Na psa urok - opowiadania o psach -  - ebook

Na psa urok - opowiadania o psach ebook

4,6

Opis

Pies jaki jest, każdy widzi. Więc cóż takiego ma w sobie, że wszystkie dzieci (i prawie wszyscy dorośli) chcą go mieć? Czy to ten wiecznie rozmerdany ogon? A może szaleńcza radość, kiedy wita nas po powrocie ze szkoły?

Trudno znaleźć odpowiedź na to pytanie, ale na pewno ułatwią nam to psiaki z tych opowiadań. Bo powiem wam w tajemnicy, że te psy są… magiczne. A na czym ta magia polega? Przeczytajcie i dowiedzcie się sami!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (14 ocen)
10
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Agnieszka Frączek

Wyjątek

ilustrowałaZuzanna Orlińska

– Ale on nie ma ani jednej łaty! – zawyła Kaśka. – I to ma być dalmatyńczyk?!

Spojrzałem wymownie na rodziców i wymamrotałem:

– Wiedziałem, że tak będzie…

Bo moja siostra, odkąd pamiętam, marzyła o dalmatyńczyku – koniecznie takim, który miałby łatki na uszach. I na nosie. I na ogonie!

To właśnie na łaciatym ogonie Kaśce zależało najbardziej. Usłyszała kiedyś, że dalmatyńczyki, choć całe są w łaty, to akurat ogony mają zwykle białe. I ubzdurała sobie, że JEJ pies będzie WYJĄTKOWY. Będzie miał na ogonie tyle łat, że aż ten ogon stanie się prawie – ale tylko prawie – czarny. Trajkotała o tym w kółko, a co gorsza – obklejała ściany naszego pokoju podobiznami psich ogonów. Łaciatych, ma się rozumieć. Na szczęście nie zapominała o dorysowaniu do nich całej łaciatej reszty.

Tak jakby prawie czarny ogon merdał weselej! – myślałem, zerkając na łaciate ściany. – A zresztą, w ciapki czy nie, co to za różnica? Przecież rodzice i tak nigdy się nie zgodzą na psa…

Okazało się jednak, że nie doceniłem Kaśki. Tak długo i uparcie wierciła rodzicom w brzuchach dziurę po dziurze, aż wreszcie skapitulowali. Oczywiście, nie obyło się bez długich wykładów o odpowiedzialności, spacerach, porządku i wszystkich tych nudnych sprawach. Ale kiedy mieliśmy to wreszcie za sobą, przyszła pora na najprzyjemniejsze: wybór psa!

Mamie marzył się york, taki maluch, którego można by wsadzić do damskiej torebki i wziąć ze sobą na zakupy.

– Co to, to nie! – tacie ten pomysł zupełnie nie przypadł do gustu. – Skoro już decydujemy się na psa, to niech to będzie PRAWDZIWY pies. Może owczarek? Albo wyżeł? Albo husky? Mój kolega ma takiego psa, nazywa się Torpeda, zimą moglibyśmy razem urządzać wyścigi zaprzęgów i…

– O nie… – jęknęła mama. Chyba przestraszyły ją snute przez tatę wizje, bo szukała ratunku u mnie i u Kaśki: – A co wy na to?

– Ja to bym… – zacząłem, ale Kaśka nie byłaby sobą, gdyby mi jak zwykle nie przerwała:

– Dalmatyńczyka z łaciatym ogonem! – zawołała.

No jasne…

Wybór padł na hodowlę o wdzięcznej nazwie „Raj Eugenii”. Najpierw, tłocząc się przed laptopem taty, oglądaliśmy zdjęcia łaciatych szczeniąt. Łaciate szczenięta na kocyku, łaciate szczenięta na trawce, łaciate szczenięta na dywanie, łaciate… Kiedy obejrzeliśmy już wszystko po sto razy, tata zatrzasnął laptopa i wymruczał, zerkając na mamę:

– No to co…? Do dzieła?

Potem sięgnął po telefon i zadzwonił do pani Eugenii – jak się okazało, hodowla dostała imię po jej właścicielce – i długo, bardzo długo słuchał opowieści o szczeniętach i ich rodzicach.

A my w napięciu obserwowaliśmy tatę i przysłuchiwaliśmy się temu, co od czasu do czasu udało mu się wtrącić:

– Mhm! Został już tylko jeden? Aha, wyjątkowy, mówi pani? O! Naprawdę? Świetnie! Oczywiście, będziemy. Tak, tak, w sobotę. Z samego rana! – wreszcie tata się pożegnał i odłożył słuchawkę.

Hurra! W sobotę jedziemy po psa!

Nie mogliśmy się tej soboty doczekać. Ale już w czwartek Kaśka wyglądała, jak to mówi mama, niewyraźnie. A w piątek wszystko stało się jasne: znowu angina!

Po burzliwej naradzie (Jechać? Nie jechać? Przełożyć wyjazd na kolejny weekend?) podjęliśmy decyzję: Kaśka razem ze swoją anginą i z panią Stasią, naszą sąsiadką, zostaną w domu, a my pojedziemy po szczeniaka.

Do Raju Eugenii mieliśmy niedaleko. Kilkanaście minut w samochodzie i już wysiadaliśmy pod domem z czerwonej cegły. Gospodyni musiała na nas czekać w oknie, bo zanim zdążyliśmy zadzwonić do furtki, zgrzytnęły drzwi i w naszą stronę podreptała dostojna suka, od nosa aż po koniec ogona upstrzona czarnymi plamkami. A za nią, w szpilkach i kapeluszu, nadciągała równie dostojna, choć niczym nie upstrzona właścicielka:

– Aha! – huknęła na nasz widok. – To państwo!

– Tak, to my – zaczął tata. – Dzień dob…

Ale pani Eugenia nie zamierzała zawracać sobie głowy powitaniami.

– Oczywiście wiecie państwo, że on jest wyjątkowy – bardziej stwierdziła niż zapytała i poprowadziła nas żwirową ścieżką w stronę domu.

– Wy!-jąt!-ko!-wy! – skandowała, wspinając się po schodach na taras, a każdą sylabę podkreślała nieznoszącym sprzeciwu stuknięciem obcasa.

– Wyjątkowy! – przekonywała, krocząc długim korytarzem.

– Wyjątkowo wyjątkowy! – powtarzała, wskazując nam miejsca przy wielkim, okrągłym stole.

– To są państwo zdecydowani, tak? – zapytała, gdy usiedliśmy.

– No… ale… – jąkali się rodzice.

– Jakie „ale”?! – ofuknęła ich pani Eugenia. – Tu nie może być żadnego „ale”! Absolutnie żadnego! – A potem dodała: – Takiego psa ze świecą szukać! Czy mówiłam już, że on jest…

– Wyjątkowy – podpowiedzieli rodzice.

– Właśnie – zgodziła się uprzejmie pani Eugenia, lekko już udobruchana. – Sami państwo widzą. Więc jak? Bierzecie?

– No…

– Skoro tak…

– Bierzemy – przytaknęli w końcu rodzice.

Przytaknęli, chociaż widziałem – znam ich przecież od dziecka! – że są ogromnie zdziwieni. No bo jak to tak – nie powinniśmy najpierw zobaczyć szczeniaka? Przywitać się z nim? Pogłaskać? Poczęstować przysmakami, którymi wszyscy mieliśmy wypchane kieszenie?

Ale trudno. W końcu przyjechaliśmy tu po psa, prawda? Więc tak, bierzemy go! Chciałem to powiedzieć głośno, ale pani Eugenia wcale nie czekała na moją zgodę.

– Jeremi, wypuść szczeniaka! – zaordynowała i zaraz usłyszeliśmy, jak gdzieś w głębi domu tajemniczy Jeremi bez słowa otwiera drzwi. Zgrzytnęła klamka, a po chwili między naszymi nogami przeleciało bielusieńkie szczenię. Przeleciało i, nie zawracając sobie głowy powitaniami (to jest zaraźliwe czy co?!), od razu ukryło się pod stołem.

Zaraz… Zaraz, zaraz. Czy ono naprawdę było białe? Całkiem, zupełnie, idealnie białe?! Nie, to niemożliwe. Musiało mi się coś pomieszać! – pomyślałem. Na wszelki wypadek dałem jednak nura pod stół, by dokładnie przyjrzeć się szczeniakowi.

– Ale numer… Ty jesteś biały! – wyszeptałem po szybkich oględzinach.

Merd! – potwierdził pies białym ogonem.

– Całkiem, zupełnie, idealnie biały! – nie dowierzałem.

Merd, merd, merd! – zgodził się pies radośnie.

Na górze też już zauważono, że szczeniak wygląda – w każdym razie jak na dalmatyńczyka – hm… trochę nietypowo.

– A… cętki? – wybąkał tata.

– A plamki? – poparła tatę mama.

– A łaty?! – zawołałem spod stołu ja.

– Nie wyszły – odparła spokojnie pani Eugenia. Niemal SŁYSZAŁEM, jak odpowiadając, niecierpliwie wzrusza ramionami.

– N… nie… nie wyszły? – dobiegł mnie głos taty.

– Jak to nie wyszły? – chciała wiedzieć mama.

SAP! – pani Eugenia sapnęła, wyraźnie rozzłoszczona.

– Dalmatyńczyki rodzą się białe, tak? – zapytała tonem mojej nauczycielki od WDŻ.

– No… tak – potwierdzili rodzice.

– A jak mają dwa tygodnie, to zaczynają im wychodzić cętki, tak?

– Tak…? – niepewnie odparli rodzice.

– No to jemu właśnie nie wyszły. Taki WYJĄTEK, tak?

– T… tak… – z rozpędu powtórzył tata.

Za to mama, która zawsze mówi to, co myśli (i często tego potem żałuje), zapytała po prostu:

– A to w ogóle jest dalmatyńczyk?

– No wie pani! – prychnęła pani Eugenia. Potem wydała z siebie jeszcze trzy coraz wścieklejsze: PRYCH! PRYCH!! PRYCH!!! – i na górze zrobiło się cicho.

A ja wciąż siedziałem pod stołem. Albo raczej: siedzieliśmy, bo przecież było nas tam dwóch. Ja i pies. Pies wprawdzie się nie zmienił: nadal był biały – całkiem, zupełnie, idealnie biały – i w ogóle nie bardzo przypominał dalmatyńczyka, ale za to był chyba dość bystry. Obwąchał mnie z wprawą, jakiej można by się spodziewać raczej po dorosłym psie myśliwskim niż po takim maluchu nie wiadomo jakiej rasy, obrzucił szybkim spojrzeniem – i to mu wystarczyło. Pojął w lot, że z kimś takim jak ja będzie się mógł dogadać (no mowa!). W dowód uznania wsadził więc nos pod dywan i wyciągnął ukrytą tam skarpetkę – męską, pasiastą i zdecydowanie używaną – a potem, niezwykle zadowolony z siebie, położył mi ją na kolanie.

– A fuj! – krzyknąłem z obrzydzeniem.

Ale zaraz zapomniałem o skarpetce, bo w tej samej chwili, w której usłyszałem własny głos wygłaszający tę (jak się potem okazało, odrobinę nietaktowną) uwagę, zdałem sobie sprawę, że nad nami nadal panuje złowroga cisza.

– Wyłazimy! – rzuciłem.

Pies chwycił skarpetkę i ramię w ramię wypełzliśmy spod stołu.

Widok, jaki zastaliśmy na górze, nie wróżył nic dobrego. Rodzice zerkali na siebie, wciąż niepewni, co robić, a spod kapelusza pani Eugenii sypały się wściekłe iskry.

Musiałem więc wziąć sprawy w swoje ręce.

– Kaśka czeka – przypomniałem krótko i, żeby wszystko było jasne, przypiąłem psu smycz.

A kiedy wreszcie opuściliśmy Raj Eugenii, odetchnąłem z ulgą. Uff…

Dopiero w samochodzie zacząłem się martwić. Wiadomo: mnie było wszystko jedno, jak będzie wyglądał nasz pies. Najważniejsze, że w ogóle będziemy mieć psa! Gdyby podczas tamtej narady rodzinnej dopuścili mnie do głosu, zaproponowałbym wyprawę do schroniska po jakiegoś rozbrykanego kundla. Ale Kaśka… ona przecież czeka tam, razem z anginą, na ten swój wyjątkowy łaciaty ogon!

– Jak Kaśka zobaczy, że on nie ma ani jednej łaty, ten cały WYJĄTKOWY dalmatyńczyk, to da nam popalić… – podzieliłem się z rodzicami swoimi obawami.

I, oczywiście, miałem rację…

– Ale on nie ma ani jednej łaty! – zawyła Kaśka. – I to ma być dalmatyńczyk?!

Spojrzałem wymownie na rodziców i wymamrotałem:

– Wiedziałem, że tak będzie… – A potem dodałem głośno: – Ma za to skarpetkę. W paski. Przywlókł ją tu specjalnie dla ciebie – zmyśliłem, sprytnie odstępując Kaśce prawa do psiego trofeum. Czego się nie robi dla siostry z anginą!

– Naprawdę…? Dla mnie? – nie dowierzała Kaśka.

– Dla ciebie – potwierdziłem. – To co, strzelasz tego focha czy tym razem sobie odpuścisz?

Zamiast odpowiedzi usłyszeliśmy tylko świst przecinanego powietrza i zobaczyliśmy, jak biały ogon znika za kanapą.

– Co mu się stało? Co to było? – zapytały równocześnie mama i Kasia.

– Chyba się czegoś przestraszył… – domyślił się tata.

I wtedy mnie olśniło:

– No jasne! Przecież pani Eugenia mówiła, że on się boi strzałów!

– Czego? – nie zrozumiała moja siostra.

– Jakich strzałów? – nie zrozumiał tata.

– Ale tu nikt nie strzelał – nie zrozumiała mama.

– A Kaśka?

– Kaśka?!

Ech, ci rodzice…

– Tak, Kaśka – tłumaczyłem. – Kaśka strzelała. Fochy.

Rodzice zerknęli na mnie ze zdumieniem.

– Chcesz powiedzieć, że on to zrozumiał? Że zrozumiał SŁOWO „strzelać”?

– No pewnie, że zrozumiał! W końcu jest wyjątkowy, prawda?

Ale tamtego dnia rodzice jeszcze w to nie uwierzyli… JESZCZE.

– Jasiu… Pies rozumie pewne gesty, zgoda. Wyczuwa nastroje – rozpoczął wykład tata.

Bo tata kilka dni wcześniej wrócił do domu z teczką wypchaną książkami o psach. A potem wszystkie te książki, co do jednej, przeczytał. Sam widziałem!

Założę się jednak, że żadna z nich nie mówiła o dalmatyńczyku bez łat…

– Może nawet za jakiś czas – kontynuował tata – nasz pies nauczy się kilku prostych komend. Ale żaden pies nie rozumie SŁÓW. Szybko zacznie przybiegać w podskokach, kiedy zawołasz: „Chodź na spacer”, nie zareaguje jednak, jeśli powiesz: „Zapraszam na przechadzkę”. Bo musisz wiedzieć, że psy…

I tak w kółko. Tata mówił i mówił, ale ja i tak wiedziałem swoje. On rozumiał! A wkrótce zrozumiał także i tata…

Wszystko dzięki kapciom. Albo raczej: pantoflom, bo mama, nie wiedzieć czemu, o swoich zielonych kapciach z potarganymi pomponami wyrażała się zawsze niezwykle elegancko. Pies przeciwnie: traktował kapcie mamy niezwykle nieelegancko – uwielbiał je tarmosić, podrzucać i przeżuwać pompony.

– Jak nie zostawisz tych kapci – zagroził mu kiedyś tata – to ci mama głowę zmyje!

A pies, o dziwo, posłuchał! Natychmiast wypuścił z pyska przeżuwany właśnie lewy kapeć i pędem pobiegł do łazienki. Tam wskoczył zgrabnie do wanny i… czekał. Na co? Na spełnienie obietnicy, oczywiście! Bo nasz pies uwielbiał kąpiele. Wiedzieliśmy o tym od niedawna – odkąd kilka dni temu łobuz wytaplał się w błocie. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy go wrzucić do wanny i porządnie umyć. A jemu tak się to spodobało, że teraz w łazience zamykamy się przed nim na klucz. Inaczej gotów byłby bez pytania wskoczyć do każdej kąpieli z pianą!

Tego wieczora tata długo opowiadał mamie o kapciu, wannie i rozczarowaniu malującym się na psim pysku, gdy okazało się, że nikt mu jednak głowy nie zmyje.

„Teraz rodzice wreszcie zrozumieją, że nasz pies jest wy!-jąt!-ko!-wy!” – szeptaliśmy do siebie z Kaśką. I rzeczywiście, tata chyba wreszcie dał się przekonać (choć wcale się do tego nie przyznał). Ale mama jeszcze do piątku zwalała wszystko na przypadek…

Do piątku, bo właśnie w piątek umówiłem się z kumplami na boisku. A Kaśka właśnie w piątek się uparła, że musi, po prostu musi iść ze mną. Jakby nie wiedziała, że na takie spotkania nie zabiera się dziewczyn! Szczególnie tych, które są młodszymi siostrami…

Robiłem wszystko, żeby wybić jej z głowy ten głupi pomysł. Ale z Kaśki jest straszny uparciuch. Nie przekonały jej ani tłumaczenia, ani prośby, ani nawet moje groźne spojrzenia – chciała iść i już! Wreszcie postanowiłem użyć fortelu – pozwoliłem Kaśce obejrzeć moją ulubioną książkę ze zdjęciami z Gwiezdnych wojen (dotychczas dotykanie jej było surowo wzbronione!), a kiedy mała w skupieniu przewracała stronę za stroną, po cichu wykradłem się do przedpokoju. Włożyłem buty, chwyciłem kurtkę i już-już miałem wybiec z mieszkania… Ale najpierw wtrąciła się mama, a potem – pies.

– Oj, ktoś chyba chce wyprowadzić siostrę w pole – zaśmiała się mama.

Ledwo zdążyła to powiedzieć, a pies już stał obok nas ze smyczą w roześmianym pysku. Stał i jak dziki merdał ogonem. Właściwie to nie ogonem – on merdał całą pupą! A na pysku miał wypisaną prośbę: „Mnie też! Mnie też wyprowadź w to pole!”.

Mama poparzyła na psa, popatrzyła na mnie, potem znowu na psa, a kiedy już się napatrzyła, zapytała niepewnie:

– Czy on… czy on myśli to, co ja myślę, że on myśli…?

Hurra! Mama uwierzyła! Nareszcie!

Z wrażenia aż zapomniałem, że jestem zbiegiem i, żeby nie wpaść w ręce mojego prześladowcy, powinienem być cicho jak mysz.

– A widzisz, mamo? A widzisz! – wiwatowałem, to podskakując z radości, to poklepując naszego bohatera.

Efekt był taki, że poszedłem na męskie spotkanie z siostrą i psem. Porażka!

Chyba nie muszę dodawać, że historie takie jak ta zdarzają się nam nieustannie.

