Na kursie wolność - Edward Obertyński - ebook + książka

Na kursie wolność ebook

Obertyński Edward

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Postępujące od wiosny 1939 roku zaostrzenie sytuacji międzynarodowej sprawiło, że Departament Morski Ministerstwa Przemysłu i Handlu, któremu podlegała flota handlowa, opracował założenia planu jej działań na czas wojny. Liczyła ona wówczas 42 statki o łącznym tonażu około 120 000 BRT, stanowiąc potencjał stosunkowo niewielki, ale zarazem cenny, z perspektywą dalszego rozwoju. W razie wybuchu wojny los unieruchomionych w Gdyni statków byłby przesądzony. Niemcy mogli je zatopić atakami z powietrza bądź zagarnąć i wcielić do własnej floty. Aby uniknąć takich strat, wysunięto postulat ewakuacji marynarki handlowej. W tej książce autor przedstawia dramatyczną historię realizacji tego planu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Był ranek pierw­szego dnia wojny. Z okrętu-hulku „Bał­tyk”, daw­nego krą­żow­nika pozba­wio­nego głów­nego uzbro­je­nia, roz­legł się dźwięk dzwonu wzy­wa­jący kolejną wachtę. Potem ode­zwały się gwizdki bos­ma­nów. Nic nie mąciło usta­lo­nego rytmu pracy portu wojen­nego na Oksy­wiu.

Nagle z dala roz­legł się potęż­nie­jący z każdą chwilą war­kot sil­ni­ków samo­lo­to­wych. Wciąż nara­stał, aż wresz­cie zmie­nił się w mono­tonny groźny dźwięk. Spa­dły pierw­sze bomby. Roz­le­gły się głu­che deto­na­cje wybu­chów.

– Nalot! – krzyk­nął ktoś ostro na pokła­dzie.

Bez­ładny tupot nóg bie­gną­cych mary­na­rzy, okrzyki zmie­szane z szu­mem nad­la­tu­ją­cych maszyn. Było ich około trzy­dzie­stu. Nowy wybuch, tym razem bliż­szy.

Z pokładu ORP „Bał­tyk” ode­zwały się kara­biny prze­ciw­lot­ni­cze. Załoga sta­rała się wyła­py­wać szybko sunące cele. Od strony Oksy­wia ode­zwał się ostry ter­kot kaemów; poje­dyn­czymi, ane­micz­nymi strza­łami wtó­ro­wała im ukryta gdzieś na wyso­kim brzegu arty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza.

W środku basenu por­to­wego wytry­snęła wysoka fon­tanna wody. Obok niej poka­zały się następne. Jedna z bomb tra­fiła w prawą nad­bu­dówkę rufową „Bał­tyku”. Znaj­do­wała się tam cen­trala szko­le­niowa.

Naj­bar­dziej pod­czas tego nalotu ucier­piały „Nurek” i „Mazur”. Okręt arty­le­ryj­ski „Mazur”, dowo­dzony przez kapi­tana mary­narki Tade­usza Rut­kow­skiego, został tra­fiony dwiema bom­bami i zato­piony. Wielu mary­na­rzy zgi­nęło od eks­plo­zji bomb, inni od poci­sków z broni maszy­no­wej, zaś naj­gor­szy był los tych, któ­rzy znaj­do­wali się aku­rat pod pokła­dem i uto­nęli wraz z okrę­tem.

„Nurek”, mały okręt baza nur­ków, uzbro­jony zale­d­wie w dwa ceka­emy, był wła­ści­wie bez­bronny. Tra­fiony bombą w sam komin, szybko zato­nął, a wraz z nim trzy czwarte załogi.

Jesz­cze w cza­sie nalotu sto­jące w por­cie jed­nostki otrzy­mały roz­kaz wyj­ścia na redę. Dawny sta­tek żeglugi przy­brzeż­nej „Gdy­nia”, dowo­dzony przez kapi­tana Sta­ni­sława Koskę, szybko skie­ro­wał się na wody zatoki. Już z dala mary­na­rze widzieli, jak z tyłu, za słu­pami awan­portu, w pobliżu sto­jącego przy nabrzeżu statku s/s „Toruń” i sta­teczku żeglugi przy­brzeż­nej „Gdańsk” wytry­snęły gej­zery wody, wzbi­ja­nej eks­plo­zjami bomb.

