w oczach okolicznych wieśniaków, wyobrażały płomienie. Pośród owych płomieni widniały jeszcze inne, niemożliwe do opisania figury, mające wyobrażać czyśćcowe dusze. Zarówno dusze, jak i płomienie wymalowane były ceglastą farbą na szarawym, miejscami obdrapanym, tle.

Minąwszy zakręt, proboszcz rzucił jak zwykle okiem na kapliczkę i ujrzał widok równie niespodziewany, jak niepożądany. U zbiegu dróżek zobaczył mianowicie dwóch mężczyzn. Jeden z nich siedział okrakiem na niskim murku z jedną nogą zwieszoną na zewnątrz, drugą od strony drogi. Jego towarzysz stał naprzeciw niego, wsparty plecami o mur, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Ich ubiór, postawa i to wszystko, co dawało się dostrzec z odległości, w jakiej znajdował się proboszcz, nie pozostawiało żadnej wątpliwości co do kondycji społecznej tych ludzi. Obaj mieli na głowach zielone siatki zwisające na lewe ramię i zakończone sporym chwastem. Z siatek tych sterczały im nad czołem groźne grzywy, a długie wąsy zakręcone były zawadiacko na końcach. U lśniących skórzanych pasów mieli po dwa pistolety, a na piersi zawieszone na kształt naszyjników niewielkie rogi z prochem. Z kieszeni szerokich bufiastych pludrów widniała u obu rękojeść sztyletu, u boku zaś ogromna garda szpady, spleciona w cyfrę z mosiężnych wężyków, wyczyszczona i lśniąca. Wystarczało jednego rzutu oka, by rozpoznać w nich osobników znanych pod nazwą bravi.

Gatunek ten, po którym dziś nie ma już śladu, był wówczas w Lombardii od dawna w pełnym rozkwicie. Dla tych, którzy nie wiedzą, co to takiego – oto parę autentycznych tekstów dających pojęcie o instytucji bravich, o wysiłkach, jakie podejmowano celem jej wytępienia, oraz o niepokonanej jej żywotności.

Już 8 kwietnia 1583 roku Jego Wysokość Jaśnie Oświecony don Carlos d’Aragona, książę na Castelvetrano, diuk Terranuova, margrabia d’Avola, hrabia Burgeto, wielki admirał i konetabl Sycylii, gubernator Mediolanu, wódz naczelny Jego Katolickiej Królewskiej Mości w Italii, „szczegółowo powiadomiony o srogiej nędzy, w jakiej żyło i żyje miasto Mediolan z racji bravich oraz włóczęgów”, wydał przeciwko nim dekret, w którym „oznajmia i wiadomym czyni, iż dekret wymieniony dotyczy wszelkich bravi tudzież włóczęgów, którzy czy to obcy, czyli w księstwie urodzeni, do nijakiego nie przynależą rzemiosła lub przynależąc, takowym się nie trudnią... lecz oddawszy się w opiekę jakowemuś szlachcicowi, oficyerowi bądź też kupcowi, z żołdem alibo bez, zaliczeni są w jego poczet, rzekomo gwoli dostojeństwa, a prawdziwie ku czynieniu gwałtów...”. Tym wszystkim dekret ów nakazywał opuścić granice księstwa w terminie sześciodniowym, grożąc opornym galerami, oraz dawał wszelkim organom sprawiedliwości niezwykle rozległą, a bliżej nieokreśloną władzę, mającą umożliwić wykonanie zarządzenia. Mimo to już w następnym roku, dnia 12 kwietnia, wyżej wymieniony pan, zauważywszy, że „...Miasto owo pełne jest nadal osób, zwanych bravi... które to osoby żyją, jak ongi żyły, i ani nie zmieniły swego obyczaju, ani ich liczba bynajmniej nie uległa zmniejszeniu...” – wydał drugi dekret, ostrzejszy i bardziej szczegółowy, w którym między innymi obwieszcza: „Ktokolwiek, czy to mieszkaniec tego miasta, czy obcy przybysz, byłby przez dwóch świadków wskazany jako ogólnie poczytywany za bravo i takie nosiłby miano, chociażby o nijakiej zbrodni przezeń popełnionej nie było wiadomo... z racji, w braku innych poszlak, li tylko reputacji swojej, może być przez wymienionych sędziów lub poszczególnego skazan tytułem śledztwa na powróz i męki... zaś w braku przyznania się do winy może być takoż posłany na galery na lat trzy, jeśli – jak wyżej wspomniano – poczytywan jest powszechnie za bravo...”.

Wszystko to, jak również wiele innych szczegółów, których tu nie przytaczamy, wypływało z przyczyny, że „...Jego Ekscelencji wolą jest absolutne od wszystkich niniejszemu dekretowi posłuszeństwo”.

Słysząc te mocne i pewne siebie słowa tak wielkiego pana oraz towarzyszące im srogie zarządzenia, chciałoby się wierzyć, że sam ich ton wystarczy do unicestwienia wszystkich bravi raz na zawsze. Cóż, kiedy świadectwo innego wielkiego pana, nie mniej posiadającego tytułów, przekonywa nas, że było wprost przeciwnie. Jest to ni mniej, ni więcej, tylko Jaśnie Oświecony don Juan Fernandez de Velasco, konetabl Kastylii, szambelan Jego Królewskiej Mości, książę na Frias, hrabia Haro i Castelnovo, pan włości Velasco tudzież włości Siedmiorga Infantów, gubernator Mediolanu etc. Piątego czerwca 1593 roku równie jak jego poprzednik szczegółowo powiadomiony o tym, „...ilu szkód i nieszczęść są przyczyną... bravi tudzież włóczędzy i jak dalece stoją oni dobru powszechnemu na zawadzie, ujmę przynosząc sprawiedliwości...”, obwieszcza im ponownie, że w terminie sześciodniowym mają opuścić terytorium mediolańskie, powtarzając przy tym z niewielkimi zmianami wszystkie groźne ostrzeżenia swego poprzednika. A dalej: 23 maja 1598 roku „...powiadomiony ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, że... zarówno w mieście, jak na całym obszarze księstwa, liczba takowych (bravich i włóczęgów) nieustannie wzrasta, iż dniem i nocą słychać wciąż o zasadzkach, ranach zdradziecko zadanych, zabójstwach, rabunkach tudzież rozlicznych innych zbrodniczych czynach, których wyżej nazwani bravi pod osłoną swoich panów i protektorów dokonywują...”, nakazuje ponownie te same środki, zwiększając tylko dawki, jak to zazwyczaj bywa przy uporczywych chorobach. ,,Każdy tedy – brzmi zakończenie dekretu – winien strzec się przekroczenia w najmniejszej mierze zarządzeń niniejszego dekretu, by zaś miast wielkoduszności Jego Ekscelencji nie doświadczył na sobie gniewu Jego tudzież srogości prawa... albowiem Jego Ekscelencja postanawia i wszem wobec wiadomym czyni, jako jest to ostateczne i nieodwołalne ostrzeżenie...”.

Nie był jednak widocznie tego samego mniemania Jaśnie Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, hrabia Fuentes, wódz naczelny i gubernator Mediolanu. Nie był on tego zdania, a to ze zrozumiałych powodów; albowiem „...szczegółowo powiadomiony o mizeryach, jakich doświadcza miasto oraz całe terytorium Mediolanu z przyczyn wielkiej mnogości bravich... postanawia wykorzenić doszczętnie ów chwast tak szkodliwy” i wydaje 5 grudnia 1600 roku dekret pełen równie groźnych jak tamte zapowiedzi, z zaznaczeniem, „jako pod grozą najcięższych kar, bez żadnej zgoła nadziei odpuszczenia, winny być powyższe zarządzenia przestrzegane”. Należy jednak wnosić, że nie poprowadził tej kampanii z takim zasobem dobrej woli, jaki zwykł był wkładać w knucie intryg i podjudzanie przeciw swemu potężnemu wrogowi, Henrykowi IV; historia świadczy bowiem, że potrafił uzbroić przeciwko temu królowi księcia Sabaudii, czym przyprawił go o utratę niejednego miasta; że zdołał wciągnąć do spisku księcia de Biron i przyprawił go o utratę głowy; natomiast co się tyczy „owego chwastu tak niebezpiecznego”, czyli bravich, nie ulega wątpliwości, że plenił on się nadal jeszcze 22 września 1612 roku. Tego bowiem dnia Jaśnie Oświecony don Juan de Mendozza, margrabia Hynojosa, pan na etc., gubernator etc., powziął poważny zamiar wytępienia go. W tym też zamiarze posłał do Pandolfa i Marca Tullia Malatestów, drukarzy rządowych, ten sam co zawsze dekret, nieco poprawiony i uzupełniony, do ponownego wydrukowania gwoli wytępienia bravich. Oni jednak żyli i prosperowali mimo wszystko, po to chyba, aby otrzymać 24 grudnia 1618 roku podobne, tyle że silniejsze ciosy z ręki Jego Wysokości don Gomeza Suarez de Figueroa, księcia Feria etc., gubernatora etc. A że nie wyginęli i od tego ciosu, Jego Wysokość don Gonzalo Fernandez de Cordoba, na czas władzy którego przypadła fatalna przechadzka don Abbondia, zmuszony był uciec się do ponownego opublikowania nieśmiertelnego dekretu przeciwko bravim, co też uczynił 5 października 1627 roku, czyli na rok, miesiąc i dwa dni przed opisanym tu wydarzeniem.