Na przykład kilka dni temu, kiedy byliśmy w odwiedzinach u cioci – tej, do której mama nigdy nie dzwoni po Wiadomościach, bo ciocia chodzi spać z kurami – pies nie siedział jak zwykle z nami, żebrząc o każdy kęs szarlotki, tylko uparcie dobijał się do sypialni cioci. Popiskiwał, drapał w drzwi, próbował nawet skakać na klamkę! Kiedy ciocia wreszcie uległa i wpuściła go tam, biegał w tę i we w tę, węszył pod łóżkiem, wskakiwał na pościel, zaglądał za szafę. Po co? Wiadomo: po to, żeby znaleźć te kury, z którymi ciocia chodzi spać.

I tak bez przerwy! Gdy ktoś wspomina o strzyżeniu uszami – pies przynosi w zębach nożyczki. Gdy mama narzeka, że tata jest dzisiaj chyba nie w sosie – ściąga z blatu w kuchni plastikową butelkę z sosem do pizzy i wciska ją tacie do ręki.

A jak kiedyś Kaśka wygadała, że wpadła mi w oko ta ruda Hanka z IVa, to tak długo za mną łaził, tak uparcie zachodził mi drogę i tak natrętnie wlepiał wzrok raz w jedno moje oko, raz w drugie, aż wreszcie ze złości zamknąłem go razem z tą rozchichotaną smarkulą w łazience.

A kiedyś pies śmiertelnie się obraził na tatę. Obraził się, bo tata odważył się w jego towarzystwie powiedzieć, że jeden z kotów sąsiadki – niejadek, który całymi dniami strzeże przed innymi kotami swojej pełnej miski – zachowuje się jak pies ogrodnika. „Jak pies?! No też coś!” – zdawało się mówić oburzone spojrzenie naszego czworonożnego mądrali. Tatę ta wpadka kosztowała trzy parówki, pół kotleta schabowego z obiadu i dłuuugi spacer w deszczu. Ale cóż, jak się ma TAKIEGO psa, to trzeba się liczyć ze słowami!

Pani Eugenia miała rację: nasz pies jest wy!-jąt!-ko!-wy! Wszyscy się co do tego zgadzamy. Nawet Kaśka, która przecież od zawsze marzyła o dalmatyńczyku z łatami na uszach, nosie i ogonie. Zwłaszcza na ogonie!

Dzisiaj mojej siostrze już wcale nie przeszkadza, że Wyjątek – tak, tak, nasz pies w końcu otrzymał takie wyjątkowe imię – nie ma ani jednej łaty.

– Spełniło się moje marzenie – zwierza się czasami wprost do białego ucha. – Bo dalmatyńczyk bez żadnej łaty też jest wyjątkowy, prawda?…

O tak…

Pod każdym względem!

Zuzanna Orlińska

Amor spod supermarketu

Pierwszy raz spotkali go przed supermarketem w małej górskiej miejscowości. Wściekle głodni, po całym dniu jazdy na nartach, zatrzymali się na chwilę, żeby zrobić zakupy.

Zapadał wczesny, zimowy zmierzch. Niebo, które ponad górami tliło się jeszcze bladoróżowym blaskiem, nad miasteczkiem zrobiło się już jednolicie szare i stopniowo ciemniało coraz bardziej. Drobne, wilgotne płatki śniegu wirowały wokół latarni jak białe ćmy ciągnące do światła.

Kiedy załadowali do bagażnika torby pełne kalorycznych przysmaków, Marta spostrzegła, że w wielkiej zaspie, na którą zgarniano szuflami śnieg z całego parkingu, coś się porusza.

– Co to jest? – cała trójka przyglądała się niepewnie potężnemu zwierzakowi, który wstał i otrząsnął śnieg z grzbietu.

– Chyba niedźwiedź – podsunął tata Marty.

Zwierzę tymczasem wygrzebało się z zaspy i stanęło koło latarni. Z paskudnego pyska patrzyły złe, wąskie ślepia.

– Raczej wilk – powiedziała mama. Dreszcze przeszły jej po plecach. – A może nawet wilkołak.

Potwór stał z nisko pochylonym łbem i przyglądał się im skośnymi, bandyckimi oczami. Był wzrostu i postury wilka. Szare, brudne, potargane futro również wyglądało na wilcze. Jasny pysk przecinała okropna blizna, ciągnąca się od oka aż do zapadłego wilczego policzka.

Stali naprzeciw siebie w całkowitym milczeniu. Rodzina Marty – w puchowych kurtkach, narciarskich czapkach i kolorowych rękawiczkach, jeszcze przed chwilą tak beztroska i wesoła, a przed nimi on – zjeżony, brudny, zły. Mierzył ich wzrokiem, jakby zastanawiał się, od kogo zacząć konsumpcję.

– Przecież nie będziemy tak tu stać! – pierwszy nie wytrzymał tata Marty. – No, piesku, idź stąd, idź sobie!

Zwierzę stało nadal jak skamieniałe, tylko w świetle latarni błysnęły białe kły, a z krtani potwora wydobyło się głuche warknięcie. Tata spojrzał bezradnie na mamę.

– Nazywasz to coś pieskiem? – spytała półgłosem, starając się nie poruszyć. – Równie dobrze mógłbyś powiedzieć do rekina „rybko”!

– Lepiej wymyśl, jak się go pozbyć – szepnął obrażony tata.

Na szczęście mama nie musiała specjalnie się wysilać, bo w tej chwili z głośnym dzwonieniem opadł szlaban i rozległ się sygnał nadjeżdżającego pociągu. Spłoszone nagłym hałasem wilczysko skoczyło gdzieś w ciemność i natychmiast zniknęło, rozmyło się w mroku jak szary cień.

Błyskawicznie dopadli samochodu i z ulgą zatrzasnęli za sobą drzwi. W ciemnym wnętrzu auta pachnącym syntetyczną choinką wszyscy troje poczuli się tak, jak zapewne czuli się bohaterowie baśni o Czerwonym Kapturku, kiedy wreszcie wszystko dobrze się skończyło. To znaczy: spokojnie i bezpiecznie.

Wieczorem przy kolacji rodzice Marty opowiedzieli o tym spotkaniu gospodyni.

– I nagle wychodzi na nas jakieś ogromne bydlę z blizną na pysku! – emocjonował się tata.

– Prawdziwy potwór, nie pies! Musiał mieć wśród przodków przynajmniej jednego wilka! – dodała mama. – Ten zwierzak jest niebezpieczny! Może to trzeba gdzieś zgłosić, przecież on może być wściekły!

Pani Hania wysłuchała ich z uśmiechem i pokiwała głową.

– Tak, tak – powiedziała. – To nasz Amor.

Amor? Pies o takim pysku powinien raczej nazywać się Zbój albo Morderca. Ale właściciel Amora, który wychowywał go od czasu, kiedy ten był maleńkim szczeniaczkiem, śliczną, szarą, futrzaną kuleczką, nadał mu takie właśnie czułe imię. Był też Amor bardzo kochany i bardzo zadbany, chociaż jego pan nie cieszył się w miasteczku dobrą sławą. Pani Hania powiedziała o nim „miejscowy pijaczek”.

– Dostawał jakąś rentę – mówiła pani Hania. – Coś tam ludziom naprawiał, rower zreperował, czasem porąbał drzewo na opał – i z tego żył. A że był sam, nie miał rodziny, więc najbardziej na świecie kochał Amora.

Amor wyrósł na wielkie, groźne psisko. Ufał tylko swojemu panu. Nikt inny nie mógł się do niego zbliżyć. Nikogo nie wpuszczał za furtkę. Codziennie wychodził wraz z panem na obchód miasteczka – trasa wiodła do supermarketu przy torach, potem pod górkę, koło kościoła i wokół małego ryneczku. Zdarzało się, że kiedy wieczorem wracali do domu, Amor swoim ciałem musiał podpierać pana, żeby się nie przewrócił. Ale na jego wilczym obliczu malowały się zawsze lojalność i oddanie.

Amor miał też swoje sprawy i sprawki, w które raczej pana nie wtajemniczał. Znikał czasem na całe noce i wracał nad ranem ze skołtunioną sierścią, poszarpanymi uszami, poraniony i zakrwawiony. Ta długa, brzydka blizna, która do reszty zeszpeciła jego i tak niezbyt urodziwy pysk, także była wynikiem jakiejś niebezpiecznej nocnej eskapady. Amor z niczego się nie zwierzał, a jego pan nie pytał. Ich przyjaźń obywała się bez słów.

Pewnej nocy całe miasteczko usłyszało żałosne wycie Amora. W oknach domów pozapalały się światła. Przejechała karetka na sygnale.

Rano okazało się, że Amor nie ma już pana. Nie miał też domu, bo nowi lokatorzy jego dawnego mieszkania nie zamierzali go dzielić z wielkim, dzikim i groźnym psiskiem. Amor musiał poradzić sobie sam. Wysilał cały swój wilczy spryt. Większość dnia spędzał przed supermarketem. Mieszkańcy miasteczka, znając jego sytuację, czasem dzielili się z nim swoimi zakupami. Mógł też liczyć na resztki wyszperane ze śmietnika na zapleczu. Latem sypiał w krzakach za nieczynnym budyneczkiem stacji, zimą – w zaspie koło parkingu. Nadal jednak nie pozwalał zbliżyć się do siebie żadnemu zwierzęciu ani człowiekowi.

Problem Amora wielokrotnie miał być rozwiązany, mówiono o nim nawet na posiedzeniu rady miejskiej. Podobno turyści skarżyli się, że takie niebezpieczne zwierzę chodzi samopas. Leśniczy groził, że jeśli spotka Amora w lesie, zastrzeli go. Próbowano złapać go i odwieźć do schroniska, jak zwykle robi się z bezpańskimi psami. Amor był jednak wyjątkowo silny i przebiegły – nigdy nie dał się schwytać.

Opowieść pani Hani zrobiła na wszystkich ogromne wrażenie – największe na Marcie. W nocy długo nie mogła zasnąć, słuchała, jak w piecu huczy wesoły ogień, jak trzeszczą drewniane belki w podłodze – i myślała o tym, że być może właśnie w tej chwili Amor biegnie ścieżką przed domem, węszy z nosem w śniegu, łapie jakiś nikły trop i znika w lesie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Paweł Wakuła

Jego lordowska mość

Dostępne w wersji pełnej

Renata Piątkowska

Puzon

Dostępne w wersji pełnej

Barbara Kosmowska

Miłość i ciasteczka na sierść

Dostępne w wersji pełnej

Katarzyna TerechowiczWojciech Cesarz

Rudy i Fuks

Dostępne w wersji pełnej

Grażyna Bąkiewicz

Kolorowa przyjaciółka z gór

Dostępne w wersji pełnej

Marcin Pałasz

Benek

Dostępne w wersji pełnej

Joanna Papuzińska

Zwierzuś

Dostępne w wersji pełnej

Anna Czerwińska-Rydel

Nuta z Bemolem

Dostępne w wersji pełnej

Kalina Jerzykowska

Ośka i Lulek

Dostępne w wersji pełnej

Katarzyna Ryrych

Spadaj!

Dostępne w wersji pełnej

Barbara Gawryluk

Denis

Dostępne w wersji pełnej

Grzegorz Gortat

Sztuka schodzi na psy

Dostępne w wersji pełnej

Barbara Stenka

Dzień Psa

Dostępne w wersji pełnej

Na psa urok!Opowiadania o psach Polscy pisarze dzieciom

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Mikołaj Kamler Ilustracje: Zuzanna Orlińska Małgorzata Flis

Korekta: Lidia Kowalczyk, Aleksandra Różanek

Wydanie III

ISBN 978-83-7672-402-7

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wyd-literatura.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska