My, naród - Jill Lepore - ebook + książka

My, naród ebook

Lepore Jill

4,0

Opis

Nowe, intrygujące spojrzenie na dzieje Ameryki autorstwa wybitnej i nagradzanej historyczki.

 

Jill Lepore przedstawia historię Stanów Zjednoczonych w zaskakującej interpretacji. Wychodząc od głównych amerykańskich idei, tych „oczywistych prawd”, o których mówił Jefferson – politycznej równości, praw naturalnych i suwerenności narodu – autorka zadaje podstawowe pytanie: Czy burzliwa historia Ameryki dowodzi tych prawd, czy też im zaprzecza? Lepore śledzi ich obecność od czasów pierwszych pionierów po izolacjonistów, od właścicieli niewolników po obrońców praw człowieka, od początków prasy drukarskiej po Facebooka. Stwierdza też, że sprzeczności w nich zawarte budują naród, który chce walczyć o sens swojej historii.

 

Wciągająca narracja i oryginalna konstrukcja czynią My, naród jedną z najciekawszych i najbardziej nowatorskich opowieści o amerykańskiej historii. Wobec konfliktów, które aktualnie wstrząsają Ameryką, książka Jill Lepore znakomicie wyjaśnia źródła ich pochodzenia oraz daje nadzieję na ich twórcze przełamanie.

 

 

To historia na miarę XXI wieku. W przeciwieństwie do wielu starszych książek nikogo nie wyklucza.

„The Guardian”

 

Jill Lepore uosabia rzadkie w dzisiejszych czasach połączenie intelektu, oryginalności i dobrego stylu.

„The Times Literary Supplement”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (47 ocen)
20
16
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamPotter

Nie polecam

Ameryka - centrum świata. Tak można podsumować te książkę. Wystarczyła mi wzmianka o tym, jak to w Europie panował głód i bieda aż do czasu odkrycia Ameryki, kiedy to zdobyte tam bogactwa pozwoliły na powstanie narodów europejskich xD
00

Popularność




Wstęp. Postawione pytanie

BIEG HISTORII JEST NIEREGULARNY, NIEPRZEWIDYWALNY NICZYM POGODA, chimeryczny jak uczucie. Państwa rodzą się i upadają na skutek kaprysów i zbiegów okoliczności, nękane przemocą, trawione chciwością, przejmowane przez tyranów, deptane przez najeźdźców, skażane przez demagogów. Tak było zawsze, aż któregoś dnia, we wtorek 30 października 1787 roku, czytelnicy pewnej gazety, noszącej tytuł „New-York Packet”, znaleźli na pierwszej stronie reklamę almanachu sprzedawanego w zestawie z tablicami przewidującymi „wschody i zachody słońca”, „zrządzenia pogody”, „długości dni i nocy” oraz, jako dodatek, coś zupełnie nowego: Konstytucję Stanów Zjednoczonych, 4400 słów, za pomocą których usiłowano wyznaczyć granice poszczególnym częściom rządu i rozdział ich władzy. Kreślono je tak, jakby dotyczyły praw fizyki, jakby były podobne do wschodów słońca i księżyca czy nadejścia przypływów i odpływów[1]. Konstytucja miała zapoczątkować nową erę, w której bieg historii stałby się przewidywalny, a działaniami powstałego rządu kierowałyby nie przypadek i siła, ale rozum i świadome decyzje. Źródła tej idei oraz jej dalsze losy to rdzeń amerykańskiej historii.

Konstytucja wymagała ciężkiej pracy i argumentacji. Wyfrakowani, zlani potem delegaci na konwencję konstytucyjną zebrali się latem w Filadelfii, zobowiązując się do zachowania tajemnicy; okna sali obrad zabito deskami, by zniechęcić podsłuchujących. Do połowy września sporządzili projekt zapisany na czterech stronach pergaminu. Wysłali go do drukarzy, którzy jako pierwszą literę wzniosłej preambuły wybrali ogromne W, ostre niczym ptasi pazur:

My, naród Stanów Zjednoczonych, pragnąc udoskonalić Unię, ustanowić sprawiedliwość, zabezpieczyć spokój w kraju, zapewnić wspólną obronę, podnieść ogólny dobrobyt oraz utrzymać dla nas samych i dla naszego potomstwa dobrodziejstwa wolności, wprowadzamy i ustanawiamy dla Stanów Zjednoczonych Ameryki niniejszą konstytucję.

Gdy lato przeszło w jesień, o podjęcie decyzji co do ratyfikowania Konstytucji zostali poproszeni wolni obywatele Stanów Zjednoczonych, znajdujący jej egzemplarze dołączone do gazet i almanachów. Poproszono ich, zbierających siano, mielących zboże, farbujących skóry, wznoszących modlitwy i popuszczających szwy na płaszczach z poprzedniej zimy, gdyż matki i ojcowie przytyli, i przedłużających je, ponieważ dzieci wyrosły.

Czytali ten dziwny, skomplikowany dokument i dyskutowali nad jego budową. Niektórzy obawiali się, że nowy system dawał zbyt wielką władzę rządowi federalnemu — prezydentowi, Kongresowi, Sądowi Najwyższemu albo wszystkim trzem. Wielu, jak sześćdziesięciojednoletni George Mason z Wirginii, jeden z delegatów, który odmówił złożenia podpisu, domagało się dołączenia do Konstytucji karty praw. („Kartę można przygotować w kilka godzin”, błagał Mason na konwencji, bezskutecznie[2]). Inni skarżyli się na to czy inne sformułowanie, a nawet przecinki. Nie była to łatwa lektura. Nieliczni proponowali wyrzucić projekt i zacząć od nowa. „Czy ta sama władza, która zwołała ostatnią konwencję, nie może zwołać kolejnej?”, zastanawiał się pewien obywatel. „Czyż ludzie nie są nadal panami samych siebie?”[3].

Wiele z tego, co mówili, zostało odnotowane. „Niemowlęcy okres większości krajów pogrążony jest w ciszy lub owiany legendą”, zauważył pewnego razu James Madison[4]. Jednak nie w Stanach Zjednoczonych. Ich niemowlęctwo zostało zachowane, niczym mleczne zęby w szklanym słoju, na czterech pergaminowych kartach Konstytucji, na stronach almanachów opisujących pogodę dawno minionego klimatu i w setkach gazet, w których teksty za i przeciw nowemu systemowi zamieszczano obok wiadomości żeglugowych, anonsów o aukcjach oraz wezwań do powrotu ludzi niebędących panami samych siebie — kobiet i dzieci, niewolników i służących — którzy zbiegli w nadziei na zdobycie dla siebie i swego potomstwa błogosławieństwa wolności.

Jesień ratyfikacji wypełniały zwykły zgiełk i praca. W tym samym wydaniu „New-York Packet” z 30 października 1787 roku pewien kierownik szkoły ogłosił, że udziela lekcji „czytania, pisania, arytmetyki i rachunków handlowych” w pokojach nieopodal miejskiego ratusza. Majątek firmy Grearey, Champion i Spółka, złożony głównie z „obfitego i szerokiego asortymentu leków i mikstur”, miał zostać zlicytowany. Wielomasztowe żaglowce przybyłe z Londynu i Liverpoolu i smukłe szkunery z St. Croix, Baltimore i Norfolk rzuciły kotwice na portowej redzie. Slupy z Charlestonu i Savannah rzuciły cumy przy nabrzeżach. Pewien Szkot oferował nagrodę za zwrot skradzionej mu kasztanki, wysokiej na czternaście piędzi, „lekkiej budowy, nadobnie stąpającej i kłusującej”. Kupiec z magazynem przy Peck Slip pragnął powiadomić czytelników, że oferuje na sprzedaż suszone dorsze, znaczną ilość melasy, mielony imbir w beczkach, rum z Yorku, marynowane dorsze, papier listowy oraz męskie obuwie. Zaś „Columbian Almanack”, z załącznikiem w postaci egzemplarza Konstytucji lub bez niego, był do nabycia w drukarni, w której nowojorczycy mogli także rozpytać się o cenę dwojga ludzi:

NA SPRZEDAŻ: Urocza młoda MURZYŃSKA DZIEWKA, lat 20, zdrowa, z przebytą ospą, ma małe dziecko płci męskiej.

Zgodnie z ogłoszeniem matka była „niebywale zręczna w pracach domowych”; jej dziecko miało „około sześciu miesięcy”, wciąż przy piersi. Ich imion nie wspomniano[5]. Nimi nie rządzono rozumem ani rozważnymi decyzjami. Nimi rządzono przemocą i siłą.

Pomiędzy codziennie popełnianą zbrodnią niewolnictwa a najnowszymi wieściami z apteki na stronie drugiej tegoż egzemplarza „New-York Packet” widnieje esej zatytułowany Federalista Nr 1. Został on napisany, anonimowo, przez zuchwałego trzydziestoletniego prawnika nazwiskiem Alexander Hamilton. „Wzywa się Was do rozważań nad nową konstytucją dla Stanów Zjednoczonych Ameryki”, pisał swym czytelnikom. Jednakże, utrzymywał, na szali znajdowało się więcej. Błędna decyzja przynieść miała „powszechne nieszczęście dla ludności”. Stany Zjednoczone, twierdził, stanowiły eksperyment z dziedziny polityki, wyznaczający nową erę w historii rządzenia:

Wydaje się, że to mieszkańcom tego kraju przypada, poprzez ich zachowanie i przykład, zadecydowanie o ważnej kwestii: czy ludzkie społeczności zdolne są do utworzenia dobrego rządu poprzez wybór oparty na refleksji, czy też są one na zawsze skazane na to, by ich ustrój polityczny wynikał z przypadku i siły[6].

Była to najważniejsza kwestia tej jesieni. W pewien sposób jednak była to także najważniejsza kwestia wszystkich kolejnych lat, kwestia na każdy wschód i zachód słońca, na dni deszczowe i śnieżne, na dni słoneczne i dni pochmurne, kwestia na każdą burzę. Czy społeczność polityczna naprawdę może być rządzona poprzez refleksję i wybory, rozum i prawdę, nie zaś poprzez przypadek i przemoc, uprzedzenia i kłamstwa? Czy istnieje jakakolwiek organizacja rządu — jakakolwiek konstytucja — dzięki której ludzie mogliby rządzić samymi sobą sprawiedliwie i uczciwie, jako równi sobie, dzięki uwadze i trosce? Czy też ich wysiłki, niezależnie od ustroju, są skazane na skorumpowanie, ich ocena zmącona demagogią, a ich rozum porzucony na rzecz wściekłości?

Pytanie to jest najważniejsze w amerykańskiej historii na każdym jej etapie. Jest także najważniejszym pytaniem tej książki, stanowiącej opis genezy, przebiegu i konsekwencji amerykańskiego eksperymentu w ciągu ponad czterech wieków. Nie jest to pytanie proste. Pewnego razu natknęłam się na książkę zatytułowaną The Constitution Made Easy (Konstytucja na łatwo)[7]. Konstytucji nie można uczynić łatwą. Nigdy nie miała być łatwa.

Amerykański eksperyment opiera się na trzech ideach politycznych — „tych właśnie prawdach”, jak je nazwał Thomas Jefferson — równości politycznej, praw naturalnych oraz suwerenności ludu. „Te właśnie prawdy uznajemy za święte i niezaprzeczalne”, pisał Jefferson w 1776 roku, w projekcie Deklaracji niepodległości:

Że wszyscy ludzie są stworzeni równymi i niepodległymi, że z tego równego stworzenia pochodzą prawa nieodłączne i niezbywalne, wśród których jest zachowanie życia i wolności oraz dążenie do szczęścia; że dla zabezpieczenia tych dążeń pośród ludzi tworzone są rządy, wywodzące swą sprawiedliwą władzę ze zgody rządzonych.

