Na każdej ulicy - Marek Stanisławski - ebook
NOWOŚĆ

Na każdej ulicy ebook

Marek Stanisławski

0,0

Opis

Nigdy nie przewidzisz, dokąd poprowadzi cię życie

Michał to fan kolejnictwa oraz wrażliwy muzyk, przyglądający się krytycznym okiem otaczającej go rzeczywistości, w której próbuje odnaleźć własną definicję sensu życia. Szuka jej w wielkomiejskich murach Warszawy, Wrocławia i Londynu. Na swojej drodze spotyka najróżniejszych ludzi, często tych wyrzuconych na margines społeczeństwa.

Każde spotkanie i każda rozmowa odciskają ślad na duszy Michała, co prowokuje go do refleksji na temat uniwersalnych prawd niezależnych od czasu oraz szerokości geograficznej. Pewnego dnia na jego drodze staje Weronika, dziewczyna borykająca się z bolesnymi wspomnieniami, która wyraża swoje emocje poprzez sztukę. Michał dostrzega w niej swoją bratnią duszę i pragnie ją lepiej poznać. Nie rozumie jednak w pełni, dokąd zaprowadzi go ta decyzja…

Dla Michała zasady były proste: nie krzywdzisz innych, nie opluwasz z powodu czegoś, co uważasz za odmienne. Zresztą i tak uważał, że na poziomie genetycznym ludzie nie różnią się od siebie prawie wcale. Zdawał sobie sprawę, że nie każdy myślał tak jak on, że na obecnym stadium rozwoju społeczeństwa musiała istnieć jakaś forma kontroli ludzi, że zawsze znajdą się zwyrodnialcy, dla których coś takiego jak normy społeczne nie istnieje. Moralność, etyka – dla nich to były tylko puste dźwięki, które nic nie znaczyły.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Stanisławski

Na każdej ulicy

Rozdział 1

Siedmioletnia dziewczynka, ubrana w błękitną sukienkę w delikatną kratkę, z takąż samą kokardą we włosach, stała nieruchomo. Wysoko podciągnięte podkolanówki zlewały się z białymi czeszkami, ni to tenisówkami, ni baletkami. Patrzyła wyzywająco na starszego brata, jakby miała zamiar wywiercić mu wzrokiem w brzuchu dziurę. Wreszcie tupnęła ze złością i krzyknęła:

– Sławek! Zaczekaj! Mama kazała ci się ze mną bawić!

– Spadaj, gówniaro!

Odpowiedź rzucona przez wysokiego jak na swój wiek dwunastoletniego chłopca rozśmieszyła jego kolegę stojącego obok. Obaj mieli brązowe twarze, wskutek długotrwałego przebywania na słońcu, obaj byli chudzi, ale nie chuderlawi, oczy mieli zupełnie inne – jeden brązowe, drugi niebieskie – ale jednakowo wesołe. Sławek zrobił krok w kierunku młodszej siostry, odsłaniając wystające kolana pokryte siecią zaschniętych strupków.

– Nie mam zamiaru cię niańczyć! Poszukaj koleżanek, z nimi się baw, a nie przeszkadzasz starszym od siebie!

– Phi, wielki pan dorosły! Zobaczysz, powiem mamie!

– A mów, skarżypyto! Skarżypyta bez kopyta, język lata jak łopata, na łopacie wiszą gacie, to nie moje, tylko twoje!

Magda wydęła usta i aż fuknęła ze złości, ale Sławek dobrze znał charakter siostry i wiedział, że takie przezywanki nie robiły na niej większego wrażenia i Magda tak łatwo nie da im spokoju. Trzeba było wykorzystać przewagę wynikającą z różnicy wieku. Sławek się odwrócił i uśmiechnął do towarzysza.

– Wiejemy, do końca bloku i za róg, nie dogoni nas!

Kompan jakby tylko czekał na sygnał. Ruszyli przed siebie, szybko wyciągając nogi. W ciągu kilku chwil zniknęli za rogiem czteropiętrowego, wielkopłytowego budynku. Magda ruszyła w pogoń. Opuściła głowę i zaciskając z wysiłku zęby, włożyła w bieg wszystkie siły. Nie miała najmniejszych szans na dogonienie uciekinierów, ale biegła. Przestała dopiero, kiedy palący ból rozlał się w płucach, a na policzkach pojawiły się czerwone plamy. Wreszcie stanęła, dysząc ciężko. Zacisnęła pięści, a łzy bezsilności napłynęły jej do oczu.

– Poczekaj – wydusiła – jeszcze będziecie się ze mną bawić. Ty i Michał.

Złość spowodowana bezradnością nieudanej pogoni powoli mijała. Skoro nie chcą się z nią bawić, to trudno, niech się bawią sami, nie potrzebowała Sławka ani Michała. Magda przypomniała sobie, że ma schowane dwa złote od mamy, które dostała na watę cukrową. Jej oczy błysnęły radośnie. Wyobraziła sobie, jak kupuje watę na patyku i sama, samiuteńka zjada całą, nie dzieląc się z nikim. Z takim postanowieniem skierowała się do pobliskiej szkoły, przed którą co tydzień swój straganik rozstawiał sprzedawca waty cukrowej.

Szkoła mieściła się w niskim budynku i była otoczona płotem, który oddzielał osiedle od boiska, gdzie całe dnie biegały dzieciaki z okolicznych bloków. Mimo zamkniętej furtki sforsowanie płotu nie stanowiło problemu. Większość chłopców rozgrywała tu niekończące się mecze, których składy rotowały bezustannie, w zależności od liczby zawodników. Zdarzało się, że najlepszy zawodnik w przerwie zmieniał drużynę, żeby wyrównać szanse, strzelając na jedną bramkę, aby następnie jej bronić. Dziewczynki skakały przez rozciągniętą gumę albo między narysowanymi kredą klasami. Kreda królowała, zwłaszcza kolorowa. Schemat był powtarzalny – chodniki zapełniały się wesołą dziecięcą twórczością, następnie deszcz zmywał rysunki. Wtedy można było zacząć od początku upiększać świat obrazkami albo wypisywać na szkolnym murze wyznania miłosne, koniecznie ozdobione ogromnym sercem przebitym strzałą. Boisko było cudownym miejscem, na którym w lato zawsze znalazło się coś ciekawego do roboty.

Magda z koleżankami, oprócz grania w klasy i gumę, spędzała czas na budowaniu widoczków – dołków w trawie, do których chowane były kwiatki, listki lub cokolwiek kolorowego, następnie przykrywanych kawałkiem potłuczonego szkła. Podglądały też chłopaków biegających za piłką, wybierając spośród nich przyszłych mężów, nieświadomych ich planów matrymonialnych. Teraz jednak nie myślała o grze w klasy, skakance czy kredzie. Krok za krokiem zbliżała się do miejsca, gdzie starszy pan, nazywany wujkiem lub po prostu panem Staszkiem, rozkładał swój kramik, z którego sprzedawał watę cukrową. Pan Staszek ubrany w biały fartuch z białym kaszkietem na głowie wędrował między osiedlami niczym obwoźny kramarz, pchając przed sobą wózek na dwóch dużych kołach. Stawał w pobliżu szkół, blokował koła ręcznym hamulcem i małym dzwonkiem o głębokim i wyraźnym dźwięku obwieszczał wszem wobec, że oto za chwilę wsypie cukier do magicznej maszyny wydającej z siebie regularne buczenie i pierwsza porcja waty okręci się na drewnianym patyku.

Magda była już blisko szkoły, przyśpieszała kroku, chwilami przechodząc w bieg. W zaciśniętej piąstce trzymała mokrą od potu dwuzłotówkę, jej przepustkę do słodkiego świata waty cukrowej. Dotarła do szkoły i ustawiła się w kolejce. Przed nią stał tylko chłopczyk w tym samym wieku, może trochę młodszy, w towarzystwie mamy. Magda pomyślała, że ona sama kupuje watę, była odpowiedzialna i nie musiała prosić mamy o towarzystwo. Wesołe myśli przebiegały jej przez głowę, kiedy patrzyła, jak wujek Staszek wsypuje cukier ze specjalnego podłużnego pojemnika do maszyny. Nie do końca rozumiała, w jaki czarodziejski sposób cukier zmienia się w watę, ale uwielbiała ten moment, kiedy wokoło rozchodził się słodki zapach palonego karmelu. Chłopiec przed nią odebrał swoją watę i wreszcie nadeszła jej kolej. Dygnęła grzecznie i zamówiła swoją porcję. Wilgotna moneta zabrzęczała w kasetce pana Staszka i Magda, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, patrzyła, jak cienki, drewniany patyk jest oblepiany białym puchem. Pan Staszek się uśmiechnął, eksponując zmarszczki w kącikach oczu, chrząknął, odkaszlnął i wręczył jej pokaźną porcję. Lubił Magdę, uważał ją za grzeczną, dobrze wychowaną dziewczynkę, więc zawsze mogła liczyć na dużo waty. Magda podziękowała i zachwycona oddaliła się, wyciągając rękę przed siebie. Nie chciała dopuścić do tego, żeby wata wylądowała na jej twarzy. Szła uradowana, a widok przesłaniała jej wata cukrowa. Świat był cudowny z tą białą chmurką przed nosem.

W pewnej chwili, nie wiadomo skąd, dwie ręce wyciągnęły się z dwóch stron w jej kierunku. Pierwsza zgarnęła połowę waty, druga resztę. Magda stanęła jak wryta, patrząc na żałośnie ogołocony patyk, na którym zostały tylko marne resztki tego, co przed chwilą było ogromnym słodkim puchem. Spojrzała przed siebie i zobaczyła Sławka z Michałem uciekających z jej watą w dłoniach. Tym razem nawet nie próbowała ich gonić, łzy bezsilności napłynęły jej do oczu i trysnęły na wszystkie strony niczym fontanna. Płacz wstrząsnął dziewczynką. Złość i poczucie niesprawiedliwości wypełniły ją od stóp po czubek głowy. „Jakim prawem? Jakim prawem?”, powtarzała w głowie, kiedy szlochając, biegła w kierunku domu. Na domiar złego potknęła się o wystającą płytę chodnikową, upadła, stłukła sobie kolano i zdarła skórę na łokciu. Piekący ból promieniował od kolana do łokcia, rozlewając się po ramieniu. Nie zważając na to, trzymając w ręku patyk okręcony pozostałością po wacie, podniosła się i niezdarnie pobiegła dalej. Po chwili była już na klatce i załomotała do drzwi. Otworzyła jej mama. Magda rzuciła się jej w ramiona, łkając i nie mogąc złapać tchu. Dwie plamy na policzkach przybrały purpurową barwę, kropla krwi z rozbitego łokcia kapnęła na wykładzinę.

– Co się stało, córuś? Kochanie, co się stało? – Mama spojrzała na Magdę wystraszona jej stanem.

– Ukradli, ukradli! – Magda nie była w stanie wydobyć z siebie nic więcej.

– Co ukradli? Kto ukradł? Już spokojnie, odłóż ten patyk i chodź do łazienki, przemyjemy oczy zimną wodą i wszystko mi opowiesz. Już, córuś, wszystko będzie dobrze.

Mama zatroszczyła się o Magdę – przemyła jej twarz, osuszyła łzy, umyła łokieć i zdezynfekowała ranę wodą utlenioną. Na koniec przykleiła plaster na zdartą skórę. Słuchając opowieści o kradzieży waty, nie przestawała głaskać córki, a w głowie rodziły się jej mordercze myśli płynące w kierunku Sławka. Za coś takiego będzie musiał odpokutować. Cały czas głaskała i uspokajała córkę, a jednocześnie czuła, jak w środku gotuje się ze złości.

– Córuś, nie przejmuj się. Chodź, zobacz, mama już zakłada buty, razem pójdziemy po nową watę.

Mama ubrała się i poszły z Magdą w kierunku szkoły. Kolejna moneta zabrzęczała w kasetce pana Staszka i po chwili Magda trzymała przed sobą patyk ze świeżą watą cukrową.

Usiadły na ławce, gdzie Magda nieśpiesznie delektowała się oblepiającym jej usta słodkim puchem. Po chwili został jej w rękach tylko mokry, oblizany z każdej strony patyk. Po wszystkim przytuliła się do mamy.

– Kocham cię, mamo. – Magda położyła głowę na ramieniu mamy.

– Ja też cię kocham, córeczko. – Ręka mamy powędrowała w kierunku głowy Magdy.

– Dasz Sławkowi w skórę? – zapytała dziewczynka z nadzieją w głosie.

– Nie myśl o tym, na pewno nie ominie go kara. – Mama Magdy i Sławka już obmyślała karę dla syna i chociaż serce jej krwawiło na myśl o niej, nie mogła puścić płazem takiego zachowania.

Sławek wrócił tego dnia do domu dość późno. Wiedział, że po zuchwałej grabieży nie ma co liczyć na pobłażliwość, szczególnie że Magda na pewno zdążyła na niego naskarżyć. Nie mylił się, pas poszedł w ruch, ale razy nie zrobiły na nim większego wrażenia, był przyzwyczajony, a matka nie miała ręki do bicia. Wysłuchał reprymendy o tym, że jest już na tyle dorosły, że nie powinien dręczyć młodszej siostry, tylko ją wspierać i świecić przykładem. Dodatkowo, co było najbardziej uciążliwe, dostał listę prac domowych do wykonania na najbliższy tydzień. Nie uśmiechało mu się marnowanie letnich dni na porządki w piwnicy czy trzepanie dywanów, ale nie miał wyjścia, wiedział, że musi ponieść konsekwencje rabunku. Po cichu liczył jednak na to, że po dwóch dniach dobrego sprawowania, kiedy trochę powzdycha na niesprawiedliwość losu, mama zmięknie, a reszta kary zostanie warunkowo zawieszona. „Mimo wszystko było warto” – pomyślał, kładąc się do łóżka i uśmiechając do siebie.

Następnego dnia Magda wstała wczesnym rankiem, umyła buzię, zjadła śniadanie, na które składały się dwie kromki chleba z dżemem truskawkowym, i wymknęła się na podwórko pod pretekstem spotkania z koleżanką, Małą Basią, w celu wspólnego wyprowadzenia pieska na spacer. Wspólne wyprowadzanie małego, łaciatego kundelka nie było niczym nowym, więc matka Magdy nie nabrała podejrzeń. Jednak tym razem był to tylko sprytny wybieg, żeby mieć rano chwilę dla siebie. Poprzedniego wieczoru, leżąc w łóżku, Magda obmyślała plan zemsty za zuchwalstwo, jakiego dopuścili się Sławek do spółki z Michałem. Teraz podekscytowana zaczęła wprowadzać w życie swój pomysł. Sprawa była prosta – skoro Sławek i Misiek, jak nazywała Michała, tak brzydko z nią postąpili, to ona też nie będzie miała żadnych oporów, żeby pomścić swoją krzywdę. W czasie kiedy jej brat będzie zajęty odbywaniem wyznaczonych karnych zadań, ona zrealizuje swój pomysł. Magda trawiła wczorajsze upokorzenie i nadal czuła ciepłe łzy, które zdawały się palić jej policzki. Szybko przebierając nogami, kierowała się na miejsce zabaw okolicznych dzieciaków, czyli teren boiska szkolnego, tego samego, obok którego pan Staszek sprzedawał puchate kłęby waty cukrowej. W kieszonce sukienki miała zawinięte w szary papier dwa długie, kanciaste kawałki białej kredy, które specjalnie odłożyła do rysowania pól gry w klasy albo innych podwórkowych zabaw. W zaistniałych okolicznościach gra w klasy zeszła na drugi plan, a kreda zmieniła się w narzędzie zemsty.

Magda szybko zbliżyła się do wejścia na teren szkolny i włożywszy nogę w metalowy pałąk łączący płot z betonowym murkiem, wywindowała się na tyle wysoko, że przenosząc ciężar ciała nad murek, zeskoczyła po drugiej stronie. Furtka jak zawsze była zamknięta, ale nie stanowiła większej przeszkody, nawet dla ledwo odrośniętej od ziemi dziewczynki, takiej jak Magda. Rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt jej nie podgląda, chociaż o tak wczesnej godzinie było to praktycznie niemożliwe, i przystąpiła do realizacji planu. Najpierw wybrała ścianę budynku szkolnego, która była najbardziej eksponowana na boisko, później oceniła wielkość napisów, które zamierzała na niej umieścić. Postanowiła, że zacznie od Sławka, ten jej głupi starszy brat, który zawsze ją wyśmiewa, dogryza jej i nie chce się z nią bawić, tylko gdzieś tam ucieka razem z Miśkiem, teraz zobaczy.

Przeskakując radośnie z nogi na nogę, wracała do domu, w kieszonce sukienki schowała resztki kredy, którą będzie mogła wykorzystać w przyszłości. Kreda zawsze się przydawała, warto było zachować nawet jej najmniejsze kawałki. Dzień zapowiadał się słonecznie, na niebie nie było widać żadnej chmurki, więc będzie miała jeszcze sporo czasu na zabawę z koleżankami. Ruszyła w kierunku bloku Małej Basi, pójście na spacer z jej kundelkiem było niegłupim pomysłem. Lubiła bawić się z Szelmą, bo tak nazywał się mały, łaciaty piesek, który był słodki jak cukierek, a przy tym mądry, i wydawało się, że rozumie każde słowo, które się do niego mówi. No i lubił Magdę. Zawsze jak ją widział, zaczynał ten swój psi taniec, zarzucając tylną częścią ciała i machając długim ogonkiem tak szybko, że wydawało się, że to ogon macha psem, a nie odwrotnie. Magda, uspokojona zrealizowaną zemstą, przestała zaprzątać sobie głowę starszym bratem, zamiast tego przeszła do planowania tego jakże cudownego, kolejnego letniego dnia, kiedy nie trzeba iść do szkoły, pogoda jest piękna i można robić to, na co ma się ochotę, bez nakazów, zakazów i odrabiania lekcji.

Sławek wracał z niedzielnej mszy i nie mógł się doczekać, kiedy przestąpi próg domu. Od rana realizował punkt po punkcie listę zadań domowych, które po wczorajszym ekscesie z Magdą przygotowała dla niego mama. Tak jak przypuszczał, z dużej chmury nastąpił mały opad i po kilku godzinach spędzonych na sprzątaniu, trzepaniu dywanów i innych dyspozycjach, pozbawionych w jego mniemaniu większego sensu, kara została anulowana, a on mógł cieszyć się letnim słońcem. Na koniec niedzielna wizyta w kościele, której na pewno nie mógł odpuścić i był wolny. Po mszy matka zawsze wpadała w świątobliwy nastrój i łatwiej dawała się przekonać do wszelkiego rodzaju gestów miłosierdzia, takich jak przebaczenie za różnego rodzaju występki. Sławek wyraźnie się niecierpliwił i miał ku temu istotny powód. Wieczorem ze zgrozą zauważył, że zgubił foliową torebkę, w której trzymał kilka najcenniejszych skarbów. Dwa najlepsze „maściaki”, czyli zakrętki od maści tygrysiej przerobione na kapsle, jeden ze starannie wyciętą z atlasu niebiesko-białą flagą Argentyny, drugi z własnoręcznie wykonaną żółtą koszulką lidera i podpisem „Lech Piasecki”, który rok wcześniej wygrał we wspaniałym stylu Wyścig Pokoju. Oba kapsle były doskonale wywarzone i odpowiednio wyślizgane, stanowiąc najważniejszy oręż podczas podwórkowych gier. Drugi skarb był równie cenny – własnoręcznie wykonana haclówa wraz z zapasem hacli. Haclówa była miniprocą, zrobioną z grubszego drutu stanowiącego korpus i okręconego cieńszym, kolorowym, z podczepioną długą gumką. Hacle, kawałki zagiętego w literę „V” drutu, stanowiły pociski. Haclówa mieściła się idealnie w dłoni i nosiła na tyle daleko, że zawsze można było z kilkunastu metrów w kogoś przycelować, zaskakując go nagłym szczypnięciem rozpędzonego hacla. Te skarby Sławek gdzieś posiał. Przeszukał już całe mieszkanie i nigdzie nie znalazł zguby, pozostały dwie możliwości – pierwsza, mniej prawdopodobna, że torebka wypadła mu z kieszeni, kiedy Misiek dla zgrywy nadział psią kupę na patyk i gonił z nią Sławka, a ten, rzuciwszy się do ucieczki, zahaczył o wystający z ziemi drut od resztek zbrojenia i wyrżnął jak długi; druga, bardziej prawdopodobna, kiedy na boisku mocowali się dla żartu i to właśnie wtedy zgubił swoje skarby. Postanowił, że zaraz po odzyskaniu wolności popędzi na boisko i sprawdzi, czy gdzieś w trawie nie wala się jego utracone mienie.

Wreszcie dotarli do domu. Sławek musiał jeszcze wysłuchać dodatkowej reprymendy odnośnie do swojego wczorajszego zachowania i jeszcze raz przeprosić młodszą siostrę, która stała obok, z zadowoleniem wsłuchując się w słowa matki. Gdyby Sławkowi nie zaprzątały głowy myśli o zgubie, pewnie dostrzegłby delikatny uśmieszek kryjący się w kąciku ust Magdy, chociaż najprawdopodobniej wziąłby go za efekt kary, jaka go spotkała, i konieczności przeprosin po wypadku z watą. Przeprosił i nareszcie był wolny.

Chwilę później zbiegał ze schodów, zeskakując po kilka stopni, łapiąc się poręczy i przemierzając w powietrzu każdy zakręt. Wyciągał nogi, wybrał jak najkrótszą drogę na boisko, w duchu licząc na to, że nikt nie znalazł cennego zawiniątka. Pędząc tak, dostrzegł na pobliskiej górce postaci podwórkowych kolegów, ale chwilowo nie miał dla nich czasu, do jego uszu dotarły tylko gwizdy i jakieś niewyraźne śmiechy. Sławek zgodnie z zasadą nie odwracał się na gwizdy, prąc do przodu w kierunku boiska. Niczym torpeda pokonał płot fiflakiem, łapiąc za barierkę po jego przeciwnej stronie i przesadzając go jednym susem, lądując miękko na szeroko rozstawionych nogach. Technikę pokonywania płotu w ten sposób miał opanowaną do perfekcji, co było dla niego powodem do dumy. Bez dalszej zwłoki popędził na miejsce wczorajszego sparingu z Miśkiem. W trawie leżał nienaruszony pakunek! Sławek z wyraźną ulgą podniósł zawiniątko i upewniwszy się, że wszystkie przedmioty znajdują się na swoim miejscu, uspokojony schował je na samo dno kieszeni. Teraz naprawdę mógł zacząć dzień. Pomyślał, że wróci na górkę i przywita się z chłopakami, którzy kilka minut temu go wołali. Jednak najpierw, skoro już był na boisku, zajrzy za róg budynku i sprawdzi, czy nie działo się tutaj coś ciekawego. Dobry humor go nie opuszczał, letnie słońce zaczynało miło grzać w kark, kiedy skręciwszy za róg, zobaczył to, co prawdopodobnie widzieli już wszyscy na podwórku, i to, co było powodem śmiechu chłopaków z górki. Dwa wielkie, białe napisy kłuły w oczy i naprawdę nie sposób było ich nie zauważyć. Od razu domyślił się, co się stało. Ta cholerna gówniara, jego siostra, wykorzystała dogodną chwilę, żeby się na nim zemścić. „Poczekaj, już ja ci pokażę” – pomyślał, jednocześnie zastanawiając się gorączkowo, w jaki sposób mógłby usunąć uchybiający jego godności napis. Nie miał kredy, a na deszcz się nie zanosiło. Wreszcie po kilku chwilach dumania nazrywał świeżej trawy i zaczął zacierać nią napis, licząc na to, że uda mu się zakryć przynajmniej swoje imię. Po kilku minutach nieporadnej walki Sławek się poddał i stwierdził, że poszuka kredy lub poczeka, aż deszcz zmyje napis, w końcu to tylko napis, jakich wiele się pojawiało na szkolnym boisku, nic z tego nie powinno wyniknąć.

Michał po kradzieży waty miał wyrzuty sumienia i było mu wyjątkowo łyso. W pierwszej chwili, kiedy Sławek zaproponował, że zaczają się na Magdę, żeby obrabować ją z waty cukrowej, uznał, że to świetny pomysł, jednak po fakcie dręczyły go wątpliwości, czy ich postępowanie było słuszne. Magda, chociaż irytująca w tym bieganiu za nimi, była jednak młodszą siostrą jego najlepszego przyjaciela i Michał ją nawet lubił, pomimo tego, że była jeszcze smarkulą. Dwa dni po incydencie z watą postanowił ukoić dręczące go rozterki i spotkawszy Magdę, przeprosił ją za zaistniałą sytuację. Oczywiście zrobił to w taki sposób, żeby nikt nie widział, jak posypuje głowę popiołem przed tą małolatą, nie mógł sobie pozwolić na szydercze śmiechy kolegów. Magda, pełna dumy, z godnością wysłuchała przeprosin i poważnie jak na swój wiek powiedziała do Michała, że mu wybacza i liczy na to, że to się więcej nie powtórzy, po czym odwróciwszy się, z uśmiechem satysfakcji goszczącym na twarzy pomaszerowała przed siebie, kalkulując, że napaść i późniejsze łzy miały jednak swoje dobre strony.

***

Lata osiemdziesiąte – kolorowe, pełne blichtru, glam-rocka i tandety – minęły, odfrunęły gdzieś hen daleko w zapomnienie, a zaczęły się lata dziewięćdziesiąte. Lata pełne zmian w Polsce – zmiany systemu, wolnego rynku, świeżości i wolności myśli. W centrum miasta pootwierały się sklepy z zachodnią odzieżą, a na bazarach łóżka polowe uginały się od tureckich podróbek takowej. Wśród młodzieżowej mody królowały trampki, jak się później okazało, też podróbki, wzorowane na znanym modelu Converse Chuck Taylor. Zamiast butów marki Sofix nogi zdobiło obuwie z napisami Agidas i Rebok oraz wszelkiej maści inne, zbliżone nazwą do oryginałów. W szkolnych sklepikach pojawiły się gumy Turbo, a co bardziej szczęśliwi mogli pochwalić się dwukomorowymi piórnikami wypełnionymi kolorowymi flamastrami. W muzyce zaczął królować grunge. Ciężkie, głębokie brzmienie, często depresyjne, płynące prosto ze środka teksty traktujące o problemach życia codziennego trafiły na podatny grunt i szybko zawładnęły nowym pokoleniem, stawiającym pierwsze kroki w dorosłość.

Między nimi była też Magda, już nastolatka, z włosami pofarbowanymi na czarno, czarno wymalowanymi ustami, w trampkach i flanelowej czarno-czerwonej koszuli. Magda podrosła, już nie była głupiutką dziewuszką w sukience, ganiającą po podwórku z kokardą we włosach. Teraz była dziewczyną świadomą tego, że pomimo delikatnej nadwagi może podobać się chłopakom, którzy patrzyli za nią maślanymi oczami. Chociaż te chłopaki z jej klasy to były takie straszne dzieciuchy, latały za dziewczynami z tymi swoimi końskimi zalotami, podszczypując i uciekając. Magda była przez pewien czas głównym obiektem tych zalotów, ponieważ należała do tych dziewcząt, których piersi w wieku trzynastu lat były już jędrne, co prowokowało kolegów do wyrażania swego zachwytu w wyjątkowo głupi sposób. Doszło do tego, że musiała poprosić o interwencję starszego brata, który przyszedł razem z Miśkiem, pacnął jednego z drugim w ucho i na tym końskie zaloty się skończyły, a Magda nie niepokojona mogła dalej kierować swoje westchnienia w kierunku Michała, który niezmiennie ich nie odwzajemniał. Mimo tego, że robiła, co mogła, żeby zwrócić jego uwagę, efekt był żaden. W końcu stwierdziła, że szkoda czasu na tego głupiego Miśka, i przed końcem roku szkolnego zaczęła spotykać się z kolegą z równoległej klasy. Sławek, który niebawem kończył osiemnaście lat, miał z tego powodu używanie, nie omieszkając wspomnieć jej za każdym razem, kiedy wybierała się na spotkanie ze swoim chłopakiem, że jakby potrzebowała, to on może jej użyczyć gumek, mrugając porozumiewawczo albo dopytując, czy druga baza już zdobyta, śmiejąc się przy tym obleśnie i dodając kilka niewybrednych komentarzy, co powodowało gwałtowny wykwit rumieńców na policzkach Magdy połączony z morderczymi myślami skierowanymi do brata.

Pewnego dnia Magda postanowiła, że nadszedł najwyższy czas, aby pozbyć się nadmiarowych kilogramów. Nie, żeby była przesadnie gruba, raczej lekko pulchna, co nie zmieniało faktu, że patrząc na lekcjach wf-u na chude jak patyki koleżanki, miała kompleksy i wydawało jej się, że przy nich wygląda jak monstrum. Koleżanki natomiast zazdrościły jej kobiecych kształtów i zainteresowania chłopaków. W związku z tym, że nie lubiła się przesadnie przemęczać, a głodówka też się jej nie uśmiechała, postanowiła, za radą starszej koleżanki, skorzystać z wizyty u Starego Chińczyka. Stary Chińczyk, jak był nazywany, prawdopodobnie nawet nie był Chińczykiem, tylko Wietnamczykiem, których fala w latach dziewięćdziesiątych dotarła do Polski jako do miejsca pełnego nowych możliwości. Jednak na potrzeby uwiarygodnienia bycia specjalistą od medycyny naturalnej, która kojarzyła się z Chinami, Stary Wietnamczyk przedzierzgnął się w Starego Chińczyka i rozpoczął handel produktami, reklamowanymi przez niego jako stuprocentowe, oryginalne artykuły stosowane w medycynie Państwa Środka. Magda dostała namiar na stoisko na Targowisku Banacha i zaplanowała daleką podróż komunikacją miejską, aby na własne oczy przekonać się, ile warte są zapewnienia osławionego Chińczyka o cudownych właściwościach sprzedawanych przez niego wyrobów. Na Ochotę, gdzie mieściło się targowisko, najłatwiej było dostać się autobusem numer sto trzydzieści sześć, którego pętla znajdowała się na Ursynowie Południowym.

Dla Magdy było oczywiste, że skoro ma jechać tam autobusem, to najlepiej będzie wsiąść na pętli, wybrać dogodne miejsce i spędzić podróż, gapiąc się przez okno. Od pomysłu do czynu droga nie była daleka i nie zdradziwszy nikomu celu podróży, w sobotni poranek, zarzuciwszy plecak na ramiona, wyruszyła. Wyjście z bloku i dojście do pętli zajęło jej nie więcej niż dziesięć minut. Czerwono-biały autobus już stał na wyznaczonym miejscu, kierowca opierał się o wiatę przystanku, paląc papierosa i dyskutując żywo z kierowcami innych autobusów. Magda wsiadła przez otwarte drzwi, pokonując jednym susem trzy stopnie, wybrała siedzenie zaraz za kierowcą na pojedynczym miejscu i zapadła się w wyrobione wgłębienie powstałe po niezliczonych wcześniejszych użytkownikach fotela obitego jasnobrązowych skajem. Minęło kilka kolejnych minut, kierowca w końcu pojawił się w szoferce, niedbałym ruchem przejechał palcem po przyciskach i hydrauliczne drzwi zamknęły cię z cichym sykiem, a z wnętrza autobusu dobiegł dźwięk uruchamianego silnika. Motor zaskoczył, autobus się zatrząsł, a szyba w otwartym oknie nad głową Magdy wpadła w taką wibrację, że nie dało się słyszeć nic poza rytmicznym uderzeniem szkła o aluminiową ramę. Wreszcie ruszyli, szyba się uspokoiła, a Magda mogła podziwiać widoki za oknem.

Najpierw skręcili w lewo, w ulicę Ciszewskiego. Magda pomyślała, że to trochę dziwne, bo to zupełnie inny kierunek niż ten, w którym mieli jechać, a kiedy chwilę później skręcili w prawo, w Rosoła, jej zdziwienie się jeszcze pogłębiło. Wyglądało to tak, jakby oddalali się od trasy prowadzącej na Banacha. Dopiero kiedy kierowca znowu skręcił w Indiry Gandhi, Magda zrozumiała, że zanim wyjadą z Ursynowa, objadą dwa osiedla i dopiero ruszą w trasę. Nie była zachwycona, że znaleźli się niemalże w punkcie wyjścia, ale było za późno na zmianę planów. Spojrzała na białą pilśniową płytę wisząca na środku pojazdu, na której widniała trasa przejazdu, którą pokonywał pojazd, i ogarnęły ją wątpliwości, czy wybór autobusu, który potrzebuje aż piętnastu minut, żeby opuścić miejsce startu, był dobrym pomysłem. Po chwili doszła do wniosku, że to nie ma aż takiego znaczenia, ważne, żeby dotrzeć do straganu Starego Chińczyka.

Autobus przemierzał kolejne ursynowskie ulice. Minęli przychodnię na Romera, którą Magda znała doskonale z czasów dziecięcych chorób, wizyt kontrolnych czy szczepień. Chwilę później przejechali obok Megasamu, kiedyś jednego z najbardziej obleganych miejsc, dużego sklepu, w którym można było znaleźć tysiąc interesujących przedmiotów. Jeszcze kilka zakrętów i wyjechali z Ursynowa.

Wyjazd z dzielnicy wprawił Magdę w dobry humor, miała nadzieję, że teraz podróż pójdzie gładko, szybko i bez zbędnych opóźnień. Zdążyła skończyć tę myśl, kiedy poczuła, że faktycznie jest szybciej. Kierowca zachęcony długą prostą dociskał pedał gazu do podłogi, autobus nabierał prędkości, a hałas silnika działającego na pełnych obrotach sprawiał, że miało się wrażenie przebywania w maszynowni parostatku, gdzie tłoki pracują z maksymalną mocą. Magda, nieprzyzwyczajona do takiej rajdowej jazdy starym ikarusem, struchlała ze strachu. Po chwili autobus zjechał na prawy pas i zaczął długie hamowanie, podczas którego zamiast wycia silnika, wyły pneumatyczne hamulce, w które był wyposażony. Wycie prawdopodobnie było słychać aż na przystanku za zakrętem, co było wskazówką dla oczekujących pasażerów, że zbliża się środek transportu miejskiego.

Autobus skręcił w ulicę Gottarda koło ohydnego, niebieskiego budynku z blachy, na którego ścianie wisiały duże, brudne, kiedyś żółte napisy „Dom Kultury Kadr”. Magda zdziwiła się, patrząc za okno na przylegający do budynku bazar. Myślała, że trasa biegnie inaczej, a tu znowu zaskoczenie i przejazd przez część Warszawy, której właściwie nie znała, pomimo tego, że nie było to aż tak daleko od jej domu. Po chwili po raz kolejny pożałowała, że nie skorzystała z metra i nie pojechała przez centrum Warszawy. Ulice Bokserska i Postępu wprowadziły ją w stan przygnębienia. Nazwa Służewiec Przemysłowy nie była jej obca, ale tak po prawdzie z niczym się nie kojarzyła. Teraz unaoczniła się w pełnej okazałości, udowadniając, że nie wzięła się znikąd – puste, szare, nieczynne zakłady produkcyjne, pojedyncze osoby przemykające po wyludnionych ulicach. Ponury widok zmuszał do refleksji. Magda chcąc nie chcąc przyglądała się tej industrialnej enklawie na mapie Mokotowa i zastanawiała, jaka jest przed nią przyszłość. Kierowca zatrzymał autobus na kolejnym przystanku. „Cybernetyki” – odczytała Magda na tabliczce. W tym miejscu wszystko kręciło się wokół przemysłu, a nawet do trzynastolatki takiej jak Magda docierały informacje z Polski o kolejnych upadających zakładach. Pomyślała, że pewnie nie inaczej jest tutaj. Spojrzała przez okno z prawej strony, gdzie jej uwagę przykuł żółto-niebieski, sporych rozmiarów romb namalowany na ścianie jednego z budynków. Skądś znała ten emblemat, ale za Chiny Ludowe nie mogła sobie przypomnieć skąd. Lata później, przez przypadek dowiedziała się, że to Zakład Urządzeń Dźwigowych „ZREMB”, a przynajmniej kiedyś tak się nazywał. Wtedy do Magdy dotarło, że nazwa „ZREMB” jest umieszczona na każdej windzie, którą jechała.

Kierowca ruszył. Magda zobaczyła, że z naprzeciwka leniwie rusza z przystanku autobus tej samej linii, tylko jadący w przeciwnym kierunku. Kiedy pojazdy się mijały, dziewczyna spostrzegła siedzącego profilem do niej chłopaka. Był podobny do Michała, tylko miał krótkie włosy. Pomyślała, że musi mieć na jego punkcie obsesję, skoro wszędzie go widzi. Autobus przejechał jeszcze kawałek szarą ulicą i skręcił w lewo, opuszczając Służewiec Przemysłowy. Nagle, jak nożem uciął, zmieniło się otoczenie i zrobiło się zdecydowanie przyjemniej. Skręcili z Marynarskiej w szeroką, pełną zieleni Żwirki i Wigury i wreszcie dotarli do Banacha, długo wyczekiwanego celu podróży.

Magda wysiadła i poszła w kierunku bazaru. Posępny nastrój spowodowany przejazdem przez Służewiec momentalnie ją opuścił. Jeszcze raz, chociaż znała instrukcję na pamięć, ale chcąc się upewnić, zerknęła na małą, pomiętą od ciągłego składania i rozkładania karteczkę z numerem budki Starego Chińczyka i wkroczyła na targowisko. Mijała niezliczone stoiska, głównie z warzywami i owocami, w które zaopatrywali się mieszkańcy Ochoty, rozglądając się za jakąkolwiek numeracją czy innym oznaczeniem. Jak na złość nic takiego nie rzucało się jej w oczy. Wreszcie trochę przez przypadek znalazła to, czego szukała – malutki kramik wciśnięty gdzieś w róg bazaru wyglądał inaczej niż pozostałe stragany.

Przed wejściem wisiały dwa duże, czerwone lampiony, a na chodniku była ustawiona tekturowa tablica pomalowana na żółto z czarnymi chińskimi znakami. Magda zrozumiała, że dotarła na miejsce, i poczuła ucisk w żołądku – mieszaninę niepokoju i podniecenia. Dopóki była w drodze, zawsze mogła zawrócić, teraz, stojąc przed wejściem, wycofanie się z pomysłu stało się prawie niemożliwe. Chwila wahania minęła i Magda podeszła bliżej.

Na składanym taborecie za ladą siedział drobny, pomarszczony starszy mężczyzna o charakterystycznych azjatyckich rysach, który wyglądał jak typowy Chińczyk z filmów kung-fu, które jeszcze kilka lat temu namiętnie oglądał jej brat. Nawet dwa siwe wąsy, długie na kilka centymetrów, zwisały mu z obu stron twarzy, upodabniając go do starego mistrza sztuk walki. Stary Chińczyk był ubrany w tradycyjną ciemną koszulę z supełkowymi guzikami pozapinanymi od góry do dołu, z dwoma płaskimi kieszeniami na przedzie, w których ukrywał drobne dłonie. Spostrzegłszy Magdę, poderwał się żwawo z taboretu i gestykulując zachęcająco, zaprosił bliżej. Magda podeszła i odezwała się niepewnie:

– Dzień dobry. Czy to chińska medycyna? – pytanie było retoryczne, ponieważ wnętrze kramiku jasno na to wskazywało.

Od góry do dołu stały słoje z suszem roślinnym, opisane azjatyckim alfabetem. Na półkach w równych rzędach były ułożone kolorowe pudełka ze zdjęciami rozmaitych roślin. Wokół całego stoiska unosiła się specyficzna słodkawa woń mieszaniny ziół, przypraw i kto wie, czego jeszcze. Stary Chińczyk spojrzał żywo na Magdę, rozłożył szeroko ręce i wskazując słoje, odezwał się po polsku, charakterystycznie przeciągając wypowiadane zdania:

– Taak, chińka medićina, jak moćna pomóć, młoda dźiewćina?

Magdę w pierwszej chwili zamurowało, bo wydawało jej się, że Stary Chińczyk mówi do niej jakimś wierszem, ale szybko się opanowała i starając się mówić wolno i wyraźnie, przy okazji rumieniąc się lekko, zaczęła wyjaśniać cel swojej wizyty.

– Panie Stary Chińczyku, chciałabym zrzucić parę kilo, a koleżanka poradziła mi, że może pan przygotować mieszankę ziół, która mi pomoże. – Magda nie wdawała się w szczegóły, licząc na to, że właściciel kramu pojmie, o co jej chodzi.

– Taak, miećianka ćiuł, tak, miećianka dobra na tłuć. Tłuć pali śiem po miećianka. Śiem obróci, bćiuch pokaźe.

Stary Chińczyk z wnikliwością zaczął przyglądać się Magdzie, mrucząc coś pod nosem w rodzimym języku. Magda sama poczuła się jak jeden z towarów bazarowych, kiedy były dokonywane oględziny zawartości tkanki tłuszczowej na jej brzuchu i boczkach, ale postanowiła przez to przejść z godnością i przełknąć to upokorzenie w imię przyszłych, większych korzyści. Oględziny te trwały krótką chwilę, po czym zielarz zbliżył się do pięknej, starej, wyglądającą na żeliwną wagi szalkowej i zaczął wybierać sobie znane słoje. Przesypywał część ich zawartości na mosiężny talerz. Szalka zaczęła się przechylać, pod ciężarem rosnącej górki suszu wydzielającego intensywny aromat. Stary Chińczyk nie ustawał w pracy i cały czas coś dokładał. Wreszcie chwycił kilka małych odważników, położył je na pustej szalce, tworząc przeciwwagę, i uśmiechnąwszy się od ucha do ucha, zwrócił do Magdy:

– Miećianka. Łyćka rano i na wiećiór. Miećianka oćyćća ćiało i duśie.

Wprawnymi rękami przesypał zioła do papierowej torby, którą zawinął, obwiązał gumką recepturką i wręczył Magdzie. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy wziął do ręki kalkulator i wybił na nim cenę: sto pięćdziesiąt tysięcy. Magda sięgnęła do plecaka, z którego wyciągnęła miękki, zapinany na rzep sportowy portfel, w którym miała przygotowaną gotówkę. Wyciągnęła pięć banknotów po dwadzieścia tysięcy i pięć po dziesięć tysięcy, razem sto pięćdziesiąt tysięcy na stare i piętnaście złotych na nowe. Wizerunki Marii Skłodowskiej-Curie i Stanisława Wyspiańskiego na banknotach zdawały się uśmiechać kpiąco. Ten mały kapitał był częścią jej oszczędności, które odkładała sumiennie ze wszystkich okazji, kiedy rodzice, wujkowie albo dziadkowie dorzucali symboliczne kilka złotych do prezentu urodzinowego albo na imieniny, ale teraz, zamiast dołożyć je do większego, bardziej konkretnego wydatku, kupowała mieszankę ziół, która nie wiadomo, czy zadziała. Postanowienie to jednak postanowienie, decyzja została podjęta. Uregulowała płatność, banknoty zmieniły właściciela, podziękowała i schowawszy pakunek do plecaka, przejęta i zadowolona z siebie opuściła stoisko chińskiej medycyny naturalnej.

Ostatnie, na co miała ochotę, to tłuc się autobusem przez zapyziałe tereny Służewca Przemysłowego, skierowała się więc na ulicę Grójecką, na przystanek, na którym złapała tramwaj, który zawiózł ją do centrum Warszawy. Stamtąd przesiadła się do kolejnego tramwaju i niebawem schodziła po szerokich schodach na stacji metra „Politechnika”. Żałowała, że metro jeździ tylko do politechniki, kalkulując, jak to będzie wygodnie, kiedy otworzą stację „Centrum”. Teraz jednak najważniejsze było to, że załatwiła sprawę i już nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wziąć się na serio za odchudzanie. Magda miała tematy do przemyśleń – rozmyślała o dzisiejszej wyprawie, autobusie i Starym Chińczyku. Wszystko to było pewnym przeżyciem, czymś zupełnie innym od codzienności między ursynowskimi blokami. Stała zatopiona w myślach, a wokół niej roznosił się zapach mieszaniny ziół, którego nie powstrzymywał zamknięty szczelnie plecak, wprawiając w zdumienie współpasażerów, zerkających ukradkiem na zamyśloną, ciemnowłosą dziewczynę, najprawdopodobniej zielarkę.

Po powrocie do domu Magda, zmęczona podróżą, ale zadowolona z siebie, schowała pakunek do szuflady szafki, wcześniej szczelnie owinąwszy go dodatkową warstwą folii, aby chociaż trochę zmniejszyć intensywność dochodzącego z niego zapachu. Nie mogła doczekać się wieczoru, żeby przygotować pierwszą porcję mieszanki.

Wreszcie, po długim oczekiwaniu, znalazła się sama w kuchni, gdzie odpaliła gaz pod czajnikiem, który uprzednio przepłukała i wlała do niego świeżą wodę. Wyjęła z szafki ulubiony kubek i postawiła go na stole obok pakunku z mieszanką ziołową. Zapach ziół mieszał się z zapachami kuchni, dlatego wydawał się mniej intensywny niż podczas podróży przez Warszawę. Teraz był przyjemny i miło drażnił nos. Magda odmierzyła ilość suszu zgodnie z zaleceniami Starego Chińczyka, poczekała, aż woda najpierw się zagotuje, a następnie ostudzi, żeby nie zalewać ziół wrzątkiem. Minutę później gorąca woda wyciągała z ziół esencję, zabarwiając na ciemnozielony kolor kubek oraz intensyfikując przyjemny zapach. Magda postanowiła napić się tylko trochę na próbę, a od jutra zwiększy dawkę i podejdzie do sprawy na poważnie. Miała przed sobą konkretny cel, który chciała zrealizować – zrzucić trzy, może cztery kilogramy i wtedy na pewno Michał zwróci na nią uwagę. Dobrze się składało, że jutro rano była umówiona z Małą Basią na dłuższy spacer. Postanowiła wcześniej wstać i zanim wyjdzie, przygotować napar.

Twarde, mocne postanowienie przyświecało Magdzie, kiedy kładła się do łóżka. Pomimo dokładnego wyszorowania zębów czuła w ustach delikatny posmak mieszanki ziołowej, na szczęście nie było to coś nieprzyjemnego, raczej trochę dziwnego. Pomyślała, że cel uświęca środki i będzie musiała przywyknąć do tego na jakiś czas. Zgasiła lampkę stojącą na stoliku koło łóżka i zamknęła oczy. Dzień był intensywny i setki obrazów pojawiły się jej pod zamkniętymi powiekami. Nie trwało to jednak długo i zmęczona tą intensywnością szybko zasnęła twardym snem, nie pamiętając rano, czy coś jej się śniło, czy nie.

Następnego dnia Magda wstała przed resztą domowników, skorzystała z łazienki i jeszcze w piżamie skierowała się do kuchni. Przemyślawszy sprawę, postanowiła zintensyfikować działanie cudownej mieszanki od Starego Chińczyka – po pierwsze, nie zjadła śniadania, na spotkanie z Małą Basią pójdzie na czczo i trochę się przegłodzi, a po drugie, ważniejsze, pijąc napar z większej ilości suszu niż zalecana jedna łyżka. Chodziło o to, żeby na początek przyśpieszyć efekt, wykorzystać taką dawkę uderzeniową, jak przy przeziębieniu. Magda była niecierpliwa, oczami wyobraźni już widziała się szczuplutką, bez zbędnych boczków, źródła kompleksów i pucułowatych policzków.

Wsypała do kubka dwie łyżki mieszanki, po chwili zastanowienia dosypała trzecią. Zalała wszystko gorącą wodą, odczekała, aż temperatura napoju spadnie o tyle, żeby nadawała się do wypicia, i spróbowała pierwszy łyk. Smak był intensywniejszy, bardziej gorzki i cierpki, co czuła na języku. Nie zważając na to, wypiła napar duszkiem i zadowolona z siebie wróciła do pokoju, żeby przygotować się do spotkania z Małą Basią. Wybór stroju był oczywisty – jeansy, flanelowa koszula w kratkę i wysłużone trampki. Nie minęło wiele czasu, kiedy Magda zbiegła po schodach, pchnęła energicznie szerokie drzwi na klatce schodowej i wystrzeliła z niej jak z procy.

Mała Basia już czekała obok wysłużonej drewnianej ławki, uśmiechnęła się z daleka, widząc Magdę, i krzyknęła na powitanie:

– Nie pędź tak, bo nogi połamiesz! – Wesołe oczy Małej Basi błyszczały, a w policzkach pojawiły się dwa urocze dołeczki.

– Martw się o siebie! – Magda z uśmiechem na twarzy i lekko przyśpieszonym oddechem dotarła na miejsce spotkania i rzuciła się na szyję Małej Basi. Czuła, jak rozpiera ją energia, nie wiedząc, czy to od wypitej mieszanki ziołowej, czy po prostu piękna pogoda i perspektywa spędzenia dnia z przyjaciółką tak na nią podziałały.

– No, to teraz opowiadaj, jak tam twoja wyprawa. – Mała Basia z zaciekawieniem przyglądała się Magdzie, jakby ta wróciła co najmniej z zamorskiej podróży, a nie z targowiska na Ochocie.

Spotkania dziewczyn odbywały się regularnie i przyjaciółki miały już opracowaną trasę między kolejnymi blokami, podczas której omawiały wydarzenia ubiegłego dnia albo plotkowały o tym, co komu się przytrafiło. Obowiązkowymi punktami było obgadanie Michała i Sławka. Jednak tym razem Magda rozpoczęła opowieść o podróży na bazar, trochę tylko upiększając i koloryzując katusze, przez które przeszła, jadąc zdezelowanym ikarusem.

Szły tak dobre dwadzieścia minut, kiedy nagle ni stąd, ni zowąd Magda przerwała w pół słowa i przystanęła. Mała Basia spojrzała na przyjaciółkę i lekko się przelękła. Twarz Magdy pokryła się trupią bladością, a na jej czole pojawiły się krople potu.

– Dobrze się czujesz? – Mała Basia przyglądała się przyjaciółce z rosnącym niepokojem.

– Muszę do łazienki. – Magda zaczęła się nerwowo rozglądać.

Były już dosyć daleko, a oprócz bloków, między którymi wiły się chodniki, niewiele było w pobliżu.

– Chodź, wracamy do domu. – Mała Basia dla dodania otuchy chwyciła Magdę za rękę, która była nienaturalnie lodowata i mokra.

– Nie dam rady. – W głosie Magdy można było wyczuć narastającą desperację. – Muszę do łazienki. – Słowa brzmiały jak wyrok, przed którym nie było ucieczki, błagalnie spojrzała na przyjaciółkę.

Mała Basia trzeźwo rozejrzała się dookoła i oceniła sytuację. Obliczyła, że powrót do domu zajmie im co najmniej dwadzieścia minut, a na to nie było czasu, trzeba było szybko znaleźć jakąś alternatywę.

– Chodź, szybko, tu, za tym blokiem, jest przedszkole, na pewno pozwolą ci skorzystać z łazienki!

Mała Basia wzięła pod rękę koleżankę, która bez oporu dała się zawlec do pobliskiego przedszkola, po drodze układając w głowie, co powiedzieć, żeby zostały wpuszczone, zakładała bowiem, że nadgorliwy woźny raczej nie wykaże się empatią i nie zezwoli na wejście do środka dwóm obcym osobom. Szczęście się jednak do nich uśmiechnęło, ponieważ drzwi były otwarte, a w małym kantorku stojącym przy głównym wejściu nikogo nie było. Prawdopodobnie dozorcy znudziło się siedzenie za kontuarem i poszedł na obchód terenu. Mała Basia pociągnęła Magdę, która już zgięta wpół ledwo powłóczyła nogami, i niemalże wepchnęła ją do środka budynku.

Łazienkę znalazły dosyć szybko, znajdowała się na parterze, nieopodal wejścia do przedszkola. Sprawa wyglądała na uratowaną. Magda wzięła się w garść i z podniesionym czołem weszła do przedszkolnej łazienki. Widok, który ją przywitał, był co najmniej zaskakujący.

Po lewej stronie wisiały w szeregu trzy umywalki, podwieszone odpowiednio nisko dla przedszkolaków, po prawej natomiast w szeregu przy ścianie znajdowały się kabiny z sedesami, z tym że kabiny nie miały drzwi i oddzielone od siebie były tylko cienkimi ściankami, natomiast sedesy, a właściwie sedesiki, też były dopasowane do wieku użytkowników.

Magda spojrzała z przerażeniem na malutkie sedesiki, ale nie miała wyjścia. Zdążyła krzyknąć do Basi, żeby ta pilnowała drzwi, a sama ruszyła w ich kierunku, po drodze rozpaczliwie szarpiąc się z paskiem. W ostatniej chwili stanęła okrakiem nad muszlą, zdecydowanym ruchem zrzuciła spodnie między kostki i eksplodowała. Dosłownie eksplodowała. Przez chwilę, która była dla niej wiecznością, czuła się jak wąż ogrodowy, przez który ktoś przepuszczał wodę pod najwyższym możliwym ciśnieniem. Ból zaczął promieniować z brzucha na całe ciało, a jęki przeżywanych katuszy wyrwały się z gardła. Zaparła się ścian mikrokabiny, mając wrażenie, że razem z fekaliami uchodzi z niej życie i zaraz padnie na ziemię trupem. Wreszcie koszmar się skończył.

Magda, wyczerpana, jakby właśnie ukończyła maraton, zgięta wpół oddychała ciężko. Zastygła w takiej pozycji, nadal trzymając się ścian, i nie była w stanie poruszyć się ani wydobyć z siebie słowa.

Wtedy do akcji wkroczyła Mała Basia, perfekcyjnie racjonalna i pragmatyczna, szybkim ruchem pociągnęła za białą rączkę wiszącego na łańcuszku uchwytu spłuczki.

– Chodź, nie ma czasu! – Złapała Magdę za ramiona i podprowadziła ją do umywalki. – Umyj się, ile możesz. Za chwilę ktoś tu przyjdzie i będzie po nas!

Rzeczowy ton przyjaciółki oraz groźba odkrycia w ekstremalnie krępującej sytuacji podziałały na Magdę niczym sole otrzeźwiające. Zebrała się w sobie i zaczęła obmywać. Po chwili jako tako doprowadziła się do porządku, zerknęła za siebie w kierunku kabiny i z przerażeniem popatrzyła na wodniste ślady na muszli i wokół niej.

– Nie patrz tam, idziemy. – Słowa przyjaciółki zabrzmiały jak rozkaz wydawany podkomendnemu.

Mała Basia delikatnie otworzyła drzwi na korytarz, wyjrzała, czy droga jest wolna, chwyciła Magdę za rękaw i pociągnęła ją do wyjścia. Jak najciszej zamknęły za sobą drzwi i prędko opuściły budynek. Po drodze nikt ich nie widział, kantorek nadal był pusty, widać woźny zrobił sobie dłuższą przerwę. Mała Basia cały czas trzymała Magdę za ramię, starając się jak najszybciej opuścić najbliższą okolicę przedszkola. Kiedy były odpowiednio daleko, odezwała się z zimnym spokojem.

– Wracamy do domu, musisz się porządnie umyć i przebrać. I weź jakiś węgiel, żeby cię znowu nie napadło. O niczym nikt się nie dowie, bądź pewna, ta sprawa zostaje między nami i kimś, kto wejdzie do tej łazienki, ale on nie będzie wiedzieć, co się wydarzyło. – Rzeczowy ton przykrył delikatną drwinę wybrzmiewającą w ostatnich słowach. – Masz nauczkę na całe życie za wizytę u tego Chińczyka, mam nadzieję, że wyciągniesz wnioski i dasz już spokój z tym mizdrzeniem się do Michała, on nie zwraca na ciebie uwagi i ty też powinnaś przestać się za nim oglądać.

W innych okolicznościach Magda pewnie wyraziłaby oburzenie i gwałtownie zaprotestowała, ale teraz była zbyt słaba. Poza tym wiedziała, że Basia ma rację. W jednej chwili, wyczerpana, podjęła decyzję o końcu umizgów do tego drania, który nawet nie potrafi docenić tego, jak ona się dla niego poświęca! Właściwie cała ta sytuacja to była wyłącznie jego wina! Magda poczuła, jak wzbiera w niej złość za przeżyte upokorzenie. Była wściekła na Michała i powtarzała sobie w duchu, że z nim kończy, nie jest jedynym chłopakiem na świecie. Irytacja dodała jej sił do działania, wyprostowała się dumnie, oczy jeszcze przed chwilą pełne łez teraz błyszczały gniewem i przywróconą godnością.

– Masz rację, przepraszam i dziękuję ci za to, co zrobiłaś, byłam głupia.

Basia spojrzała na nią, chwilę się nie odzywała, oceniając Magdę, wreszcie powiedziała:

– Pamiętaj, to zostaje między nami, jeżeli kiedykolwiek ktoś się o tym dowie, w szkole, na podwórku nie będziesz miała życia, zniszczą cię, będą się z ciebie naśmiewać do końca życia, wyzywać od sraluchów i innych takich, masz nikomu o tym nie mówić, nawet mamie. Rozumiesz? Po twoich przerażonych oczach widzę, że chyba tak. Powtórzę ci jeszcze raz: nikt nie ma prawa się o tym dowiedzieć. Ode mnie to nie wyjdzie, więc jedyną osobą, która może puścić parę, jesteś ty sama, a jak to zrobisz, to staniesz się pośmiewiskiem dla wszystkich i wszędzie, w szkole, na osiedlu, wiesz, jakie są dzieciaki, będą cię wytykać palcem i krzyczeć za tobą i żaden chłopak już nigdy się z tobą nie umówi. – Mała Basia patrzyła prosto w oczy Magdy, by upewnić się, czy ta rozumie.

Magda rozumiała, żadne inne argumenty nie były konieczne. Wróciły razem do domu i pożegnały się przed wejściem do bloku. Magda po powrocie do domu wzięła długą kąpiel, a następnie pozbyła się całej mieszanki ziołowej – spuściła ją w toalecie. Po incydencie w przedszkolu postanowiła na poważnie zerwać z Miśkiem, nikt nie był wart takiego poświęcenia. Na początek przyszedł czas na zmianę wizerunku – czarna szminka wylądowała w koszu, a kraciasta, flanelowa koszula w szafie.

Dodała kolorów do stroju i starała się nie przejmować kilkoma kilogramami nadwagi, co było dosyć trudne, ale starając się patrzeć pozytywnie, doszła do wniosku, że przynajmniej ma biust na miejscu. Wcześniejszy powód do wstydu i zaczepek chłopców przekuła w atut, inwestując w bardziej obcisłe bluzeczki, podkreślające kobiece kształty.

Zmiana wizerunku przyniosła nieoczekiwane rezultaty w postaci zainteresowania Michała. Zdarzało się, że podczas odwiedzin u Sławka patrzył na nią łakomym wzrokiem, jakby chciał ją rozebrać z opinających piersi T-shirtów. Magda, która przyjęła strategię udawania, że nie widzi pożądliwych spojrzeń, z satysfakcją uznała, że w końcu, przypadkiem, osiągnęła zamierzony od dawna efekt. Jednak ku jej niezadowoleniu to zainteresowanie nie przekuwało się w nic trwalszego. Zdarzyło im się kilka razy całować na imprezach, ale nic z tego później nie wyniknęło. Magdą miotały sprzeczne uczucia – z jednej strony była zadowolona, że jej relacja z Michałem posunęła się do przodu, z drugiej sporadyczne pocałunki to nie było to, na co liczyła.

Minęło kilka dni, opadł kurz po incydencie w przedszkolnej toalecie i można było podjąć w rozmowie ten temat. Zawsze grzeczna Mała Basia, która nigdy nie używała wulgaryzmów, podsumowała sprawę jednym zdaniem:

– Stara, dupa woziła cię od lewej do prawej.

Dziewczyny zaniosły się śmiechem, tamy puściły i temat tabu został oswojony. Magdę po tym czystym, serdecznym śmiechu, który, miała wrażenie, ją oczyścił, jeszcze trzy dni bolały mięśnie brzucha, ale tym razem nie było to spowodowane biegunką.

Później, będąc sama, Magda jeszcze co jakiś czas wybuchała śmiechem, wspominając puentę Małej Basi i jednocześnie śmiejąc się z własnej głupoty. Mała Basia, tak jak obiecała, zachowała tajemnicę dla siebie, za co Magda była jej dozgonnie wdzięczna, czuła, że ta historia zadziałała jak spoiwo wiążące ich przyjaźń.

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6

Na każdej ulicy

ISBN: 978-83-8313-965-4

© Marek Stanisławski i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek