Na szafocie - Hilary Mantel - ebook + audiobook + książka

Na szafocie ebook i audiobook

Hilary Mantel

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść, za którą autorka otrzymała drugiego Bookera! Dalszy ciąg historii życia Tomasza Cromwella na tle upadku Anny Boleyn! Oto dowód siły, jaką może nieć dobrze napisana powieść: zamiast współczuć ofierze, rozumiemy racje tego, kto, posłał ją na szafot. To zasługiwało na dwa Bookery. „Gazeta Wyborcza” Hilary Mantel, rekonstruując od stuleci owiane tajemnicą okoliczności upadku Anny Boleyn, stworzyła pasjonujące dzieło, na kartach którego postaci sprzed wieków ożywają w pełnym blasku. Henryk VIII zakochuje się w Joannie Seymour. Tomasz Cromwell, wykonując wolę władcy, stara się doprowadzić do rozwiązania małżeństwa z Anną Boleyn, co kończy się – jak wszystkim wiadomo – nie unieważnieniem, tylko ścięciem. Jedna z bardziej znanych historii w dziejach nowoczesnej Anglii, opowiedziana z talentem literackim, który zasłużył na podwójnego Bookera! Siła tej niezwykłej powieści tkwi w szczególe, w odbrązowieniu postaci historycznych, w tchnięciu w nie życia na nowo, w dygresji… Na podstawie powieści powstał serial BBC z Damianem Levisem w roli Henryka VIII i Markiem Rylance’em w roli Thomasa Cromwella.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 640

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 45 min

Lektor: Marian Czarkowski

Oceny
4,6 (38 ocen)
27
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DOBU-20

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa dla wielbicieli tudorowskiej Anglii. Gorąco polecam!
00

Popularność




Bring Up the Bodies

Copyright © 2012 by Tertius Enterprises Ltd.

Copyright © 2013, 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2013 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © George Miles

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Iwona Wyrwisz, Urszula Gardner, Wojciech Górnaś/ Redaktornia.com

ISBN: 978-83-8230-074-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020. Wydanie II

SPIS POSTACI

POD DACHEM CROMWELLA:

Tomasz Cromwell, syn kowala, obecnie sekretarz królewski, archiwariusz królewski i rektor uniwersytetu w Cambridge, drugi po królu w Kościele Anglii; przez Henryka VIII zwany lekceważąco „Crumb”1

Grzegorz Cromwell, jego syn

Richard Cromwell, jego siostrzeniec

Rafe Sadler, jego główny klerk, wychowany przez niego

Helena, piękna żona Sadlera

Thomas Avery, domowy rachmistrz

Thurston, kucharz

Christophe, sługa

Dick Purser, psiarczyk

Antoni, błazen

ZMARLI:

Thomas Wolsey, kardynał, legat papieski, lord wielki kanclerz zwolniony ze stanowiska, aresztowany, zmarły w 1530 roku

John Fisher, biskup Rochesteru, ścięty w 1535 roku

Tomasz Morus, lord wielki kanclerz po Wolseyu, ścięty w 1535 roku

Liz, Anna i Grace, żona i córki Tomasza Cromwella zmarłe w latach 1527–1528; również Katherine Williams i Elizabeth Wellyfed, jego siostry

RODZINA KRÓLEWSKA:

Henryk VIII

Anna Boleyn, jego druga żona

Elżbieta, malutka córka Anny, następczyni tronu

Henry Fitzroy, książę Richmond, nieślubny syn króla

INNI BLISCY KRÓLA:

Katarzyna Aragońska, pierwsza żona króla, rozwiedziona, przetrzymywana w areszcie domowym w Kimbolton

Maria, córka Katarzyny, również następczyni tronu, także przetrzymywana w areszcie domowym

Maria de Salinas, dawna dworka Katarzyny Aragońskiej

Edmund Bedingfield, strażnik Katarzyny

Grace, jego żona

RODZINA HOWARDÓW I BOLEYNÓW:

Thomas Howard, książę Norfolk, wuj królowej, srogi wielmoża i wróg Cromwella

Henry Howard, hrabia Surrey, jego młody syn

Tomasz Boleyn, hrabia Wiltshire, ojciec królowej, monsignore

Jerzy Boleyn, lord Rochford, brat królowej

Jane, lady Rochford, żona Jerzego

Maria Shelton, kuzynka królowej

Poza główną sceną: Maria Boleyn, siostra królowej, obecnie zamężna i mieszkająca na prowincji, uprzednio kochanica króla

RODZINA SEYMOURÓW W KOMNATACH WOLF HALL:

Stary sir John, znany z tego, że miał romans z synową

Lady Margery, jego żona

Edward Seymour, jego najstarszy syn

Thomas Seymour, jego młodszy syn

Joanna Seymour, jego córka, dworka obu żon Henryka VIII

Bess Seymour, jej siostra, zamężna z Anthonym Oughtredem, dowódcą Jersey, w późniejszym czasie owdowiała

DWORZANIE:

Charles Brandon, książę Suffolk, wdowiec po siostrze króla Marii, słynący z tępoty wielmoża

Thomas Wyatt, słynący z bystrości szlachcic, przyjaciel Cromwella, przez wielu podejrzewany o utrzymywanie kontaktów intymnych z Anną Boleyn

Henry Percy, hrabia Northumberlandii, słabujący i zadłużony młody wielmoża, niegdyś zaręczony z Anną Boleyn

Francis Bryan, „wikariusz piekła”, spokrewniony zarówno z Boleynami, jak i z Seymourami

Nicholas Carew, koniuszy, wróg Boleynów

William Fitzwilliam, królewski skarbnik, także wróg Boleynów

Henry Norris, znany jako „łagodny Norris”, dworzanin z najbliższego otoczenia króla.

Francis Weston, lekkomyślny ekstrawagancki młody szlachcic

William Brereton, uparty i kłótliwy nieco starszy szlachcic

Mark Smeaton, podejrzanie dobrze ubrany grajek

Elizabeth, lady Worcester, dworka Anny Boleyn

Hans Holbein, malarz

DUCHOWNI:

Thomas Cranmer, arcybiskup Canterbury, przyjaciel Cromwella

Stephen Gardiner, biskup Winchesteru, wróg Cromwella

Richard Sampson, doradca króla do spraw małżeńskich

URZĘDNICY:

Thomas Wriothesley, znany jako „możecie się do mnie zwracać per Risley”, pieczętarz

Richard Riche, główny oskarżyciel

Thomas Audley, lord wielki kanclerz

AMBASADOROWIE:

Eustachy Chapuys, ambasador cesarza Karola V

Jean de Dinteville, francuski wysłannik na Dwór Świętego Jakuba

REFORMATORZY:

Humphrey Monmouth, zamożny kupiec, sympatyk i przyjaciel Cromwella, patron Williama Tyndale’a, który przetłumaczył Pismo Święte na język angielski, obecnie więziony na terenie Niderlandów

Robert Packington, sympatyzujący z nim kupiec

Stephen Vaughan, kupiec z Antwerpii, przyjaciel i szpieg Cromwella

„DAWNA KREW” – PRETENDENCI DO TRONU:

Margaret Pole, bratanica Edwarda IV, stronniczka Katarzyny Aragońskiej i księżniczki Marii

Henry, lord Montague, jej syn

Henry Courtenay, markiz Exeter

Gertruda, jego ambitna żona

W LONDYŃSKIEJ TOWER:

William Kingston, dowódca Tower

Lady Kingston, jego żona

Edmund Walsingham, jego zastępca

Lady Shelton, ciotka Anny Boleyn

Francuski kat

Przecież jestem takim samym mężczyzną

jak wszyscy. Może nie? Może nie?

HENRYK VIII DO EUSTACHEGO CHAPUYSA, AMBASADORA CESARZA

CZĘŚĆ PIERWSZA

ISokołyWiltshire, wrzesień 1535

Jego dzieci lecą z nieba. Przygląda się z siodła, mając za sobą rozległy angielski krajobraz; a one spadają – na złocistych skrzydłach, z przekrwionymi oczyma. Grace Cromwell zawisa w powietrzu. W milczeniu dopada zdobyczy, w milczeniu ląduje na jego pięści. Za to potem szeleści piórami i skrzeczy, popiskuje i zgrzyta niczym jakiś mechanizm, dobywa z siebie gardłowe gdaknięcie, a wszystko to jest takie znajome, intymne, córczane, niemalże pełne dezaprobaty. Pierś ma całą we krwi, kawałki mięsa przyczepione do szponów.

Później Henryk powie: „Twoje dziewczęta ładnie dziś poleciały”. Sokół imieniem Anna Cromwell podskakuje na rękawicy młodego Sadlera, który jedzie obok króla pogrążony w rozmowie. Wszyscy są zmęczeni; słońce już zachodzi, wracają do komnat Wolf Hall, trzymając wodze luźno na karkach wierzchowców. Nazajutrz polecą jego dwie siostry i żona. Nowe wcielenia dawno zmarłych kobiet, których kości spoczywają w gliniastej londyńskiej ziemi. Lekkie niczym piórko unoszą się na wstępujących prądach powietrznych. Nie znają litości. Przed nikim nie muszą się opowiadać. Wiodą prostą egzystencję. Patrząc w dół, widzą tylko zdobycz i może jeszcze piórka przy myśliwskich kapeluszach; dostrzegają rozmigotany, rozchybotany świat – świat pełen pożywienia.

I tak jest od początku lata – orgia oddzielanych kończyn, futra i wirującego pierza; odganianie i zapędzanie ogarów, folgowanie zmęczonym wierzchowcom, opatrywanie przez myśliwych odniesionych obrażeń, zwichnięć i pęcherzy. Słońce świeciło Henrykowi przez kilka dni co najmniej. Czasami rano z zachodu nadciągały chmury i deszcz padał dużymi wonnymi kroplami, lecz później słońce wyłaniało się znowu, by prażyć, i firmament był tak przejrzysty, że dało się zajrzeć do nieba i zobaczyć, co robią święci – tak jak teraz.

Kiedy zsiadają i przekazują wodze stajennym, by zaraz otoczyć atencją najjaśniejszego pana, jego myśli biegną już ku dokumentom: ku listom z Whitehallu na złamanie karku dostarczanym tu przez posłańców przemierzających trakty pocztowe wyznaczane każdorazowo, gdy dwór przenosi się w nowe miejsce. Podczas wieczerzy u Seymourów będzie słuchał opowieści gospodarzy, podda się woli króla, wciąż rozczochranego, uszczęśliwionego i przyjaźnie nastawionego. Wszelako gdy król położy się spać, on zabierze się do pracy.