Pod­czas nalotu, prze­pro­wa­dzo­nego przez Niem­ców na Gdy­nię w pierw­szym dniu wojny, nie ponio­sła strat żadna ze znaj­du­ją­cych się tam jed­no­stek mary­narki han­dlo­wej. Pozo­stało ich zresztą nie­wiele.

Postę­pu­jące od wio­sny 1939 roku zaostrze­nie sytu­acji mię­dzy­na­ro­do­wej spra­wiło, że Depar­ta­ment Mor­ski Mini­ster­stwa Prze­my­słu i Han­dlu, któ­remu pod­le­gała flota han­dlowa, opra­co­wał zało­że­nia planu jej dzia­łań na czas wojny. Liczyła ona wów­czas 42 statki o łącz­nym tonażu około 120 000 BRT, sta­no­wiąc poten­cjał sto­sun­kowo nie­wielki, ale zara­zem cenny, z per­spek­tywą dal­szego roz­woju. Ich wła­ści­cie­lami byli arma­to­rzy z pię­ciu towa­rzystw żeglu­go­wych: GAL, „Żegluga Pol­ska”, „Polbryt”, „Pol­skarob” i Bał­tycka Spółka Okrę­towa, z tego dwa pierw­sze nale­żały do naj­więk­szych pod wzglę­dem tonażu i liczby jed­no­stek. W budo­wie znaj­do­wały się ponadto dwa duże frach­towce, „Łódź” i „Biel­sko”, zamó­wione w stoczni Gdań­ska, oraz trzy dal­sze statki: w Bel­gii – „Lewant II” i „Lewant III”, w Holan­dii – „War­szawa II”, już opła­cone, ale jesz­cze na pochyl­niach bądź w pró­bach. Trwała też budowa pierw­szego statku w Gdyni pod nazwą „Olza”, który do wybu­chu wojny nie został zwo­do­wany.

Wszyst­kie czynne jed­nostki floty han­dlo­wej były z reguły w ruchu, zatrzy­mu­jąc się w macie­rzy­stym por­cie tylko w celu zabra­nia pasa­że­rów bądź zała­dunku czy roz­ła­dunku. Nie­które stały dłu­żej, pod­da­wane zabie­gom kon­ser­wa­cyjno-remon­to­wym. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że w razie wybu­chu wojny los unie­ru­cho­mio­nych w Gdyni stat­ków będzie prze­są­dzony. Niemcy mogli je zato­pić ata­kami z powie­trza bądź zagar­nąć i wcie­lić do wła­snej floty.

Aby unik­nąć takich strat i oca­lić doro­bek arma­to­rów, wysu­nięto postu­lat ewa­ku­acji mary­narki han­dlo­wej. Jej pierw­szą fazą miało być stop­niowe prze­su­nię­cie per­so­nelu towa­rzystw żeglu­go­wych do War­szawy, a stam­tąd do Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii w celu utwo­rze­nia przed­sta­wi­cielstw z zada­niem nad­zoru nad pol­skimi stat­kami i ich zało­gami. Mary­narka Wojenna miała prze­jąć do wła­snej dys­po­zy­cji sześć małych jed­no­stek floty przy­brzeż­nej. Na tej liście zna­la­zły się: „Gdy­nia”, „Gdańsk”, „Jadwiga”, „Wanda”, „Jaś” i „Mał­go­sia”. Wszyst­kie były stat­kami paro­wymi, dobrze zna­nymi z wyciecz­ko­wych rej­sów na wodach Bał­tyku w latach pokoju. Jed­nostki peł­no­mor­skie zamie­rzano skie­ro­wać do por­tów fran­cu­skich i bry­tyj­skich, dzięki czemu mogły unik­nąć zagłady i przy­łą­czyć się do wojen­nego wysiłku alian­tów pod wła­sną ban­derą.

Reali­za­cja tego planu roz­po­częła się w sierp­niu 1939 roku, prze­bie­ga­jąc na ogół spraw­nie. Statki wyko­nu­jące dale­kie rejsy zostały zobo­wią­zane do sko­rzy­sta­nia z por­tów sojusz­ni­czych, co nie nastrę­czało żad­nych kło­po­tów. Nikt wtedy jesz­cze nie wie­dział, kiedy Niemcy ude­rzą, ale mno­żące się incy­denty gra­niczne, łącz­nie z naru­sza­niem obszaru powietrz­nego – także nad Helem i Gdy­nią – świad­czyły o tym, że atak może nastą­pić w ciągu naj­bliż­szych dni. Przy­spie­szono więc wyj­ście w morze stat­ków, które na­dal pozo­sta­wały w macie­rzy­stym por­cie, nara­żone na poważne nie­bez­pie­czeń­stwo. W szkolny rejs po Bał­tyku udał się „Dar Pomo­rza” z doce­lo­wym por­tem w Szwe­cji, gdyby, jak tego ocze­ki­wano, sytu­acja ule­gła nagłej zmia­nie. Do Kanady i Sta­nów Zjed­no­czo­nych wyru­szył „Batory”, do Wiel­kiej Bry­ta­nii – „Puła­ski”, a po nim „Kościuszko”. Dwa ostat­nie statki, zali­czane do wete­ra­nów floty pasa­żer­skiej, miały już być wyco­fane ze służby. Zmie­niono jed­nak decy­zję, wstrzy­mano demon­taż maszyn i urzą­dzeń i po skom­ple­to­wa­niu impro­wi­zo­wa­nej załogi wysłano je do dys­po­zy­cji zachod­niego sojusz­nika, gdzie mogły jesz­cze ode­grać okre­śloną rolę w transpor­cie mor­skim.

Pod koniec sierp­nia plan ewa­ku­acji był już pra­wie wyko­nany, życie w ruchli­wym por­cie zamarło, w porze noc­nej wisiał nad nim mrok bez świa­teł. Pod­no­siły kotwice i wycho­dziły w morze ostat­nie statki. Do Rot­ter­damu wypły­nął „Puck”, do Antwer­pii – „Oksy­wie” i „Cie­szyn”. Docze­kały się swo­jej kolejki „Ro-bur IV” i „Kro­mań”, w przed­dzień hitle­row­skiej agre­sji opu­ściły Gdy­nię pra­wie rów­no­cze­śnie statki: „Wisła”, „Wilno”, „Narocz”, „Cho­rzów” i „Lida”. Nie­które z nich – jak zakła­dano – miały być wyko­rzy­stane do prze­wozu mate­ria­łów wojen­nych, dostar­cza­nych tran­zy­tem przez Szwe­cję i Fin­lan­dię, ale ten plan upadł, podob­nie jak próba uru­cho­mie­nia takiej drogi przez Morze Śród­ziemne i Rumu­nię. Pań­stwa skan­dy­naw­skie ogło­siły neu­tral­ność, rząd w Buka­resz­cie odmó­wił przyj­mo­wa­nia dostaw dla Pol­ski, wyco­fu­jąc się z sojusz­ni­czych zobo­wią­zań.

W opu­sto­sza­łej Gdyni pozo­stał „Toruń”, prze­jęty przez dowódz­two floty w roli rucho­mej bazy węglo­wej. Zatrzy­mano rów­nież sta­tek „Tczew”, sto­jący w stoczni remon­to­wej, prze­wi­du­jąc jego uży­cie do zablo­ko­wa­nia głów­nego wej­ścia do portu mię­dzy falo­chro­nami. Doszły do tego zmi­li­ta­ry­zo­wane statki żeglugi przy­brzeż­nej, kutry i jed­nostki pomoc­ni­cze, a także okręty wojenne, które miały sta­nąć do walki z wro­giem. W prze­ci­wień­stwie do floty han­dlo­wej ewa­ku­acja objęła tylko trzy nisz­czy­ciele. Zgod­nie z wcze­śniej­szym poro­zu­mie­niem skie­ro­wano do Wiel­kiej Bry­ta­nii „Bły­ska­wicę”, „Groma” i „Burzę”, pozo­stałym jed­nost­kom przy­pa­dło zada­nie obrony pol­skiego wybrzeża w warun­kach przy­gnia­ta­ją­cej prze­wagi nie­przy­ja­ciela na morzu i w powie­trzu.