Nie był to zresztą dekret ostatni; wydaje nam się jednak, że o dalsze możemy się nie troszczyć, skoro wykraczają poza okres, w jakim dzieje się nasza opowieść. Wspomnijmy tylko jeszcze dekret z 13 lutego 1632 roku, w którym Jego Wysokość książę Feria, będąc po raz drugi gubernatorem, zauważa, że ,,...najstraszliwsze zbrodnie przez osoby zwane bravi popełniane bywają...”. Wystarcza to, by nas upewnić, że w czasie, z którym mamy tu do czynienia, bravi istnieli w dalszym ciągu.

Że ci dwaj przy kapliczce czekają na kogoś, było aż nadto widoczne. Ale co zaskoczyło don Abbondia w sposób nader przykry, to odkrycie, że tym, na kogo czekają, jest on sam. Z chwilą jego pojawienia się na drodze tamci popatrzeli na siebie i równocześnie unieśli głowy, jak gdyby mówiąc: „Oto on”. Ten, który siedział okrakiem, podniósł się, przekładając nogę na stronę drogi; drugi oderwał się od muru i obaj ruszyli, nadchodząc naprzeciw. On zaś, trzymając wciąż przed sobą otwarty brewiarz, pogrążony niby w czytaniu, rzucał przed siebie ukradkowe spojrzenia, śledząc ruchy nieznajomych.

Zobaczył, że idą mu na spotkanie, i w głowie zawirował mu rój niespokojnych myśli. Zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni dzielącej go od groźnych bravi nie ma jakiej ścieżynki odchodzącej od drogi w prawo czy w lewo, dokądkolwiek; ale uświadomił sobie natychmiast, że nie. Przemknął szybko myślą własne uczynki, usiłując przypomnieć sobie, czy nie ma czegoś na sumieniu w stosunku do kogoś możnego a mściwego, ale nawet w tak wielkim zamęcie myśli widział, że i pod tym względem może być spokojny. A przecież bravi zbliżali się, bacznie się w niego wpatrując... Wsunął dwa palce pod kołnierz, jakby go coś uwierało, przekręcając przy tym głowę tak, że aż wykrzywił usta, i spoglądając kącikiem oka do tyłu, czy nikt nie nadchodzi; ale nie dojrzał nikogo. Poprzez murek ogarnął spojrzeniem pola – nikogo. Rzucił nieśmiało okiem przed siebie – nikogo i tam także oprócz tych dwóch. Co robić? Zawrócić? Na to było za późno; bowiem uciekać byłoby równoznaczne z wezwaniem do pogoni, jeśli nie do czegoś gorszego. Nie mogąc zatem zejść z drogi niebezpieczeństwu, ruszył mu naprzeciw, gdyż ta chwila niepewności była tak przykra, że za wszelką cenę pragnął ją skrócić. Przyspieszył kroku, odmawiając modlitwę głośniej nieco niż zwykle i siląc się przywołać na twarz wyraz spokoju i pogody; próbował nawet się uśmiechnąć. Znalazłszy się twarzą w twarz z tymi dwoma, powiedział sobie w myśli: „Stało się”, i stanął w miejscu.

– Mości proboszczu – odezwał się jeden z nich, patrząc uporczywie w oczy don Abbondia.

– Co waćpan rozkaże? – odpowiedział ten skwapliwie, odrywając wzrok od brewiarza, który leżał otwarty na jego rękach niby na pulpicie.

– Ksiądz zamierza pono – rzekł drugi gniewnym, ostrym tonem, jak gdyby gromił swego podwładnego, schwytawszy go na jakimś łajdactwie – ksiądz zamierza pono udzielić jutro ślubu Renzowi Tramaglino i Lucii Mondella?

– To jest... – bąknął drżącym głosem don Abbondio – jak by tu rzec... Waćpanowie znają przecie świat i wiedzą, jak to bywa... biedny proboszcz nic tu nie ma do gadania... Zmówią się sami, potem do nas jak w dym, jak do bankiera po pieniądze... A my? Cóż, naszą rzeczą jest służyć bliźnim...

– Otóż – powiedział bravo władczym i uroczystym tonem, mimo że nachylony do ucha księdza – tego ślubu nie będzie. Ani jutro, ani nigdy.

– Ależ, mości panowie – zaczął proboszcz tonem łagodnej perswazji, jakim przemawia się do zapalczywych osób, aby je przywieść do rozsądku – raczcież wejść w moje położenie. Alboż w mojej to mocy? Toż pojmujecie sami, waćpanowie, że co do mnie, to mnie to ni ziębi, ni grzeje...

– No, no – przerwał mu tamten – jeśliby tu o gadanie jeno chodziło, wnet zagnałby nas ksiądz w kozi róg. Nam nic do tego ani chcemy o tym więcej słuchać. Człek uprzedzony... pojmuje ksiądz?

– Ależ, mości panowie, jesteście przecie ludzie rozumni, sprawiedliwi...

– Tak, tak – wtrącił się drugi, który nie odzywał się dotychczas. – Ślubu nie będzie, bo... – tu zaklął brzydko – bo ten, co by go dał, to i pożałować tego nie zdąży.

Tu nastąpiło nowe przekleństwo.

– Cicho sza – odezwał się znów pierwszy. – Proboszcz jegomość jest człek doświadczony, my takoż dobre chłopy, krzywdy niczyjej nie chcemy, byle ksiądz miał rozum. Księże proboszczu, nasz pan, jaśnie wielmożny don Rodrigo, wielce jegomości szanuje.

Dźwięk tego imienia był dla don Abbondia niby błyskawica, która na moment przerywa ciemność burzliwej nocy, oświetla wszystko dokoła i gaśnie, pozostawiając po sobie tym większą grozę. Odruchowo skłonił się głęboko i powiedział:

– Gdybyście mi, waćpanowie, wskazać zechcieli...

– Jakże! Uczyć proboszcza biegłego w łacinie – przerwał bravo z drwiącym i okrutnym uśmiechem. – To już jegomości sprawa. A grunt to ani pary z gęby o tej radzie, cośmy to ją księdzu dla jego dobra dali. Inaczej... ehm... na jedno by wyszło, co gdyby ksiądz dał ten tam ślub... No a cóż mamy oznajmić od jegomości jaśnie wielmożnemu don Rodrigowi?

– Moje pokorne służby...

– Jaśniej!

– Gotów... zawsze jestem gotów okazać posłuszeństwo...

Mówiąc te słowa, ksiądz sam nie wiedział dobrze, czy to obietnica, czy tylko wyraz uszanowania. Bravi zrozumieli je lub udali, że rozumieją w poważniejszym ich sensie.

– Doskonale. Dobrej nocy życzym jegomości – powiedział jeden z nich, zabierając się wraz z towarzyszem do odejścia.

Don Abbondio, choć chwilę przedtem dałby był nie wiem co, żeby tylko uniknąć spotkania, teraz rad byłby przedłużyć rozmowę, a raczej pertraktacje.

– Mości panowie... – zaczął, obu rękami zamykając brewiarz. Ale oni, najwidoczniej nie chcąc słyszeć więcej, zaczęli śpiewać piosenkę zbyt nieprzystojną, by ją tu przytaczać, i ruszyli przed siebie drogą, którą przed chwilą nadszedł proboszcz. Nieszczęsny don Abbondio otworzył usta i stał tak długą chwilę jak zaczarowany. Wreszcie ruszył tą z dwu drożynek, która wiodła ku jego domowi, z trudnością stawiając kroki, jakby miał nogi zdrętwiałe. Co się działo w jego duszy, zrozumiecie łatwiej, usłyszawszy coś niecoś o jego charakterze oraz o czasach, w jakich żyć było mu sądzone.

Don Abbondio, jak to już czytelnik mógł łatwo zauważyć, nie przyniósł sobie na świat serca lwa. Jednak już w dziecięcych latach zrozumiał, jak ciężko jest żyć stworzeniu nieobdarzonemu kłami i pazurami, zwłaszcza jeżeli nie czuje ono skłonności do tego, by stać się żerem innych. Żadna władza legalna nie dawała najmniejszej ochrony spokojnym, nieszkodliwym ludziom, którzy nie mają czym wzbudzać w bliźnich trwogi. Nie znaczy to, żeby nie było ustaw przeciwko gwałcicielom prawa oraz przewidzianych dla nich kar. Przepisów prawnych było zatrzęsienie; przestępstwa były wyliczone i posegregowane z drobiazgową dokładnością; kary – nieprawdopodobnie wysokie i jeszcze podlegające zwiększeniu w każdym niemal wypadku wedle uznania samego prawodawcy czy któregoś spośród setek podwładnych mu wykonawców prawa. Procedura tak pomyślana, by uwolnić sędziego od wszelkich okoliczności mogących stanowić przeszkodę w wydaniu skazującego wyroku; przytaczane tu dekrety przeciwko bravim są tego drobnym, lecz wiernym przykładem. Mimo to wszystko – a raczej w dużej mierze dzięki temu wszystkiemu – dekrety publikowane na nowo i wzmacniane przez wszystkie kolejne rządy świadczyły jedynie o całkowitej bezsilności ich autorów. A jeżeli odnosiły jakiś skutek, to chyba ten, że dodawały nowe udręki do tych, jakich doznawała spokojna i bezbronna ludność ze strony owych wichrzycieli, że wzmagały ich zuchwalstwo i przebiegłość. Mieli zapewnioną bezkarność, a jej głęboko tkwiących korzeni dekrety rządowe nawet nie dotykały, nie mówiąc już o ich wyrwaniu. Korzenie te – to prawo azylu, to przywileje pewnych klas, częściowo uznane prawnie, częściowo tolerowane w zawistnym milczeniu. Czasem podnosiły się jakieś bezcelowe protesty, ale owe klasy wytrwale i zazdrośnie broniły swych przywilejów. Rzecz zrozumiała, że ta bezkarność, przeciw której każdy nowy dekret stosował groźby i zniewagi, ale jej nie unicestwiał, musiała wzmagać się po każdej takiej groźbie i każdej zniewadze. I tak właśnie się działo; ogłoszenie nowego dekretu, mającego przynieść zagładę zbrodniczym żywiołom, pobudzało je niezmiennie do skupiania sił i szukania nowych możliwości czynienia tego wszystkiego, czego dekrety wzbraniały. Natomiast wszystkie te zakazy utrudniały w nieznośny sposób życie spokojnej ludności, niemającej ani własnych środków obrony, ani potężnych protektorów; władze bowiem, chcąc ułatwić sobie zapobieganie przestępstwom oraz karanie winnych, miały na oku każdego poszczególnego człowieka i krępowały jego ruchy, tak jak się żywnie spodobało któremukolwiek z podrzędnych wykonawców prawa. Z drugiej strony – wystarczało przed popełnieniem przestępstwa zabezpieczyć sobie zawczasu schronienie w jakimś klasztorze lub pałacu, do którego ręka sprawiedliwości nie odważyłaby się nigdy sięgnąć. Wystarczało nawet nosić liberię jakiegoś możnego domu, ponieważ zarówno pycha, jak i interes rodu nakazywały panom chronić swego sługę przed srogością prawa, dając mu zupełną swobodę działania i pozwalając drwić sobie z wszelkich dekretów. Spośród tych, którzy mieli czuwać nad wykonaniem przepisów, jedni z racji swego urodzenia zaliczali się do klasy uprzywilejowanej, inni byli klientami możnych rodów, uzależnionymi od ich łaski; zarówno jednym, jak drugim wychowanie, interes, przyzwyczajenie czy instynkt naśladownictwa zaszczepiły poglądy tej klasy i nic nie zmusiłoby ich do obrażenia możnych tego świata z powodu świstka papieru przybitego gdzieś na rogu ulicy. A co się tyczy niżej postawionych, bezpośrednich wykonawców prawa, to choćby nawet byli mężni jak herosy, posłuszni jak mnisi i gotowi do ofiar jak męczennicy, nie zdołaliby spełnić swego zadania, jako że byli w znacznie mniejszej liczbie od tych, których mieli utrzymać w ryzach. W dodatku zawsze groziło im, że ci, którzy w zasadzie – można powiedzieć: w teorii – stali na ich czele, w opresji pozostawią ich własnemu losowi. Wreszcie rekrutowali się oni z najgorszych szumowin swojej epoki, ich zajęcie było otoczone powszechną pogardą, nawet ze strony tych, którzy powinni by drżeć przed nimi; ich nazwa – zbir – stanowiła obelgę. Trudno się zatem dziwić, że zamiast ryzykować własną skórę i podejmować beznadziejne wysiłki, woleli oni sprzedawać możnym tego świata swoją bezczynność i posłuszeństwo, zaś władzy swej i siły, którą bądź co bądź byli obdarzeni, używali jedynie tam, gdzie nie przedstawiało to niebezpieczeństwa: do gnębienia i trapienia ludzi spokojnych i bezbronnych.

Człowiek, który pragnie obrażać i który w każdej chwili obawia się obrazy ze strony innych, potrzebuje, rzecz prosta, towarzyszy i sojuszników. Stąd wypływała niezmiernie w owych czasach silna tendencja do zrzeszania się, tworzenia coraz to nowych klas i do wzmagania wszelkimi sposobami potęgi własnej klasy. Kler strzegł swojej niezawisłości i starał się ją rozszerzać, szlachta trzymała się swych przywilejów, wojsko broniło swej samowoli. Kupcy i rzemieślnicy organizowali się w cechy i bractwa, prawnicy tworzyli osobne zrzeszenie, lekarze – własną korporację. Każda z tych małych oligarchii posiadała odrębny rodzaj wpływów i władzy; w każdej poszczególny członek starał się wykorzystywać dla siebie ową wspólną siłę w miarę własnej zręczności oraz powagi, jakiej zażywał. Uczciwsi ograniczali owe korzyści do samoobrony jedynie; bardziej przebiegli i wręcz zbrodniczy posługiwali się nimi w różnych niecnych zamysłach, do których spełnienia ich osobiste środki nie mogłyby wystarczyć, a także zapewniali sobie tą drogą bezkarność. Siły tych różnorodnych stowarzyszeń były, rzecz prosta, bardzo nierówne; szczególnie na wsi bogaty, na wszystko zdecydowany szlachcic, mający na swe rozkazy zgraję bravich, a także ludność swoich włości, z dawna przywykłą na zasadzie tradycji, interesu czy po prostu z musu uważać się za prywatnych żołnierzy swego pana – taki szlachcic stanowił potęgę, z którą prawie nikt z innej frakcji nie mógł się mierzyć.

Nasz Abbondio, nie szlachcic, nie bogaty i zgoła nie odważny, na długo przed osiągnięciem dojrzałego wieku pojął, że jest w tym społeczeństwie niby garnek gliniany zmuszony podróżować w kompanii wielu garnków żelaznych. Toteż łatwo uległ woli rodziców, którzy umyślili sobie zrobić z niego księdza. Prawdę mówiąc, nie zastanawiał się on wiele nad obowiązkami i wzniosłymi celami służby, jakiej się poświęcić zamierzał; zapewnić sobie życie w jakim takim dostatku i wznieść się do potężnej i szanowanej klasy – te dwa względy wydawały mu się aż nadto wystarczające dla dokonania tego wyboru. Ale że każda, nawet najpotężniejsza klasa społeczna tylko do pewnych granic chroni i wspomaga swych członków, każdy z nich powinien także myśleć sam o sobie. Don Abbondio, całkowicie pochłonięty troską o własny spokój, nie dbał o takie korzyści, dla osiągnięcia których musiałby się bardzo natrudzić albo ponieść jakieś ryzyko. Jego system polegał przede wszystkim na unikaniu konfliktów i na ustępowaniu tam, gdzie się ich uniknąć nie dało. Zachowywał niezbrojną neutralność we wszystkich wojnach, jakie wybuchały dokoła niego: w starciach, wówczas niezmiernie częstych, pomiędzy klerem a władzami świeckimi, pomiędzy wojskiem a ludnością cywilną, pomiędzy dwoma szlachcicami, a nawet w sporach między wieśniakami, które zaczynały się od słów, a rozstrzygane były przy pomocy pięści lub noża. A jeżeli już tak się zdarzyło, że musiał koniecznie zadeklarować się po jednej lub drugiej stronie, stawał niezmiennie u boku silniejszego; zachowywał jednak i wtedy pewne ostrożności i starał się zawsze dać do zrozumienia drugiej stronie, że nie z własnej woli występuje jako jej przeciwnik. „Czemuż to ty nie potrafiłeś okazać się silniejszym? – zdawał się mówić pełnym wyrzutu spojrzeniem. – Byłbym rad iść z tobą ręka w rękę”.

Tak więc, ustępując z drogi możnym, kryjąc ich przelotne kaprysy, a poważniejszym wybrykom poddając się ulegle, zmuszając za pomocą niskich ukłonów i radosnych pozdrowień nawet najbardziej gburowatych i wzgardliwych do uprzejmego uśmiechu przy spotkaniu, biedaczysko zdołał bez większych burz dociągnąć do sześćdziesiątki.

Nie znaczy to jednak, by don Abbondio pozbawiony był zupełnie żółci; toteż owo nieustanne ćwiczenie się w cierpliwości, wieczne przyznawanie innym racji, tyle gorzkich pigułek przełykanych w milczeniu – wszystko to wyczerpywało go tak dalece, że gdyby sobie od czasu do czasu nie pofolgował, zdrowie jego pewnie by na tym ucierpiało. Na szczęście jednak istniały na świecie, i to w pobliżu, osoby, o których wiedział, że niezdolne są muchy ukrzywdzić; na nich mógł więc czasami wyładować swój zły humor zbyt długo powściągany, pozwolić sobie na kaprysy i pokrzyczeć trochę bez przyczyny.

Był surowym sędzią wobec ludzi, którzy postępowali odmiennie od niego, wtedy jednak tylko, jeśli owe surowe sądy nie narażały go na żadne, nawet odległe, niebezpieczeństwo. Ktoś, kogo pobito, był zawsze w jego oczach co najmniej nierozważny; a już jeżeli padł ofiarą zabójstwa, na pewno była to jakaś ciemna postać. Taki, który upierał się przy swoich racjach przeciwko komuś możniejszemu i pozostawał na placu z rozbitą głową, w oczach don Abbondia zawsze czymś zawinił. Co, ostatecznie, nie jest rzeczą trudną; nigdy bowiem granica między słusznym a niesłusznym nie jest tak prosta jak cięcie mieczem i nigdy słuszność nie jest cała po jednej, wina zaś cała po drugiej stronie.

Przede wszystkim jednak ostro potępiał tych spośród swoich współbraci, którzy odważali się brać stronę bezbronnych i uciśnionych przeciwko potężnym krzywdzicielom. Mawiał o nich, że kupują sobie kłopoty za gotówkę i że próbują prostować łapy jamnikom. Z całą surowością oświadczał, że jest to mieszanie się do spraw świeckich ze szkodą dla godności służby kapłańskiej. Grzmiał przeciwko takiemu postępowaniu, zawsze jednak tylko w cztery oczy albo w szczupłym i zaufanym gronie; grzmiał tym gwałtowniej, im bardziej był pewien, że o zarzuty dotykające ich osobiście ludzie ci nie będą żywili urazy. Miał też swoją ulubioną maksymę i zazwyczaj pieczętował nią wygłaszane w tej materii przemowy, a mianowicie, że zacnym ludziom, którzy zważają na siebie i nie wtykają nosa w cudze sprawy, nie przytrafiają się żadne przykre niespodzianki.

Niechaj więc teraz pomyślą moje dwa tuziny czytelników, jakie wrażenie wywrzeć musiało na biedaku opisane powyżej spotkanie. Trwoga, jaką obudziły w nim ponure twarze i okropne słowa owych drabów, groźba ze strony wielmoży, który znany był z tego, że nie grozi nigdy na próżno, mozolnie i cierpliwie budowany przez długie lata system unikania kłopotów, który od jednego zamachu sypał się oto w gruzy, ślepy zaułek, w jaki się zabłąkał – wszystko to kłębiło się bezładnie w nisko zwieszonej głowie don Abbondia. „Gdybyż Renza dało się odprawić krótkim i węzłowatym «Nie»! Ale on będzie żądał wyjaśnień, a cóż mu, na miły Bóg, można odpowiedzieć? To także szalona pałka! Jagnię, zdawałoby się, dopóki nikt go nie tyka, ale niech tylko ktoś spróbuje stanąć mu w poprzek drogi... no! W dodatku świata nie widzi poza swoją Lucią, rozmiłowany w niej jak... Ech, dzieciaki, nic inszego nie mają do roboty, amory im w głowie, małżeństwo, o nic nie dbają; ani pomyślą o tym, w jaką opresję wpędzają Bogu ducha winnego człeka. O, ja nieszczęsny! Czy to sprawiedliwe, żeby właśnie na mojej drodze stanęli ci łotrzykowie? Czegóż chcą ode mnie? Czy to mnie zachciało się żenić? Czemu nie udali się raczej do... Ot, popatrzcież tylko! Taki już mój los nieszczęsny, że to, co należało powiedzieć, zawsze o chwilę za późno zaświta mi w głowie. Gdybym był pomyślał zawczasu, gdybym podsunął im myśl, by udali się ze swoim poselstwem do...”. Tu raptem spostrzegł się don Abbondio, że nie przystoi mu żałować tego, iż nie stał się doradcą i wspólnikiem w niegodziwej sprawie. I od razu całą swoją złość zwrócił przeciwko człowiekowi, który zniszczył jego luby spokój. Znał don Rodriga jedynie z widzenia i z famy; nie miał z nim nigdy do czynienia poza tym, że skłaniał podbródek na piersi, a kapeluszem dotykał niemal ziemi w rzadkich wypadkach spotkania dziedzica na drodze. Natomiast często zdarzało mu się bronić reputacji młodego panka przed ludźmi, którzy przeklinali jego wybryki, wzdychając przy tym, zniżając głos, a oczy wznosząc ku niebu. Don Abbondio powtarzał zawsze w takich razach, że don Rodrigo jest zacnym i godnym szacunku kawalerem. Tym razem jednak obdarzał go w myśli takimi właśnie nazwami, jakie zwykł był przerywać gwałtownym protestem, ilekroć słyszał je z ust innych osób.

Pogrążony w ponurych myślach doszedł do drzwi swego domu położonego w głębi wioski i szybko wsunął w zamek klucz, który od dawna już trzymał w ręku. Otworzył, wszedł, zamknął za sobą drzwi starannie i spragniony towarzystwa zaufanego człowieka począł wołać głośno:

– Perpetua! Perpetua!

Wołając, szedł w stronę saloniku, gdzie spodziewał się znaleźć Perpetuę nakrywającą stół do wieczerzy. Perpetua, jak się łatwo domyślić, była gospodynią don Abbondia. Była to wierna i przywiązana sługa, która umiała nie tylko słuchać, ale i rozkazywać w potrzebie; znosiła cierpliwie zrzędzenia i dziwactwa swego pana, ale potrafiła go też zmusić do znoszenia dziwactw własnych, nasilających się z dnia na dzień, odkąd przekroczyła synodalny wiek lat czterdziestu. Lat tych doczekała w panieńskim stanie, odrzuciwszy, jak twierdziła, wszystkie propozycje małżeńskie, jakie jej robiono, względnie – nie znalazłszy psa kulawego, który by ją zechciał, jak mawiały jej przyjaciółki.

– Idę – odpowiedziała, stawiając na stoliku, jak co dzień, flaszkę ulubionego wina don Abbondia; ruszyła z wolna ku drzwiom, ale nim jeszcze stanęła na progu, proboszcz ukazał się, z trudem wlokąc nogi, a twarz miał tak wzburzoną i takie posępne spojrzenie, że nie trzeba było nawet doświadczonych oczu Perpetui, by odgadnąć, że musiało mu się wydarzyć coś zupełnie niezwykłego.

– Na miłosierdzie boskie! Co się stało jegomości?

– Nic, nic – wyjąkał don Abbondio zasapany, opadając na fotel.

– Jakże to: nic? Mnie to jegomość powiada? A toć jakże jegomość wygląda! Coś strasznego musiało się stać.

– Ach, Boże mój! Skoro powiadam „nic”, to na pewno albo nic, albo coś takiego, czego rzec nie mogę.

– Czego jegomość nie może powiedzieć nawet mnie? A któż się zatroszczy o jegomości zdrowie? Kto mu doradzi?

– Na Boga, przestań gadać i nic nie przygotowuj, Perpetuo. Daj mi mego wina.

– I jegomość chce mi wmawiać, że to nic! – powiedziała Perpetua, napełniając kielich, ale nie wypuszczając go z ręki, jakby zamierzała dać go dopiero w nagrodę za zwierzenie, które tak długo kazało na siebie czekać.

– Dajże, daj – dopominał się don Abbondio, odbierając od niej kielich nieco drżącą ręką i wychylając go jednym haustem niby lekarstwo.

– Cóż to, chce jegomość, żebym musiała obcych ludzi pytać, co się przytrafiło mojemu panu? – spytała Perpetua, stając przed proboszczem wsparta rękami pod boki i z podanymi naprzód łokciami. Wbiła weń uporczywe spojrzenie, jakby chciała wydrzeć mu z oczu tajemnicę.

– Na Boga! Żadnych plotek, żadnego gdakania! Tu chodzi... tu chodzi o życie!

– O życie!

– O życie.

– Jegomość przecie dobrze wie, że jak mi coś powie szczerze, w zaufaniu, to ja nigdy...

– Poczciwina! Myślałby kto...

Perpetua spostrzegła, że dotknęła fałszywej struny, i nagle zmieniła ton.

– Księże proboszczu – powiedziała głosem wzruszonym i wzruszającym – zawsze byłam do jegomości przywiązana; toć jeśli chcę wiedzieć, co go gnębi, to jeno z troskliwości, to po to, by dopomóc, o ile potrafię, doradzić, ulżyć...

Rzecz w tym, że don Abbondiowi było zapewne równie pilno wyjawić okropną tajemnicę, jak Perpetui – wysłuchać jego zwierzeń. Toteż coraz słabiej odpierał jej wciąż ponawiane ataki i wreszcie, odebrawszy od niej po wielekroć przysięgę, że nie piśnie nikomu ani słówka – z wielkim wahaniem, z bolesnymi westchnieniami opowiedział nieszczęsne wydarzenie. Kiedy jednak doszło do straszliwego imienia zleceniodawcy, Perpetua musiała ponowić swą przysięgę jeszcze uroczyściej niż poprzednio, po czym don Abbondio wyszeptał owo imię i osunął się bezsilnie na oparcie fotela z rozdzierającym westchnieniem, unosząc w górę ręce gestem rozkazującym i błagalnym zarazem.

– Na miłosierdzie boskie... – wyszeptał raz jeszcze.

– A to dopiero! – wykrzyknęła Perpetua. – A zbój! A zbrodzień! Człek bez Boga w sercu!

– Zamilcz! Czy chcesz mnie zniszczyć ze szczętem?

– Och, jesteśmy tu sami i nikt nas nie słyszy. Ale co jegomość teraz pocznie, biedny księże proboszczu?

– Widzicie, ludzie – powiedział don Abbondio ze złością – jakie to dobre rady mi ona daje! Pyta mnie, co robić; tak jakby to ona wpadła w opresję, a ja miałbym ją ratować!

– Ba, toć żem i ja gotowa przyrzucić moją mizerną radę; alem myślała...

– No, no, posłuchajmy.

– Mnie się tak widzi: powiadają wszyscy, jako nasz arcybiskup to człek święty, z głową, i nikogo się niebojący, a jak potrza przemówić do rozumu któremu z tych wielmożnych panów i obronić przed nim proboszcza, to zawsze jest górą. To ja tak radzę: jegomość napisze do niego piękny list i wszystko w nim dokumentnie wyłoży...

– Zamilcz! Zamilczże wreszcie! Takie to rady dajesz mnie nieszczęsnemu! A jak dostanę, nie daj Boże, kulkę w plecy, to mi ją arcybiskup wyciągnie?

– Ech, jegomość! Kulki nie lecą przecie tak łatwo jak cukierki na weselu! Źle by to było, by zaś pies tyle razy gryzł, ile razy zaszczeka. A ja co wiem, to wiem: że kto umie zęby pokazać, kto się każe szanować, tego i uszanują. A że jegomość nigdy się nie odezwie, to i każdy lizie, za przeproszeniem, niby do...

– Zamilkniesz wreszcie?

– Milczę już, milczę. Ale tak już jest: jak ludzie widzą takiego, co to, jak go kto zaczepi, wnet gotów podwinąć...

– Dość! Nie pora teraz na głupie gadanie.

– Dość, to dość. Jegomość pomyśli sobie nocą. A nie ma znów co tak się trapić i zdrowie marnować. Trza coś przekąsić.

– Pomyślę sobie – mruknął don Abbondio. – Pewnie, że ja pomyślę, nie kto inszy. Nie chcę jeść – ciągnął, podnosząc się z fotela – nic nie chcę, ni kęsa. Co inszego mam na głowie. Juścić, wiem to dobrze, że mnie, nie komu, trzeba o tym pomyśleć. Że też to mnie musiało się przytrafić!

– Niechże jegomość choć łyknie jeszcze – rzekła Perpetua, napełniając kielich. – Toć jegomość wie, że mu to zawsze pomaga na żołądek.

– Ej, nie tego mi trzeba, nie tego! Nie tego!

To mówiąc, zabrał świecę i wciąż pomrukując: „To ci historia... komuś takiemu jak ja... a co jutro przyniesie?”, i tym podobne lamenty, ruszył na górę do swej sypialni. Od progu odwrócił się jeszcze w stronę Perpetui, powiedział uroczyście: „Na miłosierdzie boże”, przyłożył palec do ust na znak milczenia i zniknął.

ROZDZIAŁ DRUGI

Legenda głosi, że książę Kondeusz przespał spokojnie noc poprzedzającą wielki dzień pod Rocroi; ale, po pierwsze, ogromnie był strudzony, po drugie, wydał przedtem wszystkie potrzebne rozkazy i ustalił dokładnie, czego ma rankiem dokonać. Don Abbondio natomiast wiedział to jedynie, że nazajutrz czeka go bój. Toteż strawił większą część nocy na pełnych niepokoju rozważaniach. Tego, by zlekceważyć groźne ostrzeżenie i ślubu udzielić – nie brał nawet wcale pod uwagę. Zwierzyć się Renzowi z tego, co się wydarzyło, i wspólnie z nim szukać wyjścia... Boże broń!... „Ani pary z gęby, bo jak nie, to... ehm...” – powiedział przecież jeden z owych zuchów. A wspomnienie tego „ehm” sprawiło, że don Abbondio nie tylko odrzucił myśl o przełamaniu zakazu, ale poczuł dojmujący żal, że wygadał się przed Perpetuą. Więc może uciec? Ale dokąd? A zresztą, ile niebezpieczeństw, jaka odpowiedzialność!

Za każdym odrzuconym pomysłem nieszczęśnik przewracał się z boku na bok na łóżku. Jedno wydawało mu się niewątpliwe: że należy zyskać na czasie, omamiwszy Renza jakąś zmyśloną przeszkodą. Przyszło mu na myśl, że niebawem zacznie się adwent, kiedy to śluby są wzbronione. „Żebym jeno powstrzymał chłopaka przez tych parę dni, to będę miał dwa miesiące wytchnienia; a przez dwa miesiące niejedno może się wydarzyć”.

Zaczął przemyśliwać, jakich by tu użyć argumentów. A choć wszystkie wydawały mu się dość błahe, przecież pocieszał się myślą, że jego sukienka duchowna doda im znaczenia, a doświadczenie podeszłego wieku stworzy potrzebną przewagę nad młodocianym prostaczkiem. „No cóż – pomyślał proboszcz – jemu chodzi o dziewczynę, mnie zaś o własną skórę; juścić mój interes bardziej jest ważki, a i ja sprytniejszy jestem od niego. Drogi synu, jeżeli ciebie grzbiet świerzbi, to trudno; ale ja nie myślę włazić w tę kabałę”.

Uspokoiwszy nieco umysł powyższym rozważaniem, proboszcz zdołał wreszcie zmrużyć oczy. Ale cóż to był za spoczynek! Jakie sny! Zwidywali mu się bravi, don Rodrigo, Renzo, jakieś dróżki, skały, ucieczki, pościgi, krzyki i strzelanina.

Chwila przebudzenia jest dla kogoś, komu zdarzyło się nieszczęście albo kto znalazł się w ciężkim kłopocie, zazwyczaj pełna goryczy. Umysł na pół ockniony powraca do powszednich myśli i dotychczasowego spokojnego życia; ale raptem natrętnie staje przed oczyma ów nowy stan rzeczy, bardziej jeszcze trudny do zniesienia przez kontrast z pierzchłym przed chwilą złudzeniem. Zakosztowawszy goryczy takiego przebudzenia, don Abbondio przebiegł szybko myślą swoje nocne rozważania, utwierdził się w powziętych zamiarach, uporządkował je nieco i podniósłszy się z łoża, jął niecierpliwie, aczkolwiek z pewnym niepokojem, oczekiwać nadejścia Renza.

Lorenzo czy też Renzo, jak go powszechnie zwano, nie dał na siebie długo czekać. Wybrał się do proboszcza tak wcześnie, jak tylko wydało mu się to możliwe bez natręctwa, gnany radosnym zapałem dwudziestoletniego młodzieńca, który w tym dniu zamierza poślubić ukochaną. W chłopięcych jeszcze latach utracił swoich bliskich; trudnił się przędzeniem jedwabiu, co było w jego rodzinie zajęciem, można by rzec, dziedzicznym. Niegdyś było to rzemiosło dość intratne; w owym czasie chyliło się już ku upadkowi, nie tak jednak dalece, żeby wykwalifikowany robotnik nie mógł w tym fachu zarobić na życie. Pracy ubywało wprawdzie z dnia na dzień, równocześnie jednak nieustająca emigracja robotników, zwabianych do sąsiednich państewek nadzieją lepszych płac i rozmaitych korzyści, sprawiała, że dla tych, co pozostali na miejscu, pracy wciąż jeszcze wystarczało.

Prócz swego fachu miał jeszcze Renzo trochę ziemi, którą uprawiał bądź z pomocą innych, bądź sam w okresach, kiedy przędzalnia była nieczynna. Tak więc w porównaniu z innymi Renzo mógł uważać się za majętnego i mimo że rok zapowiadał się jeszcze cięższy od poprzedniego i głód zaczynał nie na żarty dawać się ludziom we znaki, nasz młodzieniec, który stał się bardzo zabiegliwy, odkąd zwrócił oczy na Lucię, miał dom wystarczająco zaopatrzony i mógł się głodu nie obawiać.

Przed proboszczem stawił się w pełnej gali, z pękiem różnobarwnych piór u kapelusza, z tkwiącym za pasem puginałem o pięknej rękojeści. Wyglądał uroczyście, ale równocześnie trochę zawadiacko, jak większość mężczyzn, nawet najspokojniejszych, w owych czasach. Niepewny i jak gdyby trochę tajemniczy wyraz, z jakim powitał go don Abbondio, stanowił jaskrawy kontrast z wesołym i rezolutnym zachowaniem młodzieńca. „Coś go widać trapi” – pomyślał Renzo i odezwał się:

– Przyszedłem, księże proboszczu, zapytać, o jakiej porze będzie księdzu dogodnie, byśmy się stawili w kościele?

– A o jaki dzień chodzi?

– Jakże to: jaki dzień? Czy zapomniał ksiądz proboszcz, żeśmy się umówili na dzisiaj?

– Dzisiaj? – powtórzył ksiądz takim tonem, jakby pierwszy raz o tym słyszał. – Dzisiaj?... dzisiaj... musicie mieć cierpliwość, dzisiaj to niepodobna.

– Dziś niepodobna? A cóż się stało?

– Przede wszystkim, widzisz, nie czuję się dziś zdrów...

– To niedobrze; aleć na to, co ksiądz proboszcz ma do zrobienia, nie trzeba wiele czasu ani wiele fatygi...

– Ale poza tym...

– Co poza tym?

– Są przeszkody.

– Przeszkody? Jakież tu przeszkody być mogą?

– Ech, nam tylko, kapłanom, wiadomo, ile trudności jest na każdym kroku, jaka na nas spoczywa odpowiedzialność! Ja mam serce miękkie, zawsze chcę wszystko łagodzić, ułatwić, usunąć przeszkody, każdemu wygodzić, nie bacząc, że wykraczam poza swoje obowiązki, a potem mam jeno wymówki albo i co gorszego.

– Na miłość boską, księże proboszczu, niechże mnie ksiądz nie trzyma w takiej niepewności, ale powie jasno, o co idzie.

– A masz ty pojęcie, ile potrzeba przeróżnych korowodów, aby zawrzeć legalne małżeństwo?

– Chyba że wiem coś o tym – odparł Renzo, którego zaczął ogarniać gniew. – Toć mi ksiądz proboszcz dosyć głowy nasuszył o to wszystko ostatnimi czasy. Ale przecież wszystko to już zrobione, co było do zrobienia, czy może nie?

– Wszystko, wszystko, tak się tobie zdaje. Trochę cierpliwości! Wszystko wali się na mnie, na mnie, który depczę swoje obowiązki, byle tylko ludziom troski oszczędzić!... Ale teraz... dosyć tego. Dosyć, wiem, co mówię. My, nieszczęśni proboszcze, jesteśmy niby między młotem a kowadłem... Ty się niecierpliwisz, ja ci współczuję, biedny chłopcze, a tymczasem moi przełożeni... ale sza, nie wszystko przystoi mi mówić... dość, że zawsze na nas się skrupi.

– Niechże mi ksiądz proboszcz powie na koniec jasno, co mam zrobić jeszcze, a będzie wnet zrobione.

– A wiesz ty, jakie są przeszkody kanoniczne?

– Skądże bym miał wiedzieć?

– Error, conditio, votum, cognatio, crimen,

Cultus disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas,

Si sis affinis...4 – rozpoczął don Abbondio, rachując na rozstawionych palcach.

– Drwi sobie ksiądz ze mnie? – przerwał młodzieniec. – Co mnie obchodzą księdza latinorum5?

– A widzisz? Skoro nie wiesz, uzbrój się w cierpliwość i zdaj się na takich, co wiedzą.

– Hola!...

– No, no, Renzo, nie unoś się gniewem, mój miły; gotów jestem uczynić wszystko... wszystko, co w mojej mocy. Chciałbym z duszy cię zadowolić, bom ci szczerze życzliwy. Ech, pomyśleć, jak ci było dobrze na świecie... czegóż ci było brak? A tu strzeliło ci do głowy, żeby się żenić...

– Cóż to za mowa, księże proboszczu? – wykrzyknął Renzo równie zdumiony jak rozzłoszczony.

– Mówię i powiadam: uzbrój się w cierpliwość. Chcę dla ciebie jak najlepiej...

– Ale w końcu...

– W końcu, synu drogi, to nie moja wina. Nie ja ustanawiam prawa. Przed udzieleniem ślubu prawo nakazuje nam zbadać wszystko sumiennie, aby mieć pewność, że nie ma żadnych przeszkód.

– Czy powie mi ksiądz wreszcie, jaka tu się znalazła przeszkoda?

– Uzbrój się w cierpliwość, to się nie da tak wyłożyć w mgnieniu oka. Nie będzie tu może nic tak ważkiego, mam tę nadzieję. Ale moim obowiązkiem jest zbadać wszystko. Prawo mówi jasno: Antequam matrimonium denunciet...6

– Jużem mówił księdzu, że nie chcę tej łaciny!

– Ale przecie muszę ci wyłożyć...

– Alboż ksiądz nie zrobił dawno tych jakichś badań?

– Nie wszystko, nie tak, jakem był powinien...

– Czemuż ksiądz nie zrobił tego na czas? Czemu mnie zwodził, że wszystko gotowe? Po cóż czekać...

– A! Wymawiasz mi teraz moje dobre serce? Ułatwiałem rzecz każdą, starałem się czynić wedle twego życzenia. A tymczasem... ale dość, wiem, co mówię.

– A ja? Cóż ze mną?

– Musisz być cierpliwy jeszcze kilka dni. Synu drogi, kilka dni to przecież nie wieczność, uzbrój się w cierpliwość...

– Jak długo?

„No, jesteśmy na dobrej drodze” – pomyślał don Abbondio i rzekł bardzo łaskawie:

– Za dwa tygodnie. Będę się starał; może się da zrobić.

– Dwa tygodnie! A to co znowu? Zrobiliśmy wszystko, jak nam ksiądz kazał; umówiliśmy dzień, dzień nadchodzi, a ksiądz mi teraz powiada: dwa tygodnie! Dwa!... – wykrzyknął głośno, wściekle wymachując wzniesioną w górę pięścią, i nie wiadomo jakie dodałby do tej liczby przekleństwa, gdyby don Abbondio nie przerwał mu, chwyciwszy go za drugą rękę i przytrzymując ją w skwapliwym, a nieśmiałym ucisku.

– No, no, nie unoś się, na miłość boską! Zobaczę, postaram się, może za tydzień...

– A co ja powiem Lucii?

– Powiesz, żem się omylił.

– A ludzie co będą gadali?!

– Powiesz wszystkim, że to moja wina, że pomyłka, że to z pośpiechu, bom chciał dla was jak najlepiej... zrzucisz wszystko na mnie... Cóż mogę więcej? Tydzień jeden zaledwie.

– A po tym tygodniu nie przyjdą inne przeszkody?

– Skoro mówię...

– Dobrze więc. Będę cierpliwy przez tydzień. Ale niech ksiądz pamięta: jak tydzień minie, nie poprzestanę na żadnych obiecankach... Kłaniam się księdzu proboszczowi!

To rzekłszy, wyszedł, kłaniając się nie tak głęboko jak zazwyczaj i rzucając spojrzenie bardziej wymowne niż pełne szacunku.

Idąc po raz pierwszy bez radości w stronę domu narzeczonej, rozpamiętywał gniewnie rozmowę z proboszczem, a im więcej o niej myślał, tym bardziej wydawała mu się dziwna. Chłodne i jakieś niepewne zachowanie don Abbondia, jego ton niecierpliwy i niechętny, jakby z przymusem wypowiadane słowa, spojrzenie jego szarych oczu uciekające gdzieś w bok, jakby obawiało się spotkać ze słowami, które równocześnie wymawiały jego usta, to udawanie, jakoby pierwszy raz słyszał o zamierzonym małżeństwie, szczegółowo przedtem omawianym, a zwłaszcza te niejasne wzmianki o czymś, co wzbraniał się wyraźnie powiedzieć – wszystko to, razem zebrane, nasuwało Renzowi podejrzenie jakiejś tajemnicy oraz myśl, że don Abbondio usiłuje weń wmówić coś zgoła innego, niż jest w rzeczywistości. Przystanął nawet na chwilę w zamiarze zawrócenia na plebanię, przyparcia księdza do muru i wydobycia zeń wyznania, o co mu chodzi. Ale w tejże chwili zobaczył przed sobą Perpetuę wchodzącą do położonego nieopodal domu ogródka. Zawołał na nią, kiedy stanęła przy furtce, przyspieszył kroku i dogonił ją u wejścia z mocnym postanowieniem zdobycia potrzebnych mu wiadomości.

– Dzień dobry, Perpetuo; spodziewałem się, że będziemy się dzisiaj wspólnie weselili.

– Ha, wszystko w ręku Boga, mój biedny Renzo!

– Oddajcie mi przysługę; nasz świątobliwy proboszcz prawił mi tu coś, czego w żaden sposób wyrozumieć nie mogę. Wytłumaczcież mi wy, czemu to on nie może czy nie chce pożenić nas dzisiaj.

– A cóż to, alboż ja znam sekrety mego pana?

„A więc tkwi w tym jakiś sekret, tak jak mi się wydawało” – pomyślał Renzo i chcąc wydobyć ten sekret na światło dzienne, ciągnął dalej:

– No, Perpetuo, byliście mi przecie zawsze życzliwa. Powiedzcie mi, co wiecie, dopomóżcież mi, biedakowi.

– Niedobrze urodzić się biedakiem, mój Renzo.

– Święta prawda – przytaknął, utwierdzając się coraz bardziej w swoich podejrzeniach i próbując zgłębić do dna tajemnicę, dodał: – Ale czyż przystoi kapłanom pomiatać biedakami?

– Słuchaj, Renzo. Nie mogę nic powiedzieć, bo... no, bo nic nie wiem. Ale możesz mi wierzyć, że mój pan nie chce krzywdzić ani ciebie, ani nikogo. To nie jego wina!

– Więc czyjaż? – zapytał Renzo na pozór niedbale, lecz z drżeniem serca, cały zamieniony w słuch.

– Toć mówię ci, że nic nie wiem... ale przecie trzeba mi bronić mego pana... serce mi się kraje, kiedy słyszę, jak się go pomawia o to, że chce czyjejś krzywdy. Biedaczek! Jeśli grzeszy, to chyba przez zbytek dobroci. Za dobry on do tego świata łajdaków, gwałtowników, ludzi, co się Boga nie boją...

„Łajdaki? Gwałtownicy? – powtórzył w myśli Renzo. – Nie o władzy kościelnej tu mowa”.

– No – rzekł, starając się nie okazać wzburzenia – powiedzcież mi wreszcie, kto to taki.

– Ale, chciałbyś mnie zmusić do mówienia. A ja nie mogę... nie mogę... no, bo nic nie wiem. A jak nic nie wiem, to to samo, co gdybym przysięgała, że nie powiem. Ani powrozem słowa nie wyrwiesz mi z gardła. No, z Bogiem, darmo tu tylko czas tracimy.

To rzekłszy, weszła szybko do ogrodu, zamykając za sobą furtkę. Renzo pożegnał ją i odszedł powoli, nie chcąc, by zauważyła, w którą stronę się kieruje. Ale zaledwie oddalił się poza zasięg uszu zacnej niewiasty, przyspieszył kroku i wnet stanął u drzwi don Abbondia. Wszedł i udał się wprost do pokoju, w którym dopiero co zostawił był księdza. Zastał go tam jeszcze i podbiegł doń śmiało, groźnie błyskając oczyma.

– Ech! Ech! Cóż tam znowu? – wykrzyknął don Abbondio.

– Kto jest ten niegodziwiec – zapytał Renzo tonem człowieka zdecydowanego otrzymać jasną odpowiedź – kto jest ten niegodziwiec, który nie chce, żebym się ożenił z Lucią?

– Co? Co? Co takiego? – wybełkotał zaskoczony biedaczyna z twarzą pobladłą i niby mokry łachman zwiotczałą. Raptem, nie przestając coś mruczeć, zerwał się z krzesła i rzucił ku drzwiom. Renzo jednak widać spodziewał się tego i miał się na baczności; poskoczył do drzwi, wyprzedzając proboszcza, przekręcił klucz w zamku i wsunął go do kieszeni.

– A, powie ksiądz teraz, księże proboszczu? Wszyscy wiedzą coś o moich sprawach prócz mnie jednego. Chcę i ja to wiedzieć, do licha! Jak on się zowie?

– Renzo, Renzo, na miłosierdzie boże, zważ, co czynisz! Pomyśl o duszy!

– Myślę o tym, co tu chcę usłyszeć, zaraz, nie zwlekając! – To mówiąc, położył, może bezwiednie, dłoń na rękojeści sztyletu.

– Litości! – wykrzyknął zamierającym głosem don Abbondio.

– Chcę wiedzieć!

– Mówiłem...

– Nie, nie. Dość zawracania głowy. Mów, księże, natychmiast i jasno.

– Chcesz mojej śmierci?

– Chcę wiedzieć i mam prawo wiedzieć.

– Ależ, jeżeli powiem, zginę. Czyż mi życie niemiłe?

– Właśnie. Mów, księże.

Owo „właśnie” zabrzmiało tak nieubłaganie, a wygląd Renza był tak groźny, że don Abbondio ani myśleć nie mógł o oporze.

– Przyrzeknij, przysięgnij, że nigdy nie powiesz nikomu...

– Przysięgam, że popełnię jakiś czyn szalony, jeżeli zaraz, natychmiast, nie usłyszę jego imienia.

Na to ponowne zaklęcie don Abbondio zaczął jąkać takim głosem i z taką twarzą, jakby w jego ustach tkwiły obcęgi cyrulika.

– Don...

– Don? – powtórzył Renzo, jakby chciał pomóc nieszczęśnikowi wykrztusić resztę. I stał pochylony, z uchem zbliżonym do ust księdza, trzymając z tyłu zaciśnięte pięści.

– Don Rodrigo! – wyrzucił z siebie proboszcz, w pośpiechu połykając sylaby, jak gdyby, ostatnim błyskiem rozsądku dokonawszy wyboru pomiędzy dwoma niebezpieczeństwami, chciał pochwycić fatalne imię i wtłoczyć je z powrotem w gardło w tej samej chwili, w której zmuszony był je wypowiedzieć.

– A pies! – ryknął Renzo. – Jak on to zrobił? Co księdzu powiedział?

– Jak? Ech, jak? – powtórzył don Abbondio tonem wzgardliwym. Teraz, po spełnieniu tak wielkiej ofiary, poczuł się jak gdyby wierzycielem Renza. – Jak? Wolałbym, żeby to na ciebie padło miast na mnie, którym tu przecież nic nie zawinił. Nie miałbyś pewnie wówczas tak pstro w głowie!

Tu począł w straszliwych barwach odmalowywać fatalne spotkanie. A czując, jak wzmaga się w nim z każdą chwilą oburzenie przytłumione uprzednio strachem, widząc zarazem, jak Renzo, zły i zmieszany, stoi bez ruchu z opuszczoną na piersi głową, zagrzmiał potężnie:

– Pięknieś się spisał! Oddałeś mi nie lada przysługę! Tak potraktować zacnego człowieka, swego proboszcza! W jego własnym domu! W poświęconym miejscu! Wspaniały czyn! Wydrzeć mi podstępnie wyznanie mojego nieszczęścia... twojego nieszczęścia! To, com przed tobą ukrywał z rozwagi, dla twego dobra! A teraz wiesz już, coś chciał. Rad bym też wiedzieć, co mi chciałeś zrobić? Ale, na miły Bóg! Nie czas teraz na facecje. I nie w tym rzecz, kto tu ma słuszność, a kto nie. Tu chodzi o to, kto ma siłę. A kiedym ci dziś rano życzliwie radził, tyś się wściekł zaraz. Miałem rozum za nas obu. Ale teraz? Co poczniemy? Otwórzże przynajmniej! Oddaj mi klucz!

– Być może zbłądziłem – odrzekł Renzo łagodnie, ale w głosie jego dawało się wyczuć wściekłość na odkrytego wroga – być może zbłądziłem; lecz niechże ksiądz z ręką na sercu powie, co by w moim wypadku...

To mówiąc, wyjął klucz z kieszeni i ruszył, by otworzyć drzwi. Don Abbondio sunął za nim i kiedy Renzo przekręcił klucz w zamku, ksiądz stanął przy nim z twarzą ponurą i pełną zgryzoty, podniósł w górę trzy palce prawej ręki i jakby mu chciał pomóc ze swej strony, powiedział:

– Przysięgnij chociaż...

– Być może zbłądziłem, proszę o wybaczenie – powiedział Renzo i otwierał drzwi, aby wyjść.

– Przysięgnij – powtórzył don Abbondio, chwytając go za ramię dygocącą ręką.

– Być może zbłądziłem – powtórzył Renzo, gwałtownie uwalniając ramię z uścisku, i wybiegł, przerywając ten dyskurs, który, na podobieństwo dyskusji literackich, filozoficznych i innych, mógłby trwać przez wieki, jako że obie strony powtarzały tylko uparcie własne argumenty.

– Perpetua! Perpetua! – począł wołać don Abbondio po bezowocnych próbach zatrzymania zbiega. Perpetua jednak nie dawała odpowiedzi, a biedny don Abbondio nie wiedział już wcale, co o tym myśleć.

Zdarza się nieraz, i to dostojniejszym niż don Abbondio osobistościom, tak zaplątać się w jakieś kłopoty, w taką wpaść rozterkę, że najlepsze wyjście, jakie widzą – to położyć się do łóżka z gorączką. Ale don Abbondio nie musiał nawet uciekać się do tego wybiegu – wszedł mu on sam w ręce. Trwoga dnia poprzedniego przeżyta, bezsenna, pełna niepokoju noc, wstrząs, jakiego doznał przed chwilą, posępne przewidywania na przyszłość – wszystko to nie pozostało bez wpływu na jego zdrowie. Siedząc w swoim fotelu, udręczony i oszołomiony, czuł jakieś przenikające do szpiku kości dreszcze; ciężko wzdychając, spoglądał na swoje paznokcie i raz po raz nawoływał drżącym z irytacji głosem:

– Perpetua!

Przyszła nareszcie, niosąc pod pachą ogromną głowę kapusty, z bezczelnie spokojną twarzą, jakby nic się nie stało. Oszczędzę czytelnikowi tych wszystkich lamentów, skarg, żalów, oskarżeń i obrony, tych wszystkich: „Ty jedna mogłaś się wygadać”, i „Nic nie mówiłam”, wszystkich ciągnących się bez końca rozhoworów. Wystarczy, jeśli powiemy, że don Abbondio rozkazywał Perpetui zaryglować starannie drzwi i nie otwierać pod żadnym pozorem, a gdyby ktoś zapukał, odpowiedzieć przez okno, że proboszcz leży w łóżku z gorączką. Następnie powlókł się na górę, powtarzając co trzeci stopień schodów: „A to mi dogodzili!”. Po czym położył się rzeczywiście do łóżka, gdzie go też na razie zostawimy.

Renzo tymczasem szedł wielkimi krokami ku domowi; nie miał żadnego planu działania, ale czuł przemożną chęć uczynienia czegoś niezwykłego a straszliwego.

Wszelcy krzywdziciele i podżegacze, wszyscy ci, którzy w taki czy inny sposób wyrządzają ludziom zło, dźwigają na sobie dwojaki ciężar: nie tylko krzywd, których są sprawcami, ale i winy za zdeprawowanie tych skrzywdzonych. Renzo był młodzieńcem spokojnym i bynajmniej nie skorym do rozlewu krwi; był szczery i wrogi wszelkim intrygom, a przecież w tej chwili serce jego biło pragnieniem mordu, a umysł knuł podstęp i zdradę. Pragnął biec do domu don Rodriga, chwycić go za gardło i... ale przypomniał sobie, że dom ten był niemal fortecą z silną załogą bravich, zarówno z wnętrza, jak i z zewnątrz strzeżoną; fortecą, do której jedynie przyjaciele jej pana i dobrze znana służba mogli wejść bez dokładnych od stóp do głów oględzin. Nieznany rzemieślnik nie zdołałby na pewno tam się dostać bez skrupulatnego zbadania jego osoby, a cóż dopiero on, zapewne znany tam, niestety, aż nadto dobrze. Snuł więc tylko mściwe plany, jak to uzbrojony w strzelbę zaczai się gdzieś za płotem i będzie czekał w nadziei, że kiedyś wreszcie tamten pojawi się samotnie na drodze. Z okrutną lubością pogrążał się w marzeniu; widział siebie, jak słysząc kroki – jego kroki – ostrożnie wysuwa głowę, rozpoznaje wroga, unosi strzelbę, mierzy i daje ognia; jak niegodziwiec pada ugodzony, drgając w przedśmiertnych konwulsjach. Widział, jak sam zrywa się, rzuca tamtemu przekleństwo i rusza drogą ku granicy, za którą będzie bezpieczny.

„A Lucia?” Zaledwie to imię przemknęło błyskawicą poprzez mroki morderczych marzeń, lepsze myśli, jakie zazwyczaj wypełniały umysł Renza, tłumnie powróciły. Wspomniał na ostatnie prośby i przestrogi swych rodziców, wspomniał na Boga, Matkę Boską i świętych, pomyślał o tym, ile razy czyste sumienie było mu pociechą w ciężkich chwilach i jakiej zawsze doznawał odrazy, słysząc opowieści o morderstwach. Otrząsnął się ze swych krwawych rojeń z przerażeniem, skruchą i z ogromną ulgą na myśl, że przecież popełnił ten czyn jedynie w wyobraźni.