Korzenie tych idei sięgają głęboko, aż po Arystotelesa i Księgę Rodzaju, skąd rozgałęziają się niczym korona dębu. Są one jednak zasadami założycielskimi tego kraju, który powstał poprzez ich zadeklarowanie. W kolejnych wiekach zasady te były cenione, krytykowane i kwestionowane; walczono za nie, walczono o nie i walczono przeciw nim. Gdy Benjamin Franklin przeczytał projekt Jeffersona, sięgnął po pióro, wykreślił słowa „święte i niezaprzeczalne” i zasugerował, że „te właśnie prawdy” są „oczywiste”. Była to ważna poprawka. Prawdy, które są święte i niezaprzeczalne, pochodzą od Boga, należą do sfery religii. Prawdy, które są oczywiste, są prawami natury, empirycznymi i możliwymi do zaobserwowania, należą do sfery nauki. Podział ten nieomal rozdarł Republikę na dwoje.

Mimo to jednak podział ten jest niemal zawsze wyolbrzymiany, łatwo też przesadnie podkreślać różnice pomiędzy Jeffersonem i Franklinem, które w tych słowach sprowadzały się także do stylu: poprawka Franklina brzmi dobitniej. Prawdziwy spór nie odbywał się między Jeffersonem i Franklinem, którzy, każdy na swój sposób, starali się godzić wiarę z rozumem, tak jak wielu czyniło to przed nimi i po nich. Prawdziwy spór toczy się pomiędzy „tymi właśnie prawdami” a biegiem wydarzeń: Czy historia Ameryki dowodzi tych prawd, czy też im zaprzecza?

Przed rozpoczęciem eksperymentu mężczyźni, którzy spisali Deklarację niepodległości i Konstytucję, dokonali niezwykle drobiazgowych studiów historycznych. Zgłębiali historię przez całe swe życie. Benjamin Franklin miał 81 lat, gdy, pochylony i krzywy, złożył swą starczą ręką podpis pod Konstytucją. W roku 1731, jako prosty jak sosna dwudziestopięciolatek, napisał esej zatytułowany Spostrzeżenia z lektury historii na „skrawku papieru, przypadkiem zachowanym”[8]. Czytał historię nadal, sporządzał notatki i zadawał sobie pytanie, rok po roku: Czego uczy przeszłość?

Stany Zjednoczone opierają się na oddaniu równości, będącej ideą moralną wywodzącą się z chrześcijaństwa, opierają się też jednak na oddaniu nieustępliwym i nieulękłym dociekaniom. Ich założyciele zgadzali się ze szkockim filozofem i historykiem Davidem Hume’em, który w roku 1748 napisał, że „dzieje wojen, intryg, podziałów i rewolucji to cała seria eksperymentów”[9]. Uważali, że prawdę znaleźć można w ideach moralnych, ale także w zgłębianiu historii.

Często mówiono, w XXI wieku i we wiekach wcześniejszych, że Amerykanom brakuje wspólnej historii, że opierają się na spękanym fundamencie, że Republika chyli się ku upadkowi[10]. Część tych argumentów dotyczy pochodzenia: Amerykanie wywodzą się od zdobywców i od pokonanych, od ludzi trzymanych jako niewolnicy i od ludzi, którzy tych niewolników trzymali, wywodzą się z Unii i z Konfederacji, od protestantów i od żydów, od muzułmanów i od katolików, od imigrantów i od ludzi usiłujących położyć kres imigracji. Bywa, że w amerykańskiej historii — tak jak w historii niemal wszystkich krajów — czyjś czarny charakter jest dla innych bohaterem. Jednakże argumenty te niekiedy dotyczą także ideologii: Stany Zjednoczone opierają się na zestawie idei, jednakże Amerykanie stali się tak bardzo podzieleni, że nie zgadzają się już — jeśli kiedykolwiek się zgadzali — czym idee te są, czy też czym były.

Napisałam tę książkę, ponieważ już od dawna nikt nie podjął wysiłku opisania historii Ameryki od początku do końca i ponad tym podziałem, uznałam więc, że warto spróbować. Jednym z powodów jest to, że rozumienie historii jako formy dociekania — nie czegoś łatwego i przyjemnego, ale czegoś wymagającego i wyczerpującego — miało kluczowe znaczenie przy zakładaniu kraju. Także to było nowe. Na Zachodzie najstarsze opowieści — Iliada i Odyseja — opiewają słowem i pieśnią wojny i królów, ludzi i bogów. Opowieści te miały upamiętniać, podobnie jak starożytne kroniki: spisano je jako pomniki. „spisałem moje dzieło nie jako esej dla chwilowego uznania”, pisał Tukidydes, „ale dla wszystkich czasów”. Herodot uważał, że celem pisania historii było „żeby (…) dzieje ludzkie z biegiem czasu nie zatarły się w pamięci”. Nowy sposób pisarstwa historycznego, mniej upamiętniający, a bardziej niepokojący, pojawił się po raz pierwszy w XIV wieku. „Historia to nauka filozoficzna”, pisał północnoafrykański muzułmański uczony Ibn Chaldun w 1377 roku we wstępie do swej historii świata, w którym określił historię jako badanie „przyczyn i pochodzenia rzeczy istniejących”[11].

Wśród wzlotów i upadków historia przerodziła się ze zwykłej formy pamięci w formę dociekania, w dysputy, jak w przypadku filozofii, z kwestionowaniem założeń, badaniem dowodów i wysuwaniem kontrargumentów. W początkach XVII wieku sir Walter Raleigh zaczął pisać swą Historię świata uwięziony w londyńskiej Tower, gdzie pozwolono mu trzymać bibliotekę liczącą pięćset tomów. Przeszłość, wyjaśniał Raleigh, „z naszymi zmarłymi przodkami nas zapoznała”, ale także rzuca światło na teraźniejszość „innych minionych dawno nieszczęść porównaniem z naszymi własnymi błędami i osławą”[12]. Badać przeszłość to znaleźć klucz do więzienia teraźniejszości.

Nowe pojmowanie przeszłości stanowiło próbę odłączenia historii od wiary. Księgi wielkich religii: Biblia hebrajska, Nowy Testament i Koran — obfitują w tajemnice, prawdy znane jedynie Bogu, przyjmowane na wiarę. W tych nowych księgach historycy usiłowali rozwiązywać zagadki i odkrywać własne prawdy. Zwrócenie się od kultu w stronę dociekania, od tajemnicy do historii było kluczowe dla założenia Stanów Zjednoczonych. Nie wymagało porzucenia wiary w prawdy objawionych religii i nie zwalniało nikogo od obowiązku odróżniania dobra od zła. Wymagało jednakże poddania przeszłości sceptycyzmowi, do poszukiwania przyczyn nie celem usprawiedliwiania skutków, ale kwestionowania ich — na podstawie dowodów.

„Nie oferuję niczego nad proste fakty, jasne argumenty i zdrowy rozsądek”, pisał w roku 1776 Thomas Paine, przebojowy syn angielskiego straganiarza, w swym Common Sense (Zdrowy rozum). Królowie nie mają prawa rządzić, pisał Paine, ponieważ, jeśli spojrzeć na dzieje dynastii aż po ich początki, „gdybyśmy zdarli mroczną narzutę starożytności i prześledzili ich losy od pierwszego dojścia do znaczenia”, odkrylibyśmy, że „pierwsi z nich byli nie lepsi niż najsilniejszy łotr jakiejś dzikiej bandy”. James Madison wyjaśniał historyczny sceptycyzm Amerykanów, to głębokie oddanie empirii, w ten sposób: „Czyż nie jest chlubą ludu Ameryki, że — choć poświęcili należytą uwagę poglądom czasów dawnych i innych ludów, nie cierpią na ślepy kult rzeczy dawnych, zwyczajów czy nazwisk, dominujących nad tym, co sugeruje im własny rozum, znajomość swego położenia i wniosków własnego doświadczenia?”[13]. Dla Madisona dowód był wszystkim.

„Wybiła godzina nowej ery polityki, zrodziła się nowa metoda myślenia”, pisał Paine swym płomiennym piórem[14]. Samo zadeklarowanie niepodległości było argumentem z dziedziny stosunku teraźniejszości i przeszłości, argumentem wymagającym dowodów bardzo szczególnego rodzaju: dowodów historycznych. To właśnie dlatego większość Deklaracji niepodległości stanowią twierdzenia historyczne. „By dowieść tych prawd, takie oto fakty przedstawiamy bezstronnemu światu”.

Fakty, wiedza, doświadczenie, dowód. Słowa te pochodzą z prawa. Mniej więcej w XVII wieku znalazły one zastosowanie w dziedzinach, które nazywano wówczas zbiorczo „historią naturalną”: astronomii, fizyce, chemii, geologii. W wieku XVIII zastosowano je także do historii i polityki. „Te właśnie prawdy” to był język rozumu, oświecenia, dociekania i język historii. W roku 1787 więc, gdy Alexander Hamilton pytał, „czy ludzkie społeczności zdolne są do utworzenia dobrego rządu poprzez wybór oparty na refleksji, czy też są one na zawsze skazane na to, by ich ustrój polityczny wynikał z przypadku i siły”, było to pytanie podobne do tych, jakie stawia naukowiec, rozpoczynając eksperyment. Tylko czas mógł dać odpowiedź. Czas jednak minął. Początek dobiegł końca. Jaki zatem jest werdykt historii?

Niniejsza książka próbuje udzielić odpowiedzi na to pytanie, opowiadając dzieje amerykańskiej historii, począwszy od roku 1492 — wyprawy Kolumba, która połączyła ze sobą kontynenty, czyniąc w końcu świat nie tyle powiązanym, ile splątanym, ściśniętym i skrępowanym. Opisuje zasiedlenie amerykańskich kolonii, założenie kraju i jego ekspansję poprzez migrację, imigrację, wojnę i wynalazczość, popadnięcie w wojnę domową, włączenie się do wojen europejskich, osiągnięcie pozycji światowego mocarstwa i jego rolę, po II wojnie światowej, w ustanowieniu nowoczesnego, liberalnego porządku świata: rządów prawa, praw indywidualnych, demokratycznych rządów, otwartych granic i wolnych rynków. Powtarza konfrontacje kraju z zagranicznym komunizmem i wewnętrzną dyskryminacją; jego pęknięcia i podziały, i wojny toczone przezeń od roku 2001, kiedy to dwa samoloty rozbiły się o dwie wieże World Trade Center osiem przecznic od miejsca, w którym dawno już nieistniejąca drukarnia „New-York Packet” oferowała na sprzedaż młodą matkę z sześciomiesięcznym synkiem oraz „Columbian Almanack” z Konstytucją w zestawie lub bez niej.

W tej historii zawarłam opowieść; starałam się opowiedzieć ją uczciwie. Napisałam wstęp, napisałam zakończenie i próbowałam wypełnić to, co pomiędzy, ale nie próbowałam opowiedzieć całej historii. Nikt nie jest w stanie. Wiele na tych stronach brakuje. W latach pięćdziesiątych XX wieku historyk Carl Degler opisał zasadę, jaką kierował się, podejmując decyzję o tym, co umieścić, a czego nie umieszczać w swej historii Stanów Zjednoczonych, pięknej książce zatytułowanej Out of Our Past (Z naszej przeszłości). „Czytelników muszę ostrzec, że nie znajdą tu niczego na temat administracji prezydentów w latach 1868 i 1901, nie znajdą wzmianki o amerykańskich Indianach ani o zasiedlaniu kolonii w XVII wieku”, pisał Degler. „Wojna 1812 roku wzmiankowana została jedynie w przypisie”[15]. Także i ja musiałam pominąć niezwykle dużo. Niektóre bardzo ważne wydarzenia nie znalazły się nawet w przypisach, które pieczołowicie przycinałam, niczym paznokcie niemowlęcia.

Decydując się, co umieścić, a czego nie umieszczać, ograniczyłam się do tego, co, moim zdaniem, obywatele kraju w początkach XXI wieku powinni wiedzieć na temat własnej przeszłości, głównie dlatego, że książka ta ma służyć także jako staromodny podręcznik wiedzy o społeczeństwie, wyjaśnienie źródeł i celów instytucji demokratycznych, od rady miejskiej po system partyjny, od konwencji przedwyborczej po tajne głosowanie, od dyskusji radiowych po internetowe sondaże. Niniejsza książka to głównie historia polityczna. Poświęca bardzo niewiele uwagi dziejom militarnym i dyplomatycznym czy historii społecznej i kulturalnej. Zawiera jednak wydarzenia z dziejów amerykańskiego prawa, religii, dziennikarstwa i techniki, głównie dlatego, że to właśnie w tych sferach niekiedy rozstrzygano, co jest prawdą, a co nią nie jest.

Poza krótką historią Stanów Zjednoczonych oraz wstępem do wiedzy o społeczeństwie, książka ta pragnie być także czymś innym: wyjaśnieniem natury przeszłości. Historia nie jest jedynie tematem; jest także metodą. Moją metodą jest, ogólnie biorąc, pozwolić zmarłym mówić za siebie. Usiałam strony książki ich słowami, niczym kwiatami, dla ich piękna, lub niczym robakami, dla ich obrzydliwości. Praca historyka nie jest pracą krytyka ani pracą moralisty: jest pracą detektywa i gawędziarza, filozofa i naukowca, strażnika opowieści, głosiciela prawdy.

Co zatem z amerykańską przeszłością? W amerykańskiej historii znajdziemy rzecz jasna wiele udręki i jeszcze więcej hipokryzji. Żaden kraj i żaden naród nie jest od nich wolny. Jednakże w amerykańskiej przeszłości mamy także niezwykle wiele uczciwości i nadziei, postępu i ambicji, i wiele — zwłaszcza — pomysłowości i piękna. Niektóre książki o historii Ameryki nie krytykują Stanów Zjednoczonych; inne nie robią nic poza tym. Ta książka jest inna. Prawdy, na których zbudowano kraj, nie są tajemnicami, prawdami wiary, niekwestionowalnymi, jakby założenie kraju było dziełem Boga, nie są one jednak też kłamstwami, fakty nie są fikcją, tak jakby niczego nie można było wiedzieć w pozbawionym prawdy świecie. Pomiędzy szacunkiem i kultem z jednej strony a lekceważeniem i pogardą z drugiej, wije się niełatwa ścieżka, odległa od fałszywej wyższości i łatwego wywyższania się nad ludźmi, którzy żyli i umarli, popełniając swe czyny chwalebne oraz błędy i grzechy na długo przed tym, jak my popełniliśmy nasze. „Nie możemy uświęcić tej ziemi”, powiedział Lincoln w Gettysburgu. Musimy natomiast iść przez tę ziemię, poświęcając się zarówno dla żywych, jak i dla umarłych.

Jeszcze jedno więc o opowiadaniu i o prawdzie. „Zaczynałem ten list pięć razy i darłem go”, pisał w 1962 roku James Baldwin w liście do swego bratanka. „Wciąż widzę Twoją twarz, która jest także twarzą Twojego ojca i mojego brata”. Jego brat już nie żył; zamierzał opowiedzieć swemu bratankowi o byciu czarnym mężczyzną, o walce o równość oraz ogromnym znaczeniu i niezwykłej aktualności zgłębiania dziejów i rozważania nad pochodzeniem. Jak pisał dalej:

Znałem Was obu całe życie, nosiłem Twojego tatę na rękach i na ramionach, całowałem go, dawałem mu lanie i patrzyłem, jak uczy się chodzić. Nie wiem, czy znasz kogokolwiek od tak dawna; jeśli kochałeś kogokolwiek tak długo, najpierw jako niemowlę, potem jako dziecko, następnie jako mężczyznę, zyskujesz nowe spojrzenie na czas oraz na ludzki ból i wysiłek. Inni nie widzą tego, co widzę ja, gdy tylko spoglądam na twarz Twojego ojca, ponieważ za twarzą Twojego ojca dzisiaj są wszystkie dawniejsze jego twarze[16].

Nikt nie może znać kraju od tak dawna, od jego niemowlęctwa, nawet mając mleczne zęby w słoiku. Jednakże zgłębianie dziejów właśnie tak wygląda, jest spoglądaniem w twarz i dostrzeganiem za nią kolejnej, i następnej, i jeszcze następnych. „Pamiętaj, skąd pochodzisz”, pisał Baldwin swemu bratankowi[17]. Przeszłość jest dziedzictwem, darem i brzemieniem. Nie można jej zrzucić. Nosi się ją wszędzie. Nie pozostaje więc nic innego, jak ją poznać.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Idea. 1492–1799

„Na początku cały świat był Ameryką”.

JOHN LOCKE, Drugi traktat o rządzie,1689

1. Natura przeszłości

„WIDZIELIŚMY NAGICH LUDZI” — napisał w swym dzienniku barczysty kapitan z Genui po tygodniach przyglądania się wyłącznie czarnobłękitnemu morzu. Albo też przynajmniej uważa się, że to właśnie napisał Krzysztof Kolumb w swym dzienniku tego dnia w październiku 1492 roku, kreśląc atramentem litery niczym ślimak pozostawiający ślad na połaci piasku. Nikt nie wie na pewno, co żeglarz zanotował tego dnia, ponieważ jego dziennik zaginął. W latach trzydziestych XVI wieku, nim dziennik przepadł, jego części zostały skopiowane przez tonsurowanego dominikanina imieniem Bartolomé de Las Casas. Także i jego kopia była zaginiona aż do około roku 1790, kiedy to pewien stary marynarz znalazł ją w bibliotece jakiegoś hiszpańskiego diuka. W roku 1894 wdowa po innym kolekcjonerze sprzedała pewnej diuszesie skrawki pergaminu wydające się oryginałem dziennika Kolumba — nosiły jego podpis i rok 1492 na okładce. Następnie wdowa rozpłynęła się, wraz z nią zaś przepadły wszelkie ewentualne resztki oryginalnych zapisków Kolumba[18].

Wszystko to jest bardzo niefortunne. Nie ma w tym nic niezwykłego. Większość tego, co kiedyś było, przepadło. Ciało się rozkłada, drewno próchnieje, mury padają, księgi płoną. Niektóre z nich pochłania natura, inne zła wola. Historia to badanie tego, co pozostało, co pozostawiono. Może tym być niemal wszystko, o ile przetrwa zawieruchy czasu i wojny: listy, dzienniki, DNA, nagrobki, monety, audycje telewizyjne, obrazy, płyty DVD, wirusy, porzucone profile na Facebooku, transkrypcje przesłuchań parlamentarnych, ruiny budynków. Niektóre z tych rzeczy ocalały dzięki przypadkowi lub okazji, jak jedyny dom, który jakby cudem ocalał w mieście zrujnowanym przez huragan. Jednakże większość tego, co badają historycy, ocalało, ponieważ zostało celowo zachowane — zapakowane do pudła i zaniesione na poddasze, ustawione na półce w bibliotece, zmagazynowane w muzeum, sfotografowane lub zarchiwizowane, skopiowane na serwer — pieczołowicie utrzymane, a nawet skatalogowane. Wszystko razem — rzeczy przechowywane celowo i ocalałe przypadkiem, archiwum przeszłości: resztki, relikty, repozytorium wiedzy, dowody na to, co było wcześniej, dziedzictwo — nazywa się źródłami historycznymi. Są one szaleńczo niejednorodne, asymetryczne — i nieuczciwe.

Opieranie się na tak niepewnych podstawach wymaga ostrożności. Nawet jednak źródłowe braki mają swoją wymowę. „Widzieliśmy nagich ludzi”, pisał Kolumb w swym dzienniku (przynajmniej zgodnie z notatkami Las Casasa). „Byli bardzo ubodzy we wszystko”, zanotował żeglarz, przedstawiając ludzi napotkanych na wyspie nazwanej przez nich Haiti — „ziemia gór” — lecz którą Kolumb ochrzcił Hispaniolą — „małą Hiszpanią” — ponieważ uważał, że nie ma jeszcze nazwy. Nie mieli broni, pisał; nie mieli narzędzi. Uważał, że nie mieli nawet wiary: „Zdają się nie mieć religii”. Nie byli podstępni, nie byli podejrzliwi. „Wezmę stąd ich sześciu do Waszych Wysokości”, pisał, zwracając się do króla i królowej Hiszpanii, „tak by mogli nauczyć się mówić”, zupełnie jakby, co niemożliwe, nie mieli języka[19]. Później jednak przyznał prawdę: „Nikt z nas nie rozumie wypowiadanych przez nich słów”[20].

Dwa miesiące po dotarciu do Haiti Kolumb szykował się do wyruszenia z powrotem do Hiszpanii, jednakże u brzegów wyspy jego trzymasztowy flagowiec wszedł na mieliznę. Nim zatonął, jego ludzie zdołali uratować zeń dość belek na budowę fortu; zatopionego wraku nigdy nie odnaleziono — dla historii przepadł tak samo, jak wszystkie słowa wypowiedziane przez mieszkańców Haiti w dniu, w którym do ich brzegów przybył nieznany żeglarz. W drodze powrotnej, na mniejszym statku, chyżej karaweli, Kolumb zastanawiał się nad wszystkim, czego nie pojmował u napotkanych na nowym lądzie ludzi, ludzi, których nazwał „Indianami”, ponieważ wierzył, że dotarł do Indii. Doszedł do wniosku, że nie tyle nie mieli oni religii ani języka, ile że te rzeczy były dla niego tajemnicą, jakiej nie mógł przeniknąć, były bowiem poza jego zdolnością rozumienia. Potrzebował pomocy. W Barcelonie wynajął Ramóna Panégo, duchownego i uczonego, by udał się z nim na kolejną wyprawę celem „odkrycia i zrozumienia (…) wierzeń i przesądów Indian i (…) jak czczą swoich bogów”[21].

W roku 1493 Pané pożeglował z Kolumbem. Przybywszy na Haiti, spotkał człowieka imieniem Guatícabanú, który znał wszystkie języki, jakimi mówiono na wyspie. Guatícabanú nauczył się języka Panégo — kastylijskiego — i nauczył go własnego języka. Pané mieszkał z tubylcami, Taíno, przez cztery lata i dostarczył Kolumbowi raport, rękopis, który zatytułował Relacja o starożytnościach Indian. Niedługo później manuskrypt przepadł.

Losy starych książek są tak odmienne, jak odmienne są głębiny oceanu. Zanim Relacja o starożytnościach Indian zniknęła, skopiował ją syn Kolumba, Ferdynand, piszący biografię ojca. Mimo że książka Ferdynanda Kolumba nie została opublikowana przed jego śmiercią w roku 1539, jego kopia niezwykłej relacji Panégo została skopiowana przez innych uczonych, w tym niezmordowanego Las Casasa, który nieustannie pochłaniał książki. W roku 1570 pewien badacz tłumaczył Relację Panégo na włoski, w trakcie czego zmarł jednak w więzieniu podejrzewany o szpiegowanie dla Francuzów. Jego tłumaczenie opublikowano jednak w 1571 roku, dzięki czemu relacja Panégo przetrwała jedynie w postaci marnego włoskiego tłumaczenia słów przekładanych wcześniej już kilkakrotnie, z języków Haiti na język Guatícabanú, z języka Guatícabanú na kastylijski, następnie przez Panégo z kastylijskiego[22]. I mimo to są one prawdziwym skarbem.

„Spisałem to w pośpiechu i nie miałem dość papieru”, tłumaczył się Pané. Zebrał opowieści Taíno, choć trudno było mu je zrozumieć, jako że wiele z nich wydawało mu się sprzecznych z innymi. „Ponieważ nigdy nie uczyli się oni pisania ani liter”, relacjonował Pané, „nie potrafią dokładnie powtórzyć słów swoich przodków, a zatem nie wszyscy mówią to samo”. Taíno nie znali pisma. Jednakże, wbrew pierwszym wrażeniom Kolumba, z pewnością mieli religię. Swojego boga nazywali Yúcahu. „Wierzą, że jest on w niebie i jest nieśmiertelny, że nikt nie może go zobaczyć i że ma matkę”, wyjaśnił Pané. „Jednakże nie ma on początku”. A także: „W podobny sposób wiedzą, skąd pochodzą i gdzie swój początek mają słońce i księżyc, i jak powstało morze, i dokąd udają się zmarli”[23].

Ludzie porządkują swoje światy opowieściami o swych umarłych, o swych bogach i o źródłach swych praw. Taíno powiedzieli Panému, że gdy niektórzy z nich wracali spóźnieni, słońce zamieniło ich w drzewa. Innym razem człowiek imieniem Yaya zabił swego syna Yayaela, włożył jego kości do tykwy i zawiesił je na dachu, a gdy jego żona zdjęła tykwę i otwarła ją, kości zmieniły się w ryby i ludzie jedli ryby, jednak gdy próbowali zawiesić tykwę ponownie, spadła na ziemię, a z niej wylały się wszystkie wody, z których powstały oceany.

Taíno nie mieli pisma, ale mieli rząd. „Mają prawa zebrane w starożytnych pieśniach, za pomocą których rządzą sobą”, pisał Pané[24]. Śpiewali swoje prawa i śpiewali swoją historię. „Pieśni te pozostają w ich pamięci, nie w ich księgach”, zauważył inny hiszpański historyk. „W ten sposób recytują rodowody swych kacyków, królów i panów, ich czyny oraz przeżyte złe i szczęśliwe chwile”[25].

W pieśniach tych powtarzali swoje prawdy. Opowiadali, jak dni, tygodnie i lata po tym, kiedy barczysty żeglarz dostrzegł pierwszy raz ich wyspę, były najgorszymi z czasów. Ich bóg, Yúcahu, przepowiedział niegdyś, że „będą cieszyli się swym władztwem tylko przez krótki czas, ponieważ na ich ziemie przybędą ludzie w szatach, którzy ich pokonają i zabiją”[26]. Tak też się stało. Gdy przybył Kolumb, na wyspie, ziemi gór, żyło około trzech milionów ludzi. Pięćdziesiąt lat później było ich tylko pięciuset; wszyscy pozostali zmarli, a ich pieśni umilkły.

I

Opowieści o pochodzeniu niemal zawsze zaczynają się w ciemnościach, ziemi i wodzie w mrokach nocy, czarnej jak zła wróżba. Słońce i księżyc wyszły z jaskini, mówili Taíno Panému, oceany zaś rozlały się z tykwy. Irokezi, lud Wielkich Jezior, mówili, że świat rozpoczął się od kobiety żyjącej na skorupie żółwia. Akanowie z Ghany wspominali o bogu żyjącym bliżej ziemi, nisko na niebie, aż pewna staruszka nie uderzyła go tłuczkiem i odleciał. „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, mówi Księga Rodzaju. „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód”[27].

Ciemność panowała nad bezmiarem wód także w historiach geologicznych, w których dowodami są skały i kości. Świat został stworzony około 14 miliardów lat temu, według śladów pozostawionych przez meteoryty i pożywoty gwiazd, świecących i odległych, jaskrawych i bladych. Ziemia uformowała się około 4 miliardów lat temu, według piasku i skał, den mórz i wierzchołków gór. Przez bardzo długi czas wszystkie ziemskie lądy były stłoczone razem, aż około trzystu milionów lat temu te stłoczone lądy zaczęły się rozdzielać; części oderwały się i podryfowały coraz dalej od siebie, niczym szczątki tonącego statku.

Dowody z dawno minionej przeszłości są ulotne, ale zachowują się w najmniej prawdopodobnych miejscach, nawet w gniazdach nowików, ssaków, które pojawiły się w Ameryce Północnej 60 milionów lat temu. Nowiki budują gniazda z patyków i kamyków i oddają na nie mocz; płyn twardnieje niczym bursztyn, konserwując gniazda nowików jakby zatopione w szkle. Wiele zwierząt i roślin, które żyły w czasach dawnych nowików, już wyginęło; przepadły na zawsze, zachowane jedynie w gniazdach nowików, gdzie ich zakonserwowane szczątki stanowią dowód nie tylko na ewolucję, ale i na ogrzewanie się ziemi. Gniazdo nowika nie jest podobne do świadectwa geologicznego; przypomina bardziej archiwum, kolekcję, zgromadzoną i zachowaną, niczym zbiór starych tomów i dawno zapomnianych rękopisów, skarb, relację o starożytnościach roślin i zwierząt[28].

Zapis skamielin jest jeszcze bogatszy. Karol Darwin nazwał ślady pozostawione przez skamieniałości „historią świata nieumiejętnie przechowaną”. Według tych śladów homo sapiens, nowożytni ludzie, wyewoluowali około 300 tysięcy lat temu w Afryce Wschodniej, w pobliżu obecnej Etiopii. W ciągu kolejnych 150 tysięcy lat pierwsi ludzie rozprzestrzenili się na Bliski Wschód, Azję, Australię i Europę[29]. Jak nowiki, ludzie gromadzą, przechowują i zachowują. Ślady pierwszych ludzi, jakkolwiek nieumiejętnie zachowane, zawierają jednak nie tylko skamieniałości, ale także artefakty, rzeczy stworzone przez ludzi (słowo powstało z połączenia dwóch innych — art i fact, artefakt to fakt stworzony za pomocą sztuki). Ślady w formie artefaktów i skamieniałości wspólnie opowiadają historię, jak około 20 tysięcy lat temu ludzie migrowali z Azji do obu Ameryk, gdy północno-zachodni kraniec Ameryki Północnej i północno-wschodni kraniec Azji przez pewien czas były połączone, gdy ziemie pomiędzy nimi wznosiły się nad poziom morza, umożliwiając ludziom i zwierzętom przejście pomiędzy dzisiejszą Rosją a Alaską — dystans mniej więcej tysiąca kilometrów — aż wody na powrót przybrały i pół świata zostało ponownie odcięte od drugiej połowy.

W roku 1492 w Amerykach — Południowej i Północnej — żyło blisko 75 milionów ludzi[30]. Mieszkańcy Cahokii, największego miasta Ameryki Północnej położonego w dolinie Missisipi, zbudowali ogromne place i kurhany ziemne, niektóre większe od egipskich piramid. Około 1000 roku naszej ery, przed tym, jak Cahokia została opuszczona, mieszkało w niej ponad 10 tysięcy ludzi. Aztekowie, Inkowie, Majowie — ogromne i starożytne cywilizacje — wznieśli monumentalne miasta i prowadzili skrupulatne zapisy oraz kalendarze o znakomitej dokładności. Azteckie miasto Tenochtitlán, założone w roku 1325, liczyło sobie co najmniej ćwierć miliona mieszkańców, co czyniło je jednym z największych miast świata. Poza tymi miejscami większość ludzi w Amerykach mieszkała w mniejszych osiedlach, żyjąc ze zbieractwa i z myślistwa. Znaczna część była rolnikami, uprawiającymi dynie, zboże i fasolę, polującymi i łowiącymi ryby. Hodowali świnie i kury, ale żadnych większych zwierząt. Mówili setkami języków i wyznawali najróżniejsze wierzenia. Większość nie miała żadnego języka pisanego. Wierzyli w wielu bogów i w boskość zwierząt oraz samej ziemi[31]. Taíno mieszkali w wioskach liczących od tysiąca do dwóch tysięcy mieszkańców, pod wodzą kacyka. Łowili ryby i uprawiali pola. Toczyli wojny ze swymi sąsiadami. Ozdabiali swoje ciała; malowali się na czerwono. Śpiewali swoje prawa[32]. Wiedzieli, dokąd udawali się ich zmarli.

W roku 1492 w Europie żyło około 60 milionów ludzi, o 15 milionów mniej niż w Amerykach. Żyli i byli rządzeni w wioskach i miasteczkach, miastach i państwach, królestwach i imperiach. Wznosili wspaniałe miasta i zamki, katedry, świątynie i meczety, biblioteki i uniwersytety. Większość ludzi była rolnikami, uprawiała zboże na ogrodzonych płotami polach i hodowała krowy, owce i kozy. „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną”[33], powiedział Bóg Adamowi i Ewie w Księdze Rodzaju, „abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi”[34]. Mówili i pisali dziesiątkami języków. Zapisywali swe religijne dogmaty i opowieści na zwojach i w księgach o zadziwiającym pięknie. Byli katolikami i prawosławnymi, żydami i muzułmanami; przez długie okresy ludzie różnych religii potrafili żyć obok siebie, a niekiedy przez równie długie nie potrafili, tak jakby powycinali sobie serca. Ich wiara była ich prawdą, słowem ich Boga, objawionym ich prorokom, zaś dla chrześcijan przez słowa Jezusa, dobrą nowinę — spisaną Ewangelię.

Przed rokiem 1492 Europa cierpiała niedostatek i głód. Po 1492 roku ogromne bogactwa przywiezione z Ameryk, gdzie pozyskiwano je przez przymusową pracę Afrykanów, dały rządom nową władzę, która przyczyniła się do powstania państw narodowych.

Naród to ludzie dzielący wspólne pochodzenie. Państwo jest społecznością polityczną rządzoną prawami. Państwo narodowe zaś to społeczność polityczna, rządzona prawami, która przynajmniej teoretycznie skupia ludzi o tym samym pochodzeniu (jednym ze sposobów kształtowania się państw narodowych jest usunięcie przemocą osób o odmiennych korzeniach). Tworzące się państwa narodowe musiały się opisać, co czyniły poprzez historie swych początków, wiążąc razem wstęgi mitów, tak jakby wszyscy członkowie „narodu angielskiego” na przykład mieli wspólne pochodzenie, podczas gdy oczywiście tak nie było. Bardzo często historie państw narodowych niewiele się różnią od mitów, za pomocą których ukrywa się fastrygi łączące naród z państwem[35].

Początki Stanów Zjednoczonych odszukać można w tych fastrygach. Gdy Stany Zjednoczone ogłosiły niepodległość w roku 1776, z pewnością były państwem, co jednak uczyniło je narodem? Fikcja, że ich mieszkańcy dzielili wspólne pochodzenie, była w oczywisty sposób absurdalna. Stoczyli dopiero co wojnę z Anglią i z pewnością sławienie swej angielskości było ostatnim, na co mieli ochotę. Próbując rozwiązać ten problem, pierwsi historycy Stanów Zjednoczonych postanowili rozpoczynać swój opis od wyprawy Kolumba, zszywając rok 1776 z 1492. George Bancroft opublikował swą History of the United States from the Discovery of the American Continent to the Present (Historia Stanów Zjednoczonych od odkrycia kontynentu amerykańskiego do czasów dzisiejszych) w 1834 roku, gdy kraj miał ledwie pół wieku, był ledwo co wyklutym ze skorupki podlotkiem. Rozpoczynając od Kolumba, Bancroft uczynił Stany Zjednoczone starszym o niemal trzy wieki niż w rzeczywistości, dobrze opierzonym ptakiem. Był nie tylko historykiem, był także politykiem: służył w administracji trzech amerykańskich prezydentów, w tym pełnił funkcję sekretarza wojny w okresie amerykańskiej ekspansji. Wierzył w oczywiste przeznaczenie, ideę, że Stany Zjednoczone miały ogarnąć kontynent ze wschodu na zachód. Dla Bancrofta los kraju został niemal przypieczętowany już w chwili, gdy Kolumb wyruszył na morze. Dając Amerykanom bardziej szacowną przeszłość, miał nadzieję uczynić założenie Ameryki nieuniknionym, a jej rozrost niepowstrzymanym, zarządzonym przez Boga. Pragnął też sławić Stany Zjednoczone nie jako odłam Anglii, ale jako pluralistyczny i kosmopolityczny naród, posiadający przodków na całym świecie. „Francja przyczyniła się do ich niepodległości”, stwierdził, „pochodzenie języka, którym mówimy, wiedzie nas do Indii; nasza religia jest z Palestyny; z pieśni, które śpiewamy w naszych kościołach, niektóre słyszano po raz pierwszy we Włoszech, inne na pustyniach Arabii, inne nad brzegami Eufratu; nasze sztuki pochodzą z Grecji, nasza praworządność z Rzymu”[36].

Jednakże początki Stanów Zjednoczonych sięgają roku 1492 z innego, bardziej niepokojącego powodu: prawdy założycielskie kraju wykuły się wśród przemocy, były produktami oszołamiającego okrucieństwa, podboju i rzezi, zamachów na całe światy. Historia Stanów Zjednoczonych rozpoczyna się w roku 1492, ponieważ idea równości wynikała ze zdecydowanego odrzucenia idei nierówności; oddanie dla wolności wyłoniło się z zaciekłego protestu przeciwko niewolnictwu; zaś prawo do samostanowienia zostało wywalczone mieczem i — jeszcze bardziej gwałtownie — piórem. Przeciw podbojowi, rzezi i niewolnictwu podnoszono pilne i niecichnące pytanie: „Jakim prawem?”.

Rozpoczynać historię Stanów Zjednoczonych w roku 1492 oznacza traktować poważnie i uroczyście ideę samej Ameryki jako początku. Jednakże założenie kraju nie było bynajmniej nieuniknione, a jego ekspansja niepowstrzymana. Historia Stanów Zjednoczonych, jak cała historia, jest wręcz chaotycznym zbiorem ewentualności i przypadków, cudów i okropieństw, niezwykłych, nieprawdopodobnych i zadziwiających.

Przede wszystkim, jeśli rozważyć wszystkie dowody, nieco zaskakuje, że to zachodni Europejczycy w roku 1492, a nie jakaś inna grupa ludzi w jakimś innym roku, przebyli ocean, by odkryć zaginiony świat. Odbycie wyprawy wymagało wiedzy, możliwości i ciekawości. Majowie, których ziemie rozciągały się od dzisiejszego Meksyku po Kostarykę, już około roku 300 n.e. znali wystarczająco dobrze astronomię, by móc przepłynąć ocean. Nie znali jednak pełnomorskich statków. Starożytni Grecy wiedzieli bardzo wiele na temat kartografii. Klaudiusz Ptolemeusz, astronom z II wieku, opracował sposób rzutowania powierzchni globu na płaską powierzchnię z niemal idealnymi proporcjami. Jednakże średniowieczni chrześcijanie, którzy odrzucili pisma starożytnych Greków jako pogańskie, utracili znaczną część tej wiedzy. Chińczycy w XI wieku wynaleźli kompas, mieli też znakomite statki. Przed śmiercią w roku 1433 Zheng He, chiński muzułmanin, zbadał wybrzeża znacznej części Azji i wschodniej Afryki, prowadząc dwieście statków z 27 tysiącami marynarzy. Chiny były jednak najbogatszym krajem świata, a od drugiej połowy XV wieku Chińczycy nie zapuszczali się poza Ocean Indyjski ze względu na przekonanie, że reszta świata jest bezwartościowa i nieciekawa. Zachodni Afrykańczycy pływali wzdłuż wybrzeża i rzekami wiodącymi do ogromnej wewnątrzkontynentalnej sieci handlowej, jednakże dominujące wiatry i prądy uniemożliwiały im rejs na północ i rzadko zapuszczali się na ocean. Muzułmanie z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, którzy nigdy nie odrzucili wiedzy starożytności ani obliczeń Ptolemeusza, sporządzili dokładne mapy i zbudowali solidne statki, ponieważ jednak dominowali w handlu na Morzu Śródziemnym i lądowym handlu złotem z Afryką i przyprawami z Azją, nie mieli ważnych powodów, żeby zapuszczać się dalej[37].

To zatem z desperacji w pewnej mierze najbiedniejsi i najsłabsi chrześcijańscy władcy na skrajnym zachodnim krańcu Europy, walczący z muzułmanami, zazdrośni o monopol handlowy islamskiego świata i pragnący krzewić swą wiarę, rozpoczęli poszukiwania dróg do Afryki i Azji, które nie wymagałyby żeglowania przez Morze Śródziemne. W połowie XV wieku portugalski książę Henryk zaczął wysyłać statki wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki. Wznosząc forty na wybrzeżu i zakładając kolonie na wyspach, Portugalczycy zaczęli handlować z afrykańskimi kupcami, kupując i sprzedając ludzi, wymieniając monety na ciała, handlując niewolnikami.

Kolumb, obywatel kwitnącego śródziemnomorskiego portu Genui, od roku 1482 był marynarzem na portugalskich statkach niewolniczych. W roku 1484, gdy miał około 33 lat, przedstawił królowi Portugalii projekt dotarcia do Azji poprzez skierowanie się na zachód, przez ocean. Król zwołał grupę uczonych dla oceny propozycji, ostatecznie jednak ją odrzucił. Portugalia była zaangażowana w swe przedsięwzięcia w Afryce Zachodniej, a królewscy uczeni dostrzegli, że Kolumb znacznie zaniżył dystans, który będzie musiał przebyć. Lepiej obliczona była wyprawa Bartolomeu Diasa, portugalskiego rycerza, który w 1487 roku opłynął południowy kraniec Afryki, udowadniając, że można było dotrzeć z Atlantyku na Ocean Indyjski. Po co płynąć na zachód, przez Atlantyk, skoro udało się już znaleźć alternatywną drogę na wschód?

Kolumb przedstawił więc swoją propozycję królowi i królowej Hiszpanii, którzy początkowo ją odrzucili; byli zajęci toczeniem wojny religijnej i oczyszczaniem swej ludności z ludzi posiadających innych przodków i inne wierzenia. W początkach 1492 roku, gdy ostatnie muzułmańskie miasto w Hiszpanii uległo hiszpańskiej koronie, Ferdynand i Izabela nakazali wygnać ze swego królestwa wszystkich Żydów, po czym, przekonani, że ich bezlitosna inkwizycja oczyściła królestwo z muzułmanów i żydów, heretyków i pogan, rozkazali Kolumbowi wyruszyć, handlować i krzewić chrześcijańską wiarę: podbijać i uwieczniać, mówić prawdę i spisywać ją — prowadzić dziennik.

Zapisanie czegoś nie czyni tego prawdą. Jednakże historia prawdy powiązana jest z historią pisania niczym maszty z żaglami. Pismo wynaleziono w trzech różnych miejscach na świecie w trzech różnych momentach: około 3200 roku p.n.e. w Mezopotamii, około 1100 roku p.n.e. w Chinach i około 600 roku n.e. w Mezoameryce. W dziejach świata większość ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, nie umiała pisać, a jeśli umiała, nie pozostawiła po sobie żadnych pism, co stanowi jedną z przyczyn, dla których zasób źródeł historycznych jest tak irytująco nierówny. Zapisanie czegoś to jak uczynienie skamieniałego zapisu umysłu. Opowieści są pełne siły i mocy; kipią znaczeniem, prawdami i kłamstwami, wybiegami i uczciwością. Mowa często ma więcej znaczenia i aktualności niż pisanie. Jednakże większość wypowiedzianych słów zostaje zapomniana, pismo natomiast trwa, co zauważył w początkach XVII wieku angielski proboszcz imieniem Samuel Purchas. Purchas, który nigdy nie oddalił się na więcej niż 200 mil od swej parafii, uważnie studiował relacje podróżników, ponieważ zamierzał napisać nową historię świata[38]. Zestawiając wszystkie różnice pomiędzy ludźmi wszelkich czasów i miejsc, całych kontynentów i wieków, najbardziej dziwił się „literalnej przewadze”: znaczeniu pisania. „Poprzez pisanie”, twierdził, „człowiek wydaje się nieśmiertelny”[39].

Nowy rozdział w dziejach prawdy — początek idei prawdy, na której Stany Zjednoczone miały kiedyś oprzeć swą Deklarację niepodległości — rozpoczął się podczas pierwszej wyprawy Kolumba. Jeśli jakikolwiek człowiek w dziejach miał „literalną przewagę”, był nim Krzysztof Kolumb. W październiku 1492 roku na Haiti, pod palącym słońcem, mając za świadków dwóch kapitanów swych pozostałych jednostek, Kolumb (według notatek Las Casasa) oświadczył, że „zamierza objąć, i obejmuje, w posiadanie wspomnianą wyspę dla króla i królowej i panów ich królestwa”. A następnie to zapisał[40].

Był to akt jednocześnie nowy i dziwny. Marco Polo, który podróżował po świecie w XIII wieku, nie objął w posiadanie Chin dla Wenecji; także sir John Mandeville, który w XIV wieku wędrował po Bliskim Wschodzie, nie próbował wziąć w posiadanie Persji, Syrii ani Etiopii. Kolumb czytał Podróże Marca Polo i Podróże Mandeville’a; jak się zdaje, książki te zabrał ze sobą na wyprawę[41]. W odróżnieniu od Polo i Mandeville’a, Kolumb nie sporządził katalogu zwyczajów i wierzeń napotkanych ludów (dopiero później wynajął w tym celu Panégo). Zamiast tego zadecydował, że owi ludzie nie mieli żadnych zwyczajów ani wierzeń. Każdą różnicę postrzegał jako brak[42]. Twierdząc, że nie mieli wiary ani żadnej władzy cywilnej, a zatem byli niewiernymi dzikusami, którzy nie mogli zgodnie z prawem posiadać niczego, objął ich ziemie w posiadanie poprzez akt pisania. Byli oni ludźmi bez prawdy; on zamierzał uczynić swoją prawdę ich prawdą. Miał powiedzieć im, dokąd udają się zmarli.

Kolumb różnił się od Marca Polo i Mandeville’a jeszcze w sposób następujący: odbył swoje wyprawy niedługo po tym, jak Johannes Gutenberg, niemiecki kowal, wynalazł prasę drukarską. Druk przyspieszył rozpowszechnianie wiedzy i poszerzył zasób źródeł historycznych: rzeczy drukowane zachowują się znacznie częściej od rzeczy tylko zapisanych, jako że druk wytwarza wiele kopii. Ci dwaj często są ze sobą zestawiani. „Dwie rzeczy, które zawsze uważałem za możliwe do porównania, nie tylko do starożytności, ale do nieśmiertelności”, pisał pewien szesnastowieczny francuski filozof, „to wynalazek prasy drukarskiej i odkrycie Nowego Świata”[43]. Kolumb świat powiększył. Gutenberg sprawił, że świat kręcił się szybciej.

Jednakże sam Kolumb nie uważał odwiedzonych przez siebie krajów za część Nowego Świata. Sądził, że znalazł jedynie nową drogę do starego świata. To Amerigo Vespucci, przedsiębiorczy syn florenckiego notariusza, przepłynąwszy ocean w roku 1503, napisał o zastanych ziemiach: „Możemy je słusznie nazwać Nowym Światem”. Relacja przywieziona przez Vespucciego została wkrótce opublikowana jako książka zatytułowana Mundus novus, a przełożona na osiem języków doczekała się niebawem sześćdziesięciu różnych edycji. Twierdzenia Vespucciego o odkryciach były trudne do uwierzenia. „Znalazłem kontynent gęściej zaludniony i obfitujący w zwierzęta bardziej niż nasza Europa, niż Azja, niż Afryka”, pisał[44]. Wydawał się ogrodem Eden, miejscem, które dotychczas sobie jedynie wyobrażano. W roku 1516 Thomas More, doradca angielskiego króla Henryka VIII, opublikował fikcyjną relację portugalskiego żeglarza z jednego ze statków Vespucciego, który udać się miał nieco dalej, do wyspy, na której zastał idealną republikę nazwaną Utopia (dosłownie — niemiejsce) — wyspę nigdzie[45].

Czym było znalezienie czegoś tam, gdzie miało być „nigdzie”? Świat od dawna zdawał się składać z trzech części. W VII wieku arcybiskup Izydor z Sewilli, pisząc encyklopedię zatytułowaną Etymologiae, często później ręcznie kopiowaną — zachowało się aż tysiąc egzemplarzy — nakreślił świat jako okrąg okolony oceanami i podzielony wodami na trzy grupy lądu: Azję, Europę i Afrykę, zamieszkałe przez potomków trzech synów Noego: Sema, Jafeta i Hama. W roku 1472 Etymologiae stały się jedną z pierwszych książek kiedykolwiek złożonych do druku, a mapa arcybiskupa pierwszą kiedykolwiek wydrukowaną mapą świata[46]. Dwadzieścia lat później była już przestarzała.

Gdy odkryto, że „nigdzie” było miejscem przeznaczonym do pracy dla kartografów, inny rodzaj pisania zaczął rościć sobie prawo do prawdy i posiadania. W roku 1507 Martin Waldseemüller, niemiecki kartograf mieszkający w północnej Francji, który brał udział w tłumaczeniu na francuski Mundus novus, wyrył w dwunastu drewnianych płytach nową mapę świata, Universalis Cosmographia, i wydrukował ponad tysiąc egzemplarzy. Ludzie łączyli dwanaście kart ze sobą i umieszczali je niczym tapetę jako ogromną mapę, 1,2 na 2,4 metra. Tapeta blaknie i rozpada się: zachował się tylko jeden egzemplarz mapy Waldseemüllera. Jednak jedno słowo na tej dawno przepadłej mapie przetrwało dłużej niż wszystko inne, co Waldseemüller kiedykolwiek napisał. W uznaniu dla Vespucciego Waldseemüller, wymyślając nowe słowo, nadał czwartej części świata, tej nieznanej utopii, imię: nazwał ją „Ameryką”[47].

Nazwa ta przyjęła się zwykłym przypadkiem. Wiele innych rzeczy nie przetrwało. Opowieść Taíno o jaskini, opowieść Irokezów o żółwiu, opowieść Akanów o starej kobiecie z tłuczkiem, starotestamentalna opowieść o Adamie i Ewie — wszystkie te historie byłyby nieznane, albo mało znane, gdyby ich nie spisano lub nie uwieczniono. Ich przetrwanie miało znaczenie. Nowożytność rozpoczęła się, gdy ludzie walczący o to, która z tych opowieści była prawdą, zaczęli myśleć inaczej o samej naturze prawdy, o naturze przeszłości oraz o naturze rządzenia.

II

W roku 1493, gdy Kolumb powrócił ze swej niewiarygodnej wyprawy, pochodzący z Hiszpanii papież przyznał wszystkie ziemie po drugiej stronie oceanu, wszystko, co leżało na zachód od południka biegnącego około 300 mil na zachód od Zielonego Przylądka Hiszpanii, i wszystko, co leżało na wschód od tej linii, Afrykę Zachodnią — Portugalii. Papież rościł sobie prawo do dzielenia ziem zamieszkałych przez dziesiątki milionów ludzi, tak jakby był Bogiem z Księgi Rodzaju. Rzecz jasna przywódcy Anglii, Francji i Holandii uznali to papieskie obwieszczenie za absurd. „Słońce świeci dla mnie tak jak dla innych”, powiedział król Francji. „Chciałbym ujrzeć ustęp testamentu Adama, który wyklucza mnie z udziału w świecie”[48]. Roszczenia Hiszpanii nie przeszły bez oporu także po drugiej stronie świata. Pewien Taíno powiedział Guatícabanú, że Hiszpanie „byli źli i zabrali ich ziemię siłą”[49]. Guatícabanú przekazał te słowa Ramonowi Panému, który je zapisał. Ferdynand Kolumb skopiował ten zapis. To samo uczynił uczony w weneckim więzieniu. Było to tak, jakby Taíno zdjął ze swego dachu tykwę z kośćmi swego syna i otworzył ją, wylewając z niej ocean myśli. Cały zaś proces podboju wiązał się z udawaniem, że ocean można było wlać do tej tykwy z powrotem.

Jako że ocean idei do tykwy się nie mieścił, ludzie z Europy i Ameryk poszukiwali znaczeń i zastanawiali się, jak wytłumaczyć różnice i podobieństwa. Zadawali nowe pytania i zadawali też stare, tylko ostrzej: Czy wszyscy ludzie są tacy sami? A jeśli są, jakim prawem jeden lud może odbierać innemu ziemię, pracę, a nawet życie?

Wszelkie rozliczenie historyczne z tymi pytaniami rozpoczyna się od liczenia i mierzenia. W latach 1500–1800 do Ameryk przeniosło się około 2,5 miliona Europejczyków. Przewieźli tam siłą 12 milionów Afrykanów; życie straciło aż 50 milionów rdzennych Amerykanów, głównie z powodu chorób[50]. Europa rozciąga się na niecałe 10 200 kilometrów kwadratowych, zaś Ameryki na niecałe 52 000 kilometrów kwadratowych. Przez wieki wzrost demograficzny i gospodarczy Europy ograniczała geografia. Epoka ta doszła do kresu, gdy Europejczycy podbili ziemie pięciokrotnie od Europy większe. Zajęcie Ameryk dało Europejczykom nadmiar ziemi; zakończyło głód i przyniosło cztery wieki wzrostu gospodarczego, wzrostu bez precedensu, wzrostu, który wielu Europejczyków postrzegało jako dowód bożej łaski. W roku 1592 pewien Hiszpan z Nowej Hiszpanii pisał do swego brata w Valladolid: „Ta ziemia jest tak dobra jak nasza, ponieważ Bóg dał nam więcej tu niż tam, i będzie nam lepiej”[51]. Nawet biedakom powodziło się dobrze.

Wyzyskanie przez Europejczyków bogactw Ameryk umożliwiło powstanie kapitalizmu: nowych metod handlu, inwestowania i osiągania zysków. Tylko w latach 1500–1600 Europejczycy odnotowali przywiezienie z Ameryk do Europy niemal dwustu ton złota i 16 tysięcy ton srebra; znacznie więcej przywieziono jako kontrabandę. „Odkrycie Ameryki i drogi do Indii Wschodnich wokół Przylądka Dobrej Nadziei to dwa największe i najważniejsze wydarzenia odnotowane w dziejach ludzkości”, pisał Adam Smith w Bogactwie narodów w roku 1776. Jednakże wyprawy Kolumba i Diasa oznaczały też punkt zwrotny w rozwoju innego systemu gospodarczego, jakim było niewolnictwo. Bogactwo Ameryk płynęło do Europy dzięki przymusowej pracy Afrykanów[52].

Niewolnictwo praktykowano w różnych częściach świata od wieków. Ludzie zwykli zniewalać swoich wrogów, ludzi uznawanych za wystarczająco odmiennych, by skazać ich na dożywotnie poddanie. Czasami, choć nieczęsto, status niewolnika był dziedziczny: dzieci niewolników także skazane były na życie w niewoli. Wojny nierzadko powiązane były z religią, a ponieważ wielu niewolników było jeńcami wojennymi, niewolnicy i ich panowie zwykli różnić się wiarą: chrześcijanie niewolili żydów, muzułmanie chrześcijan, chrześcijanie muzułmanów. Od średniowiecza muzułmańscy handlarze z Afryki Północnej handlowali Afrykanami zza Sahary, gdzie niewolnictwo było powszechne. W znacznej części Afryki to praca, a nie ziemia, stanowiła jedyną formę własności uznawaną prawem, formę konsolidacji bogactwa i generowania zysku, co oznaczało, że państwa afrykańskie zwykle były niewielkie i że wojny afrykańskie — w odróżnieniu od wojen europejskich toczonych o ziemię — prowadzone były o pracę. Ludzie pojmani w afrykańskich wojnach byli kupowani i sprzedawani na wielkich targowiskach przez kupców, miejscowych dostojników i władców, zaś od lat pięćdziesiątych XV wieku przez portugalskich żeglarzy[53].

Kolumb, weteran tego handlu, w roku 1492 informował Ferdynanda i Izabelę, że zniewolenie mieszkańców Haiti zajęłoby chwilę, ponieważ „z pięćdziesięcioma ludźmi można ich wszystkich trzymać w ryzach i można kazać im uczynić, co się tylko chce”[54]. W kopalniach cukru i kopalniach złota Hiszpanie morzyli swych miejscowych niewolników pracą, wielu zaś więcej zmarło z powodu chorób. Wkrótce Hiszpanie zwrócili się do innego źródła przymusowych robotników — Afrykanów, którymi handlowali Portugalczycy.

Licząc i przechowując wykazy ładunku każdego statku, Europejczycy dziwili się pewnej niezwykłej asymetrii. Ludzie przemieszczali się z Europy i Afryki do Ameryk; bogactwo przemieszczało się z Ameryk do Europy; rośliny i zwierzęta przemieszczały się z Europy do Ameryk. Bardzo niewielu jednak ludzi, niewiele zwierząt i niewiele roślin przemieszczało się z Ameryk do Europy lub Afryki, przynajmniej niewiele z sukcesem. „Wydaje się, jakby istniała jakaś niewidzialna bariera uniemożliwiająca ruch w kierunku wschodnim, choć pozwalała na ruch na zachód”, pisał późniejszy botanik[55]. Jeden kierunek migracji ludzi miał oczywiste przyczyny: statkami kierowali ludzie i wieźli znacznie więcej osób na zachód niż na wschód; przywozili żołnierzy i misjonarzy, osadników i niewolników. Jednakże jeden kierunek migracji zwierząt i roślin był przez całe wieki — aż do drugiej połowy XIX wieku, czasów Darwina i odkrycia zarazków — najzupełniej zadziwiający, wytłumaczalny jedynie wiarą w boską opatrzność. Chrześcijanie uznawali go za znak, że ich podboje są zgodne z wolą Boga.

A znaków tych była cała obfitość. Gdy Kolumb w 1493 roku odbył drugą wyprawę przez ocean, dowodził flotą liczącą 17 statków wiozących 1200 ludzi, a także armię innego rodzaju: nasiona i sadzonki pszenicy, grochu, melonów, cebuli, rzodkwi, zieleniny, winorośli i trzciny cukrowej oraz konie, świnie, krowy, kury, owce i kozy, po dwie pary. Wśród ludzi, roślin i zwierząt kryli się pasażerowie na gapę, nasiona przyklejone do zwierząt, tkwiące w fałdach płaszczy i koców czy w bryłkach błota. Większość z nich stanowiły nasiona roślin uważanych przez Europejczyków za chwasty, jak trawa, stokrotka, oset, pokrzywa, paproć czy jaskier. Chwasty rosną najlepiej w spulchnionej ziemi, a nic nie spulchnia ziemi lepiej niż armia ludzi, karczujących lasy na budulec i opał, drąca glebę butami oraz kopytami koni, wołów i krów. Zwierzęta jedzą trawę; ludzie jedzą zwierzęta; zwierzęta zmieniają trawę w żywność dla ludzi. Zwierzęta przywiezione przez Europejczyków do Nowego Świata — krowy, świnie, kozy, owce, kury i konie — nie miały w Ameryce naturalnych wrogów, miały natomiast pod dostatkiem paszy. Mnożyły się w liczbie nie do pojęcia w Europie. Pogłowie bydła podwajało się co 15 miesięcy. Nic jednak nie mogło wyprzedzić świń. Świnie zmieniają jedną piątą tego, co zjedzą, w jedzenie dla ludzi (krowy tymczasem jedną dwudziestą); żerują samodzielnie, jedzą to, co znajdą, i mają mioty liczące dziesięć i więcej prosiąt. W ciągu kilku lat od drugiej wyprawy Kolumba potomstwo ośmiorga przywiezionych przez niego świń liczono już w tysiącach. Jak napisał pewien świadek: „Kłębiło się od nich na wszystkich wzniesieniach”[56].

Natomiast ludzie z Nowego Świata setkami umierali. Umierali tysiącami, dziesiątkami tysięcy, setkami tysięcy, dziesiątkami milionów. Izolacja Ameryk od reszty świata przez setki milionów lat sprawiała, że choroby, na które Europejczycy i Afrykanie wykształcili w ciągu tysiącleci odporność, były całkowicie nowe dla rdzennej ludności Ameryk. Europejskie statki, wiozące ludzi, zwierzęta i rośliny, przywiozły też niewidoczne zastępy chorób: ospę prawdziwą, odrę, błonicę, jaglicę, krztusiec, ospę wietrzną, szkarlatynę, dyzenterię i grypę. Choroby te ewoluowały wraz z ludźmi i ich udomowionymi zwierzętami żyjącymi w zwartych osiedlach — miastach — gdzie w ludzkich i zwierzęcych odchodach mnożyły się karaluchy, myszy i szczury. Większość rdzennych mieszkańców obu Ameryk nie mieszkała w zwartych osiedlach, a nawet ci, którzy mieszkali w wioskach, zwykli przemieszczać się wraz ze zmianą pór roku, demontując swe miasteczka i odbudowując je w innym miejscu. Nie gromadzili brudu i nie żyli w tłoku. Cierpieli na bardzo niewiele chorób zakaźnych. Europejczycy, wystawieni od tysięcy lat na działanie chorób, wykształcili skuteczny system immunologiczny i przeciwciała dla bakterii, z którymi nikt w Nowym Świecie nie miał nigdy styczności.

Skutkiem tego była katastrofa. Spośród stu ludzi po raz pierwszy stykających się z wirusem ospy zarażało się niemal stu, zaś 25 do 30 umierało. Nim jednak umarli, zarażali wielu innych. Okres inkubacji ospy wynosi od 10 do 14 dni, co oznaczało, że ludzie nieczujący jeszcze objawów choroby uciekali, roznosząc chorobę tak daleko, jak tylko dali radę dojść. Niektórzy zarażeni ospą mogliby wyzdrowieć, gdyby ktoś się nimi zaopiekował, gdy jednak chorowała co trzecia osoba, wielu zaś uciekło, nie pozostał nikt do opieki nad chorymi, którzy umierali z pragnienia i samotnej rozpaczy[57]. Tracili życie również w wyniku tortur; osłabieni chorobami, byli morzeni pracą i głodem. Na Karaibach ludzie umierali tak licznie i tak szybko, że Hiszpanie wcześnie postanowili podbijać dalsze terytoria, po części celem zyskania kolejnych brańców i posłania ich do kopalni złota i srebra — jako niewolników.

Hiszpańscy konkwistadorzy po raz pierwszy postawili stopę na kontynencie północnoamerykańskim w roku 1513. W ciągu dziesięcioleci Nowa Hiszpania objęła nie tylko przyszły Meksyk, ale także ponad połowę przyszłych kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, terenów, które rozciągały się od Florydy na wschodzie po Kalifornię na zachodzie, na północy zaś sięgały Wirginii nad Atlantykiem i Kanady nad Pacyfikiem[58]. Choroby poprzedzały najeźdźców, wyniszczając wielkie połacie kontynentu. Stało się wręcz powszechne, nieuniknione więc, najpierw przez Hiszpanów, a następnie po kolei przez Francuzów, Holendrów i Anglików, postrzeganie własnego dobrobytu i zdrowia oraz straszliwych chorób tubylców jako znaku od Boga. „Jeśli zaś idzie o tych dzikusów, jest coś, o czym nie mogę nie wspomnieć”, pisał pewien francuski kolonista. „Wydaje się jasne, że Bóg pragnie, by ustąpili oni miejsca nowym ludom”. Śmierć tubylców stanowiła dla najeźdźców dowód jednocześnie na ich prawa i na prawdziwość ich wiary. „Tubylcy wszyscy umarli na ospę”, pisał John Winthrop po przybyciu w roku 1630 do Nowej Anglii. „Pan dowiódł naszego prawa do objętej ziemi”[59].

Europejczycy pożądali takich znaków od swego Boga, ponieważ w przeciwnym wypadku ich prawo do ziemi i do zniewalania innych miałoby niewielkie umocowanie w prawach ludzkich. Często ich to powstrzymywało. W 1504 roku król Hiszpanii zebrał grupę uczonych i jurystów, by doradzili, czy podbój „był zgodny z prawem ludzkim i boskim”. Debata toczyła się wokół dwóch kwestii: czy tubylcy byli właścicielami swojej ziemi (czyli czy posiadali „dominium”) oraz czy mogli się sami rządzić (czyli czy posiadali „suwerenność”)? By udzielić na te pytania odpowiedzi, królewscy doradcy zwrócili się ku filozofii starożytnej.

Jak argumentowali doradcy, zgodnie z prawem rzymskim rząd istnieje celem regulowania stosunków własności. Jako że, według Kolumba, tubylcy rządu nie mieli, nie mieli też własności, a zatem nie mieli dominium. Jeśli chodzi o suwerenność, królewscy doradcy zwrócili się do Arystotelesowskiej Polityki. „Władanie i podleganie władzy należy bowiem do rzeczy nie tylko koniecznych, ale i pożytecznych”, pisał Stagiryta. „U niektórych istot zaraz od urodzenia dokonuje się rozgraniczenie z przeznaczeniem jednych do władania, drugich do podlegania władzy”. Wszelkie relacje są zdaniem Arystotelesa relacjami hierarchicznymi; dusza włada ciałem, ludzie zwierzętami, mężczyźni kobietami i panowie niewolnikami. Dla Arystotelesa niewolnictwo nie było kwestią prawa, ale kwestią natury: „Ten, kto z natury nie rządzi sobą, lecz należy do innego, jest z natury niewolnikiem; można też powiedzieć, że należy do innego ten, kto, będąc istotą ludzką, jest także własnością”. Ci, którzy z natury są własnością, to ci, którzy mają mniejszą zdolność rozumowania; ludzie ci są „z natury niewolnikami”, pisał Arystoteles, „i lepiej jest dla nich jak i dla wszystkich istot niższych, by mieli nad sobą pana”[60].

Król był zadowolony. Tubylcy nie byli właścicielami swej ziemi i byli z natury niewolnikami. Podbój trwał. Jednakże za oceanem zabrzmiał protest z ambony. W grudniu 1511 roku w czwartą niedzielę adwentu dominikanin Antonio de Montesinos wygłosił w kościele na Hispanioli kazanie. Nie zgadzając się z królewskimi doradcami, oznajmił, że konkwistadorzy popełniają nieopisane zbrodnie. „Powiedzcie, jakim prawem trzymacie tych Indian w niewoli tak okrutnej i strasznej? Jakim prawem prowadzicie tak ohydne wojny z tymi ludźmi, którzy żyli spokojnie na swej ziemi, na której pochłonęliście niezliczoną ich liczbę w niesłychanych mordach i cierpieniach?”. A na koniec zapytał: „Czyż nie są oni ludźmi?”[61].

Z tego protestu wynikła, w roku 1513, niepokojąca decyzja. Konkwistadorzy mieli odtąd każdemu, kogo zamierzali podbić i zniewolić, odczytywać dokument nazwany Requerimiento. Jest to w skrócie historia świata, od jego stworzenia aż do podboju, dzieje rodzaju jako usprawiedliwienie przemocy.

„Pan nasz Bóg, Żywy i Wieczny, stworzył Niebo i Ziemię, mężczyznę i niewiastę, z których wy i my, wszyscy ludzie na świecie, byliśmy i jesteśmy potomkami, i będą nimi wszyscy, którzy przyjdą po nas”, głosi dokument. Wzywa, by wszyscy, którym się go odczytuje, „uznali Kościół jako Władcę i Zwierzchnika całego świata, i najwyższego kapłana nazywanego papieżem, i w jego imieniu króla i królową”. Jeśli tubylcy przyjęliby opowieść Księgi Rodzaju i twierdzenie, że ci odlegli władcy mieli prawo nimi rządzić, Hiszpanie obiecywali: „W ich imieniu przyjmiemy was z całą miłością i łaskawością, i pozostawimy was, wasze dzieci i wasze ziemie wolnymi od poddaństwa”. Gdyby jednak tubylcy odrzucili te właśnie prawdy, to, ostrzegali Hiszpanie, „wkroczymy siłą w wasz kraj i będziemy prowadzić przeciw wam wojnę na wszelkie znane nam sposoby, i poddamy was jarzmu i posłuszeństwu kościołowi i ich Wysokościom; weźmiemy was, wasze żony i wasze dzieci, i uczynimy z nich niewolników”[62].

Mając w ręku Requerimiento, pełne obietnic miłości i łaskawości oraz gróźb zniszczenia i zniewolenia, Hiszpanie maszerowali przez Amerykę Północną. W roku 1519 żądny chwały Hernán Cortés, burmistrz Santiago na Kubie, poprowadził na kontynent sześciuset Hiszpanów, ponad tysiąc tubylczych sprzymierzeńców i piętnaście dział. W Meksyku zdobył Tenochtitlán, miasto, które, jak mówiono, było wspanialsze niż Paryż czy Rzym, i zniszczył je bez skrupułów czy litości. Jego ludzie spalili biblioteki Azteków, ich księgi pieśni, ich spisane historie. Było to zniszczenie opisane w garstce ocalałych icnocuicatl, pieśni smutku. Jedna z nich rozpoczyna się słowami:

Złamane włócznie leżą na drogach.

Z rozpaczy rwiemy włosy z głów.

Nasze domy nie mają już dachów,

Ich ściany czerwone od krwi[63].

W roku 1540 młody szlachcic Francisco Vásquez de Coronado poprowadził armię Hiszpanów na poszukiwanie legendarnego złotego miasta. Na terenie dzisiejszego stanu Nowy Meksyk znaleźli gniazdo domów z wypalonej gliny, osiedle, jakie Hiszpanie mieli nazywać pueblo. Obowiązkowy Coronado kazał odczytać treść Requerimiento. Zuni słuchali człowieka mówiącego językiem, którego nie byli w stanie zrozumieć. „Nosili żelazne płaszcze i pióropusze z metalu, a jako broń nosili krótkie kostury plujące ogniem i czyniące gromy”, mówili później Zuni o ludziach Coronado. Wojownicy Zuni usypali linię z mąki na ziemi i gestami oznajmili Hiszpanom, by nie ważyli się jej przekroczyć. Rozpętała się walka. Zuni, walczący strzałami, zostali rozbici przez Hiszpanów, walczących bronią palną[64].

Podbój wrzał nadal, podobnie jak debata. Granice pomiędzy ludami Ameryk, Afryki i Europy z wolna się zacierały. Hiszpanie, w odróżnieniu od późniejszych osadników angielskich, nie udawali się do Nowego Świata całymi rodzinami, nie zabierali nawet kobiet: przybywali jako armie mężczyzn. Chwytali i gwałcili kobiety, kochali i poślubiali je, zakładali rodziny. La Malinche, kobieta z plemienia Nahua podarowana Cortésowi jako niewolnica, która stała się jego tłumaczką, miała z nim urodzonego około 1523 roku syna, wymowny symbol brzemiennego w skutki związku. W znacznej części Nowej Hiszpanii dzieci Hiszpanów i Indianek, znane jako Metysi, przewyższyli liczebnie Indian. Wykształcił się skomplikowany system kastowy oparty na odcieniach skóry, mieszanek Europejczyków, rdzennych Amerykanów i Afrykanów, tak jakby kolor skóry był niczym farby zrobione z roślin, żółci sasafrasu, czerwieni buraków i czerni szarańczynu. Później Anglicy mieli uznawać jedynie rasy czarną i białą, złudzenie ostrej a nierealnej różnicy, podobnej do nocy bez zmierzchu i dni bez świtu. Mimo to oba porządki rasowe, kultura wymieszania i kultura udawania niewymieszania, narzucała na każdą choć nieco ciekawą otoczenia osobę ciężar pytania o wspólne człowieczeństwo: czy wszystkie ludy to jedno?

Bartolomé de Las Casas był na Hispanioli jako kolonista w roku 1511, gdy Montesinos nauczał i pytał: „Czyż nie są oni ludźmi?”. Poruszony, wyrzekł się swych niewolników; został księdzem i uczonym, historykiem podboju, co później miało doprowadzić go do skopiowania części dziennika Kolumba oraz Relacji o starożytnościach Indian Panégo. W 1542 roku Las Casas napisał książkę zatytułowaną Brevisima Relación de la Destrucción de las Indias, historię będącą nie usprawiedliwieniem, ale wołaniem sumienia. Z zapałem człowieka trapionego własną winą zapytywał: „Jaki człowiek zdrowy na umyśle aprobuje wojnę toczoną z ludźmi niegroźnymi, nieświadomymi, łagodnymi z natury, bezbronnymi i pozbawionymi wszelkiej ludzkiej obrony?”[65]. Osiem lat później nowy król Hiszpanii zawezwał Las Casasa i innych badaczy na swój dwór w pięknym Valladolid na kolejną debatę. Czy ludy Nowego Świata były barbarzyńcami łamiącymi prawa natury poprzez, przykładowo, uprawianie kanibalizmu, co upoważniało do prowadzenia z nimi wojny? Czy też może byli niewinni łamania tych praw, co czyniło wojnę sprzeczną z prawami?

Las Casas argumentował, że podbój był niezgodny z prawem. Podkreślał, że oskarżenia o kanibalizm były „czystymi plotkami i bezwstydnym kłamstwem”. Przeciwne zdanie wygłosił Juan Ginés de Sepúlveda, nadworny historyk Hiszpanii, który nigdy nie był w Nowym Świecie. Był tłumaczem Arystotelesa i powołał się na jego teorię o naturalności niewolnictwa. Powiedział, że różnica pomiędzy tubylcami a Hiszpanami była równie wielka jak „między małpami a ludźmi”. Pytał też: „Jak możemy wątpić, że ludzie ci, tak nieokrzesani, tak barbarzyńscy, i tak skażeni bezbożnością i wyuzdaniem, zostali sprawiedliwie podbici?”[66].

Sędziowie, podzieleni, nie zdołali podjąć decyzji. Podbój trwał nadal. Złamane włócznie padały na ziemię, a ściany domów spływały krwią.

III

Do tego wszystkiego Anglicy włączyli się niezwykle późno. Hiszpanie osiedlili się w Saint Augustine na Florydzie w 1565 roku, zaś w roku 1607 wznosiło się już leżące trzy tysiące kilometrów dalej miasto Santa Fe, pełne domów z suszonej cegły. Francuzi, którzy swe pierwsze wyprawy odbyli w roku 1534, w 1608 roku budowali już kamienne miasto Quebec, twierdzę na wzgórzu. Anglicy posłali Johna Cabota przez Atlantyk w 1497 roku, jednakże w drodze powrotnej przepadł on bez wieści, a Anglicy nie myśleli o posłaniu kogoś jeszcze. Słowo „kolonia” nie pojawiło się nawet w języku angielskim przed połową XVI wieku. Choć Anglia zakładała kompanie handlowe — Kompanię Moskiewską w roku 1555, Kompanię Turecką w 1581 i Kompanię Wschodnioindyjską w 1600 — wszystkie one skierowane były nie na zachód, ale na wschód. W sprawie Ameryki Anglia się wahała.

W roku 1584 Elżbieta, niezłomna i zaciekła królowa Anglii, zapytała swego najbardziej przebiegłego ministra, Richarda Hakluyta, czy powinna zakładać własne kolonie w Amerykach. Miała na myśli Hiszpanów i ich idolatrię, ich okrucieństwa, ich ogromne bogactwa i ich tyranię. Zanim Elżbieta zwróciła wzrok na zachód przez ocean, pełna bólu historia podboju pióra Las Casasa została już dawno przełożona na angielski, bogato zilustrowana drzeworytami przedstawiającymi zbrodnie, często opatrzone podpisem „hiszpańskie okrucieństwa” czy, później, „łzy Indian”. Anglicy nabrali przekonania — a właściwie głębokiej wiary, nieodłącznego elementu przynależności do „narodu angielskiego” — że byli szlachetniejsi od Hiszpanów. Bardziej sprawiedliwi, mądrzejsi, łagodniejsi i oddani wolności. „Hiszpanie rządzą w Indiach z całą pychą i tyranią”, przypomniał Hakluyt swej królowej, tubylcy zaś, jak każdy lud zamieniony w niewolników, „krzyczą jednym głosem liberta, liberta”[67]. Anglia mogła ich wybawić.

Angielskie postrzeganie swej ojczyzny jako kraju wolności było historią angielskiego narodu przyszytą do historii angielskiego państwa. Hiszpanie byli katolikami, jednakże w czasie budowania przez konkwistadorów Nowej Hiszpanii Anglicy stali się protestantami. W latach trzydziestych XVI wieku Henryk VIII utworzył Kościół Anglii, zuchwale niezależny od Kościoła rzymskiego. Zajęta sprawami religijnymi i wewnętrznymi Anglia nieśmiało tylko zapuszczała się do Nowego Świata. Gdy w roku 1547 Henryk VIII zmarł, królem został jego syn Edward, który jednak w 1552 roku był już śmiertelnie chory. Mając nadzieję uniknąć wstąpienia na tron swej przyrodniej siostry Marii, która była katoliczką, Edward swą następczynią uczynił kuzynkę, lady Jane Grey. Gdy jednak Edward zmarł, Maria przejęła władzę, kazała ściąć Jane i stała się pierwszą panującą królową Anglii. Próbowała przywrócić katolicyzm i prześladowała dysydentów religijnych, z których niemal trzystu zostało spalonych na stosach. Protestanci z przyczyn religijnych sprzeciwiający się jej rządom postanowili twierdzić, że nie miała prawa rządzić, ponieważ była kobietą, a rządy słabych nad silnymi są „zaburzeniem dobrych porządków”. Inny z protestanckich krytyków Marii skarżył się, że jej panowanie było karą zesłaną przez Boga, który „postawił nad nami kobietę, choć natura uczyniła ją podległą mężczyźnie”. Katoliccy obrońcy Marii tymczasem argumentowali, że w sensie politycznym Maria była mężczyzną, „żeńskim księciem”.

Gdy w roku 1558 Maria zmarła, na tron wstąpiła Elżbieta, protestantka. Zwolennicy Marii, którzy próbowali argumentować przeciwko jej prawu do rządzenia, musieli odtąd zwalczać swoje własne argumenty. Nie mogli wiarygodnie twierdzić, że Elżbieta nie miała prawa panować, ponieważ była kobietą, skoro wcześniej utrzymywali, że płeć nie uniemożliwia Marii objęcia tronu. Debata przesunęła się na nowe tereny i wyjaśniła szereg angielskich idei dotyczących natury rządzenia. Najbardziej błyskotliwy obrońca Elżbiety twierdził, że skoro Bóg postanowił, „iż kobieta ma panować i rządzić”, nie miało znaczenia to, że kobiety były „słabe z natury, wątłe na ciele, wyzbyte odwagi”, ponieważ Bóg uczyni każdego prawowitego władcę silnym. W każdym razie ustrój Anglii opierał się na „rządach mieszanych”, w których władzę monarchy równoważyła władza parlamentu. Co więcej, „to nie władza rządzi, ale prawa”. Sama Elżbieta powoływała się na jeszcze jedno źródło władzy: sympatię ludu[68]. Mieszany ustrój, rządy prawa, wola ludu: to były idee angielskie, które Amerykanie mieli pewnego dnia uczynić własnymi, krzycząc: „Wolność!”.

Elżbieta przyglądała się Hiszpanii, która prowadziła wojny z Anglią, Francją i zbuntowanymi Niderlandami (Holendrzy mieli zdobyć niepodległość od Hiszpanii dopiero w roku 1609). Zaczęła walkę z Hiszpanią na każdym polu. W kwestii zakładania kolonii w Amerykach Hakluyt przedłożył Elżbiecie memorandum zatytułowane: A particular discourse concerning the greate necessitie and manifold comodyties that are to growe to this Realme of Englande by the Western discoveries lately attempted (Szczególna dyskusja dotycząca wielkiej konieczności i licznych korzyści, jakie przynieść Królestwu Anglii mogą zachodnie odkrycia niedawno dokonane). To, jak bardzo królową motywowała wrogość wobec Hiszpanii, ukazuje tytuł pisma przekazanego jej w tym samym czasie przez innego doradcę: Discourse how Her Majesty may annoy the King of Spain (Omówienie sposobów, w jakie Jej Wysokość może niepokoić króla Hiszpanii)[69].

Hakluyt uważał, że nadszedł już czas, by Anglicy przestali ograniczać się do atakowania hiszpańskich statków. Założenie kolonii „bardzo pomoże krzewieniu dobrej nowiny Chrystusa”, obiecywał, i „przyniesie nam wszelkie dobra Europy, Afryki i Azji”. Gdyby zaś królowa Anglii zamierzała zakładać w Nowym Świecie kolonie, wkrótce rozeszłaby się wieść, że Anglicy „używają tubylczych ludów z całą ludzkością, uprzejmością i wolnością”, tubylcy zaś „oddadzą się pod jej władzę i zbuntują się przeciwko Hiszpanom”[70]. Anglia miała kwitnąć; protestantyzm miał pokonać katolicyzm; wolność miała pokonać tyranię.