Myślał karp o Wigilii… - Joanna Wtulich - ebook + książka
NOWOŚĆ

Myślał karp o Wigilii… ebook

Wtulich Joanna

0,0

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Członkinie najbardziej znanego koła gospodyń wiejskich w Polsce postanawiają zorganizować bal sylwestrowy. Tymczasem tuż przed Bożym Narodzeniem w Stupsku i okolicach grasuje podpalacz. Na domiar złego ktoś otruł karpie przeznaczone na wigilijne stoły mieszkańców całej gminy oraz na bal sylwestrowy.

Aldonka, Monia i Kasiunia bez wahania postanawiają wyjaśnić zagadkę na własną rękę, jak zawsze wbrew zakazom aspirant Grażynki Mrówki, która tym razem boryka się z problemami osobistymi. Również strażacy ochotnicy biorą na celownik podpalacza. Tymczasem Jadzia uzbrojona w najnowocześniejszy sprzęt nie próżnuje i bacznie obserwuje, co dzieje się w Stupsku i okolicach.

Co wspólnego ze śniętymi karpiami ma Brudny Marian? Kim jest nowa dziewczyna Wiesia Bogackiego? Co ukrywa Grażynka i dlaczego nie chce wziąć udziału w balu sylwestrowym? I czy prawdą jest, że w Wigilię zwierzęta przemawiają ludzkim głosem? 

Sięgnij po równie zabawną, co sensacyjną komedię kryminalną Joanny Wtulich i przekonaj się, czy gdzie dwóch się bije, tam trzeci dostaje w pysk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN 978-83-68577-56-3

W ciszy mroźnej, zimowej nocy najpierw dało się słyszeć trzeszczenie śniegu. Pokryty cienkim jeszcze lodem staw w Stupsku wyglądał z daleka jak wypolerowana tafla lustra. W szklanej powłoce odbijał się cienki sierp księżyca i pierwsze gwiazdy, doskonale widoczne na bezchmurnym niebie.

— Wiesz, co masz robić? — wyszeptała postać czająca się obok rybaczówki ukrytej w cieniu olbrzymich lip rosnących w pobliżu stawu.

Odpowiedziało jej jedynie trzeszczenie grubej kurtki.

— Wiesz czy nie? — dopytał damski głos natarczywie.

— Przecież kiwam głową — odparł drugi osobnik ukryty w cieniu.

— Jakbyś nie zauważył, ciemno jest jak w grobowcu — wyjaśnił uszczypliwie damski głos, po czym dodał: — To na co jeszcze czekasz? Powinieneś już być w drodze.

— To trzeba było mnie tu nie ściągać — naburmuszył się ten drugi.

— Lepiej się upewnić, że pamiętasz i jesteś gotowy — wyjaśnił kobiecy głos. — Zapałki masz?

— O kurza noga! — jęknął męski głos.

— No właśnie… — Kobiecy głos westchnął. — Masz. I wiesz, co robić?

— Wiem. Przecież wszystko ustaliliśmy.

Jedna z postaci oddaliła się w kierunku drzew parkowych. Za nimi biegła ulica, gdzie przy chodniku stał samochód.

Druga została w rybaczówce i cierpliwie obserwowała, jak auto odjeżdża. Potem przestępowała przez kilka minut z nogi na nogę i zacierała ręce dla rozgrzewki, żeby w końcu zerknąć na zegarek.

— Trzeba było samemu to załatwić — stęknął kobiecy głos, ale wtedy rozległ się przejmujący, wznoszący się dźwięk syreny strażackiej zamontowanej na remizie Ochotniczej Straży Pożarnej. Ukryta w rybaczówce postać westchnęła, odczekała, aż umilknie sygnał, a wóz strażacki pogna w kierunku, gdzie go wzywano, i ruszyła raźnym krokiem ku brzegowi stawu.

1

W sali remizy Ochotniczej Straży Pożarnej w Stupsku wrzało jak w garze z bigosem. Zgromadzone tam licznie członkinie Koła Gospodyń Wiejskich Stupszczanki prowadziły ożywioną dyskusję ze strażakami ochotnikami. Rzecz dotyczyła bowiem balu sylwestrowego, a to nie była byle jaka impreza. Od pięciu lat nie było siły ani woli w narodzie, by zorganizować sylwestra w Stupsku. Wreszcie członkinie Koła Gospodyń Wiejskich postanowiły wziąć sprawy we własne ręce. Do współpracy wciągnęły strażaków. W końcu bal miał się odbyć w sali przy remizie OSP.

— Czyli Aldonka jak zawsze zadba o zaplecze kulinarne — powiedziała pewnym głosem Anulka, przewodnicząca Koła, niezbyt wysoka szatynka z resztkami trwałej na półdługich włosach, która to fryzura w wakacje stała się sensacją w okolicy.

— Aldonka i Aldonka. Zawsze w garach. Niedługo Boże Narodzenie. Nagotuję się na święta i jeszcze na bal mam szykować jedzenie? — burknęła wywołana do odpowiedzi solidnie zbudowana brunetka i zaplotła ramiona na wydatnym biuście. — Może raz byśmy catering zamówili, a ja byłabym jako gość?

— Przecież wiesz, że żaden catering nie dorówna twojej karkóweczce. O porzeczkowcu nie wspomnę — rozpływała się Mariolka, drobna, ciemnowłosa policjantka z posterunku w Stupsku z siedzibą w Konopkach, która po służbie udzielała się w szeregach Koła.

— Dorówna czy nie dorówna. Raz bym posiedziała jak gość — mruknęła Aldonka.

— Posiedzisz. Przecież wszystkie ci pomożemy. — Monia, jej przyjaciółka, poklepała ją uspokajająco po plecach. — Dam ci mój przepis na sałatkę fitness ze śledziem.

— To chyba jakaś nowość — zainteresowała się Anulka. — Ja też poproszę.

— Przepis jest bardzo prosty — fuknęła Aldonka. — Bierzesz wiadro, jedziesz do sklepu rybnego do Mławy i masz. Nie mam zamiaru bawić się jeszcze z sałatkami.

Żeby nie dać się rozkręcić naburmuszonej Aldonce, Monia zwróciła się do siedzących po przeciwnej stronie stołu strażaków:

— Każdy coś będzie robił. Panowie z OSP będą serwować dania.

Wśród strażaków rozszedł się pomruk aprobaty. Równie mocno ucieszyły się pozostałe członkinie. Jadzia, niezrównane źródło informacji o tym, co działo się w wiosce i okolicy, aż zaklaskała.

— Fantastycznie! Wreszcie poczuję się jak w prawdziwej restauracji. Sami przystojni kelnerzy. — Tu zaciamkała miętówkę trzymaną w ustach i powiodła rozmarzonym wzrokiem po strażakach, którzy lekko się cofnęli, by zwiększyć dystans dzielący ich od Jadzi.

— Ty się, Jadzia, nie zapędzaj! — wzburzyła się Mariolka, której mąż, wysoki i szczupły Piotruś, siedział przy stole jako prezes OSP.

— Przypominam ci, że mój Pawełek też tu jest — odezwała się Aldonka i popatrzyła wrogo na Jadzię. — Ty się skup na swoim starym, który do straży nie chciał się zapisać.

Aldonce i Mariolce zawtórowały z oburzeniem inne członkinie, bo wśród Stupszczanek większość była żonami strażaków ochotników.

— Mój stary stwierdził, że wystarczy, jak ja się udzielam w Kole. Ktoś się chałupą i gospodarstwem zajmować musi. Zresztą… — Jadzia machnęła ręką lekceważąco. — On się na nocną zmianę nie nadaje, bo nie wiem, kto by go dobudził. A wy się tak nie żołądkujcie. Od patrzenia na młodych strażaków jeszcze żadnego nie ubyło.

— Ale oczy może wypalić i lornetka ci nie pomoże — warknęła Kasiunia, znana ze swego pesymizmu, niewysoka brunetka o rysach lalki.

— Jak cię zaraz palnę, to świętego Floriana zobaczysz! — odcięła się Jadzia i z wrażenia aż się poderwała, co sprawiło, że połknęła trzymanego w ustach cukierka. To skutecznie ją uciszyło.

— Uspokójcie się, drogie panie! — Ponad skonfliktowane kobiety, z których część poderwała się od stołu, wzbił się donośny głos Piotrusia, czyli prezesa OSP. — Cisza! Musimy ustalić rzecz kluczową. Kto zagra na balu?

— Wiadomo, że musi być porządna orkiestra — stwierdziła Krysia, korpulentna seniorka, poprawiając okulary.

— Orkiestra? Chyba że strażacka — zaśmiała się Aldonka.

— Mam na myśli zespół — wyjaśniła niezrażona Krysia.

— Teraz na zespół już trochę za późno, bo zostały niecałe trzy tygodnie, ale jakiegoś DJ-a możemy ugadać. — Piotruś zdusił kolejny konflikt w zarodku.

— Phi, DJ. Też coś. Taki to nawet mnie zza stołu nie ruszy. Zespół jak coś pod nóżkę zagra… — podjęła wątek Jadzia, ciamkając kolejną miętówkę.

— Będzie pod nóżkę, zapewniam, Jadziu. — Mariolka przyszła w sukurs małżonkowi, który już zaczął ocierać pot z czoła, choć w sali wcale gorąco nie było. Włączone ledwie pół godziny przed zebraniem ogrzewanie nie zdążyło się porządnie rozkręcić, więc wszyscy siedzieli w kurtkach, bowiem spotkanie miało mieć charakter roboczy, a i pomysł organizacji balu był dość świeży.

— A propos nóżek, to mogłyby być w menu — rozmarzył się Pawełek, mąż Aldonki. — Idealne na zakąskę…

— Jak ja ci dam zakąskę… — wyrwała się Aldonka.

— Interweniuję, bo zwariuję — bąknęła pod nosem Anulka, a potem wstała i wrzasnęła: — Cisza! W takich warunkach nie da się niczego ustalić. Jak tak dalej pójdzie, to nie zrobimy żadnego balu. Aldonka nie chce gotować, Jadzia nie chce tańczyć przy muzyce puszczanej przez DJ-a, a członkinie nie chcą pozwolić na to, by kelnerowali strażacy.

— Musimy dziś dojść do jakiegoś konsensusu, bo inaczej nie będzie tego balu. Anulka ma rację — poparła ją Mariolka.

— Przygotuję to menu — wyburczała niechętnie Aldonka.

— Niech będzie ten DJ — zgodziła się Jadzia i zaciamkała miętówkę.

Wszystkie oczy skierowały się teraz na strażaków, a ci z kolei wymownie popatrzyli na małżonki. Impas trwał, kiedy drzwi do sali się otworzyły i do środka wszedł Mikuś, wnuczek pani Ali, która swego czasu została przyłapana na kradzieży pieniędzy na wycieczkę1.

Mężczyzna powiódł niepewnym wzrokiem po zgromadzonych, kiedy już otrzepał sypiący tego dnia solidnie śnieg ze starannie ufryzowanych blond włosów. Mikuś przeprowadził się do Konopek całkiem niedawno, a to za sprawą starszej aspirant Grażynki Mrówki — spotykał się z nią w wielkiej tajemnicy, która okazała się tajemnicą poliszynela pod groźbą utraty życia z rąk krewkiej policjantki. Grażynka bowiem uważała, że życie uczuciowe tylko przeszkadza w odpowiedzialnej pracy policyjnej, jaką wykonywała. Mikuś szybko odnalazł się w realiach wsi leżącej według deweloperów sto dwadzieścia kilometrów od centrum Warszawy, gdzie wcześniej mieszkał. Został nawet przewodniczącym rady gminy.

— Coś się stało? — zapytał niepewnie, zdejmując szalik.

— Może ty jako radny pogodzisz to towarzystwo, bo ja mam nerwy na wyczerpaniu — stwierdziła Anulka.

— Myślałem, że już wszystko ustalone. Zazwyczaj organizacja takich imprez szła wam sprawnie i miałem wrażenie, że działacie jak tryby w szwajcarskim zegarku, a każdy wie, co i kiedy ma robić. — Mikuś mile połechtał próżność organizatorów, co zadziałało błyskawicznie. — Zwłaszcza że Boże Narodzenie za pasem, więc głupio się kłócić. Nieprawdaż?

Wśród zgromadzonych rozszedł się szmer po trosze zgody, a po trosze zawstydzenia.

— Nie kłócimy się. To tylko takie przekomarzanki, a każdy chyba wie, co ma robić — stwierdził Piotruś.

— Oczywiście, że każdy wie — uaktywniła się Aldonka. — Ja gotuję, strażacy podają, Jagna zajmie się jak zawsze dekoracją sali, a muzykę załatwia Piotruś.

— Dobrze by było, gdyby Koło Wędkarskie Płotka wyłowiło nam trochę karpi ze stawu — stwierdziła Monia. — Dlatego zaprosiliśmy Jasia, który jest chyba najskuteczniejszym wędkarzem w okolicy, ale coś się spóźnia.

Wzrok Moni powędrował na zegarek.

— Bal sylwestrowy to nie Wigilia. Po co karpie? — zdziwiła się Jadzia.

— Bo jak co roku przed świętami będą zawody w łowieniu ryb spod lodu, czyli będzie nadmiar karpi, i w dodatku mam świetny przepis na ich przyrządzenie — wyjaśniła Aldonka.

W tym czasie Mikuś odetchnął z ulgą, że udało mu się pogodzić zgromadzonych i popchnąć ustalenia na właściwe tory. Rozsiadł się za stołem i mrugnął porozumiewawczo do Mariolki, która momentalnie spąsowiała, zaś Piotruś posłał Mikusiowi takie spojrzenie, od którego ten powinien spalić się na popiół.

— Ludzie! Ratunku!

Do remizy wpadł jak przeciąg oczekiwany przez wszystkich Jasio, opiekun stawu z ramienia Koła Wędkarskiego Płotka. Na jego szczupłej i ogorzałej od przebywania nad wodą twarzy malowało się przerażenie. Za nim do pomieszczenia wpadł podmuch lodowatego wiatru, niosący tuman grubych płatków śniegu.

— Co się stało? — Mariolka, jak przystało na policjantkę, zareagowała jako pierwsza i poderwała się zza stołu.

— To już koniec! — lamentował Jasio, a po twarzy popłynęły mu łzy jak grochy. — Koniec świata!

— Niech się pan uspokoi. — Do Mariolki dołączył jak zawsze opanowany Mikuś.

Tymczasem Aldonka coś tam poszeptała do Moni i zanim Jasia usadzono na krześle przy stole, zanim się opanował, kobiety postawiły przed nim kubek, do którego wlały sławetnej nalewki malinowej, zwanej ze względu na swe właściwości eliksirem prawdomówności. Po sekundzie zastanowienia i badawczym spojrzeniu na zapłakanego Jasia Aldonka dolała jeszcze jedną porcję, po czym podała kubek mężczyźnie. Ten bez zająknięcia przechylił naczynie i wlał w siebie całą zawartość. Zgromadzeni w sali wstrzymali oddech. Jednakowoż Jasio zaskoczył publikę, bo nie zapowietrzył się, nie poczerwieniał nawet. Ba! Okiem nie mrugnął. Przełknął napój i chlipnął tylko, co wprawiło zgromadzonych w osłupienie. Strażacy popatrzyli na Jasia z szacunkiem, zaś członkinie tylko pokręciły głowami z niedowierzaniem, bo sile rażenia eliksiru mało kto umiał się oprzeć. Jasiowi widać najzwyczajniej w świecie smakowało.

— Opowiedz nam, Jasiu, co się stało? Co cię wyprowadziło z równowagi? — zapytała Mariolka, kiedy już ochłonęła z szoku wywołanego spożyciem przez mężczyznę nalewki.

— Karpie — odparł lakonicznie Jasio.

W ciszy, która zapadła po tych słowach, słychać było zawodzenie grudniowego wiatru za oknem.

— A mógłbyś coś więcej powiedzieć? — Mikuś postanowił ułatwić opowiedzenie o tym, co wstrząsnęło wędkarzem.

— N-no pływają w stawie — objaśnił Jasio.

— Czego się spodziewałeś? Że nóg dostaną i chodzić zaczną? — Aldonka zaczynała tracić cierpliwość.

— N-no nie. Ale one do góry brzuchami pływają — wyjaśnił Jasio zachrypniętym z emocji i od nalewki głosem.

Zapadła nabrzmiała grozą cisza, którą przerwał w końcu Piotruś. Też był członkiem Koła Wędkarskiego Płotka.

— Skąd wiesz? Przecież staw skuty lodem, a jeszcze ten śnieg zasypuje wszystko. Może się podusiły te karpie pod lodem?

— Chyba potopiły — prychnęła Kasiunia.

— Ryba potrzebuje tlenu w wodzie. Jak zamkniesz szczelnie zbiornik wodny, to będzie za mało tlenu i ryby się uduszą — wyjaśnił Piotruś.

— Jaki tam skuty lodem ten staw… — Jasio machnął ręką. — Lodu porządnego dłużej to nie było od paru lat. Widzicie, jakie te zimy teraz. Śnieg sypie, to i mrozów nie ma takich. Przez większość zimy tylko lekko woda na wierzchu ścięta. Przez kilka dni by im tlenu tak nie zabrakło. A jednak karpie pływają śnięte. — Chlipnął na koniec.

— Święte? Ale że to takie wigilijne miały być? Tak? — Jadzia zaciamkała cukierka.

— Śnięte! — wyjaśniła Mariolka. — Czyli zdechłe.

— I tak wszystkie? — zapytała Monia.

— Nie wiem, ale dużo ich. — Jasio znowu chlipnął.

— Może to i dobrze. Tylko podbierak i wiadro wziąć. Już nie trzeba łowić — ucieszyła się Kasiunia.

— Zwariowałaś? — Aldonka postukała się w czoło, patrząc na koleżankę. — Nie wiadomo, od czego zdechły. Chcesz jeszcze ludzi potruć? To tak, jakbyś zdechłą kurę kazała wsadzić do rosołu.

— Przecież żartowałam! — Kasiunia się naburmuszyła.

— Akurat — mruknęła Aldonka.

Kasiunia już otwierała usta, by coś odpowiedzieć, jednak Mikuś przytomnie przerwał tę wymianę złośliwości.

— Sprawa jest poważna. Przecież jeśli woda jest zatruta, to istnieje ryzyko, że wody gruntowe też zostały skażone.

W sali zaszumiało z oburzenia.

— Trzeba zawiadomić policję! — zakrzyknęła Jadzia.

— E tam, policja nic nie zrobi — zawyrokował jeden ze strażaków, postawny Daruś.

— Wypraszam sobie! — Mariolka wzięła się pod boki. — Policja robi, nawet kiedy nie widać, że robi. I jak robi, to nie ma obowiązku informować opinii publicznej o tym, co akurat robi. Poza tym to policja w mojej osobie już wie, że należy sprawcę znaleźć. Na pewno razem z Grażynką się tym zajmiemy. Jak zawsze zresztą złapiemy sprawcę…

Nie dokończyła, bo weszła jej w słowo Aldonka.

— Zawsze to my go łapiemy, ale kto by tam o tym pamiętał2. O podziękowaniu nie ma mowy. — Kucharka zaplotła ramiona na piersiach i zmrużyła oczy.

— Nie będziemy się teraz kłócić o to, w czym kto i komu pomagał. Razem możemy więcej. Członkowie OSP i członkinie Koła chyba najlepiej powinni o tym wiedzieć. Chodzi wyłącznie o to, by usunąć ze społeczeństwa niebezpieczne jednostki — powiedział górnolotnie Mikuś, przybierając przy tym tak natchnioną minę, że aż w sali rozległy się oklaski, kiedy skończył.

— Mówiąc po naszemu: w kupie siła — mruknęła Aldonka.

— Bo kupy nikt nie ruszy — dodała Monia, ale umilkła, zgromiona spojrzeniem przez Aldonkę.

Mikuś spojrzał na nią lekko skołowany, ale przytaknął.

— W takim razie zabieram Jasia na posterunek, gdzie złoży zawiadomienie o popełnionym przestępstwie — stwierdziła Mariolka i chwyciła za puchową kurtkę zawieszoną na krześle.

— Ja nie idę na żaden posterunek — zaperzył się Jasio. — Jeszcze mnie w co wrobi ta wielka policjantka.

Miał na myśli oczywiście aspirant Grażynkę Mrówkę.

— Jasiu, jeśli nie masz niczego na sumieniu, to nie ma się czego bać. — Mariolka starała się uspokoić wędkarza.

— Mam czy nie, ona na pewno coś znajdzie. Ostatnim razem do niej grzecznie mówiłem: pani antyperspirant, a ona do mnie z pistoletem. — Jasio się wzdrygnął.

— Ze mną nic ci nie grozi, a Grażynka musi dbać o swój wizerunek. Inaczej nikt by się jej nie bał — wyjaśniła spokojnie Mariolka, stanąwszy obok krzesła, na którym siedział wędkarz.

Po sali rozszedł się pomruk aprobaty.

— Ma rację — przytaknęła Jadzia i zaciamkała miętówkę. — Policji trzeba się bać.

— Aldonka, nalej Jasiowi jeszcze porcję eliksiru dla kurażu — poprosiła policjantka kucharkę, wskazując na pusty kubek stojący na stole przed Jasiem. — A potem pojedziemy na posterunek do Konopek.

Eliksir prawdomówności chyba rzeczywiście spełnił swoją rolę, bo Jasio po wypiciu solidnej porcji poderwał się ze swego miejsca z taką werwą, że aż się zatoczył. Mariolka w ostatniej chwili zdążyła go podeprzeć. Potem dziarskim krokiem ruszyli do wyjścia.

2

Aspirant Grażynka Mrówka stukała palcem wskazującym w klawiaturę, po każdym znaku patrząc na monitor służbowego komputera. Czerwona z wysiłku, spięta, ze zmierzwioną blond grzywką opadającą na czoło, wyglądała jakby ćwiczyła w siłowni, a nie wykonywała mikroruchy jednym palcem. Mimowolnie przy tym wystawiła język, skupiona całą sobą na pracy nad dokumentacją.

W kącie posapywał Iwanek. Czarny, kudłaty piesek należący do pani Ali, krewkiej seniorki, co ukradła pieniądze i aktualnie przebywała w zakładzie karnym. Iwanek był z wyglądu maskotką, zaś z charakteru Cerberem. Mimo posiadania wyłącznie trzech zębów nie wahał się atakować każdego, kto mu się nie spodobał. Szczególnym uczuciem darzył listonosza i było to uczucie odwzajemnione. Bowiem roznosiciel, gdyby mógł, zapewne ukatrupiłby Iwanka, a ten, gdyby mógł, z rozkoszą wpiłby się w łydkę mężczyzny, a najlepiej w gardło. Niestety — było to poza możliwościami Iwanka, sięgającego ledwie do kostki listonosza.

Grażynka niechętnie przygarnęła psa, który początkowo nie pałał i do niej sympatią. Szybko jednak upatrzył ją sobie na panią. Mariolka nie mogła go przygarnąć z powodu alergii męża na sierść, więc obowiązek zapewniania godnego życia pupilowi pani Ali spadł na drugą z policjantek. Wnuczek pani Ali bowiem również, mówiąc delikatnie, nie cieszył się sympatią leciwego pieska.

Kiedy więc Grażynka mozoliła się nad protokołem, na posterunek weszła Mariolka, prowadząc lekko rozchwianego, nie tylko emocjonalnie, Jasia. Iwanek uniósł głowę i zawarczał ostrzegawczo, ale uspokojony komendą „leżeć”, warknął jeszcze raz i ograniczył się do uważnej obserwacji przybyłych. Jasio również zerkał niepewnie na zwierzę, mając w pamięci niedawny incydent, podczas którego ucierpiały jego gumiaki. Iwanek bowiem wbił w nie swoje trzy zęby — na szczęście nie dogryzł się do łydki.

— Cześć, Grażynko. Przywiozłam Jasia, bo wykrył przestępstwo na naszym terenie — wypaliła Sieradzka, ledwie przekroczywszy próg posterunku w Stupsku z siedzibą w Konopkach.

Grażynka uniosła głowę, oszołomiona wiadomością, i przyjrzała się krytycznie Jasiowi, który wymownie czknął.

— Bimbrownię znalazł czy co? — zapytała aspirant Mrówka.

— Ciebie to się zawsze żarty trzymają, Grażynko. — Mariolka zaśmiała się i usadziła gościa na krześle przed biurkiem szefowej. — Dziewczyny leczyły zszarpane nerwy Jasia za pomocą eliksiru na bazie malin, którego działanie znasz doskonale.

Na potwierdzenie jej słów Jasio czknął, zaś Grażynka skrzywiła się z odrazą.

— Co za przestępstwo tym razem się wydarzyło? Zakładam, że żadnego trupa nie ma, bo nie siedzielibyście tu tak spokojnie. — Odsunęła klawiaturę od siebie i skupiła się na wędkarzu i współpracownicy.

— Podziwiam twoje umiejętności dedukcyjne, Grażynko. — Mariolka sięgnęła po kubek i wlała sobie wody.

Podniosła w wymownym geście butelkę w kierunku Jasia, ale ten pokręcił głową.

— Od wody, pani antyperspirant, to mnie włosy wypadają — stwierdził i czknął.

Grażynka groźnie spojrzała na petenta, bo już raz go upilała, jak ma się do niej zwracać, ale widać eliksir zrobił swoje i Jasio się zapomniał.

— Sama dukasz. I wydukać nie możesz, co się właściwie stało.

— Nie dukam, tylko dedukuję — wyjaśniła Mariolka, która zawsze dbała o poprawność językową z racji swego humanistycznego wykształcenia.

— Powiecie w końcu, co to za przestępstwo, czy nie? Bo ja tu leżę z robotą i nie mam ochoty na językowe szarady. — Grażynka wskazała na stojący po jej prawej stronie monitor.

— Ryby wyzdychały — odparła Mariolka i upiła łyk wody, a Jasio czknął i skinął głową na potwierdzenie.

Grażynka skamieniała. Zastanawiała się, czy to ma być jakiś żart ze strony jej współpracownicy, czy też poluzowały jej się styki z powodu codziennego obcowania z dwójką niesamowicie żywiołowych dzieci, których była matką.

— Ty się chyba, Mariolka, nie wyspałaś dziś — powiedziała ostrożnie.

— Nie wiem, o co ci chodzi. — Sieradzka wzruszyła ramionami. — Naprawdę wyzdychały ryby w stupskim stawie. Jasio to odkrył i mnie poinformował. Ktoś musiał je otruć.

Grażynka nadal siedziała nieruchomo w głębokim szoku.

— Dbamy o staw lepiej niż o swoje żony, pani anty… Znaczy władzo — dodał Jasio, kiedy milczenie się przedłużało. — Ktoś musiał coś do stawu wpuścić, bo nikt z nas…

Grażynka ocknęła się z letargu i nie dała dokończyć wędkarzowi wywodu na temat jego teorii.

— Wy sobie chyba ze mnie kpicie — powiedziała spokojnie, choć wewnątrz aż się gotowała. — Policja nie jest od tego, żeby szukać tego, kto otruł karpie. Policja zajmuje się poważnymi sprawami, takimi jak kradzieże, rozboje i morderstwa.

Mariolka już otwierała usta, żeby się sprzeciwić koleżance, ale Grażynka uciszyła ją gestem i mówiła dalej, wstawszy zza biurka.

— Nie, otrucie karpi to nie jest morderstwo. Mam ważniejsze sprawy niż zajmowanie się zdechłymi rybami.

Jasio czknął i poszukał wzrokiem ratunku u Mariolki.

— Grażynko, ryby są śnięte. Poza tym myślę, że sprawa jest poważniejsza, niż ci się wydaje. Po drodze dzwonił do mnie sołtys z Dunaja. U nich ryby też pływają do góry brzuchami.

Jasio czknął i skupił rozbiegane spojrzenie na Grażynce, która usiadła i westchnęła ciężko.

— Zwariuję z wami kiedyś.

— Zanim to jednak nastąpi, musimy się dowiedzieć, kto działa na szkodę Koła Wędkarskiego Płotka w Stupsku i wędkarzy z Dunaja — zawyrokowała Mariolka i skinęła pokrzepiająco Jasiowi. Na twarzy mężczyzny widoczna była wielka ulga.

Dalszą rozmowę przerwało wycie syreny na budynku OSP w Konopkach, znajdującym się naprzeciwko posterunku. Wibrujący dźwięk wbijał się w uszy z precyzją wiertła dentystycznego. Iwanek poderwał się ze swego posłania i ustawiwszy się w pozycji gotowości bojowej, zawył, ile sił w płucach. Jasio zakrył uszy dłońmi i skulił się na swoim miejscu. Policjantki, przyzwyczajone do takich niespodziewanych efektów specjalnych, zareagowały tylko westchnięciem i przewróceniem oczami. Cierpliwie odczekały, aż sygnał umilknie. Po chwili rozległ się dźwięk klaksonu i sygnał alarmowy strażackiego samochodu, który wyjechał z remizy.

— Szybko reagują — zauważył Jasio.

— Ciekawe, co tym razem — zastanowiła się Mariolka. — Mam nadzieję, że to nie wypadek. Śniegu napadało…

— Wołaliby nas na zabezpieczenie miejsca — stwierdziła Grażynka. — Może pożar. Ale my tu mamy te wasze karpie. Spiszemy wszystko…

— I pojechać na miejsce musimy. Zobaczyć skalę… — dodała Mariolka.

— Chyba żartujesz — oburzyła się Grażynka. — Nie będę zdechłych ryb liczyła.

— A jak chcesz ocenić, jaka strata nastąpiła, i stwierdzić, czy to wykroczenie, czy może przestępstwo? — zapytała Mariolka.

— Jasio chyba wie najlepiej, ile tego mają w stawie.

— A próbki? — Mariolka nie dawała za wygraną.

— Co próbki?

— Musimy pobrać próbki wody. Skąd będziemy wiedzieć, czym otruto karpie? Trzeba oddać wodę do laboratorium.

Grażynka zmarszczyła czoło i w napięciu wpatrywała się w całkowicie poważną koleżankę, usiłując dostrzec na jej twarzy oznaki rozbawienia. Znowu miała bowiem nadzieję, że to kiepski żart Mariolki. Nie dostrzegłszy jednak takowych oznak, odchrząknęła i choć się w niej gotowało, powiedziała najspokojniej, jak tylko potrafiła:

— Czyś ty upadła na głowę? Myślisz, że w laboratorium nie mają co robić, tylko wodę ze stawów w Stupsku badać?

Jasio, dotąd śledzący w skupieniu wymianę zdań policjantek, uniósł rękę, najwyraźniej zgłaszając chęć zabrania głosu w tej dyskusji, jednak został zignorowany.

— Uważasz, że nie powinni? Przecież nie wiadomo, co w tej wodzie jest. Przypominam ci, że wszyscy ją pijemy — upierała się Mariolka.

— Pani władzo, bo ja… — Jasio w końcu odważył się odezwać, ale został zgromiony wzrokiem przez Grażynkę. Iwanek również zawarczał ostrzegawczo ze swego miejsca. Wędkarz skulił się i zamarł, ale po chwili zaczął się kręcić.

— Wody ze stawu nie pijemy, tylko ze studni głębinowych. Staw nie ma nic wspólnego… — oponowała Grażynka.

— Ale ta trucizna trafia i tak do wód gruntowych. Potem to z kranów będzie leciało. Pić to będziemy!

— Co ty za bzdury wygadujesz? Przecież mamy stację uzdatniania. Gdyby było jak mówisz, już dawno… — Grażynka umilkła i popatrzyła na Jasia, który wykonywał coś na kształt tańca brzucha, z tym że na siedząco. — A ty co wyrabiasz? Kłos ci się w gaciach zaplątał?

— Muszę za potrzebą, pani władzo. Ta nalewka ma też właściwości moczopędne — odparł Jasio, zaciskając uda.

— No idźżesz, zanim trzeba będzie po tobie sprzątać! — Grażynka była zbulwersowana do tego stopnia, że zebrała z biurka leżące tam papiery i z impetem odłożyła je w to samo miejsce.

Jasio tymczasem zerwał się z krzesła jak wystrzelony z procy i z prędkością światła dopadł drzwi prowadzących na korytarz, skąd można było dostać się do toalety. Grażynka tylko pokręciła głową i wróciła do rozmowy z koleżanką.

— Wiesz, że w laboratorium mają kolejki jak diabli. Są ważniejsze sprawy niż to, że mieszkańcy Stupska nie zjedzą karpia w Wigilię.

— Grażynka, ty masz rację! Przecież ja popisowego karpia w galarecie z białymi migdałami nie zrobię. I co ja teraz podam? Skąd ja karpia wezmę? — biadoliła Mariolka, w której odezwał się nieoczekiwanie duch pani domu.

— Dlatego musimy drania, co truje ryby, dorwać i nafaszerować tym, co wrzucił do stawu! — zawołał Jasio, wchodząc do pomieszczenia.

— Ty się, Jasiu, nie zapędzaj — zgasiła zapał wędkarza Grażynka.

— Chyba nie chcesz powiedzieć, że nic z tym nie zrobimy? — żachnęła się Mariolka.

— Zrobimy, ale we własnym zakresie — skwitowała Grażynka i przysunęła do siebie klawiaturę, dając tym samym znak Jasiowi oraz koleżance, że zakończyła rozmowę i zabiera się za czynności służbowe. Nie dane jej było jednak napisać choćby jednej litery, bo rozdzwonił się jej służbowy telefon.

Kiedy Grażynka w napięciu wsłuchiwała się w głos rozmówcy, Mariolka starała się wychwycić cokolwiek z miny koleżanki, a ta nie wróżyła niczego dobrego. W końcu aspirant Mrówka się rozłączyła i poderwała z krzesła.

— Jedziemy! — rzuciła do podwładnej. — Jasia posłuchamy później. Karpie nie zające, nie uciekną. Zwłaszcza martwe.

Zadowolona ze swojego żartu ruszyła do wyjścia, nie oglądając się na Mariolkę i nie dbając o to, czy ktokolwiek nadąża. Iwanek grzecznie poszedł za nią. Schyliła się tylko, żeby wziąć psa na ręce, bo oczywiście musiała go zabrać ze sobą. Oficjalnie robiła to z obawy o to, by nie napaskudził na posterunku. Jednak prawda była taka, że polubiła tego wrednego i niemłodego już zwierzaka.

3

— Dokąd jedziemy? — zapytała Mariolka, sadowiąc się w lekko zdezelowanej, służbowej kii i zapinając pasy po tym, jak zapakowały Iwanka do kontenerka na tylnym siedzeniu. Jasio usadowił się obok niego. Wędkarza bowiem musiały odwieźć do Stupska, skąd przyjechał z Mariolką.

— A ty co masz na głowie? — Grażynka przyjrzała się koleżance z dezaprobatą.

— Czapkę Mikołaja. Fajna, nie? Ma świecący pompon. — Policjantka sięgnęła do zwieszającego się na plecach pompona i ścisnęła go, a on rozbłysnął słabym światłem.

— Czadowa — stwierdził Jasio z tylnego siedzenia, pokazując kciuk do góry.

W odpowiedzi Grażynka tylko westchnęła ze zbolałą miną i ruszyła.

Iwanek powarkiwał na siedzącego obok Jasia, a ten zerkał na psa niepewnie, czkając co jakiś czas.

— Odsuń się trochę, bo Iwanek to bestia i potrafi roznieść kontenerek na pył. A wtedy nie chciałabym być w twojej skórze — ostrzegła Grażynka i uśmiechnęła się z satysfakcją, widząc, jak Jasio przykleja się niemal do drzwi auta, byle być jak najdalej od psa.

— Nie odpowiedziałaś mi. Dokąd jedziemy? — ponowiła pytanie Mariolka.

— Jasiu, wysiadasz tutaj — zakomenderowała Grażynka, hamując gwałtownie przed remizą na środku Stupska, do którego zdążyli wjechać.

— Śnieg wali. Nie mogłaby mnie pani władza pod domem wysadzić? — jęknął Jasio.

Rzeczywiście — olbrzymie płaty mokrego śniegu oblepiały wszystko coraz grubszym mlecznobiałym kożuchem.

— Radiowóz to nie taksówka — burknęła Grażynka i zwolniła blokadę zamków.

Jasio stęknął, nasunął wełnianą czapkę na uszy i posłusznie opuścił pojazd, mrucząc pod nosem coś o braku litości. Iwanek pożegnał go szczeknięciem, a radiowóz zaraz potem wyjechał na główną drogę numer sześćset piętnaście i pomknął w kierunku Mławy, o ile przedzieranie się przez rosnące z minuty na minutę zaspy można nazwać mknięciem.

— Dowiem się wreszcie, kto nas wezwał i dlaczego? — Mariolka była już wyraźnie wkurzona milczeniem koleżanki prowadzącej auto.

— Strażacy dzwonili. To znaczy Piotruś. Podpalenie mają — odparła Grażynka, omijając kolejny zwał śniegu z taką szybkością, że zarzuciło autem.

— Znowu? Myślałam, że ta komórka, co spłonęła w Stupsku ostatnio, to tylko właściciel chciał sobie porządek zrobić. Wychodzi na to, że mamy podpalacza — zastanawiała się głośno Mariolka.

— Tym razem w Dąbku. Dogaszają bele słomy. I jedno z drugim może nie mieć nic wspólnego — stwierdziła Grażynka, zjeżdżając z wiaduktu prowadzącego w kierunku Dąbku.

— Dzieje się u nas jak na Dzikim Zachodzie. Jak nie karpie, to pożary…

— Jakie dziki? — zdziwiła się Grażynka, skupiona na wchodzeniu w zakręt przed mostkiem na Dunajczyku. — Zimą to chyba kartofli nie ma na polach?

— Skup się, Grażynko! Mam na myśli to, że dużo się dzieje u nas ostatnio — wyjaśniła Mariolka. — Nie pędź jak do ognia, bo wpadniemy do rowu.

— Nie wiem, czy zauważyłaś, ale właśnie do ognia jedziemy — skwitowała Grażynka i wcisnęła pedał gazu do dechy, bo akurat znalazły się na kawałku prostej między laskami, gdzie jezdnia była czysta, jakby śnieg nie mógł tu się dostać.

— Rzeczywiście do ognia — zachichotała Mariolka i zaraz umilkła. Spojrzała na koleżankę i zamarła. Potem zamrugała i otworzyła szeroko usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale z emocji się zapowietrzyła.

— Gorzej ci? — zapytała z troską Grażynka.

— W Dunaju też ryby w stawie zdychają — wykrztusiła z siebie Mariolka.

— No i? Jaki to ma związek z ogniem? — Grażynka popatrzyła na koleżankę z niepokojem. Zaczynała podejrzewać, że musiała się uderzyć w głowę w czasie przejazdu przez mostek.

— Zapomniałaś, że tam spłonął nieużywany popegeerowski budynek na placu za wsią.

Kia wyhamowała przed zakrętem w lewo w ostatniej chwili, bo Grażynka dostrzegła z daleka słup czarnego dymu unoszący się nad polami, do których przylegały zabudowania gospodarcze.

— Jesteśmy prawie na miejscu. Nie wiem, o czym ty gadasz, Mariolka, ale weź się w garść, bo co ludzie powiedzą.

— Po pierwsze, to od kiedy ty się mną przejmujesz. — Sieradzka się naburmuszyła. — A po drugie, pomyśl. Czy to nie jest zastanawiające, że za każdym razem, kiedy coś płonie, to ktoś truje ryby?

— Co ma śmigło do wiatraka? — rzuciła sceptycznie Grażynka i zaparkowała obok wozu strażackiego, niemal wbijając się w zaspę utworzoną na poboczu wiejskiej drogi.

— Piernik — poprawiła machinalnie Mariolka i założyła czapkę.

Aspirant Mrówka obrzuciła ją zaniepokojonym spojrzeniem.

— Nie masz gorączki?

— Nie. A co? — zdziwiła się Mariolka.

— Znowu gadasz tylko o jedzeniu. Skup się, Mariolka, i odpowiedz mi, co mają według ciebie wspólnego pożary, zdechłe ryby i pierniki. — Grażynka na wszelki wypadek mówiła wolno i dobitnie.

— Nie zrozumiałaś mnie. Mówi się: co ma piernik do wiatraka… — zaczęła tłumaczyć, ale widząc zdezorientowanie malujące się na twarzy koleżanki, machnęła ręką i dodała: — Nieważne. Ważne jest to, co zawsze mi powtarzasz. Że nie ma zbiegów okoliczności. Najpierw pożar, potem śnięte ryby.

Grażynka odetchnęła z ulgą. Lubiła, kiedy Mariolka powoływała się na jej doświadczenie w pracy policyjnej. Oznaczało to, że Sieradzka jest stabilna umysłowo i kojarzy fakty. Być może nawet miała rację w sprawie pożarów i ryb, ale tego w życiu aspirant Mrówka by nie przyznała. Dlatego też podsunęła suwak kurtki pod zęby i chwyciła za klamkę, żeby wysiąść.

— Nie pora na takie fizjologiczne rozważania. Mamy robotę — rzuciła do Mariolki, zamykając auto.

— Filozoficzne. Albo i filologiczne — powiedziała z namysłem Sieradzka, gramoląc się z auta.

— Jak zwał, tak zwał. Idziemy — ucięła Grażynka i ruszyła w kierunku pogorzeliska, wokół którego kręcili się strażacy.

4

Piotruś, mąż dzielnej policjantki Mariolki, oraz jego kolega, Pawełek, czyli mąż jednej z członkiń Koła Gospodyń Stupszczanki, sławnej już w pewnych kręgach Aldonki, uwijali się wokół dogaszanego właśnie pogorzeliska, które jeszcze kilka godzin temu było sianem upakowanym w olbrzymie baloty. Na szczęście właściciel szybko dostrzegł, że siano płonie, i zdążył wezwać straż, a potem wsiąść w stojący na podwórku ciągnik, żeby kilka balotów uratować. Właściciel, ocierając łzy, rozmazywał wąsy z sadzy po całej twarzy. Wszystko działo się w szczerym polu, choć blisko zabudowań. Pożar udało się szybko opanować i teraz zwały siana już tylko dymiły, a ogień żarzył się w głębi balotów.

Strażacy w specjalnych ubraniach bojowych z Nomexu3 w kolorze piasku oraz w odblaskowych hełmach, zmęczeni i spoceni mimo zimna, rozgarniali pogorzelisko. W razie potrzeby podawano jeszcze wodę. Co się dało, zasypywano ziemią. Nad tym wszystkim widowiskowo wirował gruby śnieg, który topił się z gorąca, zanim doleciał do gruntu.

— Ktoś sobie dobrą rozrywkę znalazł. Ognisko w środku zimy. — Piotruś poprawił hełm na spoconym czole.

— Może zimno mu było, to się chciał dogrzać — zaśmiał się Pawełek.

— Co tam macie, panowie? — zapytała Grażynka, za którą dreptała skrzywiona z zimna Mariolka.