Kon­cep­cja oca­le­nia pra­wie wszyst­kich stat­ków oka­zała się posu­nię­ciem nader słusz­nym. Kra­jowi arma­to­rzy zacho­wali tabor pły­wa­jący, choć nie obe­szło się bez kom­pli­ka­cji. Przed­wcze­sna i zaska­ku­jąca kapi­tu­la­cja Fran­cji spra­wiła, że nie­dawny sojusz­nik zmie­nił twarz, odda­jąc wła­dzę reżi­mowi Vichy z mar­szał­kiem Pétainem na czele, który opo­wia­dał się za zbli­że­niem z hitle­row­ską Rze­szą. Pol­skie statki i załogi, które zna­la­zły się w afry­kań­skich posia­dło­ściach Fran­cji, sta­nęły w obli­czu nie­woli, ska­zane na bez­czyn­ność. Tylko pomy­sło­wo­ści i bra­wu­rze ofi­ce­rów i mary­na­rzy należy zawdzię­czać fakt, że ten przy­mu­sowy postój nie potrwał zbyt długo, o czym piszemy na dal­szych stro­nach niniej­szego tomiku.

W dniu 8 wrze­śnia oddziały pol­skie opu­ściły Wej­he­rowo, wyco­fu­jąc się na Kępę Oksyw­ską. Dzia­ła­nia wojenne coraz bar­dziej zbli­żały się do Gdyni. Cho­ciaż krą­żyły upo­rczywe pogło­ski o tym, że flota angiel­ska prze­szła przez cie­śniny duń­skie i że lada chwila roz­pocz­nie ostrze­li­wa­nie z morza oddzia­łów nie­miec­kich, wła­dze miej­skie zda­wały już sobie sprawę z tra­gicz­nego poło­że­nia.

Baseny por­towe cał­kiem opu­sto­szały. Jako ostatni, korzy­sta­jąc z nocy i swo­jej neu­tral­no­ści, opu­ścił port sta­tek nor­we­ski „Nur­giez”. Komen­dant Obrony Mia­sta wydał roz­kaz zablo­ko­wa­nia wejść do portu.

Szy­per holow­nika „Ursus”, Kęp­czyń­ski, dostał roz­kaz wyho­lo­wa­nia i zato­pie­nia u wej­ścia statku s/s „Toruń” oraz pły­wa­ją­cej sta­cji bun­kro­wej Pol­ska­robu. W wej­ściu połu­dnio­wym zato­piono sto­jący już od dłuż­szego czasu w por­cie sta­tek grecki „Cari­tas”.

Kapi­tan żeglugi wiel­kiej Jerzy Lewan­dow­ski peł­nił służbę w Kapi­tanacie Portu wraz z kapi­ta­nem Wła­dy­sła­wem Gra­bow­skim – pilo­tem, oraz kapi­ta­nem Leśniew­skim, kapi­ta­nem Godec­kim, kapi­ta­nem Rusiec­kim i pilo­tem por­to­wym Ber­giem.

Wła­ści­wie nie było już wiele do roboty w opu­sto­sza­łym por­cie. Służba ogra­ni­czała się do pil­no­wa­nia porządku, kon­troli prze­strze­ga­nia zaciem­nie­nia lub ewen­tu­al­nego unie­moż­li­wie­nia dzia­łań dywer­san­tów.

O szó­stej rano zater­ko­tał tele­kom.

– Wszy­scy piloci i ofi­ce­ro­wie służ­bowi sta­wią się w gabi­ne­cie kapi­tana portu.

Kiedy weszli do pokoju, zoba­czyli sto­ją­cego za biur­kiem kapi­tana Mohu­czego – woj­sko­wego dowódcę portu, a obok niego radcę praw­nego Rec­lawa i szefa portu kapi­tana Kle­ina.

– Pro­szę panów – ode­zwał się radca prawny – jestem upo­waż­niony do zako­mu­ni­ko­wa­nia panom, że wszel­kie sto­sunki służ­bowe zostają z tym momen­tem roz­wią­zane. Mia­sto będzie pod­dane bez walki. Pano­wie są wolni…

Kapi­tan Lewan­dow­ski wró­cił jesz­cze do swego pokoju służ­bo­wego, aby spraw­dzić, czy poprzedni roz­kaz znisz­cze­nia wszyst­kich doku­men­tów został w pełni wyko­nany. Wzrok jego padł na wiszącą na ścia­nie mapę Bał­tyku. Żyletką wyciął ją z ramy i scho­wał do kie­szeni.

Już od kilku dni nosił się z myślą pod­ję­cia próby ucieczki. Roz­ma­wiał nawet na ten temat z pilo­tem Gra­bow­skim, ale póki trwała walka w obro­nie Gdyni, trzy­mało go w mie­ście poczu­cie obo­wiązku… Teraz, gdy miał wolną rękę, plan ów odżył na nowo.

Wymknię­cie się z portu moż­liwe było tylko morzem. Posta­no­wił przejść się do przy­stani jach­to­wej. Był sta­rym żegla­rzem i nie­raz wypusz­czał się w dale­kie rejsy. Czuł, że to jedyna szansa wyrwa­nia się na wol­ność.

W pobliżu basenu jach­to­wego spo­tkał kilku ludzi. Sto­larz Prze­piór­kow­ski ze stoczni jach­to­wej i jego kolega tra­ser dźwi­gali jakieś skrzynki.

– Panie kapi­ta­nie, wie­jemy. Nasze jachty stoją w base­nie opusz­czone. Tylko brać.

Lewan­dow­ski nie zasta­na­wiał się już dłu­żej.

– Płynę z wami – zade­cy­do­wał. – Muszę tylko sko­czyć do domu po rze­czy.

Umó­wili się na wie­czór. Wyj­ście w nocy było bez­piecz­niej­sze.

Lewan­dow­ski szybko prze­mie­rzał puste ulice. Na zakrę­cie wpadł na kapi­tana Gra­bow­skiego. Wystar­czyło parę słów, by się poro­zu­mieli. Posta­no­wili jesz­cze dobrać kolegę – mecha­nika Bru­nona Wyglę­da­cza. Roz­ma­wiali wła­śnie w jego miesz­ka­niu, gdy nagle ktoś wyj­rzał przez okno. Mimo zapa­da­ją­cego zmroku można było wyraź­nie roz­róż­nić syl­wetki krę­cą­cych się mię­dzy drze­wami żoł­nie­rzy.

– To Niemcy. Mamy odciętą drogę przez ulicę.

– Chodź­cie – ode­zwał się gospo­darz – wypro­wa­dzę was przez piw­nicę. Tył domu wycho­dzi na opłotki. Mam dwa rowery. To ostat­nia szansa.

Szybko prze­do­stali się pustymi uli­cami do basenu jach­to­wego. Krę­ciło się już tutaj kilka osób – takich jak oni ama­to­rów ucieczki. Grupa robot­ni­ków por­to­wych przy­go­to­wy­wała moto­rówkę.

Od morza nad­cią­gała słaba mżawka, prze­cho­dząca stop­niowo w mgłę. Wyma­rzony czas na ucieczkę.

Spraw­dzili stan osprzętu. Oka­zało się, że bra­kuje zapa­so­wego żagla i kom­pasu, na szczę­ście jed­nak w maga­zy­nie zna­leźli wszystko, czego potrze­bo­wali.

Wresz­cie około godziny 22 kapi­tan Lewan­dow­ski, który objął kie­row­nic­two wyprawy, oce­nił, że wszystko gotowe.

– Odbi­jamy.

Piątka ludzi pod­pro­wa­dziła ostroż­nie jacht do wyj­ścia z basenu, które na nie­szczę­ście było zablo­ko­wane przez zato­pione ber­linki. Nale­żało więc ostroż­nie prze­su­wać się jak naj­bli­żej beto­no­wego mola, tak aby nie uszko­dzić żaglowca o wysta­jące zręby łodzi. Rękami przy­trzy­my­wali się beto­no­wych ścian. Byle bli­żej, byle tylko szczę­śli­wie prze­do­stać się na morze. Naresz­cie! Są wolni…

Mżawka prze­cho­dziła teraz w coraz sil­niej­szy deszcz, nie­siony sztor­mo­wym wia­trem. Pogoda sprzy­ja­jąca ich przed­się­wzię­ciu, ale też nie­bez­pieczna dla żegla­rzy. Jacht mio­tany falami kła­dzie się na burtę. Dzielą się na dwie wachty, pierw­sza przy­pada kapi­ta­nowi Lewan­dow­skiemu. Pozo­stali idą spać, aby nabrać sił przed następną cze­ka­jącą ich zmianą.

Gdzieś z daleka, od strony Kamien­nej Góry, przez desz­czowe smugi widać rakiety. Niemcy?

Sztorm trwał przez kilka dni. Wiatr i silna fala szar­pały małym jach­tem. Pomimo kom­pasu tra­cili pra­wie cał­kiem orien­ta­cję. Mapa, która obej­mo­wała jedy­nie odci­nek Bał­tyku do Utkli­pan, „skoń­czyła się” już dru­giego dnia. Pły­nęli teraz, kie­ru­jąc się na pół­nocny zachód do latarni Utkli­pan.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki