My, kobiety z Teatru Kalambur. Herstorie - Olga Maria Szelc - ebook

My, kobiety z Teatru Kalambur. Herstorie ebook

Olga Maria Szelc

0,0

Opis

My, kobiety z Teatru Kalambur. Herstorie” Olgi Szelc to pasjonująca opowieść o legendarnym wrocławskim miejscu i kobietach, które je tworzyły. Autorka rozmawia z aktorkami, twórczyniami, animatorkami, społeczniczkami i menagerkami, które przez lata inicjowały kulturalny ferment we Wrocławiu. Ważny i szczery zapis herstorii stolicy Dolnego Śląska i kobiecej siły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



My, kobiety z TeatruKalambur. Herstorie

Książkę dedykuję mamie Marii i wnuczce Halszce

Od autorki

Teatr Kalambur i Kawiarnia pod Kalamburem przy ulicy Kuźniczej to miejsca dla Wrocławia – i nie tylko – legendarne. Nie ma w tym przesady, nie ma zadęcia ani zbytniego patosu. Niezwykłość w zwykłości – wyjątkowe, prowokujące i kontestujące teksty, zaskoczenia, odkrycia, olśnienia, odwaga, poczucie wolności, mądra błazenada i ironia towarzyszące spektaklom, festiwalom, benefisom, spotkaniom oraz koncertom. Ale warto też pamiętać, że ta historia zaczęła się wcześniej i w innym jeszcze miejscu – w nieistniejącym już Klubie Studenckim Pałacyk, w Piwnicy pod Edulem.

Kalambur zainteresował mnie nie tylko jako teatr, czy nawet szerzej – instytucja kultury, ale zwłaszcza jako przestrzeń, w której tworzyły i którą tworzyły pracujące tam kobiety. Pomyślałam więc, że pora oddać głos twórczyniom. Chciałam usłyszeć ich indywidualne herstorie i przekazać je dalej. Chciałam, żeby opowiedziały o tym, co przeżyły – swoim głosem, ze swojej kobiecej perspektywy i przez siebie. Dlatego zdecydowałam, że najlepszą formą ich prezentacji będą rozmowy. Starałam się przy tym, by jak najmniej ingerować w sposób opowiadania, widzenie świata oraz pamięć swoich rozmówczyń. Byłam po to, aby pytać i uważnie słuchać. Są to bardzo różne opowieści – i takie właśnie miały być. Różnorodność to wartość, w którą głęboko wierzę.

Czy ze wszystkim, co usłyszałam, się zgadzam? Czy mamy podobne poglądy i sposób ich wyrażania? Nie, ale to jest duży atut tej książki. Czy moje rozmówczynie mają prawo do opowiadania o wydarzeniach po swojemu, w zgodzie ze swoimi emocjami i przeżyciami? Tak, bo to przecież ich opowieści. Czy chciałam zawsze wykorzystywać językowe feminatywy? Owszem, była taka pokusa, ale postanowiłam uszanować to, że niektóre z rozmówczyń wolały mówić o sobie „byłam dyrektorem, redaktorem, menedżerem, inspicjentem” niż „dyrektorką, redaktorką, menedżerką, inspicjentką”. Taką wyraziły wolę.

Jestem bardzo wdzięczna swoim rozmówczyniom – Halinie Litwiniec, Krystynie Stodze, Krystynie Kawczak, Urszuli Kozioł, Mirze Żelechower-Aleksiun, Ewie Dałkowskiej, Krystynie Ligęzie-Przychockiej, Helenie Wojtas-Kalecie, Krystynie Krotoskiej, Wandzie Ziembickiej-Has, Jolancie Grażewicz, Elżbiecie Lisowskiej-Kopeć, Jolancie Chełmickiej, Małgorzacie Dzieduszyckiej-Ziemilskiej, Krystynie Paraszkiewicz-Pater, Hannie Marii Dobrowolskiej oraz Mirze Nikodemskiej – za zaufanie, za rozmowy, za wszystkie spędzone razem godziny, bo sporo ich było, za cierpliwość i odpowiadanie na tak wiele pytań, za częstowanie mnie zupą i ciastem, wspieranie mocną kawą, pierogami i czekoladowym likierem, za wyciąganie z szuflad i teczek wycinków prasowych, druków ulotnych, prywatnych fotografii i listów, za często bardzo, bardzo osobiste historie, które zechciały mi opowiedzieć.

Szczególnie wdzięczna jestem Mirze Nikodemskiej, opiekującej się archiwum Teatru Kalambur w ramach Stowarzyszenia Europejskich Więzi i będącej dla mnie nieocenionym wsparciem w tej podróży. Bez niej zgubiłabym się tysiąc razy. Dziękuję za długie telefoniczne rozmowy, cierpliwość, spotkania, za rady i podsuwanie rozwiązań.

Dziękuję raz jeszcze Halinie Litwiniec, Irenie Kuczyńskiej-Motas i Stowarzyszeniu Europejskich Więzi za ogromną pomoc oraz rekomendację.

Chciałabym też podziękować w sposób szczególny Arturowi Kusajowi, którego dwa teksty poetyckie symbolicznie otwierają i zamykają tę opowieść.

Dziękuję prezydentowi Wrocławia Jackowi Sutrykowi za przyznanie mi stypendium artystycznego w dziedzinie upowszechniania kultury, które pozwoliło mi pracować nad książką przez 2021 rok – wtedy też przeprowadzone zostały rozmowy z bohaterkami. Książka o kobietach z Teatru Kalambur to również opowieść o ważnej części historii naszego miasta

Dziękuję za zaufanie Irkowi Grinowi, dyrektorowi Wrocławskiego Domu Literatury, którego częścią jest Wydawnictwo Warstwy, za chęć współpracy i przyjęcie książki do publikacji, a także Dawidowi Skrabkowi, redaktorowi naczelnemu Warstw, oraz całemu zespołowi redakcyjnemu, za ich pracę nad przygotowaniem książki.

Dziękuję redaktorce Magdzie Piekarskiej za napisanie posłowia. Jestem zaszczycona i wdzięczna.

Dziękuję także Stowarzyszeniu Dolnośląski Kongres Kobiet oraz Wrocławskiej Radzie Kobiet za rekomendację, wsparcie i życzliwość. Koleżanki – dziękuję, że zawsze mogę na Was liczyć.

Dziękuję Robertowi Chmielewskiemu, wieloletniemu dyrektorowi Ośrodka Działań Artystycznych Firlej, Svitlanie Olshevskiej, kierującej biurem, i wszystkim współpracownikom, którzy również życzliwie wspierali mnie w kalamburowych działaniach w 2021 roku – i jeśli mogli w czymś pomóc, to pomagali. To była przyjemność i zaszczyt pracować w takim zespole.

Jestem wdzięczna moim bliskim, rodzinie i przyjaciołom za wyrozumiałość i życzliwość, za wiarę we mnie i w ten projekt. Za to, że pomagaliście na każdym etapie, także wtedy, gdy pilnie potrzebowałam kuriera albo transportu! Wiem, że trzymaliście kciuki.

Dla Was, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, mam w darze tę opowieść. Proszę Was przy tym o wyrozumiałość, bo z pewnością nie o wszystkim opowiedziałyśmy i niektóre wydarzenia mogły zostać opisane nie tak, jak Wy je pamiętacie. Taki jest jednak urok wspomnień. Przyjmijcie ją, czytajcie. Poznajcie kobiety Teatru Kalambur. Zachwyćcie się nimi, bo to są silne, wrażliwe, mądre, twórcze i inspirujące osoby.

Oczywiście – to nie jest jeszcze ostatnie słowo w sprawie Teatru Kalambur. Ciąg dalszy nastąpi!

Olga Maria Szelc

Halina Litwiniec (Woźniczka)

Aktorka, nauczycielka polonistka, animatorka kultury. W latach 1982–2002 kierowała Kawiarnią pod Kalamburem, za co została w 1989 roku doceniona Nagrodą Miasta Wrocławia. Nagrodzona za role w Łysej śpiewaczce (1966) i za najlepszy epizod aktorski w spektaklu Nasz Julo czerwony (1987) w ramach plebiscytu Złote Iglice. Uhonorowana odznaką Zasłużony Działacz Kultury oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi. Występowała w spektaklach Teatru Kalambur:

» Cieniom (1961)

» Kabina nr 5 (1962)

» Rozładowanie (1962)

» Blaszany kot (1962)

» Kurt (1962)

» Don Kichot (1962)

» Dalszy ciąg nastąpił (1963)

» Balbale Inanny (1963)

» Chmury (1964)

» Słowiańskie wesela (1964)

» Zabawa z piosenką (1965)

» Mole, Odwiedziny (1965)

» Łysa śpiewaczka (1966)

» Futurystykon (1967)

» Dobrodziej złodziei (1967)

» Amatorzy (1968)

» W rytmie słońca (1970)

» Pielęgniarki (1972)

» Biała skrzynia (1977)

» O sobie samej (1982)

» Godzina miłości (1986)

» Nasz Julo czerwony (1987)

» A kto z nami trzyma sztamy, czyli piosenki lwowskiej ulicy (1988)

» Poezja przed sądem (1989)

» Peepshow u Holzerów (1993)

Teatr był i jest bardzo ważnym doświadczeniem w pani życiu. Jednak to nie Kalambur był tym pierwszym teatrem, prawda?

Najpierw, na przełomie lat 1959/1960, były Klub Studencki Pałacyk1 i Teatr Dramatu i Poezji Czło/WiekXX. Pałacyk dopiero powstał. Do zespołu teatralnego Czło/WiekXX zaprosił mnie Henryk Gała, poeta i aktor. Recytowaliśmy teksty Bertolta Brechta i Pabla Nerudy. Byliśmy zaangażowanymi, lewicującymi studentkami i studentami. To może brzmi karkołomnie w kontekście tego, że przecież żyliśmy w PRL-u, ale wtedy radykalnie lewicujący był niemal cały młodzieżowy świat, niezależnie od tego, czy żyło się w Polsce, czy we Francji. W tym teatrze występowała także Asja Łamtiugina, aktorka, poetka, pierwsza żona Edwarda Lubaszenki.

O Kalamburze słyszałam oczywiście już jako studentka wrocławskiej polonistyki. Studiowałam zresztą z Polą Raksą, która potem debiutowała scenicznie w Aniele steranym2. To był 1960 rok, a spektakl, w którym grały same dziewczyny, wystawiono w Piwnicy pod Edulem. Nazywało się to „programem kabaretu literackiego Kalamburek”.

Byłyście z Polą Raksą koleżankami na studiach?

Nie bliskimi, ale pewne wydarzenia łączą ludzi. Zdawałyśmy między innymi wspólnie staro-cerkiewno-słowiański u sławnego profesora Stanisława Bąka, który na ogół w pierwszym terminie wszystkich wyrzucał. Zwykle za drzwi, ale mnie i Poli wyrzucił indeksy przez okno! I powiedział srogo: „Jak się przygotujecie, to przyjdźcie jeszcze raz zdać ten egzamin”. Na pierwszym roku i na pierwszym egzaminie przeżyć coś takiego…

Profesor Stanisław Bąk był postacią legendarną także wtedy, gdy ja studiowałam. Wyrzucał wszystkich i zawsze!

Trzeba było postarać się jeszcze raz zdać ten egzamin. Udało się.

A jak Pola Raksa trafiła do Kalamburka?

Dzięki Ryszardowi Wojtylle. Był wschodzącą gwiazdą filmu i zdolnym aktorem. Pewnego razu przyszedł po prostu z Polą do Piwnicy pod Edulem, która stała się na pięć lat siedzibą dla kalamburowców. Pamiętam, jak świetnie się bawiłam, oglądając spektakl Pijany guz, a potem Anioła steranego. Nie przypuszczałam, że za trzy lata w tej samej piwnicy będę świętować swój ślub.

Widziałam zdjęcia i zaproszenie, w którym jest napisane, że szczęśliwi nowożeńcy „zapraszają do udziału w widowisku Ślub, w którym oni sami występują w rolach głównych”. To są materiały z archiwum teatru. Na zdjęciu ma pani wianek z marchewkami. To było nie tyle wesele, co wręcz performance.

Tak, to było artystyczne wesele. Całe miejsce takie było, miało specyficzny klimat. Bardzo mi żal ściany, która znajdowała się w piwnicy. Podpisali się na niej dla potomności nasi koledzy: Zbyszek Cybulski i Boguś Kobiela z gdańskiego teatrzyku Bim-Bom, był tam też autograf Romana Polańskiego. Niestety ściana w czasie remontu Pałacyku w latach dziewięćdziesiątych została po prostu zamalowana…

I zniknęła część historii polskiego teatru i filmu.

Nie dopilnowaliśmy. Dla remontujących te podpisy nie miały żadnego znaczenia. Nie wiedzieli, że ta ściana jest dla kogoś i z jakiegoś powodu istotna. Szkoda. Mamy jedynie fragment na zdjęciu. Niestety niewiele na nim widać.

Klub Studencki Pałacyk to też było dla was ważne miejsce. Dziś został już tylko budynek…

Tak, bo tam działo się nasze młode życie, wybuchały miłości, przychodziły zauroczenia, a potem pierwsze śluby. Pojawiał się pierwszy alkohol, innych używek wtedy nie znaliśmy. Narkotyków nie było. Z marihuaną spotkałam się dopiero w USA, gdy pojechaliśmy tam ze spektaklem na podstawie poematu Urszuli Kozioł W rytmie słońca. Ale to był już rok 1974. Nasi chłopcy przywieźli do USA mnóstwo alkoholu, a miejscowi częstowali nas marihuaną. Jednak patriotycznie woleliśmy pić polską wódkę. Wtedy w ogóle sporo się piło…

Najpierw był więc Teatr Dramatu i Poezji Czło/WiekXX, następnie Pałacyk. A jak doszło do spotkania z Kalamburem?

Nasz teatrzyk został zakwalifikowany na festiwal, który odbywał się we wrocławskim Teatrze Polskim. Razem z Heńkiem Gałą prezentowaliśmy fragmenty poematu Niech się zbudzi drwal Pabla Nerudy. Recytowałam wtedy mocno, z taką specyficzną manierą. Uwagę zwrócił na mnie Włodzimierz Herman, który w Kalamburze prowadził Teatr Poezji. To on zresztą dał mi potem rolę w Kurcie Mariana Grześczaka. Podczas wspomnianego już festiwalu poznałam także Bogusława Litwińca – oczywiście nie przypuszczałam wtedy, że już za kilka lat zostanie moim mężem. Wbrew legendzie nie zaproponował mi żadnej roli.

Kurt to był niełatwy debiut, ale spektakl został nagrodzony na II Festiwalu Amatorskich Teatrów Poezji w Białymstoku.

Głównego bohatera, owego Kurta, kreował Edward Lubaszenko. Świetny w tej roli, chociaż mówił jeszcze ze wschodnim, rosyjskim akcentem.

To było dla mnie spore wyzwanie, zwłaszcza że po raz pierwszy miałam zaśpiewać na scenie piosenkę. Spektakl jednak był na tyle dobry, że pojechaliśmy z nim do Austrii i Szwecji. Przed Kurtem zagrałam jeszcze jedną z ról w spektaklu Cieniom według poematu Witolda Wirpszy. Potem dostałam rolę w Scenie Debiutów. Wystawialiśmy w czasie jednego spektaklu trzy jednoaktówki – Kabinę nr 5 Salomei Kapuścińskiej, Rozładowanie Jerzego Lukierskiego i Blaszanego kota Ewy Białous. Leżałam w jednej ze scen z Jolą Staniszewską, następnie farmaceutką i żoną ordynatora, na pianinie i grałam dziewczynę do wynajęcia.

„Damę negocjowalnego afektu”.

A to ładne określenie! Zapamiętam.

Nie moje. Wymyślił je — jak się domyślam — Piotr W. Cholewa, tłumacz powieści Terry’ego Pratchetta.

Pasuje idealnie do tamtej roli. I tak się zaczęło. Potem bardzo chciałam być obsadzona w roli księżnej Iriny Wsiewołodownej Zbereźnickiej-Podberezkiej w Szewcach Witkacego, ale rozumiałam Włodzimierza Hermana, że wybrał do niej Krystynę Kutz.

Nie było żalu, zazdrości? Że nie pani ją zagrała?

Nie, bo wiedziałam, że wiele koleżanek także chciało dostać tę rolę, a poza tym uważałam, że reżyser dobrze wybrał. Krystyna była do tej kreacji scenicznej pod każdym względem stworzona. A później, w innych spektaklach, ponieważ najczęściej reżyserem był mój mąż – musiałam się podporządkowywać i bywało trudno, ale nadrzędnym celem zawsze było przedstawienie.

Premiera Szewców, co warto przypomnieć, odbyła się już w budynku przy ulicy Kuźniczej w marcu 1965 roku. To było dla nas wydarzenie przełomowe. Pierwszy spektakl na swojej scenie! Wreszcie mogliśmy wszystko zorganizować tak, jak chcieliśmy. A mieliśmy wiele nowatorskich pomysłów. Do kalamburowej legendy przeszły przyjęcia po spektaklach, będące niemal drugim wydarzeniem artystycznym, oczywiście z udziałem aktorów i publiczności, zwane przez nas Jazz Aperitif Bieriozka. W teatrze odbywały się też śluby kalamburowców: Beaty i Włodzimierza Hermanów, Krystyny i Staszka Krotoskich, Jolanty i Waldemara Grażewiczów.

I przede wszystkim zbudowaliście swoimi rękami scenę.

Miejsce, które dostaliśmy, było kompletną ruiną. To nas nie zniechęciło, nie oczekiwaliśmy, że wszystko dostaniemy gotowe. Wspólnie myliśmy podłogi, ściany, malowaliśmy, szorowaliśmy, bo wiedzieliśmy, że to będzie dla nas, że będziemy mieć coś swojego. To się zresztą powtórzyło później przy tworzeniu Kawiarni pod Kalamburem. Wtedy też wszystko robiliśmy sami, z pomocą rodzin, przyjaciół i artystów Kalambura.

„Jesteśmy ochotnikami” — pisał Bogusław Litwiniec. Co to dla was znaczyło?

Kalambur był zdecydowanie teatrem amatorskim, w najlepszym znaczeniu tego słowa, ochotniczym. Tworzyliśmy często razem, z pasją, miłością i spontanicznie. Oczywiście reżyser musiał być przygotowany, miał pomysł, wizję. Wiele też zależało od tekstów, które akurat mieliśmy na warsztacie. Inaczej pracowaliśmy nad spektaklem W rytmie słońca, inaczej przy Pielęgniarkach. Poezja Urszuli Kozioł po prostu nas niosła. Dziś to nie do uwierzenia, ale myśmy ten spektakl zrobili w miesiąc i od razu pojechaliśmy z nim do Berlina Zachodniego.

To była świetna praca zespołowa. Najpierw nad tekstami Urszuli, materią słowa, potem doszedł Waldemar Fogiel, znakomity choreograf. Nad ruchem scenicznym pracował też Janusz Zgorzalewicz. Była do tego wspaniała muzyka Zbyszka Piotrowskiego i wymowna scenografia Piotra Wieczorka. W rytmie słońca stało się manifestem wolności, młodości, a to wszystko dzięki nośnym tekstom Urszuli Kozioł. Myśmy dostali za ten spektakl wszystkie możliwe nagrody na VII Łódzkich Spotkaniach Teatralnych, z wyjątkiem głównej, ale to było zrozumiałe. Wymowa spektaklu wyrastała ponad tamte czasy, była zbyt buntownicza. Zaważyły sprawy polityczne. A jednak był to dla nas czas zmian, a wyśpiewaliśmy go w tym przedstawieniu: „Nie słowo daj nam, ale język ognia”. Rok 1970, pojawił się Edward Gierek i nadzieja, że może będzie lepiej.

Spektakl W rytmie słońca robił też ogromne wrażenie za granicą. Ogromne. Przedstawienie dzięki temu, że z nim wyjechaliśmy, obejrzał też Włodzimierz Herman, wtedy już przebywający na emigracji w Danii. Opuścił kraj po 1968 roku. Najpierw pojechała jego żona Beata i on też się na to zdecydował, choć miał tu ciekawe propozycje pracy, chociażby od Krystyny Skuszanki. Mógł zacząć reżyserować w polskim teatrze zawodowym…

Wiesz, oni z Bogusiem Litwińcem troszkę rywalizowali, jeśli chodzi o reżyserię. Wowa powiedział wtedy, po obejrzeniu W rytmie słońca: „Nisko się wam kłaniam, to jest fenomenalny spektakl”. Spory komplement. Nie mogę sobie darować, że taśma, na której został nagrany, zaginęła. Ktoś podobno nagrał na niej mecz… Wyobrażasz to sobie? Dzięki Staszkowi Paterowi, który wówczas pracował we wrocławskiej TVP, zostały przynajmniej fragmenty Nieba i Piekła.

Warto tu dodać, że tak jak W rytmie słońca było otwarciem na początku lat siedemdziesiątych, bo chcieliśmy mieć nadzieję na zmiany, wierzyliśmy w tę nową epokę, to Biała skrzynia, również oparta na tekstach Urszuli Kozioł, stała się zamknięciem, podsumowaniem, trochę rozczarowaniem, refleksją nad tym, co czuliśmy siedem lat później, gdy nadzieja zbladła. To nam wtedy zostało: „Półprawdy, półśrodki, półwiny”. I nadal jest aktualne.

Praca Urszuli i mojego męża, reżysera, nad tymi spektaklami nie była łatwa, bo który autor, poetka, zgadza się bez dyskusji na wykreślanie części tekstu, duże zmiany? Często spotykali się w naszym mieszkaniu, pisali, dyskutowali. Niektóre teksty zostały zmienione także po to, aby dawały się zaśpiewać, aby korespondowały z rytmem skomponowanej muzyki. Ale Urszula uwierzyła w wizję reżysera i zgodziła się z jego sugestiami. Potwierdził to wieloletni partner Urszuli, jej mąż Feliks Przybylak, wyjątkowy człowiek, germanista, zakochany w poezji.

Byliście też w Moskwie ze spektaklami Futurystykon i Fatamrugana.

Na premierze byli Jewgienij Jewtuszenko, Włodzimierz Wysocki… Przedstawienia zostały dobrze przyjęte. Więcej ojciec ci pewnie opowie, bo oni potem z Wysockim nieźle imprezowali.

A jak wyjeżdżaliście na Zachód, to często ktoś tam zostawał?

Zdarzało się. To było trudne. Raniące. Co ciekawe, zazwyczaj zostawali mężczyźni. Kobiety czuły, że muszą wrócić: do rodzin, dzieci, do starzejących się rodziców.

To były dla nas dramaty. Dziś niewyobrażalne. Wiedzieliśmy przecież, że jak ktoś wyjedzie, to możemy nigdy więcej się nie zobaczyć. Po prostu na zawsze traciliśmy kontakt z przyjaciółmi. Bardzo przeżyliśmy też rozstanie z Ryśkiem Wojtyłłą i Jurkiem Amperem Ambrożewiczem. Przez lata nie miałam z nimi kontaktu i nawet byłam rozżalona, że tak wyjechali i odeszli. Po latach odwiedził nas w domu w Wilczej Amper i przywiózł zegarek z cytatem: „Pora powrócić do nie wiem”. A więc gdzieś ten Kalambur mu w duszy cały czas grał…

Rysiek natomiast przyjechał do Wrocławia na czterdziestolecie teatru, a później wystąpił jako osiemdziesięciolatek w Kawiarni pod Kalamburem ze swoim recitalem podczas jednego ze sławnych Poniedziałków z Kalamburem. Warto dodać, że był on autorem wielu tekstów, a przede wszystkim najpopularniejszej piosenki kalamburowej Intymny świat, do której muzykę skomponował Andrzej Bień, śpiewanej na naszej scenie przez Marię Alaszewicz, a z kolei w Opolu tą piosenką wyśpiewała nagrodę Iga Cembrzyńska.

Poza tym, gdy ktoś zostawał, to – jako odpowiadający za zespół dyrektor – Boguś musiał się tłumaczyć w Komitecie Wojewódzkim PZPR. I to też nie było łatwe ani przyjemne.

Teatr ponosił konsekwencje?

Teatr nie. Mąż i ja tak. Gdy wyjeżdżaliśmy, to zawsze jechali z nami niby jacyś „działacze” ze Zrzeszenia Studentów Polskich, ale tak naprawdę to wiadomo było, że po to, aby nas pilnować. Jak wróciliśmy z Austrii, to się okazało, że o wszystkim wiedzą, nawet o tym, o czym rozmawialiśmy. Zdarzało się, że „za karę” zabierali nam paszporty. Tak to wtedy wyglądało.

A jak pani wspomina spektakl Pielęgniarki? Przedstawienie tylko dla mężczyzn?

Byłam sześć miesięcy po porodzie, a grałam efektowną heterę z gołym brzuchem. Na teksty Alkifrona natrafiliśmy wówczas przypadkiem i bardzo byliśmy nimi zafascynowani. Zainspirował nas tymi tekstami profesor Jerzy Łanowski, filolog klasyczny. Bogusław powiedział: „Tak, zróbmy to, będą na scenie same dziewczyny i będą rugać mężczyzn”. Ostatecznie w spektaklu zagrało dziewięć kobiet i jeden mężczyzna – Andrzej Grzebyk. Przez wiele lat podczas spotkań kalamburowych recytowałyśmy z Krysią Krotoską fragmenty Pielęgniarek.

Można powiedzieć, że Pielęgniarki były w jakiejś mierze spektaklem o wymowie feministycznej? A wy — kobiety — rozmawiałyście przy okazji tych tekstów o równouprawnieniu, prawach kobiet?

Nie miałam w tamtym czasie wiedzy o feminizmie. Największą feministką wśród moich znajomych nadal jest Mira Ciechowska-Nikodemska, która mnie często uświadamiała. Ale w tamtym czasie jakoś specjalnie mnie to nie dotyczyło. Miałam pracę, dom, teatr i prawdę mówiąc – mnóstwo zajęć. Niewiele czasu na zastanawianie się nad samą sobą czy swoimi prawami.

Wróćmy więc do spektakli. Wcześniej jeszcze, bo w 1966 roku, zagrała pani w Łysej śpiewaczce Eugène’a Ionesco.

Było to bardzo dobrze przygotowane i zagrane przedstawienie. Spektakl, wraz z kabaretem Fata mrugana, pojechał na Międzynarodowy Festiwal Kultury Studentów w Istambule. Grała w nim także Ewa Dałkowska, a scenografię zrobiła Mira Żelechower-Aleksiun. Reżyserował jeszcze Włodzimierz Herman. Bardzo lubiłam ten spektakl i byłam do niego przywiązana. Dostałam zresztą za tę rolę nagrodę. I gdy – dużo później oczywiście – zjawił się pewnego razu Zbigniew Lesień i chciał mnie zaangażować do swojej adaptacji Łysej śpiewaczki, to się nie zgodziłam.

Udało mi się też zagrać w spektaklu Kamień na kamieniu, w którym zastąpiłam, będącą wtedy w ciąży, Elżbietę Lisowską-Kopeć, obsadzoną w roli urzędniczki. Świetną rolę w tym spektaklu miała też Krystyna Paraszkiewicz-Pater. Zagrała przejmującą postać matki.

Kiedy naszą adaptację Kamienia na kamieniu zobaczył Wiesław Myśliwski, to powiedział, że to najlepsza, jaką widział. Pamiętam, że Bogusław ponad dwieście godzin pisał ten scenariusz, a Kruszyna, czyli Jolanta Radzicka, przepisywała go na maszynie chyba ze sto razy, tyle było poprawek i pracy nad tekstem.

Grałam także w Godzinie miłości Josefa Topola. Boguś pojechał do Czechosłowacji, żeby otrzymać zgodę autora na to przedstawienie. Pamiętam znakomity kostium projektu Elżbiety Lalki Terlikowskiej. Szkic mam do dzisiaj. W tym spektaklu kreowałam rolę ciotki, cały czas schowanej za parawanem, słychać było tylko jej głos. Ta postać komentowała złośliwie rzeczywistość, w której dwójka młodych kochanków walczy o swoją miłość. W pewnym momencie wychodziłam zza tego parawanu, pokazując się publiczności jako stara, zniszczona, zgorzkniała kobieta. Po którymś spektaklu przyszła do mnie Elżbieta Terlikowska i powiedziała mi, że moja rola bardzo ją wzruszyła. Miałam świetną charakteryzację zrobioną przez Zofię Hejne, słynną charakteryzatorkę z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Było to niezmiernie ciekawe doświadczenie aktorskie, zagrać taką postać – bardzo starą kobietę, będąc dużo młodszą.

A ulubiony spektakl?

Zdecydowanie Futurystykon z 1967 roku – montaż polskiej poezji futurystycznej. To był spektakl, w którym czułam się spełniona, bo przede wszystkim byłam recytatorką. Zawsze uwielbiałam poezję i recytacje, mocne, przesadne, takie jakie były modne w latach sześćdziesiątych. Bardzo kochałam ten spektakl, do momentu gdy w „Przekroju” ukazała się recenzja, a w niej zdanie: „Halina Litwiniec najlepsza wśród aktorów i aktorek”. I to było nietaktowne w stosunku do moich koleżanek: Zyty Kulczyckiej, Ewy Łozy i kolegów: Andrzeja Grzebyka, Józefa Soszyńskiego, Ryszarda Wojtyłły, Stasia Szelca i Janusza Michalewicza – świetnego recytatora. Ale może dlatego tak to zostało odebrane, bo ja czułam poezję, rytm, puls tych wierszy…

Czy koleżanki i koledzy mieli żal? Chyba nie?

Może troszkę. To był jednak program zespołowy, więc mieli prawo. Recenzent ostatecznie napisał, jak uważał. Ten spektakl bardzo wiele mnie nauczył: czym jest gra słowem, głosem, rytmem. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Futurystykon powstał z inspiracji Włodzimierza Hermana i Mieczysława Orskiego, obecnego redaktora naczelnego „Odry”.

Wiele osób z Kalambura podkreśla, że była pani i jest znakomitą recytatorką.

O, nie, nie. Nie tylko ja. Najlepsza była Basia Noskiewicz. Ona miała taką specyficzną manierę, ale świetnie się sprawdzała w recytacji. We W rytmie słońca grała rolę poetki, a potem pracowała w radiu jako spikerka. Świetna.

Wiele dzieje się teatralnie w pani życiu, pojawiają się kolejne przedstawienia, jeździcie z nimi po Polsce, wyjeżdżacie poza żelazną kurtynę, potem świat przyjeżdża do was. Kalambur był wtedy oknem na świat?

To właśnie nam dał. Pokazał nam Europę i to, że mamy w niej należne nam miejsce. Nie powinniśmy też mieć dziś kompleksów, ponieważ Europa już wówczas przyjeżdżała do nas na kolejne edycje międzynarodowego festiwalu teatralnego3. Warto tu dodać, organizowanego przez Teatr Kalambur i grupę ochotników od roku 1967 do 1993. Przez lata Wrocław gościł blisko sto osiemdziesiąt teatrów, w tym tak znane jak The Bread and Puppet Theatre czy Le Grand Magic Circus.

Goście z Zachodu byli zafascynowani tym, co zobaczyli w Polsce. My byliśmy zachwyceni pełnymi półkami w sklepach w ich krajach, a oni byli uwiedzeni atmosferą, która panowała we Wrocławiu. Mój dom był wówczas domem otwartym. Przewijali się przez niego goszczący we Wrocławiu artyści, aktorzy, reżyserzy, dziennikarze, recenzenci, dyrektorzy teatrów. Rozmawialiśmy o kulturze, sztuce, literaturze. W sklepach pusto, a tu trzeba obiad gościom podać, ubrać się odpowiednio, w końcu byłam żoną dyrektora festiwalu. „Jak wy to robicie – dziwili się nasi światowi goście – w sklepach nic nie ma, puste półki, a Polki tak pięknie wyglądają, są tak eleganckie, modnie ubrane”. Bo polskie dziewczyny miały zmysł praktyczny, ale i plastyczny, były twórcze, zdolne. Robiło się sukienki z zasłonek, firanek i piękna kreacja gotowa. Podobnie było z zaopatrzeniem na te obiady. Trzeba było gotować z tego, co było, i postarać się te nasze skromne potrawy pięknie podać.

Duże wrażenie robił na gościach z Europy poziom naszych spektakli, to, że sięgamy po ambitne i trudne teksty. Myśmy może nie byli teatrem politycznym, na pewno nie tak jak Teatr Ósmego Dnia. Nie bezpośrednio. Staraliśmy się kontestować rzeczywistość poprzez dowcip, tekst, metaforę.

Wystawialiśmy noblistów: Restaurację pryncypała Daria Fo w 1981 roku, Poezję przed sądem Josifa Brodskiego w 1989 roku, pierwszy taki spektakl w Polsce, czy Wymyślanie publiczności Petera Handkego w 1993 roku. A przy okazji wspomnę, że Peter Handke to był bardzo sympatyczny chłopak. Gdy byliśmy w Austrii ze spektaklem Kurt, opiekował się nami, pilotował, pokazywał Wiedeń i okazywał mi wiele atencji, co było bardzo miłe. Potem w Wymyślaniu publiczności mój mąż – reżyser – umieścił taki fragment o tym, jak Peter Handke podrywał mu żonę, co oczywiście nie było prawdą, tylko zabawnym żartem.

Poza tym Boguś wystawiał także niechcianego gdzie indziej Mariana Pankowskiego. Bo ten autor był wtedy na indeksie i poruszał trudne tematy. Ale nas takie rzeczy nie wstrzymywały. Trzeba dodać, że nie tylko Boguś znajdował ciekawe teksty dla teatru. Był otwarty na propozycje innych osób. Małgosia Dzieduszycka-Ziemilska wynalazła nam na przykład Hamleta-kuglarza Pera Christiana Jersilda. Razem z Bogusławem opracowała do tego spektaklu scenariusz. To był 1982 rok.

Z naszym teatrem przyjaźnił się Teatr Laboratorium, często na premierach bywali u nas Majka Komorowska, Zbigniew Cynkutis czy Zygmunt Molik. Zaprzyjaźniony był z nami także Henryk Tomaszewski, szefujący Wrocławskiemu Teatrowi Pantomimy. Często prosił nas o polecenie aktorów do spektakli, bo uważał, że tacy ludzie, którzy już dotknęli teatru, odnajdą się w jego zespole.

W Teatrze Kalambur pracowało wiele twórczych kobiet: aktorek, scenografek, scenarzystek. Ale wszystkim jednak ostatecznie zarządzali mężczyźni?

Takie to były czasy. Nawet rada teatru miała męski skład. Przez jakiś czas były w niej Krystyna Kutz i Krystyna Stoga. Krystynę Kutz panowie nawet wyrzucili… A więc obie były tam krótko.

To było trudne: być aktorką, koleżanką, a jednocześnie żoną reżysera?

Przyznam, że ciągle byłam „rozdarta”. Pomiędzy sobą jako kobietą, aktorką, a sobą jako żoną, matką. To była najtrudniejsza rola. Zdarzało się też, że bywałam buforem, rozjemczynią, mediatorką. Bo Boguś szybko się denerwował i konflikt z zespołem gotowy. A ja często brałam te sprawy na siebie. I czasem, gdy o tym teraz myślę, to dochodzę do wniosku, że zajmowałam się głównie innymi, nie sobą. Żyłam życiem kolegów, koleżanek. Ich problemami, zastanawianiem się, jak im pomóc. Za bardzo się przejmowałam.

Czy teraz jest inaczej?

Myślę, że mniej się teraz przejmuję niż kiedyś.

A przyjaźnie z innymi aktorkami? Też były trudne?

Bywało różnie, jak to w życiu. Do dziś przyjaźnię się z Krystynami Kutz i Stogą, ale wtedy… na początku to były raczej przyjaciółki mojego męża z pierwszych lat istnienia Kalambura. Krystyna Kutz mówiła: „Trzeba ją tolerować, bo jak ją Boguś wybrał, to coś w niej jest!”. Ale ona zawsze była bezkompromisowa w sądach i mówiła, co myśli. Dziś natomiast przyjaźnię się także z Krystyną Krotoską i Elzą Gostomczyk – wytworną profesorką, uczestniczącą prawie we wszystkich kalamburowych wydarzeniach. Dzięki niej wyglądałam czasami elegancko.

A kiedy pracowała pani na scenie, to mąż był bardziej surowy dla pani niż dla innych koleżanek i kolegów?

Te próby stały się sławne. Były awantury, a jakże. Z jednej z nich Boguś wyrzucił mnie razem ze Staszkiem Szelcem, twoim tatą. I wylecieliśmy na dodatek z obsady. Przyznam, że dzisiaj nie pamiętam, co to była za próba i dlaczego nas wyrzucił. Boguś bardzo lubił Staszka i wiele mu uchodziło, ale tym razem się zdenerwował.

Poprosiłam ojca, żeby mi opowiedział, co to była za sytuacja, ale stwierdził, że nie pamięta, tyle razy był wyrzucany. I rzeczywiście Mira Ciechowska-Nikodemska znalazła mi taki fragment: „B. Litwiniec w ostrym tonie 495 razy zwraca uwagę H. Litwiniec oraz 39 razy wyrzuca definitywnie z prób S. Szelca”.To były próby do W rytmiesłońca.

Mogło tak być. Ale ja się tym nie przejmowałam aż tak bardzo. Mówiło się zresztą o mnie, że jestem „aktorką premierową”.

Co to znaczy?

Boguś miał świadomość, że ja się „nie otwieram” do końca na próbach, że jakby nie brałam jego wskazówek pod uwagę, pozornie oczywiście. Jednak wszystkie dobrze pamiętałam. Przed wejściem na scenę, przed premierą, zwykle szłam na chwilę do damskiej toalety, zbierałam myśli, porządkowałam emocje, przygotowywałam się do tego, że za moment będę musiała spotkać się z widownią. „Tu jestem ja, a tu widzowie – mówiłam sobie – dam radę, bo mam im coś ważnego do przekazania”.To podejście pomogło mi także w pracy pedagogicznej. Bo w 1965 roku poszłam pracować jako nauczycielka języka polskiego i trwało to do 1980 roku.

Dlaczego wybrała pani pracę w szkole?

Skończyłam studia filologiczne, miałam taki zawód. Teatr teatrem, ale wszyscy gdzieś pracowali. Między innymi występowałam w Estradzie Dolnośląskiej i byłam lektorką w kinie studyjnym Polonia we Wrocławiu. W tym samym roku zdałam egzamin eksternistyczny i uzyskałam dyplom aktora estradowego u profesora Bohdana Korzeniewskiego.

Poszła pani pracować do szkoły ze względów praktycznych, bo na początku teatr był zajęciem nie zarobkowym, ale społecznym?

Czasem coś tam się zarobiło, ale nie dało się z tego wyżyć. Po studiach na pół roku zaangażowałam się też do radia, gdzie ściągnął mnie kolega zafascynowany barwą mojego głosu. Zrobiłam z nim może ze trzy audycje, ale jakoś mnie to nie pociągało.

A w szkole się odnalazłam. To był Zespół Szkół Zawodowych nr 6 przy ulicy Tęczowej. Spodobało mi się. Pokochałam młodzież, uczenie, otwieranie uczniów na wartościową literaturę. Pomyślałam: „Klasa jest tym samym, co występowanie na scenie, tylko tam są widzowie, a tu uczniowie. Moją rolą jest przekazać im wiedzę”.

Stworzyłam wówczas teatr szkolny, który zdobył wiele nagród. Robiliśmy sporo tekstów Agnieszki Osieckiej. Nie powiem, że się z nią bardzo przyjaźniłam, ale znałyśmy się, bo Bogusław wystawiał jej spektakle, na przykład Listyśpiewające.

A kiedy otworzyliśmy Kawiarnię pod Kalamburem w latach osiemdziesiątych, co zawsze było marzeniem mojego męża, odeszłam ze szkoły i zajęłam się organizowaniem tego miejsca. On chciał, aby – jak we Francji – pod sceną istniała kawiarnia, w której mogliby się spotykać wrocławscy artyści i gdzie po spektaklu przychodziliby ludzie i dyskutowali o przedstawieniu. Od początku kawiarnia była więc projektem kulturalnym. Czułam zresztą, że moja rola w szkole już się wypełniła.

To była pierwsza we Wrocławiu kawiarnia artystyczna. Okazało się też, że ma pani talent organizatorski.

Och, może troszkę. W 1982 roku przejęłam nadzór nad kawiarnią jako przedstawicielka Teatru Kalambur. A w 1993 roku zostałam ajentką. Gości drugiego, oficjalnego już otwarcia w marcu 1983 roku powitało hasło wymyślone przez Bogusia, a plastycznie opracowane przez Janusza Szczygła: „Za dnia słodko, po zmroku wesoło”, które znalazło się nad wejściem do kawiarni. A także ważka zaprojektowana i wykonana przez Ireneusza Radosza, zawieszona na kalamburowym budynku. Wcześniej zrobiliśmy nieoficjalne otwarcie ze wszystkimi „budowlańcami”, czyli z obsadą i pracownikami teatru, bo podobnie jak teatr, tak i kawiarnię remontowaliśmy wspólnymi siłami. Przyjechał wtedy kabaret 60 Minut na Godzinę z Barbarą Wrzesińską i Andrzejem Zaorskim. Występ odbył się na estradce kawiarni.

Ten wieczór zawsze wspominała Jolanta Kruszyna Radzicka. Jako gospodyni wieczoru ubrałam się w roboczy fartuch i berecik z antenką jak słynny woźny Turecki z Kabaretu Olgi Lipińskiej i tak właśnie „elegancko” odziana przyjmowałam gości. Mówiłam wszystkim: „Prosimy uprzejmie na antresolę”. Goście dziwili się, jak my się tam pomieścimy, bo już było z siedemdziesiąt osób! Kawiarnia wręcz pękała w szwach. Była to dobra wróżba na początek działalności – takie sytuacje zresztą powtarzały się wielokrotnie.

Po otwarciu odbyła się wielka impreza, na której Boguś niestety krzyknął: „Polska od morza do morza”. Ktoś doniósł, choć byli sami swoi… Dwa dni później zostaliśmy wezwani „na dywanik” do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Nie było już zabawnie. Odebrano nam paszporty. Bogusiowi na trzy miesiące, bo miał wyjechać na spotkanie szefów festiwali teatralnych do Szwecji i nie wypadało, żeby dyrektor wrocławskiego międzynarodowego festiwalu się tam nie pojawił. Pojechał, odzyskawszy paszport, dzięki rekomendacji profesora Tadeusza Porębskiego z Politechniki Wrocławskiej, który był wówczas pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR i osobą bardzo zaangażowaną we wrocławską kulturę. Ja nie miałam paszportu dłużej. Gdy mi go oddali, pojechałam najpierw do Berlina Wschodniego, żeby sprawdzić, czy w ogóle przekroczę granicę.

Wróćmy jednak do tematu kawiarni. Gdy udało się ją otworzyć artystycznie, to pomyślałam, że tak właśnie powinno w niej być. Chcieliśmy, żeby klimat nawiązywał do czasów secesji, bohemy artystycznej i walców wiedeńskich. A więc w latach 1983–1993 do godziny szesnastej w kawiarni były odtwarzane walce wiedeńskie. Profesor Jan Ślęk przynosił nagrania przygotowane specjalnie dla nas. Serwowaliśmy też ciasta wiedeńskie. W kawiarni występował również profesor Marek Dyżewski, który wygłaszał bardzo ciekawe prelekcje na temat secesji i muzyki tamtego czasu. Ale muszę szczerze przyznać, że kawa nie była wtedy najlepsza.

Trudno w ogóle było o kawę…

To prawda, dopiero po latach nauczyliśmy się ją pić tak jak trzeba i rozróżniać dobrej jakości napar od byle jakiego. Teraz kawa jest świetna. Postarał się o to Michał, mój syn, zarządzający obecnie kawiarnią.

Kto jeszcze przychodził do kawiarni?

Bywali u nas kolejni konsulowie z Austrii, bo dowiadywali się, że jest we Wrocławiu takie miejsce, gdzie można po wiedeńsku zjeść i posłuchać wiedeńskiej muzyki. Przepis na strudel, serwowany później w kawiarni, dostałam zresztą od konsula z Wiednia.

Przez lata prowadziła pani jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc artystycznych Wrocławia. Instytucję kultury.

Starałam się, aby to miejsce ciągle żyło. Codziennie coś się działo. Dla piszących był Turniej Jednego Wiersza o Kropkę Że. Bez Marka Garbali by się to nie udało. Marek był wspaniałym krytykiem i znawcą literatury. Turniej odbywał się w ten sposób, że przez miesiąc na antresoli stała „czarna skrzynka” i każdy mógł do niej wrzucać swoje teksty. Oczywiście w kopercie z godłem, aby szanowne jury nie wiedziało, kogo wybiera i skupiło się na samej poezji. Taka formuła dawała szansę wszystkim piszącym i o to właśnie nam chodziło.

Raz w miesiącu na specjalnych spotkaniach Marek ogłaszał werdykt i go uzasadniał, a poeci mogli czytać swoje teksty przed publicznością. Reszta tekstów była komisyjnie niszczona.

Były także promocje tomików młodych poetów i poetek, które prowadziłam z Jankiem Stolarczykiem z kalamburowego wydawnictwa, bo bardzo dbaliśmy o debiuty. Do dziś mam kontakt z Zosią Mirską z Kłodzka, Zosią Gebhard z Wrocławia, Karolem Maliszewskim z Nowej Rudy, który w tej chwili jest uznanym poetą ziemi kłodzkiej i nauczycielem akademickim. A debiutowali właśnie u nas. Jednocześnie odbywały się spotkania z wybitnymi poetkami: Wisławą Szymborską, Urszulą Kozioł, Marianną Bocian, Salomeą Kapuścińską.

Wydaliśmy antologię Wyjście na miasto, w której debiutowała między innymi nasza Krysia Paraszkiewicz-Pater, i serię Galeria Literacka Młodych powołaną z inicjatywy Jana Stolarczyka. Zredagowano wówczas kilkanaście tomików poetyckich młodych autorów, gości spotkań w kawiarni, a byli to między innymi: wspomniana już Zofia Mirska, Zofia Gebhard, Katarzyna Suchcicka, Michał Fostowicz, Robert Gawłowski, Bogusław Michnik, Wacław Oszajca i Adam Poprawa.

Artystom plastykom z kolei stworzyliśmy Galerię Jednego Obrazu i miejsce na ekspozycję na antresoli. To była wtedy najmniejsza galeria we Wrocławiu.

Dziś mamy Galerię nr 22 na placu Solnym, założoną przez wrocławską artystkę i kuratorkę Katarzynę Śmigielską.

Cieszę się, że ludzie nadal wpadają na takie pomysły. Artyści muszą mieć możliwość debiutu. I dobrze, gdy sztuka wychodzi do odbiorców. Obecnie Michał stworzył Witrynę Jednej Fotografii w budynku teatru, zwanego powszechnie Kamienicą Kalambur.

W Kawiarni pod Kalamburem była także Galeria Trzech Obrazów. Nad barem wisiały zawsze prace znakomitych artystów zaprzyjaźnionych z teatrem. Oczywiście przede wszystkim wrocławskich. Zaprosiliśmy między innymi: Andrzeja Willa, malarza, grafika i rysownika, Elżbietę Lalkę Terlikowską, znakomitą malarkę i scenografkę, oraz Zbigniewa Paluszaka, malarza, grafika prasowego, profesora w ówczesnej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu, który malował obrazy oparte na motywach drzew. Wystawiali u nas również: Stanisław Ryszard Kortyka, Nicole Naskov, Jan Jaromir Aleksiun, Jan Sawka, Witold Wójcik, Wojciech Małysa i Aleksandra Orzechowska. Z każdej wystawy był biuletyn. Bywali artyści czescy i włoscy.

Pani Ewa Dałkowska wspominała mi o wystawie swojego brata Cezarego Dałkowskiego.

To było bardzo wzruszające wydarzenie i bardzo dobra wystawa. Przyszedł do mnie tata Ewy Dałkowskiej i powiedział, że chciałby, aby właśnie w Kalamburze pokazano obrazy Cezarego Dałkowskiego. Z radością to zorganizowałam.

Były tu też wydarzenia muzyczne. I to takie, które we Wrocławiu organizowano po raz pierwszy.

To prawda. Pierwszy wieczór flamenco we Wrocławiu odbył się właśnie u nas. Potem były także cykliczne spotkania. Występowała i aranżowała je Małgorzata Kubiak wraz z Duo de Caso – gitarzystami Markiem Krajewskim i Witoldem Łukaszewskim. Inne wieczory z flamenco prowadziła i tańczyła podczas nich Grażyna Adamczyk Lidtke. Zresztą w 1986 roku założyła zespół Ritmo Flamenco, który koncertował nie tylko w kraju, ale i za granicą. Przychodziły na te spotkania całe grupy miłośników. Potem artyści jeździli z programem po Polsce, ale wiedziałam, że zawsze chętnie do nas wracają.

Oczywiście wystawialiśmy również swoje spektakle na tak zwanej Estradzie na Schodach: kabarety, między innymi Artura Kusaja, świetnego tekściarza, naszego aktora, przyjaciela i poety. Poza tym bywali w kawiarni satyrycy wrocławscy, a więc Andrzej Waligórski, Henryk Jagodziński, występował Kabaret Elita: Jan Kaczmarek, Jerzy Skoczylas, Leszek Niedzielski, Staszek Szelc, Ewa Szumańska.

Były też recitale aktorskie i literackie: Marcina Świetlickiego, Iliasa Wrazasa, Andrzeja Waligórskiego, Ewy Wiśniewskiej, Marka Walczewskiego czy Marka Kondrata.

Pojawiały się monodramy, na przykład Janusza Hejnowicza czy Pawła Miśkiewicza. Zaprosiłam również na spotkanie Tadeusza Łomnickiego – mojego ukochanego aktora.

Organizowaliśmy spotkania z cyklu Poeta-Pieśniarz między innymi z: Wojciechem Młynarskim, Andrzejem Waligórskim, Jonaszem Koftą, Leszkiem Długoszem, Andrzejem Poniedzielskim, Maciejem Zembatym i młodziutkim Grzegorzem Turnauem.

Były także spotkania promocyjne wydawnictw zewnętrznych, na przykład Wydawnictwa Dolnośląskiego. W tym wspierała mnie bardzo Dorota Lisowska-Sapińska z naszego kalamburowego wydawnictwa.

Grzegorz Turnau powiedział mi kiedyś, że Kawiarnia pod Kalamburem to taka wrocławska Jama Michalikowa skrzyżowana z warszawskimi Hybrydami. Łączyłam więc wrocławian, krakowiaków i warszawiaków. W końcu Wrocław to miasto spotkań.

Bywali tu również zaprzyjaźnieni Jacek Kleyff i Waldemar Major Fydrych, twórca słynnej Pomarańczowej Alternatywy. Niektóre dyskusje toczyły się długo w nocy…

Regularnie odbywały się spotkania z profesorami wrocławskich uczelni oraz z pisarzami, na przykład Stanisławem Beresiem, Bogusławem Bednarkiem, Janem Miodkiem, jak również Marianem Pankowskim, Wiesławem Myśliwskim… Nie muszę dodawać, że często brakowało krzeseł…

A gdy robiliśmy Poniedziałki z Kalamburem, wymyślone przez Mirę Ciechowską-Nikodemską, to zdarzało się, że przychodziły – już dorosłe – moje dawne uczennice. Bo – jak mówiły – zainteresowałam je teatrem i poezją. Jeszcze przed pandemią pewnie przychodziły ich dzieci, może wnuki?

Gdy przeglądałam artykuły, które pisali wrocławscy dziennikarze, znakomici recenzenci i kalamburowi przyjaciele, Tadeusz Burzyński i Krzysztof Kucharski, to u Krzysztofa znalazłam stwierdzenie, że gdyby nie kawiarnia, tobyśmy wielu rzeczy nie zobaczyli, nie znali, nie doświadczyli.

A gdy Bogusław został senatorem, odbywały się również spotkania z politykami. Poprosiła o to senator Maria Berny. Bywali: młody Włodzimierz Cimoszewicz, przyszły prezydent Aleksander Kwaśniewski. Politycy lewicowi, ale otwarci na dyskusję z każdym człowiekiem, niezależnie od jego światopoglądu.

W kawiarni robiliśmy też często spotkania z tymi, którzy byli dla innych miejsc zbyt oryginalni, nietuzinkowi, kontrowersyjni. W ten sposób realizowała się idea teatru otwartego. Każdy miał prawo się wypowiedzieć.

Obecnie kawiarnia to już dla mnie rozdział zamknięty, bo przestałam ją po wielu latach prowadzić, zmieniła się też nazwa. W 2002 roku przejął ją Michał Litwiniec, mój syn. Wtedy stała się Art Café Kalambur. Najpierw byłam o to trochę zła, Boguś też, syn jednak tłumaczył nam, że trzeba iść z duchem czasu, jeśli chodzi o nazwę. Zachował za to galerię, utrzymuje tradycje kawiarni, organizuje spotkania z pisarzami, artystami, odbywały się, do pandemii, Poniedziałki z Kalamburem. Michał wprowadził też swoje pomysły: koncerty, performance’y, spotkania z alternatywnymi twórcami.

Słyszałam opowieści o walce o chodnik przed kawiarnią. Jak to było?

To nie była walka, raczej negocjacje… Kiedy zaczęto remontować chodnik przed kawiarnią, pomyślałam, że to doskonały moment, aby ułożyć tam napis. Chciałam, aby każda osoba przechodząca ulicą Kuźniczą zobaczyła Kalambur, nie tylko zadzierając głowę, ale także patrząc pod nogi. To był koniec lat osiemdziesiątych, toteż przeprowadziłam długotrwałe rozmowy z kamieniarzami, a żeby się z nimi dogadać, musiałam się najpierw z nimi zaprzyjaźnić. Przyjmowałam ich więc gościnnie w kawiarni i napis ostatecznie powstał.

Obecnie wiele instytucji robi takie napisy przed siedzibami, a tu okazuje się, że kawiarnia znów była w awangardzie. Ale pora opowiedzieć o spektaklach. W kawiarni — oprócz spotkań, wystaw, wieczorów autorskich — odbywały się też przedstawienia teatralne, kabaretowe. To tu debiutowały słynne piosenki lwowskie A kto z nami trzyma sztamy, czyli piosenki lwowskiej ulicy, Piosenki z Trójkąta Bermudzkiego, kabarety autorskie Artura Kusaja.

To była tak zwana trzecia scena Kalambura. Był okres, że w spisie teatrów wrocławskich można było znaleźć: Teatr Polski, Wrocławski Teatr Współczesny im. Marii i Edmunda Wiercińskich, Teatr Kalambur i… Scenę Kawiarni pod Kalamburem. Byłam z tego dumna. Dodam, że prowadziłam kawiarnię i jednocześnie grałam w niemal wszystkich przedstawieniach, które się w niej pojawiały. Wyjątkiem był spektakl Profesor Andrzej Breton i jegogoście.

Jeśli chodzi o A kto z nami trzyma sztamy, czyli piosenki lwowskiej ulicy z 1988 roku, to mam z tym spektaklem związane wzruszające wspomnienie. A warto zaznaczyć, że grali w nim aktorzy, których rodziny nie miały nic wspólnego ze Lwowem… poza Jankiem Węglowskim. Ja również nie mam nic wspólnego z Kresami. Pojechaliśmy wystąpić we Lwowie. Zapowiadałam kolejne utwory: „Jest takie miasto w Europie, gdzie powstało tyle pięknych piosenek, że można byłoby nimi obdzielić cały świat”. Po czym zaczęło się W dzień deszczowy i ponury. Patrzyłam na publiczność. Na twarzach tych ludzi – łzy. Obok pani w kapeluszu siedziała babinka w chuście i razem płakały. Niesamowite przeżycie. One po raz pierwszy od tak długiego czasu słyszały we Lwowie piosenki śpiewane po polsku. Dla tych ludzi to przedstawienie miało ogromne znaczenie.

Tu trzeba podkreślić, że na każdym spektaklu A kto z nami trzyma sztamy, czyli piosenki lwowskiej ulicy we Wrocławiu pojawiały się tłumy, zawsze był nadkomplet. Telefon się urywał, bo każdy chciał dostać się na przedstawienie. Nie miałam serca odmawiać widzom. Toteż wychodziłam przed kawiarnię i mówiłam: „Chodźcie, jakoś się zmieścimy”. Ludzie siedzieli przy stolikach, na podłodze, na schodach, stali pod ścianami, na antresoli…

Oprócz kwestii artystycznych zajmowałam się również zatrudnianiem pracowników, zaopatrzeniem, logistyką. Szczerze mówiąc, nie lubiłam tego. Na szczęście w którymś momencie pojawiły się menedżerki – Irena Kuczyńska, a następnie za czasów Michała Agnieszka Wiszniewska – i wszystko ruszyło do przodu.

Kobieca ręka w organizacji zawsze się przyda!

Jak artystka prowadzi biznes, to musi mieć konkretne wsparcie. Dziewczyny były wspaniałe, inteligentne. Mogłam na nich polegać.

Były sukcesy, ale spotkała was też trudna sytuacja. Po nocy sylwestrowej w 1992 roku w kawiarni wybuchł pożar…

Tak, to było wielkie nieszczęście. Bawiliśmy się jak co roku w kawiarni na kalamburowym sylwestrze. Przyszłam o dziesiątej rano, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja po imprezie. Stanęłam przed drzwiami, a tu ciemno. Ale poczułam dym. Otworzyłam, bałam się jednak wejść, przecież mogłam żywcem spłonąć. Krzyknęłam: „Pali się!” i kobieta z kamienicy po drugiej stronie ulicy zadzwoniła po straż pożarną. Przyjechali strażacy i co słyszę: „Pani Halinko, to ja – Tadzio Mizioł – byłem pani uczniem, niech się pani nie martwi, uratujemy kawiarnię”. Powoli zaczynali się schodzić kalamburowcy, bo usłyszeli w radiu, że wszystko się spaliło. Tragedia.

Strażacy krzyczeli: „Pilnować baru!”. Tam były alkohole i gdyby to się zapaliło… wolę nie myśleć o konsekwencjach. Straciliśmy jeden witraż, ale na szczęście został odrestaurowany dzięki artystom z ówczesnej wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, a Marek Jakubek, wrocławski artysta malarz, odrestaurował plafon, którego był autorem.

Zaczęło się od szatni i fotela, na którym jeden z gości, sławny obecnie reżyser filmowy, zostawił niedopałek… Uratowało nas to, że drewno było pomalowane specjalnym ognioodpornym środkiem. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło – dzięki wrocławianom. Nawet wojsko pomagało, ponieważ jeden z wojskowych Andrzej Wieszczak był zaprzyjaźniony z Kalamburem. Dostaliśmy od nich środki czystości, żeby móc posprzątać po pożarze.

To było coś niesamowitego. Zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się za podnoszenie kawiarni z gruzów, jak wcześniej, w latach pięćdziesiątych. „Jak Feniks z popiołów” – tak napisał później o kawiarni Krzysztof Kucharski…

Po miesiącu mogliśmy się znów otworzyć. Na otwarcie po pożarze Krzysztof Kucharski i Wojciech Tunio Dzieduszycki zrobili konkurs na najlepsze ciasto. Wygrał strudel upieczony przez syna Leny Kaletowej. Potem musieliśmy go piec raz w tygodniu, więc pomagała i piekła go Ela Lisowska-Kopeć. Goście go uwielbiali.

Ale kawiarnia to byli przede wszystkim ludzie, z którymi przez lata współpracowałam. Najpierw Aleksander Olo Majos. Prawie dwadzieścia lat grał u nas w kawiarni. Przychodził popołudniami i wieczorami, prezentował szlagiery od lat dwudziestych do współczesności. Jak wchodziłam, to zwykle witał się A mnie jest szkoda lata. Klienci często byli zaskoczeni, że jest u nas grana muzyka na żywo. Bywało też, że grywali uzdolnieni muzycznie goście. Kluczyk do pianina był jednak do pobrania w bufecie, bo zdarzało się, że do instrumentu siadał ktoś, kto się jednak na graniu nie znał i potem trzeba było zamawiać stroiciela. Grywał u nas także Marek Materna, wielki pianista, zaprzyjaźniony z Kalamburem. I Piotr Pakowski, który grał przed Aleksandrem Majosem.

Andiamo – czyli Edmund Edward Hejtota – nasz sławny kelner. Piękny mężczyzna, ale też niezwykła osobowość. Zawsze elegancki i szarmancki. Znał wszystkich, wprowadzał specyficzną atmosferę. Zawsze nienagannie ubrany, wyprasowana śnieżnobiała koszula. Rugał innych kelnerów: „Czy pan wie, gdzie pan pracuje, w jakim pan jest miejscu, proszę o odpowiednią prezencję!”.

Irena Kuczyńska-Motas – moja sąsiadka. Jest dla mnie nie tylko sąsiadką, ale i przyjaciółką, wsparciem w wielu sprawach. Pomagała mi w działaniach kawiarni, szefowała administracyjnie. Gdy zabrałyśmy się trzy kobiety – czyli ja, Krystyna Kutz i Mira Ciechowska-Nikodemska – do organizacji wielkich obchodów pięćdziesiątej siódmej rocznicy powstania Teatru Kalambur w 2014 roku w Stowarzyszeniu Europejskich Więzi, które z nami organizowało to wydarzenie, a założone zostało w 1990 roku przez Bogusława Litwińca, to na prezeskę została wybrana właśnie Irena. Przy tej pracy odbywały się zażarte dyskusje, ale cel osiągnęłyśmy! Prawdziwe kobiece wsparcie.

I Mira Ciechowska-Nikodemska – opiekująca się archiwum teatru, ciężko społecznie pracująca w stowarzyszeniu, pomysłodawczyni Poniedziałków z Kalamburem, dopingowała mnie bardzo. Wspaniały człowiek.

Jak sobie z tym wszystkim pani radziła? Z aktorstwem, macierzyństwem, teatrem, graniem, prowadzeniem kawiarni?

Michał urodził się podczas III Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Studenckich w 1971 roku, gdy przyjechało do Wrocławia siedemnaście zagranicznych zespołów. Boguś był więc zajęty festiwalem i w pierwszych tygodniach życia dziecka musiałam sobie radzić sama. Byłam potem przez sześć miesięcy zajęta synem, a następnie zostałam obsadzona przez męża w Pielęgniarkach. Pojechaliśmy z tym przedstawieniem do Warszawy, graliśmy bez przerwy. W opiece nad dzieckiem pomagała mi ukochana ciocia, siostra mojego taty, ale też koleżanki z Kalambura. Na przykład Karolina, piękna żona Piotra Wieczorka, naszego scenografa, która o godzinie siedemnastej przychodziła z zajęć na germanistyce, żeby wykąpać moje dziecko, bo ja miałam próbę w teatrze. Kochała mojego synka, lulała, karmiła i usypiała. A ja mogłam spokojnie iść grać.

Jak Michał był starszy, pilnowała go też Elżbieta Lisowska-Kopeć, a jak wyjeżdżałam za granicę, to koleżanki pomagały zaprowadzić go do przedszkola czy odprowadzić z przedszkola do domu, żeby mąż mógł w spokoju pracować.

Poza tym to też wszystko było niełatwe. Inni wracali do domu, do życia prywatnego, a my właściwie nie wychodziliśmy mentalnie z teatru. Nieśliśmy go ze sobą do mieszkania, w swoje życie. Kiedyś Michał powiedział mi, że wysłuchiwał naszych artystycznych sporów toczonych w kuchni, całych historii o próbach i spektaklach, o rolach i koncepcjach, gdy myśleliśmy, że on już śpi. A między kuchnią a jego pokojem była dziura zasłonięta obrazem. To była naprawdę praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. I często byłam zmęczona, ale nigdy znudzona!

Kobiety miały obowiązki, ale o większości spraw decydowali mężczyźni?

Na ogół tak. Myślę, że symbolem tego decydowania może być spektakl Biała skrzynia. Jola Chełmicka i Krysia Krotoska były wtedy w ciąży. Cały czas grały, Boguś „schował” je w scenografii, żeby tych ciąży nie było widać.

Dziś młode dziewczyny chodzą z dumą w ciąży i się nie przejmują.

Chyba wtedy też mniej się wiedziało czy mówiło o prawach kobiet, matek. Gdy rodził się mój syn, byłam pod opieką Adasia Barona, wspaniałego lekarza, jak mówiliśmy – najlepszego poety wśród ginekologów i najlepszego ginekologa wśród poetów. Na sali porodowej było mnóstwo studentów medycyny, a on mówił: „Ma sama urodzić, bo ona będzie niedługo występować na scenie!”. Chodziło o to, abym po porodzie szybko doszła do pełnej sprawności. Po czterdziestu ośmiu godzinach byłam na nogach, a pół roku później wystąpiłam z gołym brzuchem w Pielęgniarkach. Czy ktoś mnie wtedy spytał o zdanie, jak ja chcę rodzić? Ale takie to były czasy.

1  Klub Studencki Pałacyk powstał w 1956 roku. Jego siedzibą był pałac Schaffgotschów we Wrocławiu – willa wzniesiona w 1890 roku dla Hansa Ulricha von Schaffgotscha – przekazany w tym czasie przez miasto Wrocław w użytkowanie Zrzeszeniu Studentów Polskich. To tam przyszli kalamburowcy zajęli salkę w piwnicy, którą później nazwano Piwnicą pod Edulem. Wcześniej próby teatru odbywały się w Młodzieżowym Domu Kultury, a czasem także w prywatnych mieszkaniach, chociażby w kawalerce Bogusława Litwińca przy ulicy Włodkowica. Studencki Teatr Kalambur powstał w 1957 roku. Jego założycielami byli Bogusław Litwiniec oraz Eugeniusz Michaluk. W ramach działań Studenckiego Teatru Kalambur w Piwnicy pod Edulem powstawały spektakle takie jak Kabaret Literacki Kalamburek, zwany też czasem potocznie Teatrzykiem Kalamburek czy Kabaretem Kalamburek. W 1974 roku teatr przekształcił się w Akademicki Ośrodek Teatralny Kalambur, wtedy też wykrystalizowała się w jego ramach grupa młodych twórczyń i twórców, głównie studentek i studentów, zwana Kalamburem ’74. Opiekę artystyczną sprawował nad nią Jerzy Bielunas. Jej zadaniem było kontynuowanie studenckich tradycji Teatru Kalambur, który z czasem coraz bardziej się profesjonalizował. Grupa istniała do 1977 roku. W 1979 roku Kalambur uzyskał status placówki zawodowej. Zaczął wtedy funkcjonować jako Ośrodek Teatru Otwartego Kalambur, finansowany przez Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe w Warszawie (w niniejszej publikacji przyjęto ogólną nazwę – Teatr Kalambur). Teatr Kalambur najpierw wystawiał spektakle w Piwnicy pod Edulem, a następnie przeniósł się do stałej siedziby przy ulicy Kuźniczej 29a. Dziś mieści się tam Art Café Kalambur – dawniej Kawiarnia pod Kalamburem – oraz Kalaczakra Gallery & Coffee, prowadzone przez Michała Litwińca, syna Haliny i Bogusława Litwińców – muzyka, kompozytora i performera. Kawiarnia pod Kalamburem powstała w 1982 roku, była prowadzona przez Halinę Litwiniec jako wrocławska instytucja kultury. Odbywały się w niej spektakle, wieczory autorskie, debaty, wernisaże i koncerty.

2  Szczegółowe informacje na temat przedstawień Teatru Kalambur można znaleźć w: Teatr Kalambur, red. E. Lisowska-Kopeć, Wrocław 1998.

3 Nazwa festiwalu zmieniała się. W latach 1967–1971 był to Międzynarodowy Festiwal Teatrów Studenckich (trzy edycje), w latach 1973–1975 Międzynarodowy Studencki Festiwal Teatru Otwartego (dwie edycje), w 1978 roku Międzynarodowe Spotkania Teatru i Sztuki Otwartej (jedna edycja), a w latach 1981–1993 Międzynarodowe Spotkania Teatru Otwartego (cztery edycje).