Chociaż dzień praktycznie dobiegł końca, Henryk nie kwapi się z wejściem do środka. Z czołem naznaczonym szerokim ceglastym pasem opalenizny stoi na zewnątrz i rozgląda się, wdychając zapach końskiego potu. Na samym początku polowania zgubił nakrycie głowy i reszta towarzystwa zgodnie ze zwyczajem też bawiła się z odkrytą głową. Król nie przyjął niczego w zamian. Mimo że zmierzch zakrada się wśród pól i lasów, słudzy nie przestają szukać lśnienia czerni na ciemniejącej trawie czy błysku myśliwskiej broszy, świętego Huberta ze złota i z szafirowymi oczyma.

Czuć nadciągającą jesień. Człowiek wie, że takich dni jak ten nie pozostało już wiele, zatem stójmy pośród krzątaniny stajennych, pośród krajobrazu hrabstwa Wiltshire i dalszych, położonych bardziej na zachód hrabstw niknących na styku zieleni i niebieskości; stójmy z dłonią króla na ramieniu, przysłuchując się, jak Henryk z rozpłomienioną twarzą meandruje po mijającym dniu, gęstych zagajnikach i rwących strumieniach, przybrzeżnych olszynach, mgle, która rozwiała się całkiem wcześnie, przelotnym deszczyku; lekkim wietrze, co ustał, martwocie powietrza, popołudniowym upale.

– Jak to możliwe, żeś nie doznał oparzenia? – dziwi się Rafe Sadler. Rudowłosy podobnie jak król przypiekł się na różowo i plamisto, nawet jego oczy wydają się przysmażone. On, Tomasz Cromwell, wzrusza ramionami i obejmuje młodego Sadlera, gdy wolnym krokiem wchodzą do komnat Wolf Hall. Przebrnął przez całą Italię – zarówno jej pola bitew, jak i mroczne wnętrze kantoru – i nigdy nie stracił angielskiej bladości. Urwisowskie dzieciństwo, dnie spędzone nad rzeką, dnie spędzone na polach, a on wciąż jest tak blady, jak uczynił go Bóg.

– Cromwell ma skórę białą niczym lelija – oznajmia król. – I tylko w tym jednym przypomina jakikolwiek kwiat.

Drocząc się z nim, zmierzają na wieczerzę.

Henryk opuścił Whitehall tego tygodnia, gdy zmarł Tomasz Morus, a był to ponury ociekający wodą lipcowy tydzień, przez co kopyta królewskiego orszaku grzęzły głęboko w błocie podczas przeprawy do Windsoru. Następnie orszak skierował się bardziej na zachód; pomocnicy Cromwella pozostawieni w Londynie, aby dopilnować spraw monarchy, dołączyli do reszty świty dopiero w połowie sierpnia. Od tamtej pory król i towarzyszący mu ludzie zatrzymują się w nowych budynkach wzniesionych z różowawej cegły, w starych budowlach, których umocnienia zdążyły same się rozpaść albo zostały zburzone, wreszcie w pałacach jak z bajki – przypominających zabawki, pozbawionych murów obronnych i o ścianach tak cienkich, że przebiłaby je pierwsza lepsza kula armatnia. W Anglii od półwiecza panuje pokój: oto tudorowskie przymierze. Każdy ród stara się podjąć Henryka jak najgodniej, dlatego od pewnego czasu jesteśmy świadkami panicznego gipsowania i pośpiesznych robót kamieniarskich, gospodarze bowiem w ostatniej chwili dokładają motyw róży Tudorów obok swoich herbów. Wszyscy wyszukują i usuwają ślady po Katarzynie, niegdysiejszej królowej, rozbijając młotami aragońskie granaty, które rozpryskują się na cząstki i sypią wkoło nasionkami. W ich miejsce – gdy brak czasu na rzeźbienie – pojawiają się sokoły Anny Boleyn wymalowane na chybcika na tablicach herbowych.

W trakcie objazdu królestwa towarzyszy im Hans, który namalował Annę, nową królową, ale jej nie zadowolił; ba, kto ostatnio potrafi ją zadowolić? Naszkicował też młodego Sadlera z jego schludną bródką i zaciętymi wargami, w modnym nakryciu głowy w postaci ozdobionego piórkami dysku niebezpiecznie balansującego na ostrzyżonym ciemieniu.

– Mam taki płaski nos, mistrzu – skarży się Rafe Sadler, na co Hans odpowiada:

– Czyżbym twoim zdaniem miał wystarczającą moc, by naprawić ci nos?…

– Złamał go jeszcze jako dziecko – wtrąca – gdy biegał po padoku. Uratowałem wprost spod końskich kopyt zapłakany tłumoczek, jakim wtedy był, stęskniony za matką. – Ściska ramię młodzieńca. – No, Rafe… głowa do góry. Uważam, że wyszedłeś niezwykle przystojnie. Pamiętasz, co Hans uczynił mnie?

Tomasz Cromwell ma obecnie około pięćdziesięciu lat. Ma ciało robotnika, przysadziste, użyteczne, zaczynające tyć. Ma czarne włosy, siwiejące już, a z powodu jego bladej odpornej cery, znoszącej dobrze zarówno słotę, jak i słońce, ludzie sarkają, że jego ojcem był Irlandczyk, choć tak naprawdę był nim piwowar i kowal z Putney, do tego postrzygacz, człowiek, który maczał palce we wszystkim, zgoła zbieracz śmieci i awanturnik, moczymorda i okrutnik, mężczyzna, który nieraz stawał przed sądem za pobicie kogoś czy za oszustwo. Jakim cudem syn kogoś takiego tyle osiągnął, to pytanie, które zadaje sobie cała Europa. Niektórzy powiadają, że urósł w siłę dzięki Boleynom, krewnym królowej. Inni twierdzą, że wszystko zawdzięcza kardynałowi Wolseyowi, swemu mentorowi – był zausznikiem kardynała, pomnażał jego pieniądze i znał jego sekrety. Jeszcze inni mówią, że zadaje się z czarnoksiężnikami. Od chłopięctwa przebywał poza granicami kraju: był najemnikiem, handlarzem wełną, bankierem. Nikt nie wie, gdzie się podziewał i z kim się zadawał, a jemu nieśpieszno się z tego spowiadać. Nie oszczędza się na królewskiej służbie, lecz zna swoją wartość i swoje zasługi i zawsze odbiera należną mu nagrodę – stąd urzędy i przywileje, stąd nadania, dworki i ziemie. Potrafi postawić na swoim, ma na to sprawdzone sposoby; drugiego człowieka potraktuje prośbą albo groźbą, ucieknie się do charme’u albo łapówki, wytłumaczy, co będzie dla drugiej strony najlepsze, a nawet wyciągnie na jaw coś, o czym druga strona nie miała dotąd pojęcia, choć dotyczyło to jej charakteru czy życia. Co dzień mości sekretarz ma do czynienia z wielmożami, którzy – gdyby tylko mogli – pozbyliby się go jednym mściwym ruchem, jakby był uprzykrzoną muchą. Świadom tego dał się poznać jako nader uprzejmy, nader spokojny i nader spolegliwy, gdy idzie o sprawy Anglii. Nie zwykł jednak z niczego się tłumaczyć. Nie zwykł rozprawiać o własnych sukcesach. Ilekroć wszakże Fortuna uśmiechnęła się do niego, stawiał się jak na wezwanie, wkładał nogę między drzwi i był gotów otworzyć je jeszcze szerzej.

W jego londyńskim domu przy zaułku Austin Friars wisi na ścianie portret; ciemne sprawki spowite wełną i futrem, dłoń zaciśnięta na jakimś dokumencie jak na szyi ofiary. Hans wcisnął go za stół i powiedział:„Tomaszu, ani się waż uśmiechać”. I tego się trzymali – Hans nucąc przy pracy, Cromwell wpatrując się w nieodległą przestrzeń. Kiedy zobaczył ukończony obraz, skomentował: „Chryste, wyglądam jak morderca”, na co jego syn Grzegorz zapytał: „To wcześniej o tym nie wiedziałeś?”. Kopie portretu trafiły do jego przyjaciół oraz do popierających go protestantów w Niemczech. Z oryginałem się nie rozstaje – nie teraz, gdy już do niego przywykł, jak utrzymuje – i często zachodzi do pomieszczenia, gdzie może zobaczyć swoje różne wersje na poszczególnych etapach powstawania: lekki obrys, szkic częściowo zacieniowany. Od czego w ogóle zacząć w jego wypadku? Niektórzy zaczynają od bystrych oczków, niektórzy od nakrycia głowy. Inni wykonują unik i przechodzą od razu do namalowania jego pieczęci i nożyczek, jeszcze inni koncentrują się na turkusowym pierścieniu, podarunku od kardynała. Od czegokolwiek artysta zacznie, efekt jest zawsze ten sam: człowiek czuje, że gdyby Cromwell miał do niego pretensje, lepiej by było, aby nigdy się nie spotkali w bezksiężycową noc. Jego ojciec Walter zwykł był mówić: „Moje chłopaczysko, Tomasz? Spójrz na niego krzywo, a wyłupi ci oczy. Spraw, że się potknie, a odrąbie ci nogę. Ale jeśli nie nadepniesz mu na odcisk, pozostanie łagodny jak baranek. I jeszcze postawi ci kolejkę”.

Hans naszkicował króla, nieszkodliwego w letnich jedwabiach, usadzonego przy wieczerzy w komnatach Wolf Hall, gdy zza otwartych okien dobiegają spóźnione ptasie trele, a słudzy zaczynają wnosić pierwsze świece razem z kandyzowanymi owocami. Na każdym z postojów Henryk wraz z królową Anglii bierze w posiadanie główną siedzibę gospodarzy, natomiast reszta jego świty zadowala się gościną u miejscowej pomniejszej szlachty. Zwyczajowo – co najmniej raz w trakcie takiej wizyty – ród podejmujący króla sprasza owych szlachetków w ramach podziękowania, co nadweręża nieco możliwości domostwa. On, Cromwell, zlicza wozy z zaopatrzeniem wtaczające się na dziedziniec, widuje kuchnie w stanie zamętu i sam bywa na dole bladym świtem, kiedy szoruje się ceglane piece przed włożeniem pierwszej partii bochnów, kiedy nadziewa się tuszki na ruszt, kiedy ustawia się sagany na fajerkach, kiedy skubie się i oprawia drób. Jego wuj był kucharzem arcybiskupa, toteż jako dziecko kręcił się po kuchniach Lambeth Palace i zna się na rzeczy jak nikt w królewskiej świcie; do tego wie, że wygody najjaśniejszego pana nie można pozostawić przypadkowi.

Dnie upływają miło. Czyste jasne światło opromienia każdą jagódkę połyskującą na krzewach. Każdy listek prześwietlony słońcem zdaje się złotą berą. Kierując się na zachód w samym środku lata, oddajemy się galopadzie przez lasy i wspinamy się na szczyty pagórków, by w końcu wyłonić się na wyżynie, gdzie już wyczuwa się zmienną naturę morza, mimo że dzielą nas od niego dwa hrabstwa. To tutaj, w tej części Anglii, nasi przodkowie giganci pozostawili po sobie wały ziemne, kurhany, monolity. W żyłach każdego z nas nadal płynie kropla ich krwi. W pradawnych czasach, gdy angielskiej ziemi nie ryły pługi ani nie skubały owce, giganci polowali na dziki i łosie. Lasy ciągnęły się wtedy na wiele dni pieszej wędrówki. Bywa, że ziemia odkrywa starożytną broń: topory, które trzymane oburącz były w stanie powalić jeźdźca z wierzchowcem. Strach pomyśleć o sile ramion tych dawno zmarłych mężczyzn przewracających się w grobach. Ich drugą naturą była wojna; wojna, która tylko czeka, by znów dać o sobie znać. Wszakże nie tylko o przeszłości myśli człowiek, przejeżdżając tędy. Myśli też o tym, co ta ziemia wyda, co wykarmi; myśli o dniach, które dopiero mają nadejść, o jeszcze nie stoczonych bojach, o bólu i śmierci, które angielska ziemia hołubi niczym spęczniałe nasionka. Można by uznać – patrząc na Henryka roześmianego, rozmodlonego, gdy podąża na czele swych kompanów leśną ścieżką – można by otóż pomyśleć, że siedzi na tronie pewnie jak w swoim siodle. Pozory jednak mylą. Nocami król leży bezsennie, wpatruje się w rzeźbione belki więźby, liczy swoje dni. Pyta:

– Cromwell, Cromwell, co ja pocznę?

Cromwell, ratuj przed cesarzem.

Cromwell, ratuj przed papieżem.

Później wzywa arcybiskupa Canterbury, doktora Cranmera, i żąda odpowiedzi na pytanie, czy jego dusza jest przeklęta.

W Londynie cesarski ambasador Eustachy Chapuys wyczekuje wiadomości, że angielscy poddani zbuntowali się przeciwko swemu okrutnemu bezbożnemu monarsze. Wiele by z siebie dał i wiele by zapłacił, aby jego pragnienie się spełniło. Jego pan, cieszący się ogromnym bogactwem cesarz Karol, jest władcą Niderlandów, jak również Hiszpanii i jej zamorskich posiadłości, i od czasu do czasu wpada w gniew na Henryka Tudora, że ten poważył się odsunąć jego ciotkę Katarzynę, by poślubić kobietę, którą zwykli ludzie nazywają pierwszą ladacznicą Anglii. Chapuys namawia go regularnie, aby najechał królestwo, sprzymierzył się z angielskimi buntownikami, pretendentami i malkontentami i podbił ten niecny kraj, którego król na mocy uchwały parlamentu rozwiązał swoje małżeństwo i ogłosił się równym Bogu. Papież nie bierze lekko tego, że w Anglii jest wyśmiewany i nazywany biskupem Rzymu i że należne mu środki zamiast płynąć do Watykanu, pozostają w Londynie. Bulla z ekskomuniką, już spisana, lecz jeszcze nie ogłoszona, wisi nad głową Henryka, czyniąc zeń wyrzutka pośród monarchów chrześcijańskiej Europy, których otwarcie się zachęca do przekroczenia Kanału Angielskiego czy szkockiej granicy i zagarnięcia całych połaci ziemi. Być może cesarz w końcu uderzy. Być może uderzy król Francji. Może nawet połączą swe siły i uderzą razem. Dobrze by było móc powiedzieć, że jesteśmy na nich przygotowani, rzeczywistość jednak wygląda inaczej. W razie zbrojnego zajazdu chyba będziemy musieli wykopać kości gigantów i przyrżnąć wrogowi w łeb, albowiem brakuje nam artylerii, brakuje prochu, brakuje stali. Co akurat nie jest winą Tomasza Cromwella, przyznaje kwaśno Chapuys, który nawiasem mówiąc, uważa, że kraj ten znajdowałby się w znacznie lepszym położeniu, gdyby Cromwell doszedł do władzy przed pięcioma laty.

Aby bronić Anglii – a Cromwell by jej bronił wprost na polu walki z mieczem w dłoni – trzeba wiedzieć, czego się broni. W sierpniowym upale stał z odkrytą głową przy rzeźbionych w kamieniu grobowcach przodków, mężczyzn zakutych w zbroję i kolczugi, z rękoma w metalowych rękawicach splecionymi na podołku, ze stopami wspartymi o kamienne lwy, gryfy, ogary: kamiennych ludzi, stalowych ludzi, z pulchnymi żonami u boku skrytymi niczym ślimak w skorupce. Mówimy, że czas nie może skrzywdzić zmarłych, może jednak uczynić krzywdę ich pomnikom, pozostawiając je z utrąconymi nosami i palcami wskutek zniszczenia i różnych wypadków. Drobna, odłączona od reszty ciała stopa (jakby klęczącego cherubina) wyziera spod draperii, czubek odpadłego kciuka spoczywa na wykutej z kamienia poduszce. Trzeba będzie wyremontować praszczurów, powtarzają wielmoże z zachodnich hrabstw, jednakże w gotowości utrzymują ich tarcze i popleczników, na podorędziu mają ich dokonania i osiągnięcia i w rozmowach niezmiennie upiększają czyny swych protoplastów i własne: oto herb, który mój przodek nosił pod Azincourt, oto kielich, który mój przodek otrzymał z rąk samego Jana z Gandawy. Milczy się tylko, jeśli w minionej wojnie między Yorkami i Lancasterami czyiś ojcowie i dziadowie obrali złą stronę. Obecne pokolenie powinno wybaczać pomyłki, prostować reputacje – w przeciwnym razie Anglia nie ruszy znów naprzód, zamiast tego będzie spiralnym lotem opadać wstecz, w zapyziałą przeszłość.

On, Cromwell, nie ma praszczurów, którymi mógłby się pochwalić. Niegdyś żył szlachetny ród noszący takie samo nazwisko i gdy Cromwell wstąpił na królewską służbę, heroldowie nakłaniali go do przyjęcia herbu po nim przez wzgląd na pozory, wszakże on odparł wtedy uprzejmie, że nie wywodzi się z tamtej linii i nie zamierza przypisywać sobie cudzych osiągnięć. Umknął przed ciężką ręką ojca, kiedy miał góra piętnaście lat, po czym przekroczył Kanał Angielski i zaciągnął się do armii francuskiego króla. Musiał walczyć, odkąd nauczył się chodzić, a skoro tak, dlaczego nie miałby robić tego dalej za pieniądze? Poza żołnierką jest jeszcze parę lukratywnych zajęć i on wszystkich już spróbował. Z całą pewnością nie śpieszył się z powrotem do domu.

Teraz zaś, gdy utytułowani gospodarze potrzebują rady w kwestii umiejscowienia fontanny czy tańczących trzech Gracji, król odsyła ich do niego, mówiąc: „Cromwell będzie wiedział”; „Cromwell bywał w Italii”. Skoro okazał się wystarczająco dobry dla tamtych, nie powinien zawieść tych z hrabstwa Wiltshire. Czasami Henryk opuszcza gościnę wyłącznie z innymi jeźdźcami, pozostawiając królową Annę z jej dworkami i muzykami, by swobodnie polować w towarzystwie najbliższych kompanów. Tak właśnie docierają do komnat Wolf Hall, gdzie czeka na nich stary sir John otoczony dużą rodziną.

– No nie wiem, Cromwell… – rzecze John Seymour, biorąc go delikatnie pod ramię. – Żeby nazywać sokoły imionami nieżyjących niewiast… Czy nie dopada cię przez to smutek?

– Nigdy się nie smucę – odpowiada. – Opatrzność nade mną czuwa.

– Powinieneś się powtórnie ożenić, założyć nową rodzinę. Może jaka panna wpadnie ci w oko u nas. W Savernake Forest nie brak urokliwych młódek.

– Został mi Grzegorz – broni się, oglądając się przez ramię w poszukiwaniu syna; z jakiegoś powodu czuje o niego stale niepokój.

– Ach – powiada Seymour – nie zaszkodzi mieć syna, lecz mężczyzna powinien mieć też córki, córki niosą pociechę. Spójrz tylko na Joannę. Dobre z niej dziewczę.

Posłusznie spogląda na Joannę Seymour, którą zna nieźle z Londynu, jako że była dworką Katarzyny, niegdysiejszej królowej, a także Anny, panującej obecnie. Widzi przeciętną młodą kobietę o srebrzystej cerze, nawykłą do milczenia i mającą irytujący zwyczaj patrzeć na mężczyzn tak, jakby stanowili niemiłą niespodziankę. Nosi perły i strój z białego brokatu wyszywanego w sztywne malusie goździki. Od razu widać, ile w to wkłada wysiłku – pomijając perły, ma na sobie prawie trzydzieści funtów. Nic dziwnego, że porusza się z ostrożnością dziecka, któremu przykazano uważać i niczego na siebie nie wylać.

Król odzywa się do niej pierwszy.

– Joanno, czy w domu między swoimi jesteś mniej nieśmiała? – Ujmuje jej mysią łapkę w swoją wielką dłoń i dodaje na stronie: – W Londynie ciężko z niej wydobyć choćby słowo.

Joanna podnosi na niego spojrzenie, rumieniąc się od dekoltu po koniuszki włosów.

– Widzieliście kiedy taki rumieniec? – dopytuje Henryk. – Chyba tylko u dziewicy młodszej niż dwunastoletnia.

– Nie śmiem twierdzić, że mam dwanaście lat – rzecze Joanna.

Przy wieczerzy król zajmuje miejsce obok lady Margery. Swego czasu była z niej piękność, a sądząc z wyjątkowej uwagi, jaką Henryk poświęca gospodyni, można by pomyśleć, że jej uroda nie przeminęła, mimo iż wydała na świat dziesięcioro dzieci, z czego sześcioro przeżyło, a troje spożywa z nimi posiłek. Edward Seymour, dziedzic rodu, ma podłużną czaszkę, poważny wyraz twarzy, wyrazisty zacięty profil; przystojniak z niego. Jest oczytany, z zadatkami na uczonego; przykłada się do pracy na każdym urzędzie, jaki sprawuje; był na wojnie i planuje powtórkę z wojaczki, a tymczasem sprawdza się na polowaniu i w szrankach. Według niegdysiejszego kardynała wybijał się ponad przeciętność wśród Seymourów, a zdaniem Cromwella, który go wybadał później, jest godny służby na królewskim dworze. Thomas Seymour, młodszy brat Edwarda, hałaśliwością i pyszałkowatością zwraca uwagę kobiet – na jego widok dziewice zaczynają chichotać, a matrony spuszczają wzrok i obserwują go spod rzęs.

Stary John Seymour słynie z uczuć rodzinnych. Plotka głosi, że przed dwoma czy trzema laty trykał żonę własnego syna, i to nie raz w przypływie namiętności, lecz regularnie od dnia ślubu. Pogłoskę puściła w świat królowa i jej zausznicy.

– Wyszło nam, że zrobili to sto dwadzieścia razy – śmiała się Anna. – Przynajmniej tak wyszło Tomaszowi Cromwellowi, który jest dobry z rachunków. Jak sądzimy, ze wstydu trzymali ręce przy sobie w niedzielę i zachowywali wstrzemięźliwość w Wielki Post.

Niewierna żona urodziła dwóch chłopców, wszelako gdy jej prowadzenie się wyszło na jaw, Edward zapowiedział, że nie uczyni ich swymi dziedzicami, skoro nie może być pewien, czy to jego synowie czy raczej bracia przyrodni. Cudzołożnica trafiła do klasztoru, po czym dogodnie zeszła z tego świata. Obecnie Edward ma nową żonę, która zachowuje stosowny dystans do świekra i nosi przy sobie szydło, na wypadek gdyby jednak zbliżył się zanadto.

Ale wszystko puszczone w niepamięć, wszystko przebaczone. Ciało jest słabe. Ta wizyta przypieczętowuje królewski pardon. John Seymour siedzi na tysiącu trzystu akrach (wliczając park łowiecki, reszta to pastwiska dla owiec) przynoszących rocznie po dwa szylingi za akr, to jest jedną czwartą tego co taka sama powierzchnia ziemi uprawnej. Hodowane zwierzęta zaliczają się do czarnopyskich owiec skrzyżowanych z walijską odmianą górską i dają łykowatą baraninę, ale za to dostatecznie dobrą wełnę. Tuż po przybyciu Henryk – wciąż w idyllicznym nastroju – pyta:

– Cromwell, ile waży taka owca?

– Trzydzieści funtów, najjaśniejszy panie.

Francis Weston, jeden z młodszych dworzan, komentuje sarkastycznie:

– Tomasz Cromwell był kiedyś postrzygaczem. Z pewnością się nie myli.

– Anglia stoi handlem wełną. Taka wiedza nie przynosi wstydu Cromwellowi.

Francis Weston tylko się obśmiał, zakrywając usta dłonią.

Nazajutrz podczas polowania królowi będzie towarzyszyć Joanna Seymour.

– Sądziłem, że to wyłącznie męski wypad – szepcze do niego Weston. – Królowa nie byłaby zadowolona, gdyby się dowiedziała.

– W takim razie – mruczy w odpowiedzi – bądź grzecznym chłopcem i nic jej nie mów.

– My tutaj – puszy się John Seymour – wszyscy przepadamy za polowaniami, moje córki także. Ktoś mógłby pomyśleć, że Joanna jest nieśmiała, lecz wystarczy usadzić ją w siodle, a przemienia się w boginię Dianę. Nigdy nie zawracałem dziewczętom głowy nauką. Dobry Jakub nauczył je wszystkiego co potrzebne.

Ksiądz siedzący na szarym końcu potakuje skinieniem i rozpromienia się: stary głupiec o bladej karnacji i zamglonym spojrzeniu. On, Cromwell, zwraca się do niego:

– Tańca też je nauczyłeś? Chwała ci za to. W Londynie widziałem siostrę Joanny, Bess, tańczącą z królem…

Stary Seymour wybucha śmiechem.

– Ha, do tego miały nauczyciela. Nauczyciel tańca, nauczyciel muzyki i basta. Na cóż im obce języki? Donikąd się nie wybierają.

– Nie zgadzam się z takim podejściem – rzecze. – Ja moje córki uczyłem tego samego co syna.

Czasem lubi o nich wspomnieć, o Annie i o Grace, nieżyjących już od siedmiu lat. Thomas Seymour parska.

– Cóż to, posyłałeś je w szranki ze swoim Grzegorzem i młodym Sadlerem?

Odpowiada z uśmiechem:

– Tam akurat nie.

Edward Seymour wtrąca:

– Słyszy się o młodych niewiastach, które żyją w mieście i umieją pisać, a nawet coś więcej. Człowiek potrafi sobie wyobrazić, że mogą się przydać w domowym kantorku. To nie są rzeczy niesłychane. Takie umiejętności pomagają znaleźć męża, każda kupiecka rodzina cieszy się z wyszkolonej synowej.

– A wyobrażacie sobie córki Cromwella? – pyta nagle Weston. – Bo ja nie śmiem. Wątpię, żeby zmieściły się w kantorku. Już prędzej miałyby dobrą rękę do topora. Wystarczyłoby ich jedno spojrzenie, żeby zwalić mężczyznę z nóg. I nie mam tu na myśli miłości od pierwszego wejrzenia.

Grzegorz poprawia się na miejscu. Zazwyczaj błądzi myślami w chmurach i nie śledzi biegu rozmowy, tym razem jednak ton jego głosu przesycony jest urazą.

– Obrażasz moje siostry i ich pamięć, a nawet żadnej nie znałeś. Moja siostra Grace…

Widzi, że Joanna Seymour wyciąga szczupłą rękę i muska palcami przegub Grzegorza; dla jego ocalenia jest gotowa zwrócić na siebie uwagę towarzystwa.

– Ostatnimi czasy – mówi – liznęłam nieco francuszczyzny.

– Doprawdy, Jane? – pyta z uśmiechem jej młodszy brat.

Joanna kiwa głową.

– Maria Shelton mnie uczy.

– Maria Shelton to miła młoda niewiasta – stwierdza król, a on widzi kątem oka, że Weston daje sąsiadowi kuksańca; krążą słuchy, że Maria Shelton w istocie była miła dla Henryka w łożnicy.

– Jak więc widzicie – rzecze Joanna do swych braci – my, niewiasty, nie spędzamy całego życia na próżnym gadaniu i plotkowaniu. Choć Bóg świadkiem, że plotek starczyłoby dla całego niewieściego zastępu.

– Czyżby? – dopytuje.

– Rozprawiamy o tym, kto miłuje najjaśniejszą panią. Kto pisze dla niej wiersze. – Wtem spuszcza wzrok. – Chciałam powiedzieć: kto miłuje każdą z nas, ten czy tamten młodzieniec. Wiemy, kto uderza do nas w konkury, a nawet znacznie więcej… gotoweśmy przyprawić ich tym o rumieniec. Opowiadamy sobie, ile mają ziemi i jakie sumy zarabiają na niej w rok, a potem decydujemy, czy pozwolimy im napisać dla siebie sonet. Jeśli naszym zdaniem któryś nie ma dość, by zapewnić nam wygodne życie, krytykujemy jego rymy. Okrutnice z nas, przyznaję.

Nieco wyprowadzony z równowagi stwierdza, że nie ma nic złego w pisaniu poezji dla wybranki serca, nawet zamężnej; że na dworze to całkiem normalne.

– Dzięki za dobre słowo – rzuca Weston – bo już się bałem, że spróbujesz nam tego zabronić.

Thomas Seymour, śmiejąc się otwarcie, nachyla się do siostry z pytaniem:

– A kto do ciebie uderza w konkury?

– Jeśliś ciekaw, włóż suknię, weź robótkę i dołącz do nas.

– Niczym Achillesowi pośród niewiast – rzecze król – przyjdzie ci zgolić brodę, żeby poznać ich sercowe sekrety. – Choć się śmieje, nie wygląda na zachwyconego. – Chyba że znajdziemy kogoś bardziej dziewczęcego do tego zadania. Grzegorzu, tyś nie jest najbrzydszy, aczkolwiek boję się, że zdradziłyby cię twoje wielkie dłonie.

– W końcu to wnuk kowala – dopowiada Weston.

– Ale na przykład ten młodziutki Mark… – kontynuuje król. – Ten muzyk, wiecie, o kim mówię? O, z niego byłoby ładniutkie dziewczę.

– Mark Smeaton? – podchwytuje Joanna. – Och, on i tak kręci się koło nas. Właściwie nie uważamy go za mężczyznę. Skoro ktoś chce poznać nasze tajemnice, niech jego wypyta.

Rozmowa toczy się dalej leniwie i wolno zmienia kierunek. On, Cromwell, dziwi się, że Joanna w ogóle ma coś do powiedzenia od siebie; utwierdza się w przekonaniu, że Weston go judzi, wiedząc, iż w obecności króla nie odważy się nikogo napomnieć; z lubością wyobraża sobie, w jaki sposób najchętniej przywołałby do porządku niesfornego Francisa. Rafe Sadler obserwuje swego mentora spod oka. Henryk zwraca się do niego:

– To co?… Jutrzejszy dzień przebije dzisiejszy? – Reszcie towarzystwa musi wyjaśnić: – Cromwell nie śpi dobrze, jeżeli czegoś nie ulepszy.

– Chętnie bym zreformowował nakrycie głowy waszej królewskiej mości. I do tego te chmury przed południem…

– Deszczyk był mile widziany. Pragnęliśmy ochłody.

– Bóg nie przemoczył zbytnio waszej królewskiej mości – mówi pośpiesznie Edward Seymour.

Król pociera opaleniznę na czole.

– Kardynał uważał, że może wpływać na pogodę. Powiadał na przykład, że ranek wstał dość ładny, ale do południa jeszcze się przejaśni. I przejaśniało się.

Henryk robi to czasem, napomyka w rozmowie o Wolseyu, jakby to nie on, lecz jakiś inny monarcha zadręczył kardynała na śmierć.

– Niektórzy ludzie to potrafią, wasza królewska mość – rzecze Thomas Seymour. – Tak po prostu. Nie trzeba do tego być kardynałem.

Henryk potakuje uśmiechnięty.

– Racja. Nie powinienem był tak w niego wierzyć, prawda?

– Jak na poddanego był nazbyt dumny – oświadcza stary John Seymour.

Król spogląda przez stół na niego, Cromwella. Tomasz Cromwell kochał kardynała, o czym wszyscy tutaj wiedzą. Jednakże udaje mu się zachować kamienną minę świeżo wyciosanego posągu.

Po wieczerzy gospodarz opowiada historię Edgara Spokojnego, który władał w tych stronach wieleset lat temu, zanim monarchowie zamiast przydomków jęli przybierać kolejne liczby i gdy jeszcze wszystkie damy były czyste jak niepokalany śnieg, a wszyscy rycerze dzielni na zabój, zaś życie wiodło się proste, gwałtowne i zazwyczaj krótkie. Edgar upatrzył sobie niewiastę i posłał do niej jednego ze swych hrabiów, aby ją zobaczył we własnej osobie. Hrabia ów, który był tyleż fałszywy co przebiegły, przesłał wiadomość, że uroda królewskiej wybranki jest znacznie przeceniona przez poetów i malarzy i że niewiasta ta nie tylko utyka, lecz na domiar złego również zezuje. Zamierzał bowiem uwieść i poślubić dziewczę sam, co też uczynił. Odkrywszy zdradę hrabiego, Edgar zastawił nań pułapkę w zagajniku nieopodal, po czym przebił go włócznią, zabijając na miejscu.

– Co za niegodziwiec był z tego hrabiego! – wykrzykuje Henryk. – Spotkała go słuszna kara!

– Należałoby go raczej zwać gburem – stwierdza Thomas Seymour.

Jego brat wzdycha, dystansując się od tej uwagi.

– A co na to dama? – pyta Cromwell. – Kiedy już odkryła, że hrabiego nadziano na włócznię?

– Poślubiła Edgara – dopowiada John Seymour. – Pobrali się w gaiku i żyli długo i szczęśliwie.

– Przypuszczam, że nie miała wielkiego wyboru – mówi z westchnieniem lady Margery, gospodyni. – Niewiasta musi brać, co przynosi los.

– Miejscowi powiadają – ciągnie jej mąż – że przeniewierca do dziś snuje się po tutejszych lasach i pojękując, stara się wyciągnąć włócznię ze swoich trzewi.

– Tylko pomyśleć – odzywa się znów Joanna Seymour – że wyjrzawszy za okno w pierwszą lepszą księżycową noc, można zobaczyć, jak szarpie drzewce i wyrzeka… Całe szczęście, że nie wierzę w duchy.

– To tylko świadczy o tym, ile masz rozumu, siostro – odpowiada jej Thomas Seymour. – Żeby zobaczyć ducha, nie trzeba wyglądać przez okno. One podkradają się do nas, żywych, moja droga.

– Hmmm… – zamyśla się Henryk. Nagle unosi rękę i markuje rzut włócznią, aczkolwiek z konieczności bez zamachu, bo tylko taki jest możliwy przy stole. – Jeden czysty cios. Edgar musiał mieć nie lada siłę.

Teraz odzywa się on – on, Cromwell:

– Ciekaw jestem, czy tę historię spisano, a jeśli tak, kto ją spisał i czy aby na pewno pod przysięgą.

– Cromwell chciałby postawić hrabiego przed sądem.

– Cha, cha! – śmieje się John Seymour. – Wasza królewska mość ma poczucie humoru… Nie wydaje mi się, żeby w tamtych czasach byli kronikarze, a tym bardziej sędziowie.

– O, Cromwell z pewnością by jakichś znalazł. – Młody Weston nachyla się dla emfazy. – Wydobyłby sędziów przysięgłych spod ziemi, wydrapałby spod ściółki leśnej. I to byłby koniec hrabiego… zostałby osądzony, wyprowadzony i ścięty. Ponoć przy okazji rozprawy Tomasza Morusa nasz dobry mości sekretarz udał się za sędziami do komnaty narad, po czym gdy już zajęli swoje miejsca, zamknął starannie drzwi i wyłożył im obowiązujące prawo. „Pozwólcie, że rozwieję wasze wątpliwości”, rzekł do nich. „Macie uznać Tomasza Morusa za winnego. Nie dostaniecie nic jeść, dopóki tego nie uczynicie”. Następnie wyszedł i znowu starannie zamknął drzwi, tyle że z drugiej strony, i czekał pod nimi z toporem na wypadek, gdyby panowie sędziowie chcieli się przedrzeć, łaknąc ciepłej strawy. A że byli londyńczykami, którzy nade wszystko cenią sobie smaczny posiłek, jak tylko poczuli burczenie w brzuchach, zakrzyknęli: „Winny! Winny, i to jeszcze jak!”.

Oczy wszystkich kierują się na niego, Cromwella. Rafe Sandler siedzący u jego boku cały zesztywniał z napięcia.

– Interesująca opowieść – zwraca się do Westona. – Pozwól jednak, że zapytam, skąd ją wziąłeś. Bo jak można się przekonać na każdym kroku, Tomasz Cromwell znany jest z rzetelności na sali sądowej.

– Nie było cię przy tym – odpowiada Francis Weston. – A zasłyszałem ją od jednego z sędziów przysięgłych. Którzy wołali: „Precz z nim, precz ze zdrajcą! Czy teraz już dostaniemy udziec barani?”. W takich okolicznościach zapadł wyrok śmierci na Tomasza Morusa.

– Sprawiasz wrażenie kogoś, kto tego żałuje – zauważa Rafe.

– Bynajmniej. – Weston unosi obie dłonie. – Królowa Anna powiada, że śmierć Morusa powinna być przestrogą dla jemu podobnych zdrajców. Jakkolwiek wielkie są zasługi, jakkolwiek niepewna jest zdrada, Tomasz Cromwell wszystko wyniucha.

Rozlega się szmer aprobaty; przez moment wydaje mu się, że obecni zaczną go oklaskiwać. Wtem lady Margery przykłada palec do ust i ruchem głowy wskazuje na króla. Usadzony u szczytu stołu Henryk zaczął się chylić na prawą stronę; jego przymknięte powieki trzepoczą, oddech ma spokojny i głęboki.

Zebrani wymieniają uśmiechy.

– Pijany świeżym powietrzem – komentuje szeptem Thomas Seymour.

To pewna odmiana w stosunku do upojenia alkoholem, ostatnimi czasy bowiem Henryk coraz częściej prosi, aby przynieść mu dzban wina, czego nie miał w zwyczaju robić za młodu, gdy był smukły i sprawny. Przygląda się królowi przechylającemu się na krześle. Henryk zaczyna skłaniać się w przód, jakby zamierzał złożyć czoło na blacie, nagle się jednak wzdryga i gwałtownie prostuje, po czym opada na oparcie. Strużka śliny cieknie mu po brodzie.

Przydałby się w tej chwili Henry Norris, wiodący prym dworzanin spośród najbliższego otoczenia króla, znany z bezszelestnego kroku i lekkiej wyrozumiałej ręki; on by delikatnym szeptem przywrócił monarchę do świata jawy. Wszelako Norris został wysłany z listem miłosnym napisanym przez Henryka do Anny. Jak zatem postąpić? Król nie przypomina zmęczonego chłopca jak jeszcze pięć lat temu. Wygląda raczej jak pierwszy lepszy mężczyzna w średnim wieku popadły w odrętwienie po nazbyt sutym posiłku; jest napuchnięty i obrzmiały, z tu i ówdzie pękniętą żyłką, i nawet przy blasku świec widać, że jego rzednące włosy zaczynają siwieć. Dlatego kiwa na młodego Westona.

– Pora na wielkopański szyk w twoim wykonaniu.

Weston udaje, że nie słyszy. Wpatruje się w króla, nieostrożnie wykrzywiając twarz w grymasie niesmaku. Thomas Seymour mówi szeptem:

– Chyba powinniśmy wszcząć hałas. Aby go obudzić w sposób naturalny.

– Jakiego rodzaju hałas? – dopytuje jego brat Edward samym ruchem warg.

Thomas łapie się za brzuch.

Brwi Edwarda wystrzelają w górę.

– Śmiej się, jeśli masz dość odwagi. Gdy się ocknie, pomyśli, żeś natrząsał się z niego.

Król zaczyna chrapać. Przechyla się w lewo. Ryzykownie przewiesza się przez poręcz.

W końcu odzywa się Francis Weston:

– Ty się tym zajmij, Cromwell. Nikt nie radzi sobie z nim tak dobrze jak ty.

Kręci głową w odpowiedzi; uśmiecha się.

– Boże, chroń króla – rzecze świętoszkowato John Seymour. – Nie jest już taki młody.

Ze swojego miejsca podnosi się Joanna. Towarzyszy temu szelest sztywnych goździków. Pochyla się nad królem i klepie go po grzbiecie dłoni, energicznie, jakby sprawdzała ser. Henryk podskakuje na krześle, rozwierając powieki.

– Nie spałem – zapewnia. – Daję słowo. Chciałem tylko dać odpocząć oczom.

Kiedy król odszedł, udając się na spoczynek, Edward Seymour rzuca:

– Mości sekretarzu, pora na rewanż.

Rozpierając się wygodniej z kielichem w dłoni, pyta:

– Cóżem ci takiego uczynił?

– Partyjka szachów. W Calais. Jestem pewien, że pamiętasz.

Późna jesień tysiąc pięćset trzydziestego drugiego roku: tamtej nocy Henryk po raz pierwszy poszedł do łóżka z obecną królową. Zanim zgodziła się z nim zlec, Anna wymusiła przysięgę na Biblię, że poślubi ją, jak tylko znajdą się znów na angielskiej ziemi. Jednakże zła pogoda uwięziła ich na dłużej w porcie, co król wykorzystał, usiłując spłodzić z nią syna.

– Dałeś mi mata, mości sekretarzu – ciągnie Edward Seymour. – Ale tylko dlatego, że nie mogłem się przez ciebie skoncentrować.

– Jakże to?

– Wypytywałeś mnie o moją siostrę Joannę. Ile ma lat i tak dalej.

– Myślałeś, że jestem nią zainteresowany.

– A nie jesteś? – Edward uśmiecha się, aby złagodzić szorstkość pytania. – Nie jest jeszcze nikomu przyobiecana, wiesz…

– Wyjmij szachownicę – rzecze. – Czy figury i piony mają stanąć tak, jak stały w chwili, kiedy rozproszyłem twoją uwagę?

Edward spogląda nań z miną celowo bez wyrazu. O pamięci Cromwella opowiada się niestworzone historie. On za to uśmiecha się do siebie. Byłby w stanie odtworzyć układ figur i pionów, może nie z łatwością, lecz na pewno bez większego trudu; dobrze zna ludzi takich jak Edward Seymour i wie, jak grają.

– Zacznijmy od nowa – proponuje. – W końcu życie toczy się dalej. Nie masz nic przeciwko włoskim zasadom? Nie odpowiadają mi te turnieje, które wloką się przez tydzień.

Otwierający ruch Edwarda świadczy o pewnej dozie śmiałości z jego strony. Później jednak Seymour, trzymając w palcach białego piona, odchyla się na oparcie krzesła i ze zmarszczonymi brwiami porusza temat świętego Augustyna, a następnie przechodzi do Marcina Lutra.

– Jego nauki sieją zamęt w sercu – stwierdza. – Bóg powołał nas do życia tylko po to, aby ostatecznie przekląć. Wszystkie stworzenia Boże z nielicznymi wyjątkami rodzą się, aby wieść walkę na tym padole, a potem i tak kończą w ogniu piekielnym. Czasami boję się, że to prawda. I znajduję w sobie nadzieję, że może jednak nie…

– Gruby Marcin zmienił stanowisko. Tak przynajmniej słyszałem. Na lepsze dla nas.

– Czyżby więcej ludzi miało doznać zbawienia? A może nasze dobre uczynki nie przechodzą nie zauważone przez Boga?

– Nie chciałbym się wypowiadać za niego. Powinieneś poczytać Filipa Melanchtona. Prześlę ci jego najnowszą książkę. Mam nadzieję, że złoży wizytę w Anglii. Prowadzimy rozmowy z jego współpracownikami.

Edward przytyka okrągłą główkę piona do warg. Wygląda to tak, jakby chciał nią postukać o zęby.

– Król na to pozwoli?

– Nie zgodziłby się na wizytę samego Lutra. Nie lubi nawet, kiedy wymienia się jego nazwisko. Wszakże Filip jest łatwiejszym człowiekiem. Dobrze by dla nas było, w gruncie rzeczy bardzo dobrze, gdybyśmy weszli w przymierze z niemieckimi książętami, którzy są ewangelikami. Napędzilibyśmy cesarzowi strachu, mając przyjaciół i sojuszników na jego ziemiach.

– O nic więcej nie chodzi? – Skoczek Edwarda pokonuje kolejne pola. – Wyłącznie o dyplomację?

– Lubię dyplomację. Przychodzi mi z łatwością.

– Ale powiadają, że sam jesteś ewangelikiem.

– To żaden sekret. – Ściąga brwi. – Edwardzie, naprawdę chcesz to zrobić? Bo już widzę drogę do twojej królowej. A nie chciałbym znowu cię wykorzystać, nie chciałbym znowu usłyszeć, że rozproszyłem cię rozmową o stanie twojej duszy.

Krzywy uśmiech.

– Jak miewa się ostatnio twoja królowa?

– Anna? Nie jesteśmy na dobrej stopie. Ilekroć na mnie patrzy twardym wzrokiem, czuję, jak głowa chybocze mi się na ramionach. Doniesiono jej, że raz czy dwa wyraziłem się pochlebnie o Katarzynie, jej poprzedniczce.

– Rzeczywiście to uczyniłeś?

– Owszem, aczkolwiek wyłącznie w odniesieniu do siły jej ducha. Albowiem każdy chyba przyzna, że wykazuje się niezłomną postawą pomimo przeciwności. Królowa Anna dodatkowo uważa, że nazbyt faworyzuję księżniczkę Marię… to znaczy lady Marię, jak mamy ją nazywać. Najjaśniejszy pan wciąż darzy uczuciem swoją starszą córkę… nie potrafi się oprzeć, jak sam mówi… natomiast Anna jest zasmucona, ponieważ pragnie, aby jego jedyną córką była księżniczka Elżbieta. Jej zdaniem jesteśmy za łagodni dla Marii, którą raczej należałoby nakłonić do przyznania, że jest bękartem zrodzonym poza prawowitym związkiem małżeńskim.

Edward bawi się białym pionkiem, spogląda na niego powątpiewająco, wreszcie rozmyśla się i odstawia go na miejsce.

– Czy nie tak przedstawiają się sprawy? Sądziłem, że już przyznała coś takiego.

– Rozwiązaliśmy tę kwestię, nie podnosząc jej głośno. Maria wie, że przestała być następczynią tronu, a ja nie chciałbym naciskać na nią zbyt mocno. Jako że cesarz jest siostrzeńcem Katarzyny i kuzynem lady Marii, wolę go nie prowokować. Karol trzyma nas w garści, to chyba jasne? Jednakże Anna nie widzi potrzeby ugłaskiwania ludzi. Sądzi, że wystarczy słodzić Henrykowi.

– Podczas gdy ty musisz słodzić całej Europie – śmieje się Edward. Jego śmiech ma chropawe brzmienie. A spojrzenie mówi: jesteś ze mną bardzo szczery, mości sekretarzu, dlaczego?

– Zresztą – zawiesza czubki palców nad czarnym skoczkiem – zbytnio urosłem w siłę jak na gust królowej, odkąd najjaśniejszy pan uczynił mnie drugim w hierarchii Kościoła Anglii. Anna nie znosi, kiedy jej mąż słucha rad kogoś innego niż ona, jej brat Jerzy i jej wielmożny ojciec. Nawiasem mówiąc, nawet ten ostatni pada ofiarą ciętego języka królowej, która nazywa go tchórzem i obibokiem.

– Doprawdy? I jak to znosi poczciwy monsignore? – Edward obrzuca spojrzeniem szachownicę. – Och…

– Przypatrz się dobrze – zachęca go. – Chcesz grać dalej?

– Chyba spasuję. – Wzdycha. – Tak, z całą pewnością spasuję.

On, Cromwell, zbiera figury i piony, tłumiąc ziewnięcie.

– Ani słowem nie wspomniałem o twej siostrze Joannie. Jakie tym razem masz wytłumaczenie?

Kiedy idzie na górę, dostrzega młodego Sadlera i Grzegorza podskakujących przy wielkim oknie. Brykają i szurają nogami ze wzrokiem wbitym w coś niewidzialnego u ich stóp. Z początku myśli, że grają w piłkę bez piłki. Ale po chwili na jego oczach obracają się w powietrzu niczym tancerze i kopią piętami leżący przedmiot – cienki i podłużny. Nie, to nie przedmiot, ale powalony człowiek. Obydwaj pochylają się, żeby szczypać i dźgać, i wykręcać.

– Powoli – sapie Grzegorz – nie łam mu jeszcze karku. Chcę, żeby trochę pocierpiał.

Rafe podnosi spojrzenie i sięga dłonią do czoła, by otrzeć brew. Grzegorz opiera obie ręce na kolanach, łapie oddech i znowu trąca ofiarę nogą.

– To Francis Weston. Wszyscy myślą, że pomaga królowi się położyć, tymczasem mamy go tutaj w postaci zjawy. Zaczailiśmy się za rogiem i pojmaliśmy go w zaczarowaną sieć.

– Spotyka go kara – wyjaśnia Rafe i pochyla się nad leżącym. – I co? Teraz już żałujesz? – Spluwa w dłonie. – Co dalej, Grzegorzu?

– Złapmy go i wyrzućmy przez okno.

– Uważajcie – przestrzega ich. – Król lubi Westona.

– W takim razie nie będzie mu przeszkadzała jego płaska głowa – odpowiada Rafe.

Zaczynają się przepychać, walcząc o to, kto pierwszy nadepnie Francisa Westona. Rafe otwiera okno, po czym obydwaj się pochylają i wspólnymi siłami wciągają zjawę na parapet. Grzegorz przesuwa ją poza krawędź, odczepia dublet, który o coś zahaczył, a następnie jednym mocnym ruchem zrzuca wprost na kocie łby głową naprzód. Wyglądają na zewnątrz.

– Odbił się parę razy – rzuca Rafe z uśmiechem, otrzepując dłonie. – Dobrej nocy, mości sekretarzu.

Znacznie później Grzegorz siedzi w nogach jego łóżka w samej koszuli, z rozwichrzonymi włosami, boso, jedną gołą stopą marszcząc narzutę.

– A zatem czeka mnie żeniaczka? Z Joanną Seymour?

– Na początku lata myślałeś, że chcę cię ożenić z podeszłą wiekiem wdową posiadającą park łowiecki.

Ludzie stroją sobie żarty z Grzegorza: Rafe Sadler, Thomas Wriothesley, inni domownicy, nawet jego kuzyn Richard Cromwell.

– No tak, ale z jakiego innego powodu wiódłbyś rozmowę z jej bratem o tak późnej godzinie? Najpierw graliście w szachy, ale potem tylkoście rozmawiali… Niektórzy twierdzą, że chciałeś Joannę dla siebie.

– Kiedy?

– Minionego roku. Chciałeś ją dla siebie minionego roku.

– Nawet jeśli tak było, nic nie pamiętam.

– Usłyszałem o tym od żony Jerzego Boleyna, lady Rochford. Powiedziała, że mogę się spodziewać młodej macochy z komnat Wolf Hall, i zapytała, co o tym myślę. Chyba więc – Grzegorz robi marsa – nie powinienem się żenić z Joanną, jeśli ona podoba się tobie.

– Boisz się, że ukradnę ci żonę? Tak jak stary John Seymour swojemu synowi? – Przyłożywszy głowę do poduszki, mówi jeszcze: – Sza, Grzegorzu.

I zamyka oczy. Z Grzegorza jest dobry chłopak, chociaż cała łacina, której się uczy, wszystkie górnolotne passusy z wielkich autorów, które zapamiętuje, wpadają mu do głowy jednym uchem i wylatują drugim, jakby to były kamyki. Mimo wszystko ma się na uwadze syna Tomasza Morusa; biedny mały John – latorośl uczonego podziwianego przez całą Europę – ledwie potrafi spamiętać Ojcze nasz. Grzegorz jest też sprawnym łucznikiem i świetnym jeźdźcem, błyskotliwie radzi sobie w szrankach, jego manierom nic nie można zarzucić. Do starszych od siebie odnosi się z szacunkiem, nie szura stopami ani nie stoi jak bocian na jednej nodze, dla młodszych i mniej ważnych jest zawsze miły i uprzejmy. Wie, jak kłaniać się zagranicznym dyplomatom na modłę obowiązującą w ich ojczyźnie, przy stole siedzi nieruchomo i potrafi się powstrzymać od karmienia psów, a także umie pokroić i rozparcelować każdy rodzaj ptaka, gdy go o to poprosić. Nie snuje się z dubletem przewieszonym przez ramię ani nie przegląda z zachwytem w oknach, nie wierci się w kościele, nie przerywa tym, co mają coś do powiedzenia, ani nie próbuje dokańczać za nich wypowiedzi. Kiedy ktoś przy nim kichnie, zawsze życzy „Oby Jezus Chrystus dał ci zdrowie!”.

Oby Jezus Chrystus dał ci zdrowie, wasza miłość.

Grzegorz unosi głowę.

– Tomasz Morus – rzuca. – Sąd. Czy tak to się odbyło?

Wie, że Weston nie rozminął się wiele z prawdą, chociaż trudno by go skomplementować za dbałość o szczegół. Przymyka znowu powieki.

– Nie miałem topora – mówi wreszcie.

Czuje zmęczenie. Zwraca się do Boga: Boże, pokieruj mną. Czasem tuż przed zaśnięciem oczyma wyobraźni widzi postawną szkarłatną sylwetkę kardynała. Pragnie, aby nieżyjący mężczyzna przepowiedział przyszłość, jednakże dawny mentor odnosi się wyłącznie do spraw domowych i związanych z pracą. Może na przykład spytać go o to, gdzie się zapodział list od księcia Norfolk, po czym nazajutrz rano pismo samo wpada mu w ręce.

Odzywa się w duchu – nie do Wolseya, lecz do żony Jerzego Boleyna.

Nie mam życzenia się żenić. Nie mam na to czasu. Byłem szczęśliwy w małżeństwie, ale Liz umarła i ta część mojego życia umarła razem z nią. Kto u Boga dał ci prawo spekulować na temat moich intencji? Lady Rochford, ani mi w głowie zaloty. Idzie mi szósty krzyżyk. W moim wieku człowiek nie wychodzi dobrze na długoterminowych kontraktach. Lepiej mi nająć niewiastę na godziny.

Stara się nie używać określenia „w moim wieku” w rozmowach z prawdziwymi ludźmi. W lepsze dnie czuje, że pozostały mu jeszcze dwie dekady życia. Często myśli sobie, że pochowa Henryka, chociaż takie myśli są zabronione; jest nawet prawo zakazujące spekulowania na temat daty śmierci monarchy, mimo że Henryk przez całe życie nadstawiał karku w spektakularny sposób. Doświadczył kilku wypadków podczas polowania. Zanim osiągnął pełnoletność, miał zakaz wstępowania w szranki, aczkolwiek oczywiście go nie przestrzegał i brał udział w turniejach, zakuty w zbroję z opuszczoną przyłbicą i bez godła raz po raz udowadniając, że jest najwytrzymalszym z uczestników. Czynił honory na wojnie z Francją i niejednokrotnie powtarzał, że ma naturę wojownika; bez wątpienia byłby znany jako Henryk Waleczny, gdyby nie to, że zdaniem Tomasza Cromwella Anglii nie stać na wojnę. I to nie tylko pod względem finansowym: cóż bowiem stanie się z Anglią, jeśli Henryk umrze? Z Katarzyną był żonaty przez dwadzieścia lat, tej jesieni upłynie trzeci rok jego małżeństwa z Anną, a on z każdą z żon dochował się wyłącznie po córce, zapełniając cmentarz nieżywymi dziećmi, z których część była tylko na poły uformowana i musiano je chrzcić w kałuży krwi, inne zaś rodziły się żywe, lecz umierały w ciągu paru godzin, paru dni, góra paru tygodni. Tyle zamieszania, tyle wrzawy wokół jego drugiego małżeństwa – i na co to się zdało? Henryk nadal nie ma dziedzica. Zgoda, ma nieślubnego syna, Henryka księcia Richmond, udanego chłopaka, obecnie szesnastoletniego, lecz co mu przyjdzie z bękarta? Co mu przyjdzie z dziecka Anny, malutkiej Elżbiety? Być może trzeba będzie wprawić w ruch specjalny mechanizm, który umożliwi Richmondowi objęcie panowania, gdyby coś niedobrego przytrafiło się jego ojcu. On, Tomasz Cromwell, ma fory u młodego księcia, wszelako Tudorowie – na tronie od bardzo niedawna, patrząc w skali dynastycznej – raczej nie mają szans na przetrwanie w razie czego. Plantageneci, którzy byli u władzy niegdyś i mają nadzieję na powrót do władzy, Tudorów uważają za przerywnik. Stare rody Anglii burzą się i wysuwają pretensje do tronu, zwłaszcza odkąd Henryk zerwał z Rzymem; na razie jeszcze zginają przed nim kolano, ale za plecami spiskują. Niemalże ich słyszy poszeptujących między drzewami.

Stary John Seymour wspomniał, że w tutejszych lasach można znaleźć żonę. Pod powiekami ma jej obraz, oblepionej pajęczynami i roziskrzonej od rosy, przemykającej gdzieś z tyłu. Ma bose stopy splecione z korzeniami, pierzaste włosy sczepione z gałęziami i palec wskazujący niczym wygięty liść. Pokazuje prosto na niego, kiedy zapada w sen. W głębi ducha kpi z siebie: sądziłeś, że w komnatach Wolf Hall znajdziesz wytchnienie. Sądziłeś, że będziesz się zajmował zwykłymi sprawami, sprawami wojny i pokoju, głodu i zdrady, nieurodzaju, krnąbrności poddanych, plagi pustoszącej Londyn i Henryka przegrywającego w karty koszulę. Na to byłeś przygotowany.

Pod sam koniec tych sennych rozmyślań, nie rozwierając powiek, wyczuwa coś w akcie tworzenia, coś, co spodziewa się ujrzeć w pełni dopiero w świetle poranka, coś ruchomego i zmiennego, ukrytego w zagajniku czy gaiku.

Zanim wreszcie zaśnie, wspomina jeszcze królewskie nakrycie głowy na jednym z nocnych drzew, siedzące w gnieździe niczym rajski ptak.

Nazajutrz, ażeby nie strudzić dam, skracają polowanie i wracają wcześniej.

Dla niego jest to szansa na zrzucenie myśliwskiego stroju i zabranie się do korespondencji. Żywi nadzieję, że król poświęci mu godzinę i wysłucha tego, co ma do powiedzenia. Jednakże Henryk pyta:

– Lady Joanno, zechcesz towarzyszyć mi w przechadzce po ogrodzie?

Zrywa się natychmiast, aczkolwiek ze zmarszczonym czołem, jakby nie rozumiała, co się dzieje. Porusza wargami, w ostatniej chwili powstrzymując się przed powtórzeniem na głos: Joanno… towarzyszyć… po ogrodzie…

O tak, naturalnie, z miłą chęcią. Jej dłoń niczym płatek kwiatu zawisa nad podanym przez niego ramieniem, po czym opada wolno, aż wreszcie dotyka wyszywanego rękawa.

Są tutaj trzy ogrody noszące nazwy: Ogród za Murem, Ogród Starej Pani i Ogród Młodej Pani. Nikt nie potrafi odpowiedzieć na jego pytanie, kim były te kobiety; obydwie od dawna leżą w ziemi i nie ma między nimi większej różnicy. Wspomina swój sen: oblubienicę uplecioną z korzonków, oblubienicę z pleśni.

Czyta. Pisze. Coś zwraca jego uwagę. Podnosi się, by wyjrzeć przez okno na chodniki w dole. Szybki są małe, a obraz przez nie rozchwiany, toteż musi nieźle wyciągać szyję, żeby cokolwiek zobaczyć. Zastanawia się przy tym, czyby nie przysłać swoich szklarzy, nie pomóc Seymourom w zyskaniu jaśniejszego spojrzenia na świat. Ma na swoich usługach grupę Olędrów, którzy pracują w jego rozlicznych posiadłościach. Przedtem pracowali dla kardynała.

Poniżej przechadzają się Henryk i Joanna. Król ma masywną sylwetkę, a Seymourówna sięgająca mu najwyżej do ramienia wygląda przy nim jak kukiełka. Postawny Henryk robi przytłaczające wrażenie w każdym pomieszczeniu; byłoby tak nawet wtedy, gdyby Bóg nie obdarzył go koroną.

Teraz Joannę przesłania krzak. Henryk kiwa do niej głową, mówi, stara się wywrzeć na niej wrażenie, a on przygląda się temu, pocierając brodę. Czy mu się tylko wydaje, czy królowi rośnie głowa? Czy coś takiego jest w ogóle możliwe u mężczyzny w średnim wieku?

Hans będzie to wiedział, decyduje w myślach i postanawia spytać malarza po powrocie do Londynu. Skłania się jednak ku przekonaniu, że to wzrok go zawodzi, a może raczej winić należy nierówne szkło.

Zbierają się chmury. Gruba kropla pada na gomółkę; on, Cromwell, mruga, kropla powiększa się, poszerza, zaczyna ściekać wzdłuż szprosu. Joanna znów pojawia się w jego polu widzenia. Henryk przyciska do swego ramienia jej dłoń, nakrywając ją wolną ręką. Widać, że wargi króla nieprzerwanie się poruszają.

Wraca na krzesło. Czyta, że robotnicy wznoszący umocnienia w Calais cisnęli narzędzia i domagają się sześciu pensów dniówki. Że jego nowa peleryna z zielonego aksamitu przybędzie do Wiltshire wraz z ostatnio wysłanym gońcem. Że kardynał z rodu Medyceuszy został otruty przez własnego brata. Ziewa. Czyta, że spekulanci z wyspy Thanet celowo podbijają ceny zboża. Osobiście najchętniej powywieszałby wszystkich ciułaczy, wie jednak, że ich prowodyrem może być jakieś wielmożątko wywołujące głód dla własnego zysku, toteż woli stąpać ostrożnie. Dwa lata temu w Southwark siedmioro londyńczyków zostało stratowanych przez tłum walczący o dzienną porcję chleba. To wielki wstyd dla Anglii, że poddani króla Henryka głodują. Ujmuje pióro i notuje coś.

Niebawem – siedziba Seymourów nie jest duża, wszędzie słychać wszystko – otwierają się drzwi na dole i jego uszu dobiega głos króla i jeszcze cichy szmer nagabywań… przemoknięte nogi, wasza królewska mość? W końcu słyszy odgłos zbliżających się ciężkich kroków Henryka; Joanna najwyraźniej rozwiała się bez jednego dźwięku. Nie ma wątpliwości co do tego, że jej matka i siostry zabrały ją na bok, aby się wywiedzieć, o czym rozmawiał z nią król.

Gdy Henryk wchodzi do niego, odsuwa się z krzesłem, by wstać. Król jednak macha ręką: nie przerywaj sobie.

– Wasza królewska mość, Moskale wdarli się na trzysta mil w głąb Polski. Zginęło ponoć pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

– Ach – bąka Henryk.

– Mam nadzieję, że biblioteki nie ucierpią zbytnio. Ani uczeni. Wśród Polaków jest wielu uczonych.

– Hm? Tak, też mam taką nadzieję…

Wraca do swojej korespondencji. Zaraza się rozprzestrzenia w miastach… a król tak się obawia zarażenia… Listy od zamorskich władców pragnących się dowiedzieć, czy Henryk naprawdę zamierza poucinać głowy wszystkim biskupom. Ależ skąd, obrusza się, obecnie mamy wybornych biskupów, uległych królowi, w którym wszyscy widzą głowę Kościoła Anglii; zresztą cóż za niegrzeczne pytanie! Kto śmie twierdzić, że król Anglii powinien się opowiadać zamorskim władcom? Kto śmie podważać jego niezależne decyzje? Owszem, biskup Fisher nie żyje, jego los podzielił też Tomasz Morus, jednakże obydwaj – zanim doprowadzili Henryka do ostateczności – byli przez niego dobrze traktowani. Gdyby nie to, że okazali się takimi zatwardziałymi zdrajcami, byliby żyli po dziś dzień jak my wszyscy.

Napisał wiele podobnych listów od lipca. Nie wypada zbyt przekonująco nawet we własnych uszach; ucieka się wciąż do tych samych argumentów, zamiast się zapuścić na całkiem nowe terytoria. Potrzebuje nowych zwrotów… Henryk tupie mu za plecami.

– Wasza królewska mość, ambasador cesarza Eustachy Chapuys zapytuje, czy może udać się na północ, by zobaczyć córkę waszej królewskiej mości, lady Marię.

– Nie – odpowiada Henryk.

Odpisuje więc ambasadorowi:

Musisz zaczekać, aż wrócę do Londynu. Wtedy na pewno da się coś zorganizować…

Henryk poza tym milczy; tylko sapie, tupie, jakiś mebel trzeszczy, gdy opiera się o niego całym ciałem.

– Wasza królewska mość, doszły mnie słuchy, że burmistrz Londynu praktycznie nie wychodzi z domu, taką ma migrenę.

– Hm? – bąka znów Henryk.

– Przystawiają mu pijawki. Czy takie byłoby zalecenie waszej królewskiej mości?

Milczenie. Wreszcie Henryk skupia na nim wzrok, aczkolwiek przychodzi mu to z pewnym trudem.

– Pijawki? Proszę? Co?

Dziwne. Henryk, który boi się zarazy, uwielbia wysłuchiwać opowieści o pomniejszych dolegliwościach innych ludzi. Jeśli ktoś pociągnie przy nim nosem albo poskarży się na kolkę, jest gotów własnymi rękami sporządzić miksturę z ziół, po czym będzie stał i pilnował, aby napar został wypity.

Odkłada pióro. Obraca się, aby spojrzeć władcy prosto w twarz. To jasne, że Henryk myślami wciąż jest w ogrodzie. Na jego obliczu maluje się wyraz, jaki nieraz widywał w przeszłości, aczkolwiek częściej u zwierząt niźli u ludzi. Król jest oszołomiony jak cielę uderzone obuchem przez rzeźnika.

To była ich ostatnia noc w komnatach Wolf Hall. Pojawia się na dole dość wcześnie, niosąc naręcze dokumentów. Ktoś jednak przyszedł wcześniej. Nieruchoma jak głaz postać pośrodku wielkiej sali, widmowa obecność w mlecznym świetle – Joanna Seymour wystrojona w najlepsze suknie. Nie obraca głowy na powitanie, lecz widzi go kątem oka.

Jeśli nawet coś do niej kiedyś czuł, nie znajduje w sobie śladów tego uczucia. Miesiące przemykają niczym kotłujące się wirujące jesienne liście gnane wiatrem ku zimie; lato przeminęło, córka Tomasza Morusa zdjęła głowę ojca z Mostu Londyńskiego i trzyma ją teraz, Bóg świadkiem, w wazie albo misie, modląc się do niej. A on nie jest tym samym człowiekiem, którym był przed rokiem; nie przyznaje się do uczuć tamtego mężczyzny – zaprzątają go już nowe myśli, nowe uczucia. Joanno, mówi, nareszcie będziesz mogła zrzucić sztywne stroje, z pewnością się cieszysz, że wyjeżdżamy…

Joanna stoi wyprostowana niczym wartownik. Rozchmurzyło się z dnia na dzień. Być może czeka nas kolejny ładny dzień. Poranne słońce muska pola różem. Rozwiewają się nocne mgły. Kontury drzew nabierają kształtów. Domostwo się budzi. Wyprowadzone z boksów wierzchowce drepczą w miejscu i rżą cicho. Gdzieś trzaskają drzwi. Skrzypi strop nad ich głowami. Joanna chyba wstrzymuje oddech. Jej płaska pierś ani drgnie. Wydaje mu się, że powinien wycofać się rakiem, roztopić w nocy i pozostawić ją tutaj samą: zatopioną w sobie, zapatrzoną na Anglię.

IIKrukiLondyn i Kimbolton, jesień 1535

Stephen Gardiner! Wchodzi, kiedy on wychodzi, i zmierza prosto ku komnatom króla, trzymając jeden foliał pod pachą, drugim zaś zamiatając w powietrzu. Gardiner, biskup Winchesteru, wpadający jak burza, choć właśnie nastał pierwszy ładny dzień.

Gdy Stephen wkracza do jakiegoś pomieszczenia, meble przed nim umykają. Krzesła stają dęba. Składane zydle rozpłaszczają się na podobieństwo sikającej suki. Wełniane postaci biblijne na królewskich tapiseriach unoszą ręce, żeby zasłonić uszy.

W pałacu można się go spodziewać. Można go nawet oczekiwać. Ale tutaj? Podczas polowań na prowincji, gdzie (przynajmniej teoretycznie) odpoczywamy?

– To dla mnie wielka przyjemność, ekscelencjo – rzecze na powitanie. – Co za radość widzieć cię w dobrym zdrowiu. Mieliśmy niebawem zjechać do Winchesteru, nie przypuszczałem więc, że zobaczymy się wcześniej.

– Ubiegłem cię, Cromwell.

– Czyżbyśmy toczyli wojnę?

Wyraz twarzy biskupa mówi, że tak jest w istocie.

– To ty skazałeś mnie na wygnanie.

– Ja? Skąd ten pomysł, Stephenie? Tęskniłem za tobą codziennie. Poza tym wygnanie to spora przesada, co najwyżej przeniesienie na sielską wieś…

Gardiner zwilża wargi.

– Jeszcze się przekonasz, co znaczy żyć na prowincji.

Kiedy Gardiner utracił stanowisko mości sekretarza – na rzecz nie kogo innego jak Cromwella – usłyszał, że byłoby wskazane, aby spędził pewien czas we własnej diecezji, albowiem nazbyt często ostatnio dochodzi do zwarć z królem i jego drugą żoną. Brzmiało to mniej więcej tak:

– Ekscelencjo, mile by było widziane stanowcze wystąpienie na temat supremacji najjaśniejszego pana, które utwierdziłoby nas wszystkich w kwestii twojej lojalności. Jasna deklaracja mówiąca, że miłościwy pan jest i w gruncie rzeczy zawsze był głową Kościoła Anglii.Jednoznaczne zapewnienie, że papież to obcy książę nie mający w tym kraju żadnej władzy. W postaci na przykład spisanego kazania bądź listu pasterskiego. Coś, co by rozwiało wątpliwości dotyczące twoich poglądów i stanowiło przykład dla reszty duchowieństwa, a także wyprowadziło ambasadora Chapuysa z błędnego przekonania, że kupił cię cesarz Karol. Powinieneś zwrócić się do całego chrześcijańskiego świata. O właśnie, dlaczego nie udasz się do swej diecezji i nie napiszesz książki?

I oto Gardiner, klepiąc manuskrypt, jakby to był policzek pulchnego dziecka, oznajmia:

– Najjaśniejszy pan chętnie przeczyta moje dzieło. Zatytułowałem je „De vera obedientia”.

– Lepiej pozwól mi się z nim zapoznać, zanim trafi do druku.

– Najjaśniejszy pan osobiście przekaże je w twoje ręce. Wykazałem, dlaczego przysięga na wierność papiestwu nie ma mocy prawnej, za to przysięga złożona naszemu królowi jako głowie Kościoła jest jak najbardziej wiążąca. Zaakcentowałem niezwykle silnie, że władza monarsza pochodzi od Boga, prosto od Boga.

– A nie od papieża.

– Zdecydowanie nie od papieża, tylko bezpośrednio od Boga. I z całą pewnością nie spływa w górę od poddanych, jak kiedyś raczyłeś to ująć.