Najazd z przeszłości - James P. Hogan - ebook + audiobook

Najazd z przeszłości ebook i audiobook

James P. Hogan

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Znakomita opowieść, klarowna i inteligentna (…). Rzeczywiście klasyczna – i stylowa – science fiction” - Isaac Asimov’s Science Fiction Magazine.

POWIEŚĆ ZDOBYŁA NAGRODĘ PROMETEUSZA.

Rozdzierana wojnami i konfliktami Ziemia jest bliska zagłady. Aby ludzkość nie wyginęła, Północnoamerykańska Organizacja Eksploatacji Kosmosu we współpracy z Chińczykami i Japończykami wysyła sondę z zarodkami ludzi do układu Alfa Centauri. Po znalezieniu odpowiedniej planety dzieci mają się tam rozwinąć pod opieką wszechstronnych robotów i komputerów. Ziemianom mimo poważnych katastrof udaje się przetrwać wojnę światową. Dziesiątki lat później Stany Zjednoczone, rządzone przez juntę i potentatów przemysłowych, wysyłają zbrojną ekspedycję, aby podporządkować sobie kolonistów, którzy stworzyli na planecie Chiron przyjazne i nieznające podziałów społeczeństwo. Czy pokojowo nastawieni Chirończycy, którzy nie mają rządu, policji czy wojska, zdołają odeprzeć brutalny najazd z przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 496

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 52 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Alek­san­dra Jamesa — który został powo­łany do życia rów­no­cze­śnie z tą książką. Natura wypu­ściła go na świat wcze­śniej.

Prolog

Panie i pano­wie, oto nasz dzi­siej­szy gość hono­rowy — Henry B. Con­greve.

Mistrz cere­mo­nii zakoń­czył pre­zen­ta­cję i usu­nął się na bok, robiąc przej­ście na podium krę­pemu, bia­ło­wło­semu męż­czyź­nie w smo­kingu i czar­nej muszce. Trzy­stu gości zebra­nych w zespole hote­lo­wym Hil­tona na zachod­nich przed­mie­ściach Waszyng­tonu zaczęło entu­zja­stycz­nie kla­skać. Po chwili świa­tła na sali przy­ga­sły, widow­nia pociem­niała. Zamiast tłumu ludzi widać było tylko gęstwinę bia­łych gor­sów, poły­sku­ją­cych szyj i pal­ców oraz twa­rzy przy­po­mi­na­ją­cych blade maski. Dwa punk­towe reflek­tory wyło­wiły z mroku mówcę, który cze­kał, aż ucich­nie owa­cja. Mistrz cere­mo­nii po ciemku powró­cił na swoje krze­sło.

Pomimo sześć­dzie­się­ciu ośmiu lat szar­pa­niny z życiem Con­greve stał wypro­sto­wany. Był musku­larny jak bul­dog, ramiona miał kwa­dra­towe, głowę krótko ostrzy­żoną. W suro­wej, jakby wycio­sa­nej topo­rem twa­rzy o twar­dych i zde­cy­do­wa­nych rysach oczy błysz­czały dobro­dusz­nie, gdy roz­glą­dał się po sali. Wielu zebra­nych dzi­wiło się, że czło­wiek tak żywotny i na­dal tak pełen wewnętrz­nej siły ma wygło­sić prze­mó­wie­nie z oka­zji odej­ścia w stan spo­czynku.

Nie­wielu z obec­nych, młod­szych astro­nau­tów, naukow­ców, inży­nie­rów czy urzęd­ni­ków przy­po­mi­nało sobie, by na czele Pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej Orga­ni­za­cji Eks­plo­ata­cji Kosmosu stał inny pre­zes niż Con­greve. Dla wielu zaś zmiana na tym sta­no­wi­sku ozna­czała coś nie­od­wra­cal­nego.

— Dzię­kuję ci, Matt — zagrzmiał z roz­sta­wio­nych wokoło gło­śni­ków szorstki bary­ton Con­greve’a. Pre­zes rozej­rzał się, jakby chciał zapa­mię­tać wszyst­kich obec­nych. — Ja, ach… led­wie tu tra­fi­łem. — Prze­rwał, ostat­nie szepty na sali umil­kły. — W holu jest napis, że pokaz ska­mie­lin odbywa się wyżej, w pokoju tysiąc dwie­ście trzy. — W tym tygo­dniu u Hil­tona odby­wało się doroczne zebra­nie Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Arche­olo­gicz­nego. Con­greve wzru­szył ramio­nami. — Pomy­śla­łem sobie, że wła­śnie tam powi­nie­nem pójść. Na szczę­ście po dro­dze wpa­dłem na Matta, który skie­ro­wał mnie we wła­ściwą stronę. — Na sali roz­le­gły się śmie­chy prze­ry­wane przy nie­któ­rych sto­li­kach okrzy­kami pro­te­stu. Con­greve odcze­kał, aż znów zapa­nuje cisza, po czym pod­jął już mniej żar­to­bli­wym tonem: — Zacząć muszę od podzię­ko­wa­nia wszyst­kim tu obec­nym, a także tym pra­cow­ni­kom POEK, któ­rzy nie mogli przy­być, za zapro­sze­nie mnie. Oczy­wi­ście chcę powie­dzieć, że bar­dzo sobie cenię to spo­tka­nie, a jesz­cze bar­dziej cenię je jako wyraz waszych uczuć. Dzię­kuję wam… wam wszyst­kim.

Ski­nął na wyko­nany ze sre­bra i brązu i wysoki na osiem­na­ście cali model jesz­cze nie­wy­pró­bo­wa­nej i bez­i­mien­nej sondy kosmicz­nej SP3, który stał na pod­sta­wie z teko­wego drewna naprze­ciwko jego miej­sca przy stole. I jesz­cze poważ­niej kon­ty­nu­ował:

— Nie mam zamiaru opo­wia­dać aneg­dot ani snuć wspo­mnień oso­bi­stych. Ist­nieje zwy­czaj, że przy oka­zjach takich jak dzi­siej­sza mówi się podobne bła­hostki. Ja jed­nak nie chciał­bym, żeby moje ostat­nie prze­mó­wie­nie jako pre­zesa POEK było błahe. Nasze czasy nie pozwa­lają na taki luk­sus. Zamiast tego chcę mówić o spra­wach doty­czą­cych całej naszej pla­nety, spra­wach, które wpłyną na życie każ­dej istoty na Ziemi, a nawet na poko­le­nia jesz­cze nie­na­ro­dzone — zakła­da­jąc, że poja­wią się po nas jakie­kol­wiek przy­szłe poko­le­nia. — Prze­rwał na chwilę. — Chcę mówić o prze­trwa­niu — prze­trwa­niu rodzaju ludz­kiego.

Cho­ciaż w sali było cicho, zda­wało się, że po tych sło­wach cisza stała się jesz­cze głęb­sza. Tu i ówdzie zebrani wymie­niali zacie­ka­wione spoj­rze­nia. Było już jasne, że to prze­mó­wie­nie nie jest zwy­cza­jową mową, wygła­szaną z oka­zji odej­ścia na eme­ry­turę. Con­greve mówił dalej:

— Już raz byli­śmy bli­scy trze­ciej wojny świa­to­wej i ryzy­kow­nie balan­so­wa­li­śmy nad prze­pa­ścią. Dziś, w roku 2015, upły­nęły dwa­dzie­ścia trzy lata od star­cia się ame­ry­kań­skich i radziec­kich sił zbroj­nych w Belu­dży­sta­nie z uży­ciem tak­tycz­nej broni jądro­wej. I cho­ciaż szybki roz­wój gospo­darki opar­tej na wyko­rzy­sty­wa­niu syn­tezy termojądro­wej zapo­wiada przy­naj­mniej roz­wią­za­nie pro­ble­mów ener­ge­tycz­nych, które dopro­wa­dziły do owego star­cia, zawiść, nie­uf­ność i podej­rze­nia, które dopro­wa­dziły nas na skraj wojny i były plagą ludz­ko­ści przez całą jej histo­rię, wciąż dają się nam we znaki. Dziś nasz prze­mysł domaga się surow­ców mine­ral­nych, nie ropy naf­to­wej. Za pięć­dzie­siąt lat nasza umie­jęt­ność wyko­rzy­sty­wa­nia kon­tro­lo­wa­nej syn­tezy termojądro­wej wyeli­mi­nuje zapewne i tę przy­czynę nie­do­bo­rów. Tym­cza­sem jed­nak krót­ko­wzroczne racje poli­tyczne znów two­rzą kli­mat takiego napię­cia i rywa­li­za­cji, jakie w końcu ubie­głego wieku wywo­łał pro­blem ropy naf­to­wej. Oczy­wi­ście w tym kon­tek­ście aktu­alne linie postę­po­wa­nia mocarstw kształ­to­wane są przez rolę, jaką odgrywa Afryka Połu­dniowa, a praw­do­po­dob­nym punk­tem zapłonu kolej­nego star­cia mię­dzy Wscho­dem i Zacho­dem okaże się region gra­nicy irań­sko-paki­stań­skiej, którą Sowieci, jak oce­niają nasi stra­te­dzy, zakwe­stio­nują, by uzy­skać dostęp do Oce­anu Spo­koj­nego jako etap na dro­dze do popar­cia tak zwa­nej walki wyzwo­leń­czej czar­nych Afry­ka­nów prze­ciw Połu­dniu.

Con­greve prze­rwał, obiegł salę spoj­rze­niem i pod­niósł z rezy­gna­cją ręce.

— Wydaje się, że jako jed­nostki możemy być tylko bez­rad­nymi obser­wa­to­rami patrzą­cymi na wyda­rze­nia, które pochwy­ciły i niosą nas wszyst­kich. Jesz­cze bar­dziej kom­pli­kuje sytu­ację poja­wie­nie się i szyb­kie umoc­nie­nie gospo­dar­cze i mili­tarne Chiń­sko-Japoń­skiej Strefy Wspól­nego Roz­woju. W rezul­ta­cie jej ewen­tu­al­nego przy­mie­rza z nami i z Euro­pej­czy­kami Moskwa może sta­nąć w obli­czu nie­moż­li­wego do poko­na­nia bloku mocarstw. Nie­któ­rzy krem­li­no­lo­go­wie uwa­żają, że naj­mniej ryzy­kowne dla niej byłoby pod­ję­cie walki z Zacho­dem już teraz, nim sojusz taki się zre­ali­zuje. Innymi słowy bez prze­sady można stwier­dzić, że przy­szłość rodzaju ludz­kiego ni­gdy jesz­cze nie była bar­dziej zagro­żona niż teraz.

Con­greve ode­pchnął się rękami od mów­nicy i wypro­sto­wał. Gdy znów prze­mó­wił, jego głos zabrzmiał nieco mniej uro­czy­ście.

— Co zaś do spraw, które nas wszyst­kich tu zgro­ma­dzo­nych doty­czą na co dzień, to rosnące w ciągu minio­nych dwu­dzie­stu lat tempo roz­woju pro­gramu kosmicz­nego czę­sto nas eks­cy­to­wało. Nie­które osią­gnię­cia budziły nadzieję i mogły rów­no­wa­żyć mniej przy­jemne nowiny nad­cho­dzące z innych stron. Zbu­do­wa­li­śmy stałe bazy na Księ­życu i Mar­sie, powstają osie­dla ludz­kie w prze­strzeni kosmicz­nej, do księ­ży­ców Jowi­sza dotarła wyprawa zało­gowa, pro­wa­dzi się za pomocą robo­tów bada­nia na naj­dal­szych rubie­żach Układu Sło­necz­nego i poza nim. Ale — z wes­tchnie­niem wycią­gnął ramiona — były to dzia­ła­nia na skalę naro­dową, nie międzynaro­dową. Mimo nadziei i słów wypo­wia­da­nych w ubie­głych latach w każ­dym wypadku odkry­cia były natych­miast wyko­rzy­sty­wane mili­tar­nie. Pro­wa­dzi to nas do nie­uchron­nego wnio­sku, że wojna, jeśli wybuch­nie, szybko rozprze­strzeni się poza Zie­mię i zagrozi naszemu gatun­kowi w każ­dym miej­scu. Musimy sta­wić czoło temu nie­bez­pie­czeń­stwu w naj­bliż­szych latach.

Odwró­cił się na chwilę, spoj­rzał na błysz­czący obok na stole model SP3, a potem go wska­zał.

— Za pięć lat ta auto­ma­tyczna sonda opu­ści Układ Sło­neczny i wyru­szy do naj­bliż­szych gwiazd w poszu­ki­wa­niu świa­tów nada­ją­cych się do zamiesz­ka­nia… daleko od Ziemi, daleko od wszyst­kich ziem­skich pro­ble­mów, nie­sna­sek i zagro­żeń. Na koniec, jeśli wszystko dobrze pój­dzie, dotrze w miej­sce bro­nione nie­wy­obra­żalną odle­gło­ścią od tego, co spo­wo­do­wało, że walka stała się nie­od­łączną i nie­unik­nioną czę­ścią smut­nej histo­rii ist­nie­nia rodzaju czło­wie­czego na naszej pla­ne­cie. — Con­greve wpa­trzył się w model sondy kosmicz­nej, jakby jego umysł chciał ule­cieć wraz z nią daleko i jesz­cze dalej. — Będzie to nowy dom — dodał w zamy­śle­niu. — Nowy, świeży, pełny życia świat, nie­na­pięt­no­wany walką czło­wieka o wydźwi­gnię­cie się spo­mię­dzy zwie­rząt. Miej­sce, które może być dla naszej rasy jedyną szansą na zacho­wa­nie swej odro­śli tam, gdzie będzie mogła prze­żyć, a jeśli trzeba, zacząć od nowa. Lecz tym razem w pełni świa­doma nauk wycią­gnię­tych z lek­cji prze­szło­ści.

Przez salę prze­le­ciał szmer zmie­sza­nych szep­tów. Con­greve ski­nął głową na znak, że tego się spo­dzie­wał. Pod­niósł rękę i szepty z wolna uci­chły.

— Nie, nie chcę przez to powie­dzieć, że SP3 można prze­ro­bić ze statku auto­ma­tycz­nego na zało­gowy. Pro­jektu w obec­nym, zaawan­so­wa­nym sta­dium nie da się już zmie­nić. Zbyt wiele rze­czy trzeba by prze­my­śleć na nowo, a reali­za­cja tego rodzaju zada­nia wyma­ga­łaby dzie­siąt­ków lat. Przy tym ni­gdzie nie pla­nuje się kon­struk­cji tak zaawan­so­wa­nej jak SP3, a cóż dopiero mówić o jej zbu­do­wa­niu. Lecz spo­sob­ność jest wyjąt­kowa i za żadną cenę nie możemy pozwo­lić, by się nam wymknęła. Na opóź­nie­nie, choćby i konieczne dla wyko­rzy­sta­nia oka­zji, też pozwo­lić sobie nie możemy. Jakie więc jest wyj­ście z sytu­acji?

Con­greve rozej­rzał się po sali w ocze­ki­wa­niu na odpo­wiedź. Nie było żad­nej.

— Badamy ten pro­blem od pew­nego czasu i sądzimy, że roz­wią­za­nie ist­nieje. Nie można wysłać na statku grupy ludzi doro­słych, ani jako aktyw­nej załogi, ani w sta­nie hiber­na­cji. Budowa sondy jest zbyt zaawan­so­wana, by można zmie­nić wyj­ściowe para­me­try kontr­ak­cji. Ale po co w ogóle wysy­łać doro­słych? — Con­greve roz­ło­żył bła­gal­nie ręce. — Prze­cież zamie­rzamy tylko dać gatun­kowi ludz­kiemu szansę prze­dłu­że­nia ist­nie­nia tam, gdzie będzie wolny od nie­szczęść zagra­ża­ją­cych mu tutaj. Czyli gdy osią­gnie kres podróży. Ani w dro­dze, ani w okre­sie badań wstęp­nych ludzie nie będą potrzebni. W tym zakre­sie wszystko i w spo­sób dosko­nały mogą wyko­nać maszyny. Dopiero gdy ta faza zosta­nie pomyśl­nie ukoń­czona, obec­ność czło­wieka sta­nie się konieczna. Odrzu­ca­jąc kon­wen­cjo­nalne kon­cep­cje podróży mię­dzy­gwiezd­nych i pod­cho­dząc do pro­blemu zupeł­nie na nowo, możemy wymi­nąć wszyst­kie prze­szkody zwią­zane z wysy­ła­niem ludzi w podróż mię­dzy­gwiezdną. Niech sta­tek stwo­rzy ludzi, gdy przy­bę­dzie na miej­sce!

Prze­rwał, ale tym razem naj­cich­szy nawet szept nie zakłó­cił ciszy.

Con­greve znów prze­mó­wił, z coraz więk­szym naci­skiem, z prze­ko­na­niem i entu­zja­zmem.

— Postępy inży­nie­rii gene­tycz­nej i embrio­lo­gii pozwa­lają na elek­tro­niczne zapi­sa­nie w kom­pu­te­rach statku ludz­kiej infor­ma­cji gene­tycz­nej. Kosz­tem nie­wiel­kiej masy i prze­strzeni wypo­sa­że­nie statku można uzu­peł­nić o wszystko, co będzie nie­zbędne dla stwo­rze­nia i wyho­do­wa­nia pierw­szego poko­le­nia, liczą­cego nawet kil­ka­set w pełni ukształ­to­wa­nych ludz­kich zarod­ków — gdy tylko wstępne bada­nia atmos­fery i powierzchni wykażą, że zna­le­ziono pla­netę o wła­ści­wych warun­kach. Embriony można oddać pod opiekę, a póź­niej na wycho­wa­nie wyspe­cja­li­zo­wa­nym robo­tom, które prze­każą im tyle wie­dzy o naszej histo­rii i kul­tu­rze, ile pomie­ści pamięć kom­pu­te­rów. Wszyst­kiego, co konieczne dla zbu­do­wa­nia i utrzy­ma­nia roz­wi­nię­tego spo­łe­czeń­stwa, dostar­czy sama pla­neta. W tym celu, pod­czas gdy na orbi­cie pierw­sze poko­le­nie będzie jesz­cze w okre­sie nie­mow­lęc­twa, inne maszyny wybu­dują na powierzchni zakłady prze­twór­stwa metali i innych surow­ców, fabryki, fermy, sys­temy trans­portu i ośrodki miesz­kalne. Można ocze­ki­wać, że w ciągu paru poko­leń powsta­nie kwit­nąca kolo­nia i nie­za­leż­nie od tego, co sta­nie się tutaj, rodzaj ludzki oca­leje. Takie podej­ście do sprawy ma jesz­cze i tę zaletę, że jeśli zaan­ga­żu­jemy się w to natych­miast, konieczne zmiany zmiesz­czą się w har­mo­no­gra­mie budowy SP3 i zgod­nie z dotych­cza­so­wymi pla­nami start nastąpi za pięć lat.

Słu­cha­cze powoli otrzą­sali się z osłu­pie­nia. Choć wielu z nich było na­dal zbyt zdu­mio­nych, by zdo­być się na wyraźną reak­cję, ludzie zaczęli kiwać gło­wami na znak zgody, a szepty prze­bie­ga­jące salę wyda­wały się wyra­żać apro­batę. Pre­zes rów­nież ski­nął głową i z lekka się uśmiech­nął, jakby ura­do­wała go myśl, że to, co naj­lep­sze zacho­wał na koniec.

— Drugą rze­czą, którą chciał­bym ogło­sić dzi­siaj, jest to, że tego rodzaju decy­zja została wła­śnie pod­jęta. Jak przed chwilą wspo­mnia­łem, temat ten był już przed­mio­tem stu­diów przez dłuż­szy okres. Dziś mogę was poin­for­mo­wać, że trzy dni temu pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych i prze­wod­ni­czący Wschod­niej Strefy Wspól­nego Roz­woju pod­pi­sali natych­miast wcho­dzące w życie poro­zu­mie­nie o wspól­nym urze­czy­wist­nie­niu pro­jektu, który wam pokrótce zary­so­wa­łem. Dzia­łal­ność róż­nych pań­stwo­wych i pry­wat­nych insty­tu­tów badaw­czych i innych orga­ni­za­cji, które zostaną zaan­ga­żo­wane w przed­się­wzię­cie, będą koor­dy­no­wać przed­sta­wi­ciele Pół­noc­no­ame­ry­kań­skiej Orga­ni­za­cji Eks­plo­ata­cji Kosmosu i repre­zen­tanci naszych chiń­skich i japoń­skich part­ne­rów, pod nazwą Gwiezdna Przy­stań.

Twarz Con­greve’a roz­ja­śnił sze­roki uśmiech.

— Trze­cia infor­ma­cja, jaką mam prze­ka­zać, wiąże się z tym, że mimo wszystko ten wie­czór nie ozna­cza mego wyco­fa­nia się z pracy zawo­do­wej. Pre­zy­dent zapro­po­no­wał mi kie­ro­wa­nie pro­jek­tem Gwiezdna Przy­stań w imie­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, które będą nad­zo­ro­wać przed­się­wzię­cie. Przy­ją­łem tę ofertę. Rezy­gnuję z funk­cji w POEK wyłącz­nie dla­tego, by móc w cało­ści poświę­cić się nowym obo­wiąz­kom. Tych, któ­rzy sądzą, że w prze­szło­ści mieli ze mną cięż­kie życie, mogę z nie­szcze­rym ubo­le­wa­niem zawia­do­mić, że będę się tu krę­cił jesz­cze przez dłuż­szy czas. Zanim zaś nasz pro­jekt zosta­nie urze­czy­wist­niony, czasy staną się o wiele cięż­sze.

Kilka osób w końcu sali wstało i zaczęło kla­skać. Aplauz wzma­gał się, aż prze­kształ­cił w zbio­rową owa­cję. Nie­zmie­szany Con­greve podzię­ko­wał uśmie­chem za ten wybuch entu­zja­zmu, przez chwilę stał wśród okla­sków, a wresz­cie znów oparł się o mów­nicę.

— Pierw­sze ofi­cjalne spo­tka­nie z Chiń­czy­kami odbyło się wczo­raj i już pod­ję­li­śmy pierw­szą wspólną ofi­cjalną decy­zję. Znów zer­k­nął na model sondy gwiezd­nej. — SP3 ma już nazwę. Nadano jej imię bogini z mito­lo­gii chiń­skiej, która wydała nam się odpo­wied­nią patronką dla statku: Kuan-yin — bogini przy­no­sząca dzieci. Miejmy nadzieję, że dobrze potrafi strzec swych dzieci w latach, które nad­cho­dzą.

CZĘŚĆ PIERWSZA

WYPRAWA STATKU MAYFLOWER II

MAYFLOWER II

Rozdział pierwszy

Trzeci plu­ton kom­pa­nii D zajął tak­tyczną pozy­cję bojową około dwu­stu stóp poni­żej linii grzbie­to­wej, w zagłę­bie­niu oto­czo­nym sty­ka­ją­cymi się spła­chet­kami dzi­kiej szał­wii i niskich zaro­śli. Z dwóch stron osła­niały ją występy niskiej ściany skal­nej, potężny głaz zamy­kał trze­cią, z przodu zaś chro­niła półka z mniej­szych, pła­skich kamieni. Tar­cza ter­miczna roz­cią­gnięta w górze skry­wała cie­pło ciał żoł­nie­rzy przed wykry­ciem przez zawsze czujne sen­sory nie­przy­ja­ciel­skich sate­li­tów obser­wa­cyj­nych.

Gdy Col­man, odchy­la­jąc głowę, uniósł skraj siatki masku­ją­cej, ujrzał podej­rza­nie spo­kojne oto­cze­nie. Zbo­cze pagórka poni­żej pozy­cji stromo opa­dało. Słabe świa­tło gwiazd led­wie pozwa­lało dostrzec jego zarysy roz­pły­wa­jące się w ciem­no­ściach wąwozu leżą­cego u stóp wzgó­rza. Noc była bez­k­się­ży­cowa, niebo bez­chmurne jak krysz­tał. Kiedy jego wzrok powoli przy­sto­so­wał się do panu­ją­cego zmroku, Col­man prze­niósł spoj­rze­nie dalej. Sys­te­ma­tycz­nie badał obszar, na któ­rym dwu­dzie­stu pię­ciu ludzi jego plu­tonu ukry­wało się od trzech godzin. Jeśli wyko­pali doły strze­lec­kie i sta­no­wi­ska sprzętu tak, jak im poka­zał, a także nale­ży­cie wyko­rzy­stali roślin­ność i kamie­nie, mieli dużą szansę na to, że nie zostaną wykryci. Aby jesz­cze bar­dziej zmy­lić prze­ciw­nika, kom­pa­nia D roz­ło­żyła pozo­ru­jące atrapy ter­miczne pół mili dalej, bli­sko grzbietu wzgó­rza, w miej­scu, gdzie wedle wszel­kich zasad plu­ton powi­nien zająć pozy­cję bojową. Samo­pro­gra­mu­jące się pro­mien­niki włą­czały się i wyłą­czały losowo, pozo­ru­jąc prze­su­wa­nie się ludzi. Dzięki temu przez więk­szą część nocy ścią­gały na sie­bie spo­ra­dyczny ogień nie­przy­ja­ciela. Plu­ton w ogóle nie był ostrze­li­wany, co dobrze świad­czyło o prze­strze­ga­niu regu­la­minu w jego wer­sji prze­ro­bio­nej przez sier­żanta szta­bo­wego Col­mana.

— Ist­nieją dwa spo­soby robie­nia cze­go­kol­wiek — mówił rekru­tom. — Spo­sób woj­skowy i spo­sób błędny. Innych spo­so­bów nie ma. Jeśli więc mówię wam, aby­ście coś zro­bili po woj­sko­wemu, co to ozna­cza?

— Aby robić tak, jak pan mówi, sier­żan­cie.

— Dosko­nale.

Pięć­dzie­siąt stóp dalej, gdzie Sta­ni­slau i Car­son osła­niali ścieżkę do wąwozu sub­me­ga­dżu­lo­wym lase­rem, zabłysł na sekundę poma­rań­czowy punk­cik. Col­man się zachmu­rzył. Nieco odwró­ciw­szy głowę, szep­nął do Dri­scolla:

— Widać papie­rosa przy SDL. Skoń­czyć z tym.

Dri­scoll zapu­kał pal­cem w płytkę kom­paku i z wbi­tego w zie­mię ostrza pobie­gły przez glebę drga­nia nadźwię­kowe nio­sące sygnał wywo­ław­czy sta­no­wi­ska działa lase­ro­wego.

— Tu SDL, słu­cham — roz­legł się stłu­miony głos z kom­paku.

Dri­scoll szep­nął do mikro­fonu przy­mo­co­wa­nego do hełmu:

— Czer­wony Trzy, spraw­dze­nie linii. — Ten nie­winny tekst zosta­nie auto­ma­tycz­nie zapi­sany w elek­tro­nicz­nym dzien­niku łącz­no­ści bojo­wej. W ciem­no­ści Dri­scoll włą­czył na chwilę blo­kadę zapisu. — Świa­tło u was, gów­nia­rze. Zga­sić albo ukryć. — Zdjął palec z wyłącz­nika. — Mel­duj o sytu­acji, SDL.

— Stan goto­wo­ści — odpo­wie­dział obo­jętny głos. — Nic do zamel­do­wa­nia. — Na sta­no­wi­sku ogie­niek znikł w mgnie­niu oka.

— Utrzy­my­wać goto­wość. Koniec.

Col­man odchrząk­nął cicho, raz jesz­cze rozej­rzał się po tere­nie, opu­ścił skraj siatki masku­ją­cej i się odwró­cił. Obok Dri­scolla Mad­dock przy­glą­dał się łoży­sku wąwozu przez wzmac­niacz obrazu. W ciem­no­ści obok niego kapral Swy­ley wpa­try­wał się z napię­ciem w ekran wide­oskopu przed­pola. W przy­ćmio­nym świe­tle ekranu rysy jego twa­rzy nabrały ostro­ści.

Obraz, który przy­kuł jego uwagę, był prze­ka­zy­wany przez osiem­na­sto­ca­lowy szy­bu­jący dron zwia­dow­czy pie­choty, jaki udało im się umie­ścić na wyso­ko­ści tysiąca stóp nad dnem wąwozu, nie­mal dokład­nie nad przed­nim skra­jem pozy­cji nie­przy­ja­ciel­skiej. Jego odczyt był uzu­peł­niony przez dodat­kowe dane z sate­li­tów i innych źró­deł sieci wywiadu elek­tro­nicz­nego. Na ekra­nie widać było bun­kier dowo­dze­nia w głębi wąwozu, ujaw­nione sta­no­wi­ska broni nie­przy­ja­ciela, wyzna­czone przez kom­pu­te­rową ana­lizę punk­tów począt­ko­wych śle­dzo­nych rada­rowo tra­jek­to­rii wystrze­lo­nych poci­sków, oraz punkty obser­wa­cyjne i ogniowe usta­lone na pod­sta­wie ana­lizy trian­gu­la­cyj­nej roz­pro­sze­nia odbić świa­tła lase­rów kon­tro­l­nych. Chłodne wody stru­mie­nia i jego dopły­wów wyglą­dały na ekra­nie jak czarne gałązki, skały i głazy świe­ciły odcie­niami błę­kitu, żywa roślin­ność prze­cho­dziła od rdza­wego brązu na wzgó­rzach do głę­bo­kiej czer­wieni w gęstych zaro­ślach u pod­nóży ścian wąwozu; ślady po odłam­kach bomb i poci­sków świe­ciły odcie­niami od mato­wego oranżu do żół­cieni, zależ­nie od tego, ile czasu upły­nęło od wybu­chu.

Ale kapral Swy­ley sku­piał się na maleń­kich plam­kach jaśniej­szej czer­wieni, które mogły być, ale nie musiały, śla­dami nie­wy­star­cza­jąco zama­sko­wa­nej pozy­cji obron­nej, a także led­wie widoczne, cien­kie jak włos linie, które mogły być śla­dami ter­micz­nymi nie­daw­nego ruchu pojaz­dów.

W jaki spo­sób Swy­ley potra­fił roz­po­zna­wać obraz tak pre­cy­zyj­nie, nikt dokład­nie nie wie­dział, a już naj­mniej on sam. Nie­za­leż­nie od przy­czyn zdol­ność Swy­leya do wyła­wia­nia zna­czą­cych szcze­gó­łów z bez­na­dziej­nej gma­twa­niny zaśmie­co­nego tła obrazu i nie­omyl­nego odróż­nia­nia war­to­ścio­wych infor­ma­cji od atrap pozo­ru­ją­cych i puła­pek była z cał­ko­witą słusz­no­ścią słynna — i nie­sa­mo­wita. Ponie­waż jed­nak sam Swy­ley nie wie­dział, jak to robi, nie był w sta­nie wytłu­ma­czyć tego pro­gra­mi­stom sys­te­mów elek­tro­nicz­nych, któ­rzy mieli nadzieję powie­lić jego osią­gnię­cia w pro­gra­mach ana­lizy obra­zów. W rezul­ta­cie wszy­scy „iści” oraz „olo­go­wie” zaczęli go mal­tre­to­wać nie­skoń­cze­nie dłu­gimi i bez­pro­duk­tyw­nymi bada­niami testo­wymi. Wresz­cie Swy­ley wymy­ślił dla nich dość wia­ry­godne wytłu­ma­cze­nie, które miało tylko jeden słaby punkt: napi­sane zgod­nie z nim pro­gramy nie dzia­łały. Wtedy Swy­ley oświad­czył, że jego tajem­ni­cza zdol­ność nagle zni­kła.

Major Thorpe, ofi­cer wywiadu elek­tro­nicz­nego w szta­bie bry­gady, prze­czy­tał kie­dyś, że szpi­nak i ryby są zna­ko­mi­tym lekar­stwem prze­ciw osła­bie­niu wzroku, więc prze­pi­sał je Swy­ley­owi w for­mie inten­syw­nej diety. Ale Swy­ley nie­na­wi­dził ryb i szpi­naku jesz­cze bar­dziej niż testów, któ­rym był pod­da­wany, i w ciągu tygo­dnia został dotknięty ostrym dal­to­ni­zmem, co udo­wod­nił, nie dostrze­ga­jąc w ogóle niczego nawet na naj­prost­szych wyświe­tla­czach tre­nin­go­wych.

W rezul­ta­cie Swy­ley został uznany za „nie­przy­sto­so­wa­nego spo­łecz­nie” i prze­nie­siony do kom­pa­nii D, gdzie zsy­łano wszyst­kich nie­udacz­ni­ków i mal­kon­ten­tów. Tam jego zdol­ność cudow­nie powra­cała, jeśli nie było w pobliżu żad­nego z ofi­ce­rów, z wyjąt­kiem kapi­tana Sirocco, który dowo­dził kom­pa­nią D i zupeł­nie nie inte­re­so­wał się tym, w jaki spo­sób Swy­ley uzy­skuje swoje wyniki, dopóki są pra­wi­dłowe. Nie obcho­dziło też kapi­tana, że Swy­ley był nie­przy­sto­so­wany, szcze­gól­nie dla­tego, że tak czy ina­czej z samego zało­że­nia cała kom­pa­nia D skła­dała się wyłącz­nie z takich ludzi.

Ozna­cza to chyba, że nie ma łatwego spo­sobu na wydo­sta­nie się z kom­pa­nii D, a co dopiero ze służby woj­sko­wej w ogóle, roz­my­ślał Col­man, ocze­ku­jąc w ciem­no­ści, aż Swy­ley wyda swe orze­cze­nie. Wyni­kało z tego, że prze­nie­sie­nie Col­mana z Armii do Inży­nie­rii, o które pro­sił, było mało praw­do­po­dobne.

Według Col­mana rozu­miało się samo przez się, że nikt pozo­sta­jący przy zdro­wych zmy­słach nie chce zostać zabity albo wysy­łany do miej­sca, o któ­rym ni­gdy nie sły­szał, przez ludzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tkał, w celu zabi­ja­nia innych ludzi, któ­rych nie znał. Dla­tego nikt przy zdro­wych zmy­słach nie słu­żył w woj­sku. Ponie­waż jed­nak armia była pełna ludzi, któ­rych uwa­żał za dosta­tecz­nie nor­mal­nych i zdro­wych na umy­śle, można było dojść do wnio­sku, że woj­skowe poję­cie nor­mal­no­ści musiało być nader dziwne. Z dru­giej strony prze­nie­sie­nie się do cze­goś takiego jak Inży­nie­ria wyglą­dało na pierw­szy rzut oka na sprawę cał­ko­wi­cie natu­ralną, roz­sądną, kon­struk­tywną i pożą­daną. A to, jak się zdaje, gwa­ran­to­wało, że Armia uzna taką prośbę za nieroz­sądną i dla Col­mana nie­wła­ściwą.

Z jesz­cze innej strony do waż­nych ele­men­tów oceny nale­żało bada­nie i reko­men­da­cja psy­chia­tryczna, Col­man zaś po kilku sesjach u przy­dzie­lo­nego do bry­gady psy­chia­try Pen­dreya podej­rze­wał, że ów Pen­drey jest zde­kla­ro­wa­nym waria­tem. Zasta­na­wiał się więc, czy zwa­rio­wany psy­chia­tra, wycho­dząc ze zwa­rio­wanych zało­żeń, może w końcu dojść do wnio­sków zgod­nych ze zdro­wym roz­sąd­kiem, podob­nie jak dwie rów­no­ważne inwer­sje logiczne w dowo­dze­niu nie naru­szają praw­dzi­wo­ści wnio­sku. Ale jeśli zgod­nie ze stan­dar­dami Armii Pen­drey był nor­malny, ana­lo­gia nie dzia­łała.

Sirocco poparł wnio­sek, ow­szem, ale Col­man nie był pewien, czy to zda się na wiele, skoro Sirocco dowo­dził kom­pa­nią D i wszystko, co pro­po­no­wał, było w spo­sób oczy­wi­sty gdzieś po dro­dze służ­bo­wej rozu­miane na opak. Może powi­nien był prze­ko­nać kapi­tana, by nie popie­rał wnio­sku. Z dru­giej jed­nak strony, jeśli wszystko, co popie­rał Sirocco, od razu pod­le­gało odwró­ce­niu i jeśli Pen­drey był waria­tem, ale zgod­nie z nor­mami woj­sko­wymi czło­wie­kiem nor­mal­nym, i jeśli zało­że­nia, z któ­rych Pen­drey wycho­dził, były rów­nie wariac­kie, to mimo wszystko mogła z tego wynik­nąć pomyślna decy­zja dla Col­mana. Ale czy rze­czy­wi­ście? Jego próby roz­szy­fro­wa­nia pokręt­nej logiki sytu­acji znowu prze­rwał Swy­ley, który wresz­cie odwró­cił się od ekranu i roz­parł wygod­nie.

— Prak­tycz­nie całe ich siły zostały zgru­po­wane na flan­kach po obu stro­nach wąwozu — obwie­ścił Swy­ley. — Kilka pod­od­dzia­łów posuwa się w dół po prze­ciw­le­głym zbo­czu, ale nie zaj­mie pozy­cji przez jesz­cze około trzy­dzie­ści minut. — Odblask ekranu pod­kre­ślił zdu­mie­nie widoczne na jego twa­rzy. Wzru­szył ramio­nami. — W tej chwili pro­sto przed nami nie są niczym na dole osło­nięci.

— Niczego tam nie mają? — upew­nił się Col­man, doty­ka­jąc ekranu pal­cem w miej­scu, gdzie dolna część ścieżki wynu­rzała się z zagaj­nika na skraju tra­wia­stej płasz­czy­zny o kil­ka­set stóp od nie­przy­ja­ciel­skiego bun­kra. Na ekra­nie wid­niał led­wie dostrze­galny układ klek­sów po obu stro­nach drogi, dokład­nie tam, gdzie można było się spo­dzie­wać pozy­cji obron­nej.

Swy­ley potrzą­snął głową.

— To są atrapy. Jak mówi­łem, prze­su­nęli prak­tycz­nie wszyst­kich face­tów na zewnętrzne skrzy­dła — dźgnął pal­cem w ekran — tu, tu i tu.

— Sta­rają się okrą­żyć kom­pa­nię B i dostać wyżej, na grzbiet czte­ry­sta dzie­więć­dzie­siąt trzy — orzekł Col­man, stu­diu­jąc obraz.

— Być może — odparł wymi­ja­jąco Swy­ley.

— Tam na dole jest tak mar­two jak na pustyni — rzu­cił Mad­dock, nie odry­wa­jąc ani na chwilę wzroku od wizjera wzmac­nia­cza.

— Co mówią sej­smo­me­try i wącha­cze o tych atra­pach Swy­leya? — spy­tał Col­man, odwra­ca­jąc się do Dri­scolla.

Dri­scoll prze­tłu­ma­czył pyta­nie na język kom­pu­tera i spoj­rzał na pod­su­mo­wa­nie danych na jed­nym z ekra­nów kom­paku.

— Nie­znaczne drże­nie nad­pro­gowe w odle­gło­ści ośmiu­set jar­dów. Współ­czyn­nik wzro­stu w kie­runku wia­tru poni­żej pię­ciu punk­tów w odle­gło­ści czte­ry­stu. Potwier­dze­nie nega­tywne ze zwiadu aku­stycz­nego — znaczny wzrost tła.

Kom­pu­tery nie wyka­zy­wały ukła­dów drgań wywo­ła­nych przez dzia­ła­nia czło­wieka wśród danych nad­cho­dzą­cych od czuj­ni­ków, zrzu­co­nych pota­jem­nie nocą wokół wąwozu z lecą­cych na niskim puła­pie, zdal­nie ste­ro­wa­nych „psz­czół”; czuj­niki che­miczne roz­miesz­czone na zawietrz­nej domnie­ma­nych atrap pozo­ru­ją­cych wykryły tylko nie­wiele mole­kuł związ­ków zapa­cho­wych cha­rak­te­ry­stycz­nych dla ciała ludz­kiego; przez mikro­fony nie nade­szły żadne spójne sygnały dźwię­kowe, ale to nie­wąt­pli­wie spo­wo­do­wane było wyso­kim pozio­mem bia­łych szu­mów gene­ro­wa­nych w pobliżu stru­mie­nia. Cho­ciaż więc dowody były tylko cząst­kowe i do tego nega­tywne, pod­trzy­my­wały nie­wia­ry­godne skąd­inąd twier­dze­nie Swy­leya, że główna droga na dół, pro­wa­dząca do celu dzia­ła­nia, rze­czy­wi­ście nie jest w tym momen­cie bro­niona.

Col­man zmarsz­czył brwi i bły­ska­wicz­nie prze­ana­li­zo­wał sens zebra­nych infor­ma­cji. Żadna jed­nostka woj­skowa skła­da­jąca się z ludzi przy zdro­wych zmy­słach nie bra­łaby pod uwagę moż­li­wo­ści zdo­by­wa­nia tego rodzaju obiektu fron­tal­nym natar­ciem w cen­trum — naj­niż­szy odci­nek kie­runku ataku był zbyt dobrze osło­nięty przez panu­jące nad nim zbo­cza, a jeśli nacie­ra­jący utkną, nie będą mieli drogi odwrotu. Nie­przy­ja­ciel­ski dowódca pomy­ślał więc sobie, że w ten spo­sób będzie rozu­mo­wał każdy. Po cóż więc wią­zać masę ludzi dla obrony punktu, który ni­gdy nie zosta­nie zaata­ko­wany? Zgod­nie z regu­la­mi­nem wła­ści­wym spo­so­bem natar­cia na bun­kier byłby albo atak z góry, wzdłuż stru­mie­nia, albo też przez prze­kro­cze­nie terenu poni­żej bun­kra i roz­wi­nię­cie natar­cia ze szczytu po prze­ciw­le­głej stro­nie. Dla­tego nie­przy­ja­ciel skon­cen­tro­wał się w punk­tach góru­ją­cych nad obu oczy­wi­stymi dro­gami natar­cia, cze­ka­jąc w zasadz­kach na któ­ryś z warian­tów ataku. Ale wła­śnie dla­tego śro­dek pozo­stał sze­roko otwarty.

— Stan pogo­to­wia dla dowód­ców dru­żyn — powie­dział Col­man do Dri­scolla. — I nawiąż łącz­ność z nie­bie­skim jeden.

Sirocco ode­zwał się przez kom­pak parę chwil póź­niej. Col­man przed­sta­wił sytu­ację. Śmia­łość pomy­słu natych­miast prze­ko­nała kapi­tana.

— Musimy to zro­bić na wła­sną rękę. Nie ma czasu, by wcią­gać w to bry­gadę, ale możemy zwią­zać face­tów po prze­ciw­nej stro­nie, gdy będziesz szedł naprzód, i prze­to­czyć przed tobą zaporę ogniową dla oczysz­cze­nia terenu z prze­szkód. — Sirocco miał na myśli zro­bo­ty­zo­wane kom­pa­nijne bate­rie arty­le­ryj­skie roz­miesz­czone w głębi, za linią grzbie­tową pasa wzgórz. — Ale to ozna­cza, że jak tam wle­ziesz, będziesz szedł do przodu bez żad­nego ognia przeciwarty­le­ryj­skiego. Co sądzisz?

— Jeśli pój­dziemy szybko, damy sobie radę bez tego — odparł Col­man.

— Bez ognia prze­ciw­ar­ty­le­ryj­skiego nie będzie czasu na pod­cią­gnię­cie żad­nego innego plu­tonu dla wspar­cia two­ich dzia­łań. Będziesz zdany tylko na sie­bie — odparł Sirocco.

— Możemy użyć robo­ba­te­rii dla poło­że­nia osłony bli­skiego dzia­ła­nia na skrzy­dłach. Jeśli dasz nam przy­kry­cie optyczne i pod­czer­wone na tysiąc dwie­ście stóp, to sobie pora­dzimy.

Sirocco zawa­hał się na uła­mek sekundy.

— Okej — powie­dział wresz­cie. — Do roboty.

Dzie­sięć minut póź­niej Sirocco ukoń­czył pośpiesz­nie nakre­ślony z pomocą ofi­cera ope­ra­cyj­nego plan otwar­cia ognia i prze­ka­zał szcze­góły do pierw­szego, dru­giego i czwar­tego plu­tonu, Col­man zaś zakoń­czył odprawę swego plu­tonu za pośred­nic­twem dowód­ców dru­żyn. Spraw­dził i zabez­pie­czył wypo­sa­że­nie oso­bi­ste; roz­ła­do­wał, zała­do­wał i ponow­nie spraw­dził kara­bin M32; prze­li­czył amu­ni­cję.

Gdy tylko pierw­sza salwa bomb dymo­wych roze­rwała się w odle­gło­ści tysiąca dwu­stu stóp, kry­jąc teren przed obser­wa­cją nie­przy­ja­ciel­ską, trzeci plu­ton rzu­cił się naprzód wzdłuż ścieżki w kie­runku gęściej­szych zaro­śli poni­żej. Parę chwil póź­niej gra­naty prze­sła­nia­nia optycz­nego zaczęły wybu­chać dokład­nie poni­żej zasłony dym­nej, rzy­ga­jąc chmu­rami pyłu alu­mi­nio­wego roz­kła­da­ją­cymi nie­przy­ja­ciel­ski sys­tem kon­troli i komu­ni­ka­cji lase­ro­wej. Skon­cen­tro­wany ogień zapo­rowy arty­le­rii przed nacie­ra­ją­cym oddzia­łem i wyso­ko­ener­ge­tyczne pro­mie­nie pul­su­jące wystrze­li­wane przez plu­tony flan­ku­jące natar­cie toczyły się naprzód wzdłuż ścieżki, oczysz­cza­jąc ją z min i innych urzą­dzeń prze­ciw­pie­chot­nych. Za zaporą ogniową dru­żyny trze­ciego plu­tonu posu­wały się sko­kami, osła­nia­jąc się wza­jem­nie ogniem dla uzu­peł­nie­nia dzia­łań arty­le­rii. Oporu nie było. Arty­le­ria obroń­ców otwo­rzyła ogień dzie­sięć sekund po poja­wie­niu się zasłony dym­nej, ale nie­przy­ja­ciel strze­lał na oślep i zazwy­czaj nie­sku­tecz­nie.

Po trzy­na­stu minu­tach walka dobie­gła końca. Col­man stał na żwi­ro­wa­tym brzegu stru­mie­nia, przy­glą­da­jąc się, jak jego ludzie wypro­wa­dzają z nie­przy­ja­ciel­skiego bun­kra zdu­mio­nego majora i jego ogłu­piały sztab. Dołą­czono ich do stada roz­bro­jo­nych obroń­ców zgo­nio­nych pod czuj­nym spoj­rze­niem uśmiech­nię­tych war­tow­ni­ków z trze­ciego plu­tonu. Naj­waż­niej­szym zada­niem było wzię­cie jeń­ców i uzy­ska­nie infor­ma­cji, plon zaś sta­no­wiło, na doda­tek do majora, dwóch kapi­ta­nów, porucz­nik, podporucz­nik, star­szy cho­rąży szta­bowy, star­szy sier­żant szta­bowy, dwóch sier­żantów i kil­ku­na­stu sze­re­go­wych. Ponadto zdo­byto nie­na­ru­szone wykazy sygna­łów wywo­ław­czych i mapy wraz z bez­cen­nym sprzę­tem łącz­no­ści i ste­ro­wa­nia bro­nią. Cał­kiem nie­zły połów, pomy­ślał z satys­fak­cją Col­man.

Kom­pu­tery uznały dwóch ludzi z trze­ciego plu­tonu za zabi­tych i pię­ciu za ciężko ran­nych. Col­man myślał sobie, jakby to było pięk­nie, gdyby praw­dziwe wojny można było pro­wa­dzić w taki spo­sób. Nagle jaskrawe świa­tła wysoko w górze w mgnie­niu oka zmie­niły na sce­nie wyda­rzeń noc w sztuczny dzień. Przez parę sekund mru­żył ośle­pione oczy, po czym zsu­nął hełm na tył głowy i się rozej­rzał. „Zabici” i „ciężko ranni”, tra­fieni na zbo­czu wyżej, scho­dzili grupką po ścieżce, a pozo­stałe trzy plu­tony kom­pa­nii D wyło­niły się z ukry­cia. Wzdłuż wąwozu widać było więk­szy ruch po obu stro­nach, w miarę jak jed­nostki obroń­ców i napast­ni­ków poja­wiały się na otwar­tej prze­strzeni. Wozy szta­bowe, trans­por­tery pie­choty i różne inne pojazdy lata­jące zaczęły brzę­czeć z daleka, zza odle­glej­szych łań­cu­chów wzgórz, gdzie koń­czyło się niebo. Col­man nie miał poję­cia, że aż tyle woj­ska brało udział w manew­rach. Nie­przy­jemne uczu­cie wśli­zgnęło się do jego mózgu: wła­śnie dopro­wa­dził do przed­wcze­snego końca skom­pli­ko­waną zabawę, na którą szta­bowcy cie­szyli się od dłuż­szego czasu; praw­do­po­dob­nie nie będą z tego powodu zbyt szczę­śliwi. Może nawet dojdą do wnio­sku, że nie chcą go dłu­żej w Armii, pomy­ślał filo­zo­ficz­nie.

Jeden z wozów szta­bo­wych zbli­żył się z nara­sta­ją­cym wyciem, przez sekundę wisiał nie­ru­chomo pra­wie dokład­nie nad bun­krem, a potem zaczął gładko opa­dać. Jego tylne wej­ście się odsu­nęło, uka­zu­jąc szczu­płego, śnia­dego kapi­tana Sirocca w heł­mie, mun­du­rze i kami­zelce prze­ciw­o­dłam­ko­wej. Gdy pojazd był sześć stóp nad zie­mią, wysko­czył zwin­nie i pod­szedł spo­koj­nie do Col­mana. Jego nie­fra­so­bliwa twarz, ocie­niona obfi­tym czar­nym wąsem, jak zwy­kle nie wyra­żała niczego, ale w oczach tań­czyły ogniki.

— Nie­zła robota, Steve — powie­dział bez wstę­pów. Z rękami na bio­drach odwró­cił się i przyj­rzał gry­ma­som obu­rze­nia malu­ją­cym się na twa­rzach wzię­tych do nie­woli „nie­przy­ja­ciel­skich” ofi­ce­rów, któ­rzy stali koło bun­kra. — Nie sądzę jed­nak, aby­śmy za to dostali odznaki spraw­no­ści zucho­wych. Wła­śnie zła­ma­li­śmy pra­wie wszyst­kie punkty regu­la­minu walki pie­choty. — Col­man chrząk­nął. Nie spo­dzie­wał się wiele wię­cej. Sirocco pod­niósł brwi i prze­chy­lił głowę. — Czo­łowy atak na umoc­nioną pozy­cję, odsło­nięte skrzy­dła, prak­tycz­nie żad­nej moż­li­wo­ści odwrotu, żad­nego planu postę­po­wa­nia w nie­prze­wi­dzia­nych wypad­kach, nie­do­sta­teczne wspar­cie z powierzchni i żad­nego ognia prze­ciw­ar­ty­le­ryj­skiego — wyre­cy­to­wał rze­czowo, a rów­no­cze­śnie bez cie­nia nie­po­koju.

— A co z odsło­nię­ciem sła­bych punk­tów? — spy­tał Col­man. — Nic o tym nie ma w regu­la­mi­nie?

— Zależy od tego, kim jesteś. Jeśli cho­dzi o kom­pa­nię D, wszystko jest względne.

— Nie myśla­łeś kiedy, by pod­szyć spodnie na sie­dze­niu kawał­kiem kami­zelki prze­ciw­o­dłam­ko­wej? — spy­tał po chwili Col­man. — Być może będzie ci to potrzebne.

— Ach, gówno mnie to obcho­dzi. — Sirocco spoj­rzał w górę. — W każ­dym razie za chwilę się prze­ko­namy.

Col­man rów­nież tam popa­trzył. Pan­cerny trans­por­ter dla VIP-ów, z odzna­kami gene­ral­skimi na masce, zdą­żał w ich kie­runku. Col­man prze­rzu­cił M32 na dru­gie ramię i wypro­sto­wał się w ocze­ki­wa­niu.

— Dopro­wa­dzić się do porządku! — zawo­łał do ludzi z trze­ciego plu­tonu, któ­rzy włó­czyli się gru­pami, paląc i roz­ma­wia­jąc, nad stru­mie­niem i koło bun­kra. Papie­rosy roz­du­szono gru­bymi pode­szwami butów bojo­wych, roz­mowy umil­kły, grupki sta­nęły w sze­regu.

— Na czym opie­ra­łeś swoją ana­lizę sytu­acji, sier­żan­cie? — zapy­tał Sirocco ostrym, wyso­kim gło­sem, naśla­du­jąc urzę­dowy spo­sób mówie­nia puł­kow­nika Wesser­mana, adiu­tanta gene­rała Por­t­neya. Nadał gło­sowi podejrz­liwy i oskar­ży­ciel­ski ton. — Czy kapral Swy­ley ode­grał ważną rolę w sfor­mu­ło­wa­niu two­jej oceny tak­tycz­nej? — Takie pyta­nie musiało się poja­wić; regu­la­mi­nowa pro­ce­dura ana­lizy obra­zo­wej, pro­wa­dzo­nej w bry­ga­dzie, nie ujaw­ni­łaby żad­nych danych uspra­wie­dli­wia­ją­cych decy­zję natar­cia.

— Nie, panie kapi­ta­nie — odpo­wie­dział sztywno Col­man, patrząc nie­ru­chomo wprost przed sie­bie. — Kapral Swy­ley obsłu­gi­wał kom­pak. Nie można mu powie­rzać ana­lizy danych wywiadu elek­tro­nicz­nego. Jest dal­to­ni­stą.

— No to jak wyja­śnisz twoje nie­zwy­kłe wnio­ski?

— Myślę, panie kapi­ta­nie, że był to po pro­stu trafny domysł.

Sirocco wes­tchnął.

— Chyba będę musiał napi­sać w rapor­cie, że zezwo­li­łem na natar­cie z wła­snej ini­cja­tywy, bez żad­nych uza­sad­nia­ją­cych to danych. — Łyp­nął na Col­mana. — Nie masz przy­pad­kiem pod ręką kogoś, kto umiałby uszyć dobrą parę spodni?

Drzwi trans­por­tera dla VIP-ów otwarły się tuż przed nimi, uka­zu­jąc kor­pu­lentną syl­wetkę puł­kow­nika Wesser­mana. Jego rumiana twarz była jesz­cze bar­dziej rumiana niż zwy­kle i przy­brała w oko­licy szyi kolor fio­le­towy. Wyglą­dał tak, jakby dusiła go tłu­miona wście­kłość.

— Mam wra­że­nie, że on zupeł­nie nie czuje słod­kiej woni suk­cesu — szep­nął Col­man, obser­wu­jąc puł­kow­nika.

Sirocco przez chwilę krę­cił wąsa.

— Suk­ces jest jak pierd­nię­cie — rzekł. — Tylko wła­sny ład­nie pach­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Voy­age from Yeste­ry­ear

Copy­ri­ght © 1982 by James P. Hogan

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Najazd z prze­szło­ści, wyd. III popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-979-0

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer