Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Skandaliczna, ale niezwykle czuła historia miłosnego trójkąta.
Długo oczekiwana ekranizacja powieści z Harrym Stylesem i Emmą Corrin w rolach głównych.
Nadmorskie Brighton, Wielka Brytania, koniec lat 50. Młodziutka Marion po raz pierwszy widzi Toma, brata swojej przyjaciółki, i od tej chwili już wie, że tylko jego pokocha. Kiedy po kilku latach Tom wraca z wojska i zostaje policjantem, Marion, świeżo upieczona nauczycielka, jest zdeterminowana, by zdobyć jego serce. Wierzy, że jej miłość wystarczy im obojgu.
Pewnego dnia Tom poznaje zamożnego i wykształconego kustosza miejscowego muzeum sztuki, Patricka Hazlewooda, który wprowadza go w świat estetycznego wyrafinowania i miejskiego blichtru. Razem snują się po mieście, oglądają francuskie filmy, chodzą na koncerty i czytają poezję. Ale w czasach, gdy za „niemoralne związki” grozi wyrzucenie z pracy i kara więzienia, Tom decyduje się na ślub z Marion. Zaczyna prowadzić podwójne życie – z żoną i kochankiem, którzy muszą się nim dzielić. Do czasu, aż jedno z serc pęka.
„To historia stara jak świat, ale jeszcze nigdy nie została opowiedziana z taką intensywnością i pięknem”.
The New York Times
„Portret czasów, w których nietolerancja niszczyła ludzkie życie”.
Guardian
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 27 min
Lektor: Bethan Roberts
Dla wszystkich moich przyjaciół z Brighton,szczególnie dla Stuarta
I
Peacehaven, październik 1999 roku
Zastanawiałam się, czy zacząć od słów: „Już nie pragnę cię zabić” – bo to przecież prawda – ale pomyślałam, że uznasz je za zbyt melodramatyczne. Nigdy nie przepadałeś za tym tonem, a nie chciałabym cię denerwować, nie teraz, gdy jesteś w takim stanie, być może u kresu swojego życia.
Zamierzam spisać wszystko, aby to sobie jakoś poukładać. I skoro już postanowiłam poczynić wyznanie, nie mogę pominąć ani pomylić żadnych szczegółów. Kiedy skończę, Patricku, przeczytam ci to, co wyszło spod mojej ręki, ponieważ teraz nie możesz mi odpowiedzieć. Poza tym polecono mi mówić do ciebie. Bez tego, stwierdził lekarz, twój powrót do zdrowia będzie bardzo utrudniony.
Niemal całkowicie straciłeś zdolność mowy i choć jesteś tutaj, w moim domu, musimy porozumiewać się na papierze. Używamy obrazków. Nie jesteś w stanie artykułować słów, ale możesz wskazywać potrzeby: pić, toaleta, kanapka. Wiem, czego chcesz, zanim twój palec dotknie kartki, a jednak czekam, aż to zrobisz, bo ważne, byś był samodzielny.
Dziwne uczucie, nie sądzisz? Że tym razem to ja trzymam w ręku długopis i piszę ten... Jak to nazwiemy? Chyba nie dziennik, w każdym razie nie taki, jaki sam prowadziłeś. Nieistotne. Liczy się, że przelewam myśli na papier, podczas gdy ty leżysz w łóżku i śledzisz każdy mój ruch.
Nigdy nie lubiłeś tej części wybrzeża, nazywałeś ją nadmorskimi przedmieściami, dokąd ściągają starzy ludzie, by w oczekiwaniu na śmierć wpatrywać się w zachody słońca. Czy tamtej okropnej zimy w sześćdziesiątym trzecim nie określano tych okolic, odsłoniętych, samotnych, smaganych wiatrem jak wszystkie najlepsze brytyjskie miejscowości wypoczynkowe, mianem Syberii? Dziś nie jest tu aż tak ponuro, niemniej wciąż widać jednakowość – w Peacehaven wszystkie ulice wyglądają tak samo: skromny parterowy dom, funkcjonalny ogródek, niewyraźny widok na morze; przyznaję, że odnajduję pociechę w tej przewidywalności.
Byłam bardzo niechętna planom Toma, by się tutaj przeprowadzić. Bo czemu ja, od zawsze mieszkająca w Brighton, miałabym się gnieździć na jednym piętrze w budynku, który agent nieruchomości zachwalał jako dom w stylu alpejskim? Dlaczego miałabym się godzić na wąskie przejścia między półkami w miejscowym sklepie, odór starego oleju w Joe’s Pizza i Kebab House, cztery zakłady pogrzebowe, sklep zoologiczny Magia Zwierząt i pralnię chemiczną, której pracownicy podobno szkolili się w Londynie? Czemu miałabym przystawać na takie rzeczy, znając Brighton, w którym kawiarnie są zawsze pełne ludzi, w sklepach znajdziesz więcej towarów, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić – i zdecydowanie więcej niż potrzebujesz – a molo jest stale rozświetlone, stale otwarte i często budzi lekką grozę?
Nie. Uznałam ten pomysł za okropny. Ty zresztą pomyślałbyś to samo. Co innego Tom – on był zdecydowany osiąść na emeryturze w jakimś spokojniejszym, cichszym, rzekomo bezpieczniejszym miejscu. Sądzę, że po części miał dosyć otoczenia przypominającego mu o dawnych rewirach, dawnym zabieganiu. Trzeba przyznać, że jedną z rzeczy, z którymi bungalow w Peacehaven zdecydowanie się nie kojarzy, jest właśnie zabieganie. W ogóle jakakolwiek aktywność. Trafiliśmy tam, gdzie przed wpół do dziesiątej rano i po wpół do dziesiątej wieczorem nie uświadczysz na ulicach żywego ducha, jeśli nie liczyć garstki nastolatków popalających przed pizzerią. Mieszkamy w stojącym dwa kroki od przystanku autobusowego i sklepu bungalowie (nijak nie nazwałbyś go domem w stylu alpejskim, nijak) z dwiema sypialniami, długim trawnikiem do podziwiania, suszarką ogrodową i trzema budynkami na działce: szopą, garażem i szklarnią. Jedną z jego niewielu zalet jest widok na morze, rzeczywiście niewyraźny – wodę można dostrzec z bocznego okna w sypialni, którą ci oddałam. Ustawiłam łóżko tak, byś mógł do woli spoglądać na fale. Dałam ci to wszystko, Patricku, chociaż Tom i ja nigdy dotąd nie mieliśmy własnego widoku. Ze swojego mieszkania przy Chichester Terrace, wykończonego w stylu regencji, mogłeś się rozkoszować morzem każdego dnia. Bardzo dobrze pamiętam, jak wyglądał krajobraz za twoim oknem, mimo że rzadko cię odwiedzałam: tory kolejki wąskotorowej, ogrody Duke’s Mound, falochron z białą grzywą w wietrzne dni, no i, rzecz jasna, morze – zawsze inne, zawsze niezmienne. W naszym segmencie przy Islingword Street widzieliśmy z Tomem jedynie własne odbicie w szybach sąsiadów. Co nie zmienia faktu, że nie paliłam się do wyprowadzki stamtąd.
Podejrzewam, że gdy przed tygodniem przyjechałeś tu ze szpitala, kiedy Tom wyjął cię z samochodu i posadził na wózku, zobaczyłeś dokładnie to samo co ja: brązową regularność tynku kamyczkowego, niewiarygodną gładkość plastikowych podwójnych drzwi, starannie przycięty iglasty żywopłot – i to wszystko wywołało przerażenie w twoim sercu, tak jak w moim. Do tego nazwa: Pod Sosnami. Jakże mało oryginalna i niepasująca. Zapewne poczułeś zimny pot na karku i nagle koszula zaczęła cię krępować. Tom pchał twój wózek chodnikiem od strony wejścia i musiałeś zauważyć, że każda płyta jest doskonale proporcjonalnym kwadratem z różowawo-szarego betonu. Gdy wsunęłam klucz do zamka, przekręciłam go i powiedziałam: „Witamy!”, splotłeś przywiędłe dłonie i wykrzywiłeś usta w coś na kształt uśmiechu.
Przekraczając próg wytapetowanego na beżowo przedpokoju, z pewnością poczułeś zapach wybielacza, którego użyłam, przygotowując dom na twój pobyt, i wychwyciłeś przebijającą woń Waltera, naszego border collie. Lekko pokiwałeś głową na widok oprawionego zdjęcia z naszego ślubu. Tom w tym wspaniałym garniturze od Cobleya, za który zapłaciłeś, a ja w sztywnym welonie. Usiedliśmy w salonie, Tom i ja, na nowej brązowej, aksamitnej kanapie, kupionej za pieniądze z odprawy emerytalnej Toma, i wsłuchaliśmy się w pykająco-tykającą muzykę rur centralnego ogrzewania. Walter ziajał u stóp swego pana. Nagle Tom powiedział:
– Marion się tobą zajmie. – Zobaczyłam twoją minę, grymas będący reakcją na pośpiech Toma, który pragnął wyjść stąd jak najprędzej. I widziałam, jak wbiłeś wzrok w firankę, kiedy przeszedł przez pokój, dodając: – Mam sprawy do załatwienia.
Pies ruszył za nim. Usłyszeliśmy w przedpokoju kroki Toma, potem szelest płaszcza, gdy zdejmował go z wieszaka, i brzęk kluczy, kiedy upewniał się, że nadal spoczywają w kieszeni. Cicho nakazał Walterowi zostać, po czym otworzył podwójne drzwi i wyszedł, a do nas dotarł jedynie poświst powietrza. Kiedy znów na ciebie spojrzałam, twoje leżące niemal bezwładnie na kościstych kolanach dłonie trzęsły się. Czy pomyślałeś wtedy, że inaczej sobie wyobrażałeś tę chwilę, gdy w końcu znajdziesz się w jego domu?
Czterdzieści osiem lat. O tyle muszę się cofnąć. Do dnia, w którym poznałam Toma. Choć kto wie, czy nie powinnam sięgnąć dalej.
Był wtedy taki opanowany. I to imię: Tom. Mocne, bezpretensjonalne, ale niewykluczające wrażliwości. Żaden Bill, Reg, Les albo Tony. Zwracałeś się do niego „Thomasie”? Ja czasem chciałam. I bywały chwile, kiedy miałam ochotę nazywać go „Tommym”. Być może ten piękny młody mężczyzna o szerokich ramionach i kręconych ciemnoblond włosach słyszał to z twoich ust.
Znałam jego siostrę z liceum. Gdy byłyśmy w drugiej klasie, któregoś dnia podeszła do mnie na korytarzu i powiedziała:
– Tak sobie pomyślałam, że wydajesz się w porządku, więc... może byśmy się zaprzyjaźniły?
Dotąd obie żyłyśmy same we własnych światach, skonsternowane szkolnymi konwenansami, rozbrzmiewającymi echem salami lekcyjnymi i urywanymi głosami innych dziewcząt. Od tamtej pory dawałam Sylvie przepisywać prace domowe, a ona puszczała mi swoje płyty: Nat King Cole’a, Patti Page, Perry’ego Como. Razem nuciłyśmy pod nosem Some enchanted evening you may see a stranger, czekając na swoją kolej, żeby skoczyć przez kozła, i przepuszczając wszystkie pozostałe dziewczyny. Nie przepadałyśmy za wuefem. Lubiłam za to chodzić do Sylvie, bo ona posiadała różne rzeczy, a jej matka nie miała nic przeciwko, by córka nosiła fryzurę zbyt poważną jak na swój wiek; zresztą chyba nawet sama pomagała jej układać grzywkę w niedzisiejszy skręcony kosmyk. Ja w tamtym czasie wciąż zaplatałam swoje rude włosy w gruby, opadający na plecy warkocz. Gdy w domu zdarzyło mi się stracić panowanie nad sobą – pamiętam, że raz mocno przytrzasnęłam drzwiami głowę mojego brata Freda – ojciec spoglądał na matkę i mówił:
– To przez tę ryżość. – Bo kolor włosów odziedziczyłam po niej.
O ile dobrze pamiętam, Patricku, kiedyś nawet przezwałeś mnie „Rudym Huraganem”. Byłam już wtedy na etapie upodobania do własnej rudości, ale zawsze postrzegałam ją jako samospełniającą się przepowiednię: oczekiwano po mnie, że będę wybuchowa, dlatego jeśli czułam, że wzbiera we mnie złość, nie powstrzymywałam jej. Nie robiłam tego, rzecz jasna, zbyt często, ale od czasu do czasu zdarzało mi się trzasnąć drzwiami albo rzucić jakimś naczyniem. Raz sprzątałam w domu tak nabuzowana, że odkurzaczem połamałam listwę przypodłogową.
Kiedy Sylvie po raz pierwszy zaprosiła mnie do swojego domu w Patcham, powitała mnie w brzoskwiniowej apaszce, której zapragnęłam, gdy tylko ją ujrzałam. W salonie rodzice mojej przyjaciółki mieli wysoki barek ze szklanymi drzwiczkami pomalowanymi w czarne gwiazdki.
– To wszystko na raty – skomentowała ironicznie Sylvie i zaprowadziła mnie na górę. Pozwoliła mi założyć apaszkę i pochwaliła się kolorowymi buteleczkami z lakierami do paznokci; gdy otworzyła jedną z nich, poczułam słodki, landrynkowy zapach. Przysiadłam na starannie zaścielonym łóżku, wybrałam ciemny fiolet i przystąpiłam do malowania szerokich, obgryzionych paznokci Sylvie, a kiedy skończyłam, uniosłam jej dłoń i zaczęłam delikatnie dmuchać. Potem zbliżyłam jej kciuk do ust i przesunęłam górną wargą po gładkiej powierzchni, chcąc sprawdzić, czy już wyschła.
– Co robisz? – Wybuchła piskliwym śmiechem.
Puściłam jej rękę, która opadła na moje kolana. Podeszła do mnie Czarnulka, kotka Sylvie, i zaczęła ocierać się o nogi.
– Przepraszam – wybąkałam.
Czarnulka przeciągnęła się, a kiedy nie zareagowałam, zniecierpliwiona przykleiła mi się do kostek. Nachyliłam się, żeby podrapać ją za uszami, i kiedy to robiłam, drzwi do pokoju Sylvie otworzyły się.
– Wyjdź – rzuciła moja przyjaciółka znudzonym głosem. Przestraszyłam się, że mówi do mnie, i szybko wyprostowałam plecy, ale jej gniewne spojrzenie było utkwione w kimś za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam go. Odruchowo dotknęłam dłonią jedwabnej apaszki.
– Wyjdź, Tom – powtórzyła Sylvie tonem, z którego wynikało, że pogodziła się ze swoją rolą w tym przedstawieniu.
Stał oparty o drzwi. Podwinięte do łokci rękawy koszuli odsłaniały subtelną rzeźbę mięśni jego przedramion, czego nie omieszkałam zauważyć. Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat – był zaledwie rok starszy ode mnie, a wyglądał tak bardzo męsko: szeroki w barach, ciemne wgłębienie w dolnej części szyi i blizna na podbródku – niewielkie wgniecenie, które przypominało odcisk palca w plastelinie. Uśmiechał się szyderczo i już wtedy wiedziałam, że robi to celowo, bo uważa, że dzięki temu roztacza wokół siebie aurę Teddy boya. Wpatrywał się we mnie tymi swoimi małymi, głęboko osadzonymi niebieskimi oczami tak intensywnie, że aż oblałam się rumieńcem, pochyliłam się, ponownie wsunęłam palce w zakurzoną sierść za uszami Czarnulki i wbiłam wzrok w podłogę.
– Tom! Wynocha! – Sylvie podniosła głos. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
Domyślasz się, Patricku, że musiało minąć dobre kilka minut, zanim wzięłam się w garść na tyle, by w końcu przestać pieścić kotkę i znów popatrzeć na przyjaciółkę.
Po tym wydarzeniu starałam się pielęgnować przyjaźń z Sylvie. Czasem wysiadałam z autobusu na przystanku w Patcham, przechodziłam pod jej bliźniakiem i zerkałam w jasne okna, wmawiając sobie, że chcę ją zobaczyć, podczas gdy tak naprawdę całe moje ciało napinało się jak struna na samą myśl, że w każdej chwili mógł zjawić się Tom. Raz przysiadłam na murku tuż za rogiem i czekałam do zmierzchu, aż straciłam czucie w palcach we wszystkich kończynach. Wysłuchałam koncertu kosów, przesiąkłam wilgocią zbierającą się w żywopłocie za moimi plecami – i dopiero wtedy postanowiłam iść na autobus do domu.
Matka często spoglądała za okno. Kiedy gotowała, nachylała się nad kuchenką i zerkała przez wąską szybkę w drzwiach prowadzących na podwórko. Miałam wrażenie, że nie robiła nic innego poza przygotowywaniem gęstego sosu i gapieniem się przez okno. Mieszała go w nieskończoność, przesuwając żylaste kawałki mięsa po dnie rondla. Sos miał metaliczny smak i był grudkowaty, co zupełnie nie przeszkadzało tacie i moim braciom, którzy nakładali sobie kopiaste porcje. Sosu było tyle, że aż zlizywali go z palców i wydłubywali spod paznokci, podczas gdy mama paliła, czekając, kiedy będzie mogła pozmywać.
Mama i tata bez przerwy się całowali. Jakimś sposobem wciskali się do niewielkiej pomywalni i splatali ze sobą. Tata kładł silną dłoń na karku mamy, a ona obejmowała go wpół i mocno przyciskała do siebie. Nie było to dla mnie nic niezwykłego, przyzwyczajona do tego widoku siadałam przy kuchennym stole nakrytym prążkowanym obrusem, kartkowałam któryś z numerów specjalnych „Picturegoer”, wspierałam brodę na ręce i czekałam, aż skończą. Najdziwniejsze, że choć zawsze całowali się z takim zapamiętaniem, nigdy tak naprawdę zbyt wiele nie rozmawiali. Porozumiewali się za naszym pośrednictwem: „Będziesz musiała spytać o to ojca” albo: „A co na to twoja matka?”. Fred, Harry i ja siedzieliśmy przy stole, tata z nami, z nosem w „Gazette”, mama osobno, przy oknie, paląc. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jadała z nami posiłki, jeśli nie liczyć niedziel, kiedy odwiedzał nas dziadek Taylor, ojciec taty. Nazywał tatę chłopcem i przez cały obiad karmił swojego siedzącego pod krzesłem płowiejącego westie. Po posiłku mama szybko wstawała, znów zapalała papierosa, po czym zbierała brudne talerze i sztućce, wynosiła je do pomywalni i głośno stukała nimi w zlewie. Przywoływała mnie do siebie, zakładała mi jeden ze swoich fartuchów – był za długi, więc musiała go podkładać u góry – zawiązywała go w pasie i wyznaczała mi stanowisko przy suszarce do naczyń. Próbowałam nachylać się nad zlewem tak jak ona. Czasem, gdy wychodziła, spoglądałam za okno i starałam się wyobrazić sobie, o czym mogła myśleć, patrząc na naszą szopę ze spadzistym dachem, na zagonek wybujałej brukselki taty, na mały kwadrat nieba ponad domem sąsiadów.
Latem Sylvie i ja często chodziłyśmy na kąpielisko w Black Rock. Najchętniej nie wydawałabym pieniędzy i po prostu siedziała na plaży, ale Sylvie się upierała; zależało jej, bo na kąpielisku mogła flirtować z chłopakami. W szkole nigdy nie narzekała na brak adoratorów, lecz mną raczej nikt się nie interesował. Nie powiem, żeby perspektywa przyglądania się, jak faceci pożerają moją przyjaciółkę wzrokiem, napawała mnie jakimś szczególnym entuzjazmem, ale lśniące okna, oślepiający biały beton i piękne pasiaste leżaki kusiły tak bardzo, że zwykle poddawałam się ich urokowi, uiszczałam dziewięć centów opłaty za wstęp i razem z Sylvie przechodziłam przez bramkę, by zająć miejsce nad basenem.
Pamiętam zwłaszcza jedno popołudnie. Obie miałyśmy wtedy po siedemnaście lat. Moja przyjaciółka nosiła na kąpielisku żółto-zielony dwuczęściowy strój, a ja czerwony kostium, który był na mnie za mały, przez co bez przerwy musiałam poprawiać ramiączka i obciągać nogawki. Sylvie miała imponujące piersi i wąską talię, natomiast moje ciało nadal przypominało wąski prostokąt z dodatkowym tłuszczykiem na biodrach. Obcinałam włosy równo, bez udziwnień, z czego byłam zadowolona, ale przeszkadzał mi mój zbyt wysoki wzrost. Ojciec powtarzał, żebym się nie garbiła – i zarazem stale radził mi nosić buty na płaskim obcasie.
– Żaden mężczyzna nie chce, by kobieta patrzyła na niego z góry – mawiał. – Mam rację, Phyllis?
Mama uśmiechała się i nie odpowiadała.
W szkole uparcie wybierano mnie do drużyny netballu, ale na boisku byłam beznadziejna. Stałam z boku i udawałam, że czekam na podanie. To jednak nigdy nie następowało, dlatego przez większość czasu, żeby się nie nudzić, obserwowałam chłopców, którzy grali w rugby za ogrodzeniem. Ich głosy tak bardzo różniły się od naszych – były głębokie i silne, przepełnione pewnością siebie kogoś, kto już dawno wie, jak będą wyglądały kolejne etapy jego życia. Oxford. Cambridge. Palestra. To była prywatna szkoła, taka jak twoja, Patricku. Jej uczniowie wydawali mi się o niebo przystojniejsi od tych w moim otoczeniu, nosili świetnie skrojone marynarki, chodzili z rękami w kieszeniach, a ich długie grzywki opadały im na czoła. Tymczasem większości znanych mi chłopców (nie było ich zbyt wielu) brakowało choć odrobiny zagadkowości i subtelności; narzucali się dziewczynom, nie dbając o finezję, można było w nich czytać jak w otwartej księdze. Zresztą nie to, żebym kiedykolwiek miała okazję rozmawiać z tymi z grzywkami. Ty też chodziłeś do prywatnej szkoły, prawda? Ale nigdy taki nie byłeś. Nie potrafiłeś się odnaleźć. Tak jak ja. Od razu to zrozumiałam.
Nie było wystarczająco ciepło na kąpiel – od morza wiał wzmagający się chłodny wiatr – ale przynajmniej świeciło słońce. Położyłyśmy się na ręcznikach. Nie zdjęłam spódniczki zasłaniającej dół kostiumu. Sylvie ułożyła swoje rzeczy w schludnym rządku: grzebień, puderniczka, rozpinany sweter. Usiadła i mrużąc oczy, przyjrzała się tłumom na zalanym słońcem tarasie. Jej usta stale zdawały się układać w odwrócony uśmiech, jakby specjalnie nadano im taki profil. Zamknęłam oczy. Na wewnętrznej stronie moich powiek zatańczyły różowawe abstrakcyjne kształty. Sylvie westchnęła i cicho odchrząknęła. Wiedziałam, że chce porozmawiać, pokazać mi, kto zjawił się na kąpielisku, kto co robi i z kim, pochwalić się, że zna tego czy tamtego chłopaka... Ale ja miałam ochotę jedynie chłonąć ciepło i leżąc w popołudniowym blasku, zaznawać tego rozkosznego poczucia oddalenia.
W końcu prawie mi się to udało. Miałam wrażenie, jakby krew w żyłach zaczęła mi wolniej płynąć, a kończyny zrobiły się jak z waty. Nie przeszkadzał mi tupot mokrych stóp ani plaśnięcia, z którymi chłopcy wpadali do wody po skoku z trampoliny, i choć czułam, jak słońce pali mi ramiona, trwałam w bezruchu na wilgotnej betonowej powierzchni, wdychając jej kredowy zapach, wymieszany z wonią zimnego chloru, raz po raz dobiegającą od osób wychodzących z basenu.
Nagle na mój policzek padło coś chłodnego i mokrego. Podniosłam powieki, ale w pierwszej chwili zobaczyłam jedynie biały oślepiający blask nieba. Zamrugałam i dostrzegłam rysujący się jaskraworóżową kreską kontur czyjejś postaci. Zamrugałam jeszcze raz, usłyszałam głos Sylvie, w którym rozdrażnienie mieszało się z zadowoleniem: „A ty co tu robisz?” – i już wiedziałam, kto to taki.
Wsparłam się na łokciach, a potem usiadłam, osłaniając oczy dłonią i w pośpiechu wycierając pot z górnej wargi.
Stał nad nami, plecami do słońca, i uśmiechał się do Sylvie.
– Kapiesz na nas! – powiedziała, strzepując z ramion wyimaginowane kropelki.
Oczywiście niejednokrotnie widywałam i podziwiałam Toma u Sylvie, ale dopiero teraz po raz pierwszy miałam okazję ujrzeć jego odsłonięte ciało. Próbowałam odwrócić wzrok, Patricku. Starałam się nie patrzeć na łezkę wody powoli spływającą mu z szyi w stronę pępka ani na klejące się do karku kosmyki mokrych włosów. Ale sam wiesz, jak trudno oderwać spojrzenie od czegoś, czego się pragnie. Spuściłam więc wzrok i skupiłam się na jego łydkach oraz porastającym skórę połyskującym blond meszku. Poprawiłam ramiączka swojego jednoczęściowego kostiumu kąpielowego.
– Czego chcesz, Tom? – odezwała się ponownie Sylvie, okraszając pytanie przesadnie teatralnym westchnieniem.
Popatrzył na nas obie, suchuteńkie i spieczone.
– Nie kąpałyście się?
– Marion nie pływa – oznajmiła Sylvie.
– Czemu nie? – spytał, spoglądając na mnie.
Pewnie mogłam skłamać. Ale już wtedy potwornie się bałam, że jeśli to zrobię, ktoś dowie się prawdy. Bo przecież zawsze tak się dzieje i wtedy z reguły kończy się znacznie gorzej, niż gdyby od początku postawić na szczerość.
– Nie miałam okazji się nauczyć – wydusiłam pomimo suchości w ustach.
– Tom należy do klubu pływackiego. – Sylvie poinformowała mnie niemal z dumą. – Pływa w morzu.
Mnie jakoś nigdy do morza nie ciągnęło. Traktowałam je jako źródło nieustannego ruchu i szumu gdzieś na obrzeżach miasta. To, że jest – brzmiała moja filozofia – nie oznacza przecież, że muszę do niego wchodzić. Dotąd nieumiejętność pływania nie wydawała mi się czymś, czym warto zajmować myśli. Uświadomiłam sobie, że to będzie musiało się zmienić.
– Chciałabym się nauczyć – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.
– On cię nauczy, prawda, Tom? – wtrąciła Sylvie, patrząc mu wyzywająco w oczy.
Jej brat zadrżał, po czym sięgnął po ręcznik siostry i owinął się nim w pasie.
– Mógłbym – rzucił. Jedną dłonią zaczął niedbale przeczesywać włosy, jakby liczył, że w ten sposób zdoła je osuszyć. – Pożycz szylinga – zwrócił się do Sylvie.
– Gdzie Roy? – spytała.
Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym chłopaku, ale Sylvie – sądząc po tym, jak porzuciwszy temat moich lekcji pływania, wyciągnęła szyję i zaczęła rozglądać się za plecami brata – była nim najwyraźniej żywo zainteresowana.
– Nurkuje. Pożycz szylinga.
– Co robicie potem?
– Nie twoja sprawa.
Otworzyła puderniczkę, przez chwilę przeglądała się w lusterku i w końcu stwierdziła cicho:
– Założę się, że idziecie do Spotted Dog.
Tom postąpił do przodu i w żartach zamierzył się na siostrę, która zrobiła płynny unik. Ręcznik zsunął mu się z bioder i znów musiałam odwrócić wzrok.
Zastanawiało mnie, co złego może być w chodzeniu do Spotted Dog, ale milczałam, nie chcąc wyjść na ignorantkę.
– Na pewno tam idziecie – mruknęła, po czym chwyciła ręcznik za róg i zrywając się na nogi, zaczęła skręcać go w sznur. Tom skoczył na nią, ale była szybsza. Koniec ręcznika wylądował z trzaskiem na jego piersi, pozostawiając wyraźny czerwony ślad; wtedy wydawało mi się, że pulsujący, ale dziś już nie jestem tego taka pewna. Tak czy inaczej, wyobrażasz to sobie, prawda? Nasz piękny chłopiec pokonany przez siostrzyczkę, ze śladem po miękkiej bawełnianej tkaninie na torsie.
Zobaczyłam rozbłysk złości w jego oczach i dostałam gęsiej skórki; nad kąpieliskiem przesuwał się cień przepływającej po niebie chmury i nagle zrobiło się chłodniej. Tom wbił wzrok w ziemię i przełknął ślinę. Sylvie zawahała się w oczekiwaniu na reakcję brata, a on zwinnym ruchem wyrwał jej ręcznik i zaczął machać nim na oślep, od czasu do czasu trafiając ją końcem, ale przeważnie chybiał. Moja przyjaciółka uchylała się i śmiała, a uderzona piszczała niby z bólu. Starał się być delikatny, Patricku, to było widać: poruszał się jak oferma i wymierzał celowo niezgrabne ciosy zwiniętym ręcznikiem, drocząc się z siostrą, pokazując jej, że potrafi bić mocniej i celniej – że mógłby porządnie przyłożyć.
– Ja mam szylinga – powiedziałam, wsunąwszy dłoń do kieszeni rozpinanego swetra. Moja ostatnia moneta; wyjęłam ją i pokazałam na dowód.
Tom przestał strzelać z ręcznika jak z bicza. Ciężko dyszał. Sylvie rozmasowywała ugodzony kark.
– Łobuz – mruknęła.
Jej brat wyciągnął rękę. Położyłam monetę na jego dłoni, koniuszkami palców muskając ciepłą skórę.
– Dzięki – rzucił i uśmiechnął się. Spojrzał na Sylvie. – Jesteś cała?
Odpowiedziała wzruszeniem ramion.
Kiedy odwrócił się do nas plecami, pokazała mu język.
W drodze do domu powąchałam dłoń, wciągając metaliczny zapach, i pomyślałam, że palce Toma pachną teraz moimi pieniędzmi.
Tuż przed pójściem do wojska Tom dał mi iskierkę nadziei, którą pielęgnowałam aż do jego powrotu, a nawet, szczerze mówiąc, dużo dłużej.
To było w grudniu – przyszłam do Sylvie na podwieczorek; rozumiesz chyba, dlaczego ona rzadko odwiedzała mnie w domu: miała własną sypialnię i przenośny gramofon oraz raczyła się vimto, natomiast ja dzieliłam pokój z Harrym i mogłam popijać co najwyżej herbatę. U Sylvie jadałyśmy świeże białe pieczywo z szynką w plasterkach i pomidorami z sosem majonezowym, a na deser mandarynki z puszki i mleko skondensowane. Jej ojciec miał sklepik przy promenadzie, w którym sprzedawał niecenzuralne pocztówki, lizaki, żelki i muszelkowe laleczki z kołnierzykami z suszonych wodorostów. Sklepik nazywał się Happy News, bo można było w nim kupić również gazety, czasopisma i owinięte w celofan co pikantniejsze pozycje książkowe. Sylvie powiedziała, że poza sezonem ojciec sprzedaje tygodniowo pięć egzemplarzy Kamasutry, a latem nawet trzy razy tyle. W tamtym czasie miałam zaledwie mgliste pojęcie o tej książce, wiedziałam tylko, że z jakichś nieznanych mi powodów jest zakazana, ale i tak udałam, że jestem pod wrażeniem, otworzyłam szeroko oczy i spytałam bezgłośnie: „Serio?”, na co Sylvie triumfalnie pokiwała głową.
Jadałyśmy w salonie, w którym bez ustanku towarzyszył nam śpiew papużki falistej należącej do matki Sylvie. Siadałyśmy na plastikowych krzesłach z metalowymi nogami, przy prostym stole bez obrusa. Matka Sylvie używała pomarańczowawej pomadki do ust i intensywnie pachnącego lawendowego mydła do rąk. Miała bardzo dużą nadwagę, co wydawało mi się dziwne, bo nigdy nie widziałam, by jadła cokolwiek poza sałatą i ogórkiem i piła coś innego niż czarną kawę. Nie chudła pomimo wyrzeczeń. Rysy jej twarzy ginęły pod tłustymi policzkami, a ogromny biust zawsze sterczał do przodu niczym dwie wielkie, dobrze ubite bezy na wystawie u cukiernika. Kiedy wiedziałam, że muszę przestać gapić się na Toma, który zwykle zajmował miejsce obok matki, wbijałam spojrzenie w obfity dekolt pani Burgess. Zdawałam sobie sprawę, że tam też nie powinnam się wpatrywać, ale lepsze to, niż zostać przyłapaną na pożeraniu wzrokiem jej syna. Byłam przekonana, że wychwytuję bijący od niego żar; jego odsłonięte przedramię spoczywało na blacie stołu i w moim przeświadczeniu emanowało ciepłem zdolnym ogrzać całe pomieszczenie. Czułam jego zapach (to nie była tylko zasługa bujnej wyobraźni, Patricku): pachniał – pamiętasz? – olejkiem do włosów, rzecz jasna – wtedy popularny był Vitalis – i sosnowym talkiem, którym, jak później odkryłam, posypywał się obficie pod pachami każdego ranka przed włożeniem koszuli. W tamtych czasach, jak zapewne sobie przypominasz, mężczyźni pokroju ojca Toma nie pochwalali używania talku. Dziś jest oczywiście zupełnie inaczej. Kiedy idąc do sklepu w Peacehaven, mijam młodych chłopców z fryzurami tak podobnymi do tej, którą wówczas nosił Tom – włosy przygładzone olejkiem, ułożone w rozmaite fantazyjne kształty – owiewa mnie sztuczny aromat ich perfum. Od tych chłopców bije zapach jak od mebli prosto z salonu. Tom pachniał inaczej – fascynująco; przed laty mężczyźni ukrywający woń własnego potu pod talkiem kojarzyli się podejrzanie, co bardzo mnie pociągało. Poza tym dostawało się dwa w jednym: maskującą świeżość talku, a pod nią, z bliska – ciepłą naturalność skóry.
Kiedy skończyliśmy kanapki, pani Burgess przyniosła brzoskwinie z puszki ułożone na różowych talerzykach. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, a potem Tom starł słodki sok z ust i oznajmił:
– Byłem dziś w komisji poborowej i zgłosiłem się na ochotnika. Dzięki temu sam będę mógł wybrać, czym się zajmę. – Odsunął od siebie talerz i spojrzał ojcu prosto w oczy. – Zaczynam w przyszłym tygodniu.
Pan Burgess kiwnął głową, podniósł się z krzesła i wyciągnął rękę. Tom wstał od stołu i uścisnął ojcowską prawicę. Przeszło mi przez myśl, że chyba rzadko podają sobie dłonie; w każdym razie wyglądało to, jakby nigdy wcześniej tego nie robili. Mocno potrząsnęli splecionymi palcami, po czym obaj rozejrzeli się po pokoju, najwyraźniej zastanawiając się, co dalej.
– Zawsze musi mnie przebić – syknęła mi do ucha Sylvie.
– Co będziesz robił? – spytał pan Burgess, nadal stojąc i wpatrując się w syna.
Tom odchrząknął.
– Będę służył w korpusie aprowizacyjnym.
Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem, a Sylvie zachichotała pod nosem.
Pan Burgess nagle usiadł.
– To dopiero nowina, nieprawdaż? Może wypijemy za to, Jack? – zaproponowała jego żona niemal piskliwym głosem, który, miałam wrażenie, nieznacznie się załamał, gdy odsunęła krzesło i dodała: – Musimy się napić. Za taką wiadomość. – Wstając, trąciła filiżankę i rozlała resztki czarnej kawy, ta spłynęła po białym plastiku i zaczęła kapać na dywanik.
– Niezdarna krowa – mruknął pan Burgess.
Sylvie znów zachichotała.
Tom, który stał jak wryty, z nadal wyciągniętą dłonią, lecz nie ściskał już ojcowskiej ręki, ruszył matce na pomoc. Dotknął jej ramienia i zaoferował:
– Pójdę po ścierkę.
Kiedy wyszedł, pani Burgess powiodła spojrzeniem po siedzących przy stole, zatrzymując się na moment na każdej twarzy.
– Co my teraz poczniemy? – spytała. Odezwała się tak cicho, że nie zdziwiłabym się, gdybym tylko ja ją usłyszała. Milczeliśmy przez kilka chwil, aż w końcu pan Burgess westchnął i skomentował:
– Korpus aprowizacyjny to nie to samo co okopy nad Sommą, Beryl.
Pani Burgess zaszlochała i podążyła za synem.
Jej mąż nie powiedział nic więcej. Oczekiwanie na powrót Toma i jego matki umilała nam papużka swoimi niekończącymi się śpiewami. Słyszałam dolatujące z kuchni przyciszone głosy i wyobrażałam sobie, jak załamana wieścią o wyjeździe syna pani Burgess łka w jego ramionach.
Sylvie kopała mnie w krzesło, ale zamiast na nią spojrzeć, utkwiłam wzrok w ojcu Toma.
– Żołnierze przecież też muszą coś jeść, prawda? – powiedziałam spokojnym, neutralnym tonem, którym później posługiwałam się wielokrotnie, kiedy jakieś dziecko odszczekiwało mi w klasie albo gdy Tom oznajmiał, że w weekend wypada twoja kolej, Patricku. – Jestem pewna, że Tom będzie dobrym kucharzem.
Pan Burgess parsknął śmiechem, odsunął się od stołu i krzyknął w stronę drzwi prowadzących do kuchni:
– Dostanę coś do picia czy nie, na miłość boską?
Po chwili wrócił Tom, niosąc dwie butelki piwa. Ojciec wyrwał mu jedną z ręki, przystawił mu ją niemal do twarzy, rzucił: „Gratuluję, udało ci się wytrącić matkę z równowagi” i wyszedł z pokoju, ale wbrew moim oczekiwaniom, zamiast udać się do kuchni, by pocieszyć panią Burgess, skierował się na dwór, trzaskając za sobą drzwiami.
– Słyszałeś, co powiedziała Marion? – zaskrzeczała Sylvie, zabierając Tomowi drugą butelkę, którą zaczęła obracać w dłoniach.
– To nie dla ciebie – odparł Tom, chwytając z powrotem piwo.
– Marion powiedziała, że będziesz dobrym kucharzem.
Zwinnym ruchem nadgarstka otworzył butelkę – słychać było syk powietrza – po czym rzucił kapsel i otwieracz na stół, sięgnął po stojącą na kredensie szklankę i powoli nalał sobie gęstego ale.
– No cóż – mruknął, unosząc piwo na wysokość oczu; przyjrzał się uważnie brązowemu napojowi i dopiero wtedy wypił haust. – Ma rację. – Wytarł usta wierzchem dłoni i spojrzał prosto na mnie. – Dobrze, że jest w tym domu ktoś, kto ma choć odrobinę rozumu – stwierdził z szerokim uśmiechem. – Zdaje się, że miałem nauczyć cię pływać?
Wieczorem napisałam w czarnym notatniku w twardej oprawie: „Jego uśmiech jest jak księżyc w pełni. Tajemniczy. Obiecujący”. Pamiętam, że byłam bardzo zadowolona z tego, jak to ujęłam. Od tamtej pory codziennie zapełniałam stronice notatnika tęsknotą za Tomem. „Drogi Tomie” – pisałam. Albo czasem: „Najdroższy Tomie”, a nawet: „Kochany Tomie”, ale nie pozwalałam sobie na tę przyjemność zbyt często; przeważnie wystarczał mi widok jego imienia skreślonego moją ręką. Niewiele wtedy potrzebowałam do szczęścia. Bo kiedy zakochujesz się po raz pierwszy, naprawdę wystarczy ci imię. No, prawie.
Opisywałam wydarzenia w absurdalnie drobnych szczegółach, nie pomijałam błękitnych oczu i szkarłatnego nieba, za to chyba nigdy nie poruszałam tematu jego ciała, mimo że to przecież ono robiło na mnie największe wrażenie; pisałam, o ile dobrze sobie przypominam, o szlachetnym profilu jego nosa (który w rzeczywistości jest raczej płaski i wygląda jak rozgnieciony) oraz głębokim, basowym brzmieniu jego głosu. Sam więc widzisz, Patricku, że byłam typowa. Przewidywalna.
Przez prawie trzy lata przelewałam na papier całą swoją tęsknotę i wyczekiwałam dnia, w którym Tom wreszcie wróci do domu i nauczy mnie pływać.
Czy moje zauroczenie nie wydaje ci się lekko niemądre, Patricku? Być może nie. Podejrzewam, że lepiej niż ktokolwiek wiesz, czym jest pożądanie i to, jak rośnie w tobie, gdy nie możesz znaleźć dla niego ujścia. Za każdym razem gdy Tom przyjeżdżał na przepustkę, mijaliśmy się; zastanawiam się, czy nie robiłam tego celowo. Czekałam na jego powrót, odmawiałam sobie widoku prawdziwego Toma i zamiast tego pisałam o nim w notatniku – czy w ten sposób wyobrażałam sobie, że kocham go bardziej?
Pod nieobecność Toma uznałam, że najwyższy czas się zastanowić, kim chciałabym zostać. Pamiętam rozmowę z panią Monkton, wicedyrektorką naszej szkoły, jakoś pod koniec mojej nauki w liceum, krótko przed egzaminami. Zapytała mnie, jak wyobrażam sobie swoją przyszłość. Nalegano, byśmy zawsze miały plan, choć już wtedy wiedziałam, że to mrzonki, które miały sens tylko w szkole, bo poza murami nic z tego, do czego się przymierzałyśmy, nie miało szans się ziścić. Pani Monkton nosiła burzę kręconych, upstrzonych siwizną włosów, co było dość odważne jak na tamte czasy. Prawie na pewno była palaczką, bo jej skóra miała zielonkawy odcień, a wokół ust, które często wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu, była sucha i ściągnięta. Siedząc w gabinecie pani Monkton, oznajmiłam, że chcę pracować jako nauczycielka. To był jedyny zawód, który przychodził mi do głowy; brzmiało to lepiej, niż gdybym powiedziała, że myślę o karierze sekretarki, ale też nie było czymś zupełnie niedorzecznym jak, dajmy na to, zamiar zostania powieściopisarką albo aktorką (o jednym i drugim w skrytości marzyłam).
Nie sądzę, bym wcześniej komukolwiek o tym mówiła.
W każdym razie pani Monkton obróciła w palcach pióro i zapytała:
– Skąd ten pomysł?
Zastanowiłam się. Nie mogłam odpowiedzieć: „Nie wiem, co innego mogłabym robić” ani: „No, męża to ja raczej nie znajdę”.
– Lubię szkołę, proszę pani – odparłam, jednocześnie uświadamiając sobie, że to prawda. Lubiłam regularność dzwonków, czyste tablice, zakurzone ławki pełne tajemnic, długie korytarze, na których tłoczyły się dziewczęta, smród terpentyny na zajęciach z plastyki, szelest przesuwanych fiszek w katalogu bibliotecznym. Nagle zobaczyłam siebie w eleganckiej tweedowej spódnicy, z włosami związanymi w schludny kok i wyobraziłam sobie, że stoję przed całą klasą, sprawiedliwą stanowczością zdobywając szacunek i sympatię uczniów. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, jak bardzo apodyktyczną osobą się stanę i do jakiego stopnia nauczanie zmieni moje życie. Często powtarzałeś, że przejawiam skłonność do dyrygowania ludźmi, i miałeś rację. W szkole to kwestia przetrwania: ty albo oni. Musisz bronić swego. Nie możesz się ugiąć. Dość szybko się o tym przekonałam.
Pani Monkton obdarzyła mnie jednym ze swoich krzywych uśmiechów.
– Z drugiej strony biurka wygląda to zupełnie inaczej – zauważyła. Zamilkła na chwilę. Odłożyła pióro, odwróciła się do okna i dodała, nie patrząc na mnie: – Nie chcę cię pozbawiać ambicji, Taylor, ale nauczanie wymaga wielkiego poświęcenia oraz niezwykle silnego charakteru. Wprawdzie nie można o tobie powiedzieć, że masz złe wyniki, niemniej widziałabym cię raczej w pracy biurowej. To nieco spokojniejsze zajęcie.
Wpatrywałam się w smużkę mleka na brzegu filiżanki ze stygnącą herbatą pani Monkton. Filiżanka była jedynym przedmiotem znajdującym się na biurku.
– Co myślą o tym twoi rodzice? – spytała, przenosząc spojrzenie z powrotem na mnie, po czym łypnęła na wiszący nad drzwiami zegar. – Czy są gotowi wesprzeć cię w tym śmiałym przedsięwzięciu?
Nie poruszałam z nimi tego tematu. Nie mogli uwierzyć nawet w to, że dostałam się do liceum; kiedy się dowiedzieli, ojciec zaczął narzekać, że mundurek na pewno będzie dużo kosztował, a matka siadła na sofie, ukryła twarz w dłoniach i załkała. Z początku ucieszyłam się, bo pomyślałam, że duma z moich osiągnięć wzruszyła ją do łez, ale ona wciąż szlochała, dlatego w końcu spytałam, czemu płacze.
– Teraz wszystko się zmieni – odparła. – Przez szkołę oddalisz się od nas.
A potem często się skarżyli, że zamiast rozmawiać z nimi, zbyt długo ślęczę nad książkami.
Spojrzałam na panią Monkton.
– Popierają mnie – oznajmiłam.
Kiedy spoglądam ponad polami ku morzu – w te jesienne dni, gdy trawa kołysze się na wietrze, a fale brzmią jak pełen uniesienia oddech – przypominam sobie, że tak samo jak ty, Patricku, czułam niegdyś coś głęboko skrywanego i namiętnego. Mam nadzieję, że to zrozumiesz – i wybaczysz.
Wiosna 1957 roku. Po odbyciu służby wojskowej Tom nadal nie wracał do domu, szkolił się bowiem na policjanta. Często z radosnym podnieceniem myślałam o tym, jak przywdziewa mundur funkcjonariusza. Wydawał mi się wtedy taki dzielny, taki dorosły. Dotąd nie znałam nikogo, kto zrobiłby coś takiego. U nas w domu policja budziła raczej podejrzliwość – traktowaliśmy ją nie tyle jak wroga, ile jak coś obcego i nieprzewidywalnego. Zdawałam sobie sprawę, że jako przedstawiciel władzy Tom będzie wiódł zupełnie inne życie niż nasi rodzice – naznaczone większym ryzykiem.
Zaczęłam chodzić do kolegium nauczycielskiego w Chichester, ale nadal dość często widywałam się z Sylvie, nawet mimo tego, że coraz bardziej angażowała się w związek z Royem. Któregoś dnia zaproponowała, żebyśmy wybrały się razem pojeździć na wrotkach, ale kiedy zjawiłam się na miejscu, okazało się, że przyszła z Royem i chłopakiem o imieniu Tony, który pracował z Royem w warsztacie. Tony sprawiał wrażenie, jakby nie był w stanie wydusić z siebie słowa – przynajmniej do mnie. Na torze, gdy jeździliśmy w kółko, od czasu do czasu wykrzykiwał komentarze do Roya, ale ten nie zawsze reagował, a to dlatego, że był wpatrzony w Sylvie jak w obrazek. Nie potrafili oderwać od siebie oczu nawet po to, by zobaczyć, dokąd jadą. Tony nie trzymał mnie za rękę, wyrwałam więc do przodu i popędziłam, kilka razy go wyprzedzając. Myślałam o uśmiechu, którym Tom obdarzył mnie tamtego dnia, gdy oznajmił, że wstępuje do korpusu aprowizacyjnego; o tym, jak jego górna warga odsłoniła zęby, a z oczu zrobiły się dwie wąskie szparki. Zjechaliśmy z Tonym z toru, żeby napić się coli. Nie uśmiechnął się do mnie, zapytał za to, kiedy kończę naukę. Odparłam, że nigdy, bo zamierzam zostać nauczycielką, a wtedy zerknął wymownie w stronę drzwi, jakby nagle spieszyło mu się do wyjścia.
Niedługo potem pewnego słonecznego popołudnia poszłam z Sylvie do Preston Park. Kiedy usiadłyśmy na ławce pod pięknymi, szeleszczącymi wiązami, Sylvie wyznała mi, że zaręczyła się z Royem.
– Jesteśmy szczęśliwi – oświadczyła z zagadkowym uśmieszkiem.
Spytałam, czy Roy ją wykorzystał, na co tylko pokręciła głową i ponownie posłała mi ten tajemniczy uśmiech.
Przez pewien czas w milczeniu przyglądałyśmy się spacerowiczom z psami i dziećmi. Niektórzy jedli rożki kupione w Rotundzie. Żadna z nas nie miała pieniędzy na lody. Sylvie wciąż się nie odzywała, dlatego w końcu postanowiłam zapytać:
– No to jak daleko się posunęliście?
Patrzyła przed siebie, ze zniecierpliwieniem machając prawą nogą.
– Mówiłam ci.
– Wcale nie.
– Kocham go – oznajmiła, rozkładając szeroko ramiona i zamykając oczy. – Naprawdę go kocham.
Trudno mi było w to uwierzyć. Roy był wprawdzie przystojny, ale nie dało się z nim o niczym porozmawiać. Poza tym miał drobną budowę ciała; jego ramiona wyglądały, jakby mogły się złamać pod byle ciężarem.
– Nie wiesz, jakie to uczucie – stwierdziła Sylvie, unosząc powieki. – Kocham Roya i wyjdę za niego.
Wbiłam wzrok w trawę pod stopami. Cóż miałam odpowiedzieć? Przecież nie: „Wiem doskonale, jakie to uczucie. Bo jestem zakochana w twoim bracie”. Sama wyśmiałabym każdego, kto powiedziałby, że zadurzył się w którymś z moich braci, i nie rozumiałam, dlaczego Sylvie miałaby postąpić inaczej.
– To znaczy – poprawiła się, patrząc mi w oczy – wiem, że zabujałaś się w Tomie. Ale to nie to samo.
Zaczerwieniłam się od szyi aż po uszy.
– Tom nie jest taki, Marion.
Przez chwilę miałam ochotę wstać i sobie pójść, ale nogi mi się trzęsły, a usta zastygły w uśmiechu.
Sylvie pokazała brodą chłopaka z wielkim rożkiem w dłoni.
– Też bym takiego chciała – odezwała się głośno.
Chłopak wykręcił głowę i obrzucił Sylvie przelotnym spojrzeniem, ale ona odwróciła się do mnie i lekko uszczypnęła mnie w ramię.
– Nie gniewasz się, że to powiedziałam, prawda?
Zatkało mnie. Chyba po prostu zdołałam tylko pokiwać głową. Byłam upokorzona i zdezorientowana. Pragnęłam jedynie wrócić do domu i na spokojnie zastanowić się nad tym, co usłyszałam od Sylvie. Musiałam mieć emocje wymalowane na twarzy, bo po chwili Sylvie nachyliła się i szepnęła mi do ucha:
– Opowiem ci o Royu.
Nadal nie byłam zdolna do żadnej reakcji, ale ona ciągnęła, zupełnie na to nie zważając:
– Pozwoliłam mu się dotknąć.
Łypnęłam na nią. Oblizała usta i wzniosła oczy ku niebu.
– To było dziwne – przyznała. – Nie poczułam właściwie nic poza strachem.
Utkwiłam w niej spojrzenie.
– Gdzie? – spytałam.
– Na tyłach Regent...
– Nie – przerwałam jej. – Gdzie cię dotknął?
Wpatrywała się we mnie przez chwilę i widząc, że nie żartuję, powiedziała:
– No wiesz. Położył mitam dłoń. – Rzuciła wzrokiem w stronę mojego łona. – Ale uprzedziłam go, że o reszcie porozmawiamy dopiero, kiedy będziemy małżeństwem. – Przeciągnęła się na ławce. – Chętnie poszłabym na całość, ale wtedy nie ożeniłby się ze mną.
Tamtej nocy przed snem długo zastanawiałam się nad tym, co powiedziała Sylvie. Raz za razem wracałam pamięcią do ławki pod wiązami, do chudych nóg mojej przyjaciółki, którymi machała, i do westchnienia towarzyszącego jej wyznaniu: „Pozwoliłam mu się dotknąć”. Usiłowałam ponownie usłyszeć te słowa, jasno i wyraźnie. Starałam się odnaleźć właściwe znaczenie komentarza na temat Toma, ale wciąż umykał mi jego sens. Leżąc po ciemku w łóżku, słuchając kaszlu matki i milczenia ojca, oddychałam w kołdrę, którą podciągnęłam pod sam nos, i w myślach powtarzałam sobie, że Sylvie nie zna Toma tak jak ja. I że wiem, jaki on jest.
Zostałam nauczycielką w Świętym Łukaszu. Wytrwałam w kolegium, wkładając dużo wysiłku w to, by nie myśleć o zagadkowym komentarzu Sylvie; w zamian wyobrażałam sobie dumę Toma, gdy dowie się o moim sukcesie. Nie miałam żadnych podstaw, by sądzić, że właśnie tak będzie wyglądała jego reakcja, co jednak nie przeszkadzało mi widzieć oczyma duszy, jak wraca ze szkolenia policyjnego, idąc ścieżką prowadzącą do domu Burgessów, z marynarką niedbale przewieszoną przez ramię, i pogwizduje. Podnosi Sylvie i obraca nią w powietrzu (w mojej fantazji brat i siostra są najlepszymi przyjaciółmi), potem wchodzi do budynku, składa całusa na policzku pani Burgess i wręcza jej starannie dobrany prezent (na przykład Attar of Roses marki Coty albo – na bardziej pikantną nutę – Shalimar). Pan Burgess czeka w salonie i podaje synowi rękę, na co ten oblewa się rumieńcem zadowolenia. Dopiero wtedy Tom siada przy stole, na którym stoi dzbanek do kawy i tort biszkoptowy, i zadaje pytanie o mnie. Chce wiedzieć, co u mnie słychać. „Została nauczycielką – mówi Sylvie. – Słowo daję, Tom, nie poznałbyś jej”. On uśmiecha się zagadkowo, wypija łyk herbaty i kręcąc głową, odpowiada: „Zawsze wiedziałem, że będzie robiła w życiu coś dobrego”.
Przeżywałam tę scenę w wyobraźni, idąc o poranku Queen’s Park Road pierwszego dnia nowej pracy. Choć byłam rozdygotana i miałam wrażenie, że lada moment ugną się pode mną nogi, szłam jak najwolniej, by się zanadto nie spocić. Wmówiłam sobie, że wraz z początkiem semestru zrobi się zimno i zapewne mokro, dlatego najlepiej włożyć wełniany podkoszulek – co też uczyniłam – i na wszelki wypadek zabrać ze sobą gruby rozpinany sweter z wełny szetlandzkiej – co również zrobiłam. Tymczasem ranek okazał się drażniąco pogodny. Promienie słońca oświetlały wysoką wieżę dzwonniczą i oblewały budynek szkolny z czerwonej cegły wściekłym blaskiem; gdy przechodziłam przez bramę, szyby w oknach posyłały mi gniewne, oślepiające spojrzenia.
Zjawiłam się tak wcześnie, że przywitał mnie pusty dziedziniec. Mimo że w wakacje szkoła była zamknięta na wiele tygodni, kiedy znalazłam się w długim korytarzu, gdzie nie było nikogo, natychmiast owionął mnie zapach słodzonego mleka i pyłu z kredy, wymieszany z charakterystyczną wonią dziecięcego potu. Od tej pory codziennie przynosiłam go do domu na włosach i ubraniu. Czułam tę specyficzną mieszankę za każdym razem, gdy w nocy obracałam głowę na poduszce. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się do niej przyzwyczaić. Nauczyłam się ją tolerować, ale nie ignorować. Zresztą to samo tyczy się zapachu komisariatu. Od razu po powrocie z pracy Tom zdejmował koszulę i porządnie się mył, za co zawsze byłam mu wdzięczna. Choć uświadamiam sobie teraz, że dla ciebie, Patricku, być może zostawał w koszuli; może lubiłeś smród środka dezynfekującego i krwi.
Tamtego ranka, trzęsąc się z nerwów na korytarzu, podniosłam wzrok na wiszący na ścianie wielki gobelin z wizerunkiem patrona szkoły, któremu towarzyszyły nieodłączne zwierzęta: wół z tyłu, osioł z przodu. Ten święty o łagodnej twarzy i starannie przyciętym zaroście nic dla mnie nie znaczył. Myślałam, rzecz jasna, o Tomie: że stanąłby w stanowczej pozie, z brodą wysuniętą do przodu, i podwinąłby rękawy koszuli, pokazując umięśnione przedramiona – myślałam też o tym, by odwrócić się na pięcie i uciec do domu. A jednak ruszyłam przed siebie, coraz bardziej przyspieszając kroku. Zauważyłam, że na każdych drzwiach widnieje nazwisko jakiegoś nauczyciela – niestety, żadnego z nich nie znałam ani nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić, że sama mogłabym się tak nazywać. Pan R.A. Coppard, magister nauk humanistycznych (oksfordczyk); pani T.R. Peacocke...
Nagle – kroki za moimi plecami i głos:
– Cześć. To ty jesteś ta nowa? Może w czymś ci pomóc?
Wierciłam wzrokiem dziurę w tabliczce z nazwiskiem R.A. Copparda i zastanawiałam się, ile czasu zajmie mi pokonanie biegiem korytarza i ucieczka na zewnątrz.
Głos jednak nie ustępował.
– Taylor, zgadza się?
W końcu się odwróciłam. Stała przede mną uśmiechnięta kobieta pod trzydziestkę. Była wysoka jak ja i opalona, miała rzucające się w oczy kruczoczarne, proste włosy, obcięte przez kogoś, kto najwyraźniej lubił brać miarę od założonego na głowę garnka (tę samą metodę stosował ojciec, kiedy strzygł moich braci). Jej usta były pociągnięte jaskrawoczerwoną szminką. Położyła dłoń na moim ramieniu i przedstawiła się:
– Nazywam się Julia Harcourt. Prowadzę zajęcia w piątej klasie.
Nie zareagowałam, na co uśmiechnęła się i dodała:
– Tak, to z całą pewnością ty.
Pokiwałam głową. Zmarszczyła nos i posłała mi kolejny uśmiech. Było w niej coś zawadiackiego pomimo raczej niemodnego stroju: zielonej sukienki bez zaznaczonej talii i brązowych skórzanych sznurowanych butów. Być może sekret tkwił w rozpromienionej twarzy i lśniących ustach. W przeciwieństwie do przeważającej części grona pedagogicznego Świętego Łukasza Julia nigdy nie nosiła okularów; czasem nachodziła mnie myśl, że pozostali być może robią to tylko dla efektu – zakładali okulary, by móc na przykład posyłać gromiące spojrzenia znad oprawek albo zdejmować je ze wściekłością i rzucać nimi w tego, kto przeszkadzał w prowadzeniu lekcji. Przyznam ci się, Patricku, że na początku pracy w szkole sama się zastanawiałam, czy nie warto zainwestować w ten atrybut nauczyciela.
– Najmłodsze klasy mają lekcje w innej części budynku – wyjaśniła. – Dlatego nie możesz znaleźć swojego nazwiska na drzwiach. Pierwszy dzień zawsze jest przerażający – dodała, wciąż trzymając mnie za ramię. – Sama na początku byłam w okropnym stanie, ale cóż, trzeba to przeżyć.
Ponieważ nadal nie odpowiadałam, cofnęła dłoń i powiedziała:
– W tamtą stronę. Zaprowadzę cię.
Przez chwilę stałam jak przyrośnięta do podłogi, patrząc za oddalającą się Julią, która machała rękami jak na pieszej wędrówce po South Downs, aż w końcu poszłam za nią.
Czy czułeś się podobnie pierwszego dnia w muzeum, Patricku? Tak jakby chciano zatrudnić kogoś innego, lecz z powodu jakiegoś niewyjaśnionego błędu w dokumentach umowa o pracę trafiła pod twój adres? Wątpię. Nie opuszczało mnie wrażenie, że doszło do pomyłki, i byłam przekonana, że lada moment pozbędę się zawartości żołądka. Zastanawiałam się, co zrobi Julia, kiedy dorosła kobieta obok niej nagle zblednie, zacznie się pocić i zwróci śniadanie na wypastowane płytki, ochlapując noski jej zgrabnych sznurowanych butów.
Udało mi się nie zwymiotować. Opuściłyśmy część dla starszych uczniów i przeniosłyśmy się do tej dla młodszych, która dysponowała osobnym wejściem na tyłach budynku.
Klasa, do której zaprowadziła mnie Julia, była jasnym pomieszczeniem o niewykorzystanym potencjale, co zauważyłam, gdy tylko stanęłam w drzwiach. W wysokich oknach wisiały długie, kwieciste zasłony pokryte warstwą kurzu, którego wprawdzie nie zobaczyłam, ale od razu poczułam jego woń. Drewniana podłoga nie błyszczała jak ta w korytarzu. Na jednej z węższych ścian znajdowała się tablica; w lewym górnym rogu wciąż dało się dostrzec ślad pisma innej nauczycielki: „Lipiec 1957” – zanotowała pełnymi ozdobników wielkimi literami. Przed tablicą stało duże biurko, przy nim krzesło, a obok piecyk w drucianej osłonie. Niskie ławki dla dzieci miały drewniane podrapane siedziska. Innymi słowy: wyglądało to wszystko przygnębiająco zwyczajnie, jeśli nie liczyć światła usiłującego przebić się przez grube zasłony.
Dopiero kiedy weszłam dalej, zachęcona przez Julię, zobaczyłam, że oprócz standardowego wyposażenia moja klasa ma również pewien szczególny zakątek, ukryty za drzwiami, schowany między tylną ścianką szafki na materiały piśmienne a oknem. Przestrzeń tę wypełniały dywan i poduchy. Przygotowując się do zawodu nauczycielki, bywałam w wielu salach lekcyjnych, ale w żadnej nie spotkałam się z czymś takim, i muszę przyznać, że miękkie, przytulne wyposażenie owego nietypowego kącika w szkolnym otoczeniu trochę zbiło mnie z tropu.
– A, tak – mruknęła Julia. – Pani Lynch, która pracowała tu przed tobą, urządzała tam swoje poczytanki.
Wgapiałam się w czerwono-żółty dywan, zasłany dopasowanymi kolorystycznie wypchanymi poduchami z frędzlami, i wyobrażałam sobie panią Lynch w otoczeniu wpatrzonej w nią trzódki, recytującą z pamięci fragmenty Alicji w Krainie Czarów.
– Metody pani Lynch były niekonwencjonalne, co moim zdaniem miało swój urok, ale niestety nie wszyscy się z tym zgadzali. Chcesz się tego pozbyć? – Uśmiechnęła się. – Możemy kazać dozorcy to usunąć. W końcu wiele przemawia za tym, że siedzenie w ławkach ma swoje dobre strony.
Przełknęłam ślinę.
– Niech zostanie – udało mi się wreszcie wydusić. Mój głos zabrzmiał słabo i cicho w pustej sali. Raptem dotarło do mnie, że jest on jedyną rzeczą, którą mogę wypełnić całą tę wielką przestrzeń, mimo że, jak mi się zdawało, panowałam nad nim tylko w niewielkim stopniu.
– Jak sobie życzysz – zaszczebiotała Julia i odwróciła się na pięcie. – Powodzenia. I do zobaczenia na przerwie. – Zanim zniknęła za drzwiami, zasalutowała, dotykając palcami brzeżka równo obciętej grzywki.
Z zewnątrz zaczęły dobiegać głosy dzieci. Postanowiłam zamknąć wszystkie okna, by odciąć się od tych dźwięków, ale zmieniłam zdanie, gdy poczułam w ustach słony smak potu; dzień był naprawdę wyjątkowo ciepły. Postawiłam torebkę na biurku. Potem jednak zmieniłam zdanie i umieściłam ją na podłodze. Przez chwilę wyłamywałam sobie palce. Spojrzałam na zegarek. Za kwadrans dziewiąta. Ruszyłam przez środek, kierując się ku przeciwległej ścianie, a potem zawróciłam – i znowu zrobiłam to samo. Patrzyłam na pomalowane farbą klejową cegły, usiłując skupić się na wskazówkach, które zapamiętałam z zajęć w kolegium. Przychodziła mi do głowy zwłaszcza jedna: „Naucz się imion uczniów i postaraj się często ich używać”. Zatrzymałam się przed wiszącą nad drzwiami oprawioną reprodukcją Zwiastowania da Vinci. Co widzą sześciolatki, patrząc na to dzieło sztuki, pomyślałam. Większość prawdopodobnie podziwiała umięśnione skrzydła anioła Gabriela i tak jak ja zastanawiała się, czemu ta lilia jest taka rachityczna. I większość – znów podobnie jak ja – zapewne jedynie w niewielkim stopniu pojmowała, przez co będzie musiała przejść Maryja Dziewica.
Naraz otworzyły się drzwi pod stopami Maryi Dziewicy i pokazał się w nich mały chłopczyk z czarną grzywką, która wyglądała jak odcisk buta na czole.
– Mogę wejść? – spytał.
W pierwszym odruchu chciałam zdobyć jego sympatię, mówiąc: „Ach, oczywiście, zapraszam!”, ale ugryzłam się w język. Czy Julia wpuściłaby ucznia do klasy, zanim zabrzmiał dzwonek na lekcje? Czy to, że zwrócił się do mnie w taki sposób, nie było bezczelnością z jego strony? Zmierzyłam go wzrokiem, próbując odgadnąć jego zamiary. Grzywka jak czarny odcisk buta nie zapowiadała nic dobrego, ale chłopak miał jasne spojrzenie i nie przekroczył progu sali.
– Będziesz musiał zaczekać do dzwonka – odpowiedziałam.
Spuścił wzrok i przez krótką, okropną chwilę bałam się, że się rozpłacze, ale nie. Zamknął drzwi z trzaskiem i po chwili usłyszałam tupot na korytarzu. Wiedziałam, że powinnam natrzeć mu za to uszu; krzyknąć za nim, żeby natychmiast przestał biegać, i kazać mu wrócić do klasy po karę. Zamiast tego podeszłam do biurka i podjęłam kolejną próbę opanowania nerwów. Muszę być gotowa, powiedziałam sobie. Wzięłam gąbkę i starłam pozostałości „lipca 1957”. Wysunęłam szufladę w biurku i wyjęłam z niej kilka kartek. Uznałam, że mogą mi się później przydać. Następnie postanowiłam sprawdzić, czy moje wieczne pióro działa jak trzeba. Potrząsnęłam nim nad kartkami, wskutek czego blat biurka pokrył się wysypką czarnych, lśniących kropelek. Chciałam je zetrzeć, ale zdołałam jedynie pobrudzić sobie palce na czarno, a potem wewnętrzną stronę obu dłoni – bo usiłowałam zmyć atrament z opuszków. Podeszłam do okna, licząc, że plamy wyschną w słońcu.
Zajęłam się układaniem przedmiotów na biurku, słuchając rosnącego miarowo harmidru dzieci bawiących się na dziedzińcu. Rozgwar w końcu stał się tak donośny, że poczułam się, jakby lada moment miała w nim utonąć cała szkoła. Moją uwagę zwróciła stojąca samotnie w rogu dziewczynka z warkoczami; jeden był krótszy od drugiego. Nasze spojrzenia się spotkały i w tej samej chwili zrobiłam krok do tyłu, odstępując od okna. Zrugałam samą siebie za tę płochliwość. Przecież jestem nauczycielką. To ta mała powinna odwrócić wzrok.
Wtedy na dziedziniec wkroczył mężczyzna w szarym płaszczu i okularach w rogowej oprawie i stał się cud. Hałas ucichł, jak nożem uciął, zanim mężczyzna zdążył użyć gwizdka. Następnie dzieci, które jeszcze przed chwilą wrzeszczały w tej czy innej zabawie albo dąsały się pod drzewem rosnącym przy szkolnej bramie, przystąpiły do formowania zdyscyplinowanych szeregów. Zaległa krótka cisza, którą zmąciły odgłosy kroków na korytarzu, głośne, świadczące o pewności siebie otwieranie i zamykanie drzwi do sal lekcyjnych, a potem śmiech jakiejś kobiety i jej rzucony półżartem komentarz: „Pociesz się, że za półtorej godziny napijemy się kawy!”.
Stałam twarzą do wejścia i miałam wrażenie, że znajduję się bardzo, bardzo daleko. W miarę jak narastał marszowy tupot dziecięcych stóp, patrzyłam wciąż przed siebie z nadzieją, że przez najbliższe minuty uda mi się podtrzymać to dojmujące poczucie oddalenia. Fala głosów znów zaczęła powoli narastać, ale rozbiła się o donośne: „Cisza!”, które padło z ust mężczyzny. Później nastąpiło otwarcie drzwi, wraz z nim stukanie i szuranie butów na drewnianej podłodze; wpuszczano uczniów do klas.
Błędem, jak sądzę, byłoby nazwać paniką to, co wtedy czułam. Nie oblewałam się potem ani nie miałam nudności tak jak na korytarzu. Zamiast tego utonęłam w bezdennej konsternacji. Nie byłam w stanie podejść do drzwi i otworzyć ich przed dziećmi ani nie mogłam się przesunąć, by stanąć za biurkiem. Znowu pomyślałam o swoim głosie i spróbowałam umiejscowić go w organizmie; skąd się brał? Gdzie go znaleźć, gdyby przyszło mi szukać? Niewykluczone, że śniłam na jawie. Wydaje mi się, że nawet na chwilę przymknęłam oczy, licząc, że gdy je otworzę, wszystko stanie się jasne; odzyskam głos i kontrolę nad ciałem, będę mogła przemieścić je we właściwym kierunku.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, kiedy uniosłam powieki, był dziecięcy policzek przyciśnięty do szybki w drzwiach. Kończyny nadal nie chciały mnie słuchać, dlatego poczułam ulgę, gdy drzwi same się otworzyły i ponownie stanął w nich chłopiec z odciskiem buta na czole.
– A teraz już możemy wejść? – spytał i uśmiechnął się zadowolony z siebie.
– Możecie – odparłam, odwracając się do tablicy, żeby nie musieć patrzeć, jak się materializują. Wszystkie te drobne ciałka oczekujące ode mnie sensu, sprawiedliwości i poleceń! Wyobrażasz to sobie, Patricku? W muzeum nigdy nie musisz stawać przed publicznością, prawda? W klasie robisz to każdego dnia.
Podczas gdy uczniowie wsypywali się do pomieszczenia, szepcząc między sobą, chichocząc i szurając krzesłami, sięgnęłam po kredę i w lewym górnym rogu tablicy napisałam datę – tak jak mnie uczono w kolegium. Nagle, z jakiegoś dziwnego powodu, pomyślałam, że zamiast własnego mogłabym napisać tu imię Toma. Byłam tak przyzwyczajona do cowieczornego zapełniania czarnego notatnika trzyliterowym drogim mi słowem i jego wariacjami – które czasem nakładały się na siebie, tworząc Tomowe kolumny, stanowiące podstawę dla Tomowych ścian, dźwigających Tomowe iglice – że uczynienie tego samego tutaj, w szkole, raptem wydało mi się jak najbardziej możliwe i dopuszczalne. Wstrząsnęłabym małymi gówniarzami. Zawahałam się. Dłoń, w której trzymałam kredę, zamarła w połowie ruchu i wtedy – nie zdołałam się powstrzymać, Patricku – z moich ust dobył się śmiech. W klasie zaległa cisza. Z trudem stłumiłam rechot.
Zanim się pozbierałam, minęła chwila albo dwie. Potem kreda dotknęła tablicy i rozległ się ten cudowny, rozbrzmiewający delikatnym echem dźwięk, zarazem subtelny i zdecydowany; zaczęłam kreślić duże litery, które ułożyły się w napis:
PANI TAYLOR.
Zrobiłam krok do tyłu i przyjrzałam się dziełu swojej dłoni. Litery wspinały się ku prawej stronie tablicy, jak gdyby razem ze mną pragnęły ewakuować się z sali.
PANI TAYLOR
– od teraz tak miałam się nazywać.
Chciałam uniknąć patrzenia na rzędy twarzyczek. Zamierzałam utkwić spojrzenie w Maryi Dziewicy nad drzwiami. Ale nie dało się od nich uciec, od tych zwróconych na mnie dwudziestu sześciu par oczu, z których każda była zupełnie inna i zarazem każda jednakowo skupiona. Kilka się wyróżniało: na końcu drugiego rzędu siedział chłopiec z włosami jak odcisk buta i szczerzył zęby; miejsce w samym środku pierwszego rzędu zajmowała dziewczynka z burzą czarnych loków i twarzą tak chudą i bladą, że z trudem oderwałam od niej wzrok; a z tyłu sali ulokowała się dziewczynka z rękami założonymi na piersi – miała brudnawą kokardkę z boku głowy i usta w nawiasach z głębokich bruzd. Kiedy na nią spojrzałam, nie odwróciła głowy tak jak pozostali. Zastanawiałam się, czy nie kazać jej w tej chwili opuścić rąk i usiąść prosto, ale uznałam, że nie warto. Jeszcze zdążę ją wytresować, pomyślałam. Jak bardzo się myliłam. Do dziś żałuję, że już wtedy, pierwszego dnia, nie pokazałam Alice Rumbold, gdzie jej miejsce.
Kiedy piszę, dzieje się ze mną coś dziwnego. Tłumaczę sobie, że ta relacja ma na celu objaśnienie charakteru mojego związku z Tomem, a także wszystkich pozostałych spraw, które się z tym łączą. Wkrótce, rzecz jasna, będzie mi znacznie trudniej opowiadać o „wszystkich pozostałych sprawach”, będących w istocie sednem całej tej historii. Ku swemu zdumieniu muszę stwierdzić, że doskonale się przy tym bawię. Nareszcie mam jakiś cel, którego tak bardzo mi brakowało, od kiedy przestałam uczyć. Wspominam o różnych rzeczach, Patricku, i być może wiele z nich zupełnie cię nie interesuje, ale nie dbam o to. Chcę pamiętać – nie tylko dla ciebie, ale też dla samej siebie.
Kreśląc te słowa, zastanawiam się, czy kiedykolwiek znajdę w sobie dość odwagi, by przeczytać ci, co napisałam. Od początku zamierzałam to zrobić, ale im bliżej „wszystkich pozostałych spraw”, tym bardziej prawdopodobne, że jednak się nie zdecyduję.
Dziś rano byłeś szczególnie męczący. Nie chciałeś oglądać telewizji, mimo że przełączyłam z This Morning, którego oboje nie znosimy, na powtórkę As Time Goes By na BBC2. Nie lubisz Judi Dench? Myślałam, że wszyscy ją lubią. Sądziłam, że połączenie klasycznej gry aktorskiej z ciepłem i przystępnością (to „i” w jej imieniu mówi tak wiele, nieprawdaż?) sprawia, że nie sposób oprzeć sie jej urokowi. A potem zdarzył nam się wypadek z przewróconą miską rozmiękłych płatków kukurydzianych, który Tom podsumował głośnym, pełnym niezadowolenia cmoknięciem. Wiedziałam, że nie będziesz czuł się na siłach, by wysiedzieć przy śniadaniu, nawet z zestawem specjalnych sztućców i pomimo tych wszystkich poduch, którymi zgodnie z sugestią Pameli cię obłożyłam, abyś nie stracił równowagi. Muszę przyznać, że trudno mi się skupić na tym, co mówi Pamela, bo przez większość czasu wpatruję się zaintrygowana w wystające z jej powiek długie kolce. Zdaję sobie sprawę, że noszenie sztucznych rzęs przez pulchne blondynki pod trzydziestkę nie jest niczym niezwykłym, ale połączenie nieskazitelnie białego pielęgniarskiego fartucha i rzeczowego tonu Pameli z jej imprezowymi oczami daje doprawdy zadziwiający efekt. Stale powtarza, że codziennie rano i wieczorem przychodzi na godzinę, więc jeśli chcę, mogę zrobić sobie wolne, jak to nazywa. Ja jednak jej nie słucham, Patricku; wykorzystuję ten czas na pisanie. Pamela powiedziała, że powinnam jak najczęściej wyciągać cię z łóżka, i podsunęła mi myśl, że na czas posiłków mógłbyś siadać przy rodzinnym stole, jak to ujęła. Dziś rano widziałam, z jakim trudem usiłowałeś trafić łyżką do ust, jak bardzo nie panowałeś nad swoją ręką, i chciałam cię powstrzymać, wyciągnąć dłoń i ustabilizować twój nadgarstek, ale spojrzałeś na mnie takim wzrokiem... W twoich oczach błysnęło coś tak niejednoznacznego – z początku uznałam to za gniew, ale teraz zastanawiam się, czy nie chodziło raczej o jakąś prośbę, wręcz błaganie. Byłam z tego powodu całkowicie rozkojarzona. I nagle: trach! Miska się przewróciła, a mleczna papka spłynęła na twoje kolana i zaczęła skapywać na buty Toma.
Pamela mówi, że ostatnim zmysłem, który traci ofiara udaru, jest słuch. Twierdzi, że choć nie jesteś w stanie mówić, doskonale wiesz, co się dokoła ciebie dzieje. Podejrzewam, że musisz się czuć jak małe dziecko: rozumiesz słowa wypowiadane przez innych, ale nie potrafisz zmusić ust, by układały się w kształty pozwalające wydawać dźwięki niezbędne do pełnej komunikacji. Ciekawe, jak długo będziesz to znosił. Wszyscy milczą na ten temat. Wyrażenie „trudno powiedzieć” stało się jednym z moich znienawidzonych. „Kiedy stanie na nogi, panie doktorze?”. „Trudno powiedzieć”. „Kiedy odzyska mowę?”. „Trudno powiedzieć”. „Czy będzie miał kolejny udar?”. „Trudno powiedzieć”. „Czy uda mu się w pełni wyzdrowieć?”. „Trudno powiedzieć”. Lekarze i pielęgniarki mówią o kolejnych krokach: fizjoterapii, terapii logopedycznej, a nawet pomocy psychologa, bo ostrzegano nas, że może się pojawić depresja, ale nikt nie umie określić, jakie jest prawdopodobieństwo, że rehabilitacja w ogóle odniesie skutek.
W moim odczuciu największe szanse na powrót do zdrowia masz tutaj, pod tym dachem.
Końcówka września 1957 roku. Był wczesny ranek, niebo wciąż bardziej żółte niż niebieskie, chmury rozstępowały się nad wieżą dzwonniczą, przy bramie szkoły gołębie gruchały swoją tęskną pieśń – u-huuu-huu-hu-hu – a pod murem czekał na mnie Tom. Wrócił. Do mnie.
Uczyłam już od kilku tygodni i zdążyłam się mniej więcej przyzwyczaić do codziennego stawania przed klasą; nogi coraz rzadziej mnie zawodziły, trochę bardziej panowałam nad oddechem. Ale widok Toma zupełnie odebrał mi głos.
– Marion?
Tak wiele razy wyobrażałam sobie jego mocne oblicze, księżycową biel jego uśmiechu, twardość jego obnażonego przedramienia i oto wreszcie zjawił się przede mną, po niemal trzech latach nieobecności, tutaj, w Queen’s Park Terrace; wydał mi się niższy, niż go zapamiętałam, ale bardziej zadbany, jakby wyszlachetniał; przestał się garbić, a jego twarz zrobiła się smuklejsza.
– Miałem nadzieję, że cię znajdę. Sylvie mówiła, że zaczęłaś tu uczyć.
– Dzień dobry, pani Taylor – zaszczebiotała Alice Rumbold, przebiegając obok nas.
– Wolniej, Alice. – Musiałam spróbować wziąć się w garść. Nie odrywając oczu od dziewczynki, zwróciłam się do Toma: – Co tu robisz?
Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Po prostu... Wybrałem się na spacer po Queen’s Park i pomyślałem, że zajrzę do starej szkoły.
Nie uwierzyłam mu. Przyszedł tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć? Szukał mnie? Ta myśl sprawiła, że zaparło mi dech w piersi. Przez chwilę oboje milczeliśmy.
– Czyli zostałeś policjantem? – wybąkałam w końcu.
– Zgadza się – potwierdził. – Posterunkowy Burgess, do usług. – Roześmiał się, ale widziałam, że jest z siebie dumny. – Oczywiście jestem jeszcze na okresie próbnym – dodał.
Przyjrzał mi się bezwstydnie, powoli prześlizgując się po mnie wzrokiem. Zacisnęłam dłonie na koszyku pełnym książek i czekałam na werdykt, który z pewnością wymaluje się na twarzy Toma. Ale kiedy znów popatrzył mi w oczy, zrobił to z wciąż tym samym opanowanym, nieco przygaszonym wyrazem twarzy.
– Minęło sporo czasu. Wiele rzeczy się zmieniło – powiedziałam, usiłując wyłudzić komplement, nawet nieszczery.
– Tak? – zareagował i po chwili dodał: – Ty na pewno się zmieniłaś. – A potem szybko, zanim zdążyłam się zarumienić, dorzucił jeszcze: – Nie będę cię zatrzymywał. – Przypominam sobie teraz, że zerknął na zegarek, ale wcale nie jestem tego pewna.
Miałam wybór, Patricku. Mogłam szybko się pożegnać i przez resztę dnia żałować, że nie spędziliśmy więcej czasu razem. Albo... mogłam zaryzykować. Powiedzieć coś interesującego. Bo przecież wrócił, stał przede mną we własnej osobie. Mogłam puścić się na nieznane wody. Byłam już starsza, miałam dwadzieścia lat. Gładko przyczesywałam swoją kręconą rudą czuprynę, malowałam usta szminką (jasnoróżową, ledwo widoczną, ale jednak) i nosiłam niebieską sukienkę z trapezowym dołem. Był ciepły wrześniowy dzień, rozświetlony przyjemnym blaskiem słońca, jakby wciąż trwało lato; prawdziwy dar natury. U-huuu-huu-hu-hu, zaintonował gołąb. Uznałam, że zaryzykuję.
– Kiedy zamierzasz nauczyć mnie pływać? – spytałam.
Wybuchnął śmiechem, który zagłuszył wszystkie dźwięki otoczenia – wrzaski dzieci na dziedzińcu, gruchanie gołębi – i klepnął mnie po plecach. Dwa razy. Za pierwszym o mało na niego nie wpadłam – powietrze dokoła mnie nagle zrobiło się bardzo ciepłe i poczułam zapach Vitalisu – ale za drugim zdołałam utrzymać równowagę i również odpowiedzieć śmiechem.
– Zdążyłem o tym zapomnieć – przyznał. – Nadal nie umiesz pływać?
– Czekałam, aż mnie nauczysz.
Zaśmiał się jeszcze raz, ciszej i jakby mniej radośnie.
– Założę się, że sama jesteś dobrą nauczycielką.
– Owszem. I powinnam umieć pływać, żeby sprawować nadzór nad dziećmi na basenie.
Wierutne kłamstwo. Dopilnowałam, by patrzeć Tomowi prosto w oczy, gdy je wypowiadałam.
Znowu klepnął mnie po plecach, na szczęście lekko. Wtedy, na początku, często to robił; ciepły dotyk jego dłoni między łopatkami przyprawiał mnie o dreszcz emocji, ale dziś zastanawiam się, czy w ten sposób Tom nie próbował trzymać mnie na dystans.
– Mówisz poważnie?
– Tak.
Wsunął palce we włosy – po wojsku sporo krótsze i mniej bujne, ale wciąż układające się w tę falę, która wyglądała, jakby miała się przełamać – i wpatrzył się w dal, jakby spodziewał się znaleźć tam odpowiedź.
– Masz ochotę zacząć od morza? To zasadniczo niewskazane dla początkujących, ale jest tak ciepło, że żal byłoby nie skorzystać. Poza tym sól pomaga utrzymać się na powierzchni...
– Niech będzie. Kiedy?
Ponownie zmierzył mnie wzrokiem i tym razem się nie zaczerwieniłam.
– W sobotę o ósmej? Spotkajmy się w połowie drogi między molami. Przed barem mlecznym.
Potwierdziłam skinieniem głową.
Znów się roześmiał.
– Tylko weź kostium – rzucił i odszedł.
W sobotę rano wstałam wcześnie. Chciałabym powiedzieć, że przez całą noc śniłam o sobie i Tomie w wodzie, ale nie byłoby to prawdą. Nie pamiętam, co mi się śniło, najprawdopodobniej coś związanego ze szkołą – może sytuacja, w której zapominam, o czym mam uczyć, albo że jestem zamknięta w szafce na przybory piśmienne, nie mogę się wydostać i przez szparę bezradnie przyglądam się spustoszeniu, którego dokonują dzieci. Wszystkie moje sny w tamtym czasie krążyły wokół tego samego, nieważne jak bardzo pragnęłam ujrzeć w nich siebie z Tomem w morskiej wodzie, poruszających się do rytmu obmywających plażę fal.
Wybudziłam się ze snu wypełnionego szkolnymi ławkami, kredą i przebitymi słomką dziurkami w kartonikach z mlekiem, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że poranek nie wygląda zbyt obiecująco. Pierwsza połowa września okazała się łagodna, ale miesiąc nieubłaganie zbliżał się do końca. Kiedy szłam obok Victoria Gardens, rosa z trawy zostawała mi na butach. Oczywiście było jeszcze wcześnie, przed siódmą; to jedynie dodawało mojej eskapadzie posmaku tajemniczości. Nikomu nie powiedziałam, dokąd się wybieram; gdy wychodziłam, rodzice jeszcze spali. Zostawiałam za sobą dom, rodzinę, szkołę – i udawałam się na spotkanie dnia.
Dla zabicia czasu (musiałam coś ze sobą robić przez te czterdzieści minut, które dzieliło mnie od wytęsknionej ósmej rano) zaczęłam przechadzać się promenadą. Ruszyłam w kierunku West Pier, idąc od strony Palace. W ten poranek wielki, biały jak weselny tort Grand Hotel – wraz ze stojącym na baczność przy drzwiach szwajcarem w cylindrze i rękawiczkach – wydał mi się zupełnie bez wyrazu. Nie poczułam, że coś chwyta mnie za serce, co zwykle się działo, gdy patrzyłam na to miejsce, żadnego ukłucia tęsknoty za tonącymi w ciszy pokojami z palmami w doniczkach i grubymi dywanami z włosiem po kostki, za dyskretnymi dzwonkami, w które uderzały obwieszone perłami damy (właśnie tak wyobrażałam sobie to miejsce, zapewne pod wpływem filmów z Sylvią Syms) – nie; Grand mógł sobie stać, rozświetlony blichtrem pieniędzy i rozkoszy. Nie robiło to na mnie wrażenia. Byłam szczęśliwa, że zmierzam do baru mlecznego. Przecież Tom wyraźnie obrzucił mnie wzrokiem od stóp do głów, objął mnie swoim spojrzeniem. I wkrótce zjawi się, cudownie wysoki, wyższy ode mnie, i znów skojarzy mi się z Kirkiem Douglasem. (Czy z Burtem Lancasterem? Ten rys szczęki, to stalowe spojrzenie. Nie mogłam się zdecydować, którego z tych dwóch aktorów przypominał). Byłam daleka od wspominania tamtej rozmowy z Sylvie na ławce w Preston Park i tego, co usłyszałam od niej na temat Toma. Byłam teraz młodą kobietą w obcisłym, spiczastym biustonoszu, niosącą w koszyku żółty kwiecisty czepek kąpielowy, gotową na potajemne poranne pływanie z uwielbianym mężczyzną, który od niedawna znów pojawił się w jej życiu.
Myślałam o tym, stojąc pod skrzypiącym szyldem baru mlecznego i spoglądając w dal. Postanowiłam sprawdzić, czy zdołam się powstrzymać od ciągłego zerkania w stronę Palace, skąd, jak przypuszczałam, powinien nadejść Tom. Utkwiłam wzrok w morzu i wyobraziłam sobie, że wyłania się z niego niczym Neptun, w morszczynowej tunice, z pąklami na karku i uczepionym włosów krabem; chwyta stworzenie i ciska je daleko, jednocześnie otrzepując się z wody. Krocząc bezszelestnie po kamieniach, zmierza po plaży w moim kierunku, podchodzi, bierze mnie w ramiona i unosi tam, skąd przybył. Zaczęłam chichotać i przestałam dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam Toma – prawdziwego, żywego, oddychającego, stąpającego po lądzie. Był ubrany w czarny T-shirt i niósł przewieszony przez ramię spłowiały brązowy ręcznik. Ujrzawszy mnie, pomachał mi ręką na powitanie i pokazał za siebie.
– W klubie jest przebieralnia – zawołał. – Pod łukami. – Zanim zdążyłam odpowiedzieć, udał się we wskazanym kierunku.
Nie ruszyłam się spod baru. Wciąż miałam przed oczami Toma Neptuna, wychodzącego z odmętów, zraszającego plażę słoną wodą, ociekającego rybami i morskimi stworzeniami z mrocznej głębi.
– Nie mam całego dnia – krzyknął Tom, nie odwracając się, więc czym prędzej podążyłam za nim. W milczeniu dotarliśmy do metalowych drzwi pod łukami.
Dopiero wtedy na mnie spojrzał.
– Wzięłaś czepek, prawda?
– Oczywiście.
Przekręcił klucz w zamku i pchnięciem otworzył drzwi.
– Przyjdź, kiedy będziesz gotowa. Ja idę do wody.
Weszłam do środka. Pomieszczenie przypominało jaskinię, było czuć w nim wilgoć i dziwny kredowy zapach. Wzdłuż jednej ściany biegły zardzewiałe rury, z sufitu odchodziła farba, na podłodze stała warstewka wody, a powietrze obłapiło mnie tak, że aż się wzdrygnęłam. Powiesiłam sweter na kołku w głębi i rozpięłam sukienkę. Wyrosłam z czerwonego kostiumu, który nosiłam, kiedy chodziłyśmy z Sylvie na kąpielisko, i kupiłam nowy, jasnozielony ze wzorem w zawijasy. Założyłam go w sklepie i byłam całkiem zadowolona z efektu: miseczki biustonosza wykonano z materiału przypominającego w dotyku gumę, a na wysokości bioder doszyto dodatkową krótką plisowaną spódniczkę. Niestety różnica pomiędzy przymierzalnią a przebieralnią w pieczarze polegała na braku lustra w tej drugiej; na ścianie znajdowały się jedynie tabele rozgrywek pływackich wraz z nazwiskami i datami (zauważyłam, że Tom wygrał ostatnie zawody). Nasunęłam kwiecisty czepek na głowę, złożyłam sukienkę i umieściłam ją na ławce, owinęłam się ręcznikiem i wyszłam.
Słońce wspinało się po