Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Data ważności licencji: 1/27/2029
Dotychczas ukazały się m.in.:
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt
William Brewer, Czerwona strzała
Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy
Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku
Elizabeth Wetmore, Walentynka
Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność
Miriam Toews, Z ogniem
Jen Beagin, Szwajcara
Tess Gunty, Królikarnia
Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje
Gwendoline Riley, Moje zmory
Alia Trabucco Zerán, Do czysta
Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku
Vincenzo Latronico, Do perfekcji
Już niebawem ukaże się:
Kevin Jared Hosein,Głodne duchy
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Ghost Music
Projekt okładki Gosia Herba
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by An Yu, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Karolina Iwaszkiewicz, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Adam Pluszka
Korekta Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl, Alicja Binik / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-138-5
Im więcej o nich wiesz, tym mniej pewnie się czujesz, identyfikując je. Każdy grzyb jest sobą. Każdy jest tym, czym jest – swoim własnym sednem.
John Cage, For the Birds
Kiedy się obudziłam, było tak ciemno, że musiałam parę razy mrugnąć, by upewnić się, że naprawdę otworzyłam oczy. Przez głęboką czerń wpatrywałam się w to, co według mnie było sufitem, oddychałam głęboko i czekałam, aż mój wzrok przyzwyczai się do ciemności. Mijały kolejne minuty, a ja wciąż nie mogłam dojrzeć znajdujących się w pokoju sprzętów. Chyba znów powoli zapadałam w sen, gdy obudził mnie jakiś cichy, piskliwy głosik.
– Przepraszam, jest tu kto? Byłbym bardzo wdzięczny za pomoc.
Usiadłam na łóżku i spojrzałam w stronę, z której dochodził dźwięk. Przy podłodze zauważyłam słabe pomarańczowe światło. Od razu wstałam, podeszłam tam i kucnęłam, żeby się lepiej przyjrzeć. Spomiędzy desek wyrastał mały grzyb – z cienką nóżką długości mniej więcej spinki do włosów i dużym, płaskim, lekko pomarszczonym kapeluszem. Jego górna część świeciła, ale niczego nie oświetlała. Dotknęłam go palcem.
– Wolałbym, żeby mnie nie dotykano – powiedział grzyb.
Byłam pewna, że to sen. Podniosłam dłoń do nosa i poczułam słaby zapach piżma na czubku palca.
– Mogłabyś mi pomóc? – spytał znowu.
– Czego potrzebujesz?
– Hm, wiesz, chciałbym zostać zapamiętany.
Rozejrzałam się. Wszystko wokół spowijała ciemność. Zdziwiło mnie to; teściowa zawsze zostawiała światło w salonie, żeby w nocy nie chodzić do łazienki po omacku. Nie byłam w domu, to na pewno. Gdziekolwiek się znalazłam, miejsce musiało być stare. Ściany przenikał zapach dymu i oleju po smażeniu.
– To normalne, że nie rozumiesz – powiedział grzyb, widząc moje zagubienie.
Choć musiałabym być szalona, by sądzić, że ma oczy, czułam na sobie jego wzrok.
– Ale chciałbym – dodał – żebyś o mnie pamiętała, kiedy opuścisz ten pokój.
Potrafiłam myśleć tylko o tym, jak się obudzić. Powietrze i tak było już wilgotne, ale w ciągu ostatnich kilku minut wilgotność jeszcze wzrosła. Uszczypnęłam się w rękę.
– Obawiam się, że to nie zadziała – powiedział grzyb. – To nie sen. Niezupełnie.
– Jeśli to nie sen – odparłam – to jak to możliwe, że jestem tutaj i rozmawiam z grzybem w ciemnym pokoju?
– Nie jestem grzybem. Nie w takim sensie, jak myślisz. I niestety nie rozróżniam światła i ciemności.
– A sen i jawę tak?
– Można tak powiedzieć. Chociaż te dwie rzeczy często wcale się tak bardzo nie różnią.
Wstałam. Sen czy jawa, musiałam wydostać się z tego pokoju.
– Jak stąd wyjść? – spytałam.
– Proponowałbym, żebyś wróciła do łóżka, weszła pod kołdrę, ułożyła się wygodnie i zasnęła. Nie ma stąd innego wyjścia.
Nie byłam przekonana; postanowiłam udowodnić, że grzyb się myli. Położyłam dłonie na ścianie przed sobą. Stałam w kącie. Ruszyłam w lewo. Cegły były gołe, wyczuwałam zaprawę między nimi. Po siedmiu krokach dotarłam do drugiego kąta. Przez cały czas patrzyłam na pomarańczowe światełko, żeby nie stracić orientacji. Trzecia ściana była tej samej długości, a kiedy sprawdziłam czwartą, zrozumiałam, że znajduję się w kwadratowym pokoju bez drzwi.
Nie pozostawało mi nic innego, jak zaufać pomarańczowemu grzybowi. Uznałam, że łóżko musi stać pośrodku pokoju, więc szukałam go w ciemności, starając się na nie nie wpaść. Znalazłam je bez problemu i zrobiłam to, co grzyb mi poradził.
O dziwo, zasnęłam szybko. Grzyb nic już nie mówił. Kiedy znów się obudziłam, leżałam sama w swoim łóżku, poranne niebo miało kolor spranego błękitu, a w kącie stała tylko moja dracena. Dla pewności przesunęłam ją i sprawdziłam podłogę. Nie zauważyłam żadnych grzybów. Uspokojona spojrzałam na zegar. Było trochę przed siódmą. Postanowiłam nie wracać do łóżka i rozpoczęłam dzień jak zawsze: zaparzyłam dzbanek herbaty, włączyłam muzykę, pierwszą część Sonaty fortepianowej B-dur Schuberta, i wyjęłam nuty, żeby je śledzić.
Sonata wkrótce się skończyła, a wchodząc pod prysznic, poczułam, że mój palec pachnie piżmem.
Teściowa siedziała w kącie salonu na jedynym taborecie, jaki był w mieszkaniu, i wachlowała się. Pachnący sandałowcem wachlarz trzymała w jednej dłoni, a drugą zacisnęła w pięść i bębniła nią w punkty akupresurowe na swoich nogach. Myłam podłogę, żebyśmy mogli chodzić po domu bez butów, a Bowen znalazł nóż i rozpakowywał kanapę z folii. Gdyby to zależało ode mnie, przeprowadzalibyśmy się jesienią, kiedy jest chłodniej – ale miesiąc wcześniej, po śmierci jego ojca, teściowa zaczęła przejawiać oznaki depresji. Podobno całymi dniami leżała w łóżku i energii starczało jej tylko na to, żeby wstać do toalety. W każdy poniedziałek gotowała wielki gar kleiku ryżowego, którym żywiła się przez resztę tygodnia. Zaczęła też brać tabletki, żeby zasnąć w nocy.
Bowen był dobrym synem i mogłam się spodziewać, że nie pozwoli, by jego matka została sama w Junnanie. Szybko sprzedał nasze stare mieszkanie i kupił większe, a potem ściągnął ją do Pekinu. I oto rozpakowywaliśmy pudła w ponadtrzydziestostopniowym upale, jedząc arbuza i przygotowując się do życia z nią przez resztę czasu, który jej pozostał. Czyli pewnie przez jeszcze co najmniej dwadzieścia lat. A może i trzydzieści, jeśli dobrze byśmy o nią zadbali, bo wciąż była dość młoda.
Kiedy rozległ się dzwonek, właśnie brałam kawałek arbuza z talerza na stołku przy pianinie; chciało mi się pić. Bowen skinął na mnie, żebym otworzyła drzwi. Kurier wręczył mi paczkę. Była chłodna w dotyku.
– Proszę jak najszybciej włożyć do lodówki – powiedział. – Świeże.
Nie podawaliśmy jeszcze nikomu nowego adresu; nie żebyśmy zamierzali trzymać go w tajemnicy, po prostu w ostatnich dniach zbyt wiele się działo. Ledwie kurier ruszył dalej, Bowen ponaglił mnie, żebym pościeliła łóżko jego matki, więc zostawiłam pudełko na podłodze i poszłam się nią zająć.
Była już u siebie, rozpakowywała kołdrę i pościel. Siedziała na łóżku i próbowała rozpiąć plastikową trytytkę.
– Zrobi sobie mama krzywdę – powiedziałam. – Przyniosę nożyczki.
Wróciłam do Bowena po pudełko z narzędziami. Wciąż dziwnie się czułam, nazywając mamą kogoś, kogo prawie nie znałam. Prawdę mówiąc, nawet z własną matką nie byłam zbyt blisko. Już przed ślubem odwiedzałam rodziców najwyżej dwa–trzy razy w roku.
– Och, dziękuję. Po prostu nie chciałam przeszkadzać Bowenowi – wyjaśniła teściowa, nieco zakłopotana, kiedy wróciłam z nożyczkami. – Był zajęty kanapą.
Wzięłam od niej pościel i zaczęłam słać łóżko. Obserwowała mnie z napięciem, stojąc przy drzwiach.
– Myślisz, że jest czysta? – spytała, skrobiąc się koniuszkiem wachlarza za uchem.
– Cóż, jest nowa, chociaż pewnie nie tak czysta, jak można by sobie życzyć. Ale nie wygląda na to, żeby dzisiaj przywieźli pralkę.
– Niedobrze – odparła. – Zawsze prałam wszystko przed użyciem. Chyba nauczyłam się od męża. Bardzo tego pilnował.
Niezręcznie byłoby mi to komentować, ponieważ Bowen powiedział wprost, żebym nie wspominała przy niej o jego ojcu. Kiwnęłam głową, nie podnosząc wzroku, i dalej ubierałam kołdrę.
– Bardzo dbał o czystość – ciągnęła, nieświadoma mojego zmieszania. – Zawsze co najmniej trzy razy mył warzywa przed gotowaniem. Pościel prał co cztery dni. I powiedz, na co to wszystko? Czy dzięki temu uniknął choroby?
Rozpaczliwie pragnęłam skończyć i pójść do Bowena do salonu. Nigdy nie byłam dobra w pocieszaniu; nie umiałam rozmawiać o zmarłych w sposób, który nie wydawałby mi się zupełnie nie na miejscu. Nie dlatego, że nie współczułam pogrążonym w żałobie – bardziej dlatego, że w obliczu takiego cierpienia i takiej straty zawsze czułam się, jakbym nie miała nic wartościowego do zaoferowania.
Być może, pomyślałam, teściowa wcale nie oczekiwała reakcji. Takim głosem równie dobrze można mówić do rośliny. Może dopóki wciąż mogła opowiadać o ojcu Bowena, nie miało dla niej znaczenia, czy ktokolwiek słucha. Dlatego pozwoliłam jej mówić dalej.
– Song Yan – ciągnęła – obawiam się, że i ja wkrótce umrę, tak jak mój mąż. Też mogę mieć zawał. I nie zdążyłabym nawet zobaczyć wnuków.
– Niech mama tak nie mówi. Będziemy się mamą dobrze opiekowali.
– Nie planujecie dzieci w najbliższym czasie? – spytała, bawiąc się obluzowanymi gałkami od szafy.
– Bowen skupia się teraz na pracy.
Ułożyłam kołdrę i poduszki i ruszyłam do drzwi. Teściowa nic nie odpowiedziała, ale wychodząc z pokoju, usłyszałam westchnienie. Przed jej przeprowadzką do Pekinu widziałam ją tylko kilka razy, pełny obraz zaczęłam sobie składać w ciągu ostatnich dni. Zdawała się nieco nadąsana, często wzdychała, nigdy nie prosiła o nic wprost, ale i tak oczekiwała. Kiedy na ulicy wpadła na znajomą osobę, uśmiech błąkał się na jej ustach jeszcze chwilę po tym, jak odwróciła głowę. Sposób, w jaki wyrażała swoje pragnienia, często nie zostawiał przestrzeni na sprzeciw. Na przykład przeprowadzka do Pekinu – choć to Bowen naciskał, by się przeniosła, pomysł z pewnością wyszedł od niej. Odmówiła zatrudnienia opiekunki, ale co noc dzwoniła, by mu przypomnieć, że nie potrafi sama się o siebie zatroszczyć.
Była uprzejmą kobietą, to zauważyłam. Ale im grzeczniej się zachowywała, tym mocniej czułam, że nie szanuje mojej woli.
Bowen i ja byliśmy małżeństwem od trzech lat. Na początku chciałam mieć dziecko, ale on starał się o awans, więc rozmowy na ten temat odłożyłam na później. Z czasem zdołałam przekonać samą siebie, że mogę jeszcze kilka lat poczekać, że jeśli zostanę matką przed trzydziestymi trzecimi urodzinami, będę zadowolona. Ale teraz, kiedy teściowa o to zapytała, pomyślałam, że spróbuję wrócić do tematu.
– Jesteśmy małżeństwem od trzech lat – powiedziałam, czesząc się wieczorem w łazience.
– To już trzy lata? – Bowen siedział w łóżku w białym podkoszulku i oparty o wezgłowie czytał wydruki slajdów z PowerPointa.
Wyglądał na zmęczonego. Niedawno zmienił fryzurę. Ostrzygł się nienaturalnie równo i schludnie, co w ogóle do niego nie pasowało. Włosy leżały na jego głowie sztywno jak peruka.
– Wiem, że jesteś zajęty – powiedziałam. – Ale teraz, kiedy mieszka z nami twoja matka, wiesz… Może moglibyśmy pomyśleć o dziecku.
– Ona jest także twoją matką, Song Yan.
Schował wydruki do koszulki i westchnął. Zauważyłam, że wzdycha tak samo jak ona. Długi wdech, a potem krótki wydech.
– Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam. – Zgasiłam światło w łazience i usiadłam naprzeciwko niego na łóżku. – Mama mogłaby nam pomóc w opiece nad dzieckiem.
– Mówiła ci coś?
Kiwnęłam głową.
– Wspomniała o tym. Sama też o tym myślałam, parę dni temu, na lekcji z Yuyu. Jej matka znów jest w ciąży. Tym razem to chłopiec.
Wyciągnął rękę i zdjął rzęsę z mojego policzka.
– Dopiero co znalazłaś sobie nowego ucznia, prawda? A ja, sama widzisz, ostatnio ledwo mam czas dla ciebie.
Potem uśmiechnął się, zamilkł na chwilę, w sam raz długą, by jego słowa zabrzmiały szczerze, i wyłączył lampkę.
Następnego dnia przed południem nie miałam lekcji. Poranek upłynął mi na szorowaniu zlewu i pogawędce z teściową.
– Zeszłej nocy wreszcie się wyspałam, bez żadnych leków – oznajmiła, ziewając. – Właściwie to z trudem się dziś obudziłam. To przez ten cały tlen tutaj.
– Tlen?
– Tlen, na pewno. Odwrotna choroba wysokościowa, tak to się nazywa. Całe życie mieszkałam w górach. Tu jest dla mnie za dużo tlenu.
– Teraz, kiedy mama o tym mówi, przypomniałam sobie, że jak ostatnio wróciliśmy z Bowenem z Junnanu, przez kilka dni byłam śpiąca. Ale myślałam, że to po prostu ze zmęczenia po podróży.
Wyżęłam gąbkę i zdjęłam rękawice.
– Słyszałam, że temperatury są tam tak przyjemne, jakby ciągle była wiosna – dodałam. – Kiedy Bowen będzie miał więcej czasu, chciałabym się wybrać na wycieczkę po Junnanie. Moglibyśmy polecieć do Kunmingu, a potem pojechać aż do Shangri-La. Co mama myśli?
– Gdzie są kubki? – Teściowa podniosła się ze swojego taboretu. – Muszę się napić wody. Tu jest tak sucho, nigdy się do tego nie przyzwyczaję.
Umyłam ręce i nalałam jej ciepłej wody. Zastanawiałam się, czy wie, że to najwilgotniejszy okres w Pekinie – latem często pada i jest bardzo parno.
I wtedy przypomniałam sobie o wczorajszej przesyłce. Znalazłam ją przy drzwiach, tam gdzie ją zostawiłam.
– Co to? – spytała teściowa, kiedy przyniosłam pudełko.
– Myślę, że to pomyłka. Pewnie coś dla poprzednich lokatorów. My niczego nie zamawialiśmy.
– Sprawdźmy, co jest w środku.
Wzięła ode mnie paczkę i zaczęła sunąć ostrzem nożyczek po taśmie klejącej, choć było jasne, że ona też niczego nie zamawiała. Ale wreszcie coś ją zainteresowało, a ja nie chciałam posunąć się za daleko, mówiąc jej, co ma robić, więc pozwoliłam, by otworzyła przesyłkę.
W środku były torebki z grzybami, których nie znałam. Lód we wkładach chłodzących roztopił się przez noc.
– Jizong! – zawołała teściowa.
– Co? – spytałam zaskoczona. Nigdy nie widziałam jej tak przejętej.
– Jizong. Grzyby leśne z Junnanu. To Bowen kupił?
Przyjrzałam się im. Wyglądały paskudnie – brudnobrązowe, z długimi, zbyt grubymi nóżkami i sflaczałymi kapelusikami.
– Włożę to do lodówki i poproszę kuriera, żeby zabrał z powrotem – powiedziałam.
– Do tego czasu się zepsują! – Teściowa zasłoniła pudełko własnym ciałem. – Dlaczego ich wczoraj nie schowałaś? Na szczęście wciąż świetnie wyglądają. Bowen je uwielbiał, kiedy był mały. Nie wiesz, że grzyby z Junnanu są znane w całym kraju? Poza naszą prowincją niełatwo je dostać, zwłaszcza takie świeże. Możemy z nich zrobić zupę na kolację.
Szczerze mówiąc, nie potrafiłam się z nią zgodzić co do wyglądu grzybów. Niewiele widziałam w życiu rzeczy, które wyglądałyby mniej apetycznie. Wciąż chciałam je odesłać, ale teściowa zaczęła wyjmować je z paczki najwyraźniej bez żadnego poczucia winy, że zatrzymuje coś, co do niej nie należy, i już ogromnie przywiązana do tego przysłanego w pudełku przypomnienia o domu. Widok grzybów wyrwał ją z przygnębienia.
– Nauczę cię je przyrządzać – oznajmiła, uśmiechając się z dumą i podwijając rękawy. – Bowen będzie taki szczęśliwy.
– Mamo, muszę iść. Mam lekcję. Wrócę przed kolacją.
– Tylko nie za późno. Czy możesz po drodze kupić kurczaka?
Przytaknęłam, nie chciałam się z nią kłócić. Przebrałam się i wyszłam z domu.
To była moja pierwsza lekcja z Shaobo. Przez prawie godzinę szukałam adresu, choć chłopiec mieszkał z ojcem w starym ceglanym budynku nieopodal. Z tego, co wiedziałam, nie miał matki; może coś jej się stało, może jego rodzice się rozwiedli, nie wypadało mi pytać. Mieszkanie było pełne mebli i najróżniejszych rzeczy: były tam zabawki, gazety, przekąski, jakieś misy, pędzle, plansza do go i tak dalej. Mieli nawet czerwono-czarny pióropusz – chłopczyk włożył go na głowę i nie zdejmował przez całą lekcję. Mimo otwartego okna przy wyłączonej klimatyzacji powietrze wydawało się nieruchome i ciężkie.
Shaobo miał sześć lat. Jego ojciec uznał, że syn powinien nauczyć się gry na jakimś instrumencie – zakładał, że dzięki temu chłopcu łatwiej będzie się dostać na którąś z prestiżowych uczelni, kiedy dorośnie. Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu, że to nie takie proste, bo większość dzieci nie potrafi osiągnąć wymaganej biegłości. Jeśli Shaobo miał się dostać do dobrej szkoły, prawdopodobnie rozsądniej byłoby przeznaczyć wolny czas na zdobywanie wiedzy. Wielu rodziców moich uczniów i uczennic miało tego typu ambicje i za każdym razem, kiedy się o nich dowiadywałam, czułam wdzięczność, że mój ojciec nigdy nie postrzegał muzyki jako środka, za którego pomocą miałabym osiągnąć coś innego. Mój ojciec to pianista koncertowy i fortepian jest dla niego wszystkim. Studia, relacje, nawet własna kariera – istnieją dla niego tylko po to, by wspierać jego artystyczne dążenia. To czysty, prostolinijny człowiek. Podziwiam go za to. Wiem, jakie to trudne – w końcu mnie się nie udało.
Wyłowiłam z płóciennej torby Najłatwiejszy kurs fortepianowy Johna Thompsona. Shaobo miał tak małe dłonie, że musiał je rozciągnąć, by położyć palce na pięciu sąsiadujących ze sobą klawiszach. Pióropusz był za duży i ciągle spadał mu na oczy. Chłopiec pocił się w nim, ale kiedy zapytałam, czy nie chce go zdjąć, przytrzymał go i nie pozwolił zabrać.
Zanim zaczęliśmy, powiedziałam mu to, co mówię wszystkim swoim uczniom:
– Słuchanie własnej gry jest ważniejsze od samego grania.
Shaobo kiwnął głową, choć nie rozumiał, co próbuję mu przekazać. Nie winiłam go. Były to jednak słowa, które chciałabym usłyszeć od swojej nauczycielki na samym początku, kiedy w dzieciństwie po raz pierwszy dotknęłam tych czarnych i białych klawiszy. Dopiero na studiach zwrócono mi uwagę, że nie słucham samej siebie.
– Jak to? – spytałam wtedy moją starszą koleżankę Dong Mo.
– Nie słuchasz – powiedziała. – Więc skąd miałabyś wiedzieć, co grasz?
Uświadomiłam sobie wtedy, że dużo trudniej zmienić wypracowane przez lata nawyki niż wyrobić zupełnie nowe. Prawdopodobnie właśnie dlatego nigdy nie zostałam pianistką koncertową i zamiast tego zaczęłam uczyć.
Shaobo był niezwykle zainteresowany lekcją przez mniej więcej piętnaście minut, a potem nagle, jakby opętany przez jakiegoś demona, zeskoczył ze stołka i zaczął wkładać wrotki. Mimo nalegań ojca nie chciał już dotknąć pianina, więc skończyliśmy wcześniej. Zapewniłam mężczyznę, że praca z dziećmi często tak wygląda i nie ma za co przepraszać.
Kupiłam kurczaka, tak jak prosiła teściowa, i ruszyłam do domu, by zdążyć na przygotowania do kolacji.
– Podstawowa zasada, jeśli chodzi o grzyby, to nie robić z nimi za dużo – wyjaśniła teściowa, zabierając się do siekania. – Zadzwoń do Bowena i dowiedz się, kiedy wróci.
– Napiszę. Jest jeszcze w pracy.
Teściowa miała długie, smukłe palce, choć sama była pulchna i niska. Paznokcie obcinała krótko, jak ja. Cienką skórę na jej dłoniach pokrywały starcze plamki, które wspinały się aż na przedramiona. Wyglądały, jakby każda z nich skrywała w sobie jakąś historię. Jest coś urzekającego w dłoniach starzejących się kobiet, pomyślałam – zmęczonych, ale wytrzymałych, zniszczonych latami doświadczeń i wszystkim, czego dotykały. Są jak książka bez słów.
Bowen wrócił chwilę po ósmej. Wrzuciłyśmy grzyby do zupy i odczekałyśmy pół godziny. Bowen chyba martwił się czymś, co wydarzyło się w ciągu dnia – niewiele mówił i od czasu do czasu bez widocznego powodu kręcił głową.
– Synu – odezwała się jego matka, gdy niosłam garnek do stołu – ktoś przysłał nam wczoraj grzyby jizong. Do zupy dodałyśmy połowę, żeby były też na jutro. Wydaje mi się, że schudłeś. Powinieneś więcej jeść.
– Kto je przysłał? – spytał Bowen, kiedy wyłowiłam z garnka kilka kawałków kurczaka i podałam teściowej z odrobiną zupy. Wzięła ode mnie miskę i przekazała ją synowi.
– Myślę, że nie były dla nas, tylko dla kogoś innego – powiedziałam i natychmiast pożałowałam tych słów. Wiedziałam, że musiały zirytować teściową.
– Nieważne, synu – powiedziała, ignorując mnie. – Spróbuj.
Zupa smakowała Bowenowi; zjadł co najmniej pół garnka. Była o wiele lepsza, niż się spodziewałam. Grzyby miały jedwabistą teksturę i delikatny ziemisty aromat. Smakowały trochę jak kurczak.
– Pamiętasz, jak chodziliśmy z twoim ojcem na grzyby, kiedy byłeś mały? – spytała teściowa.
Bowen zmusił się do uśmiechu.
– Też powinnaś trochę zjeść, mamo.
– Zjem, zjem. Jeszcze nie jestem głodna. – Teściowa obserwowała, jak jej syn zabiera się do trzeciej miski. – Pamiętasz, jak zjadłeś jakieś grzyby i musiałeś iść do szpitala? Miałeś chyba dziesięć albo jedenaście lat. Okazało się, że masz uczulenie. Do dziś nie wiem, co to były za grzyby.
– Pamiętam, mamo. Opowiadałaś o tym setki razy.
– A pamiętasz wujka? Zmarł, bo przez przypadek zjadł muchomora sromotnikowego.
– Muchomora sromotnikowego? – spytałam. – Jak on wygląda?
– Taki biały – wyjaśniła teściowa. – Nic szczególnego. Ale śmiertelnie trujący.
Kiedy byłam mała, ojciec powiedział mi, że tylko kolorowe grzyby są trujące. I jak wiele rzeczy, które słyszy się od rodziców, stało się to dla mnie faktem, wyrytym w pamięci jako jedno z praw natury; nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to nie być prawda.
W skupieniu słuchałam, jak teściowa wspomina grzybowe incydenty z dzieciństwa mojego męża, aż nagle usłyszałam łupnięcie. Kiedy odwróciłam głowę, zobaczyłam miskę toczącą się po stole. Zupa wylała się i poplamiła obrus, a Bowen pobiegł do sypialni.
Nie wiedziałam, czy pójść za nim, czy zostać i dokończyć kolację z teściową, więc siedziałam, patrząc to na garnek zupy na środku stołu, to na przewróconą miskę.
Teściowa odkaszlnęła; może chciała przerwać milczenie, a może zasugerować mi, żebym sprawdziła, co z Bowenem – trudno powiedzieć. Wstałam i na palcach poszłam do sypialni. Mój mąż siedział na łóżku, palił i czytał te same wydruki z PowerPointa co poprzedniego wieczoru.
– Co się stało? – spytałam.
Zignorował mnie. Mrużył oczy od dymu z trzymanego w ustach papierosa.
Kiedy zrozumiał, że nie wyjdę, dopóki się nie odezwie, zapytał:
– Jak dzisiejsza lekcja? Nowe dziecko?
– Tak. Chłopiec.
– Duże dłonie?
– Nie.
Odpowiedział krótkim „hm” i wrócił do swoich papierów. Bałam się drążyć, więc zamknęłam drzwi i poszłam z powrotem do salonu. Teściowa wypluwała kości na talerz. Nie spytała o Bowena – zamiast tego dała mi znak, żebym usiadła. Był gorący, ciężki wieczór, jakby powietrze wstrzymywało oddech w oczekiwaniu na burzową noc. Milczałyśmy; uznałam, że to ważne, by zjadła w spokoju. Liczyłam kawałki kurczaka, które połykała, i kostki, które wypluwała – przy jedenastej w końcu przemówiła.
– Miałam córkę – powiedziała – ale byliśmy tak biedni, że musieliśmy ją oddać, kiedy skończyła trzy lata. Nazywała się Boyan. „Yan” jak w słowie „jaskółka”. Teraz zdałam sobie sprawę, że to jest to samo „yan” co w twoim imieniu.
To wtedy dowiedziałam się, że Bowen miał siostrę. Przed ślubem spotykaliśmy się przez dwa lata i zawsze mówił, że jest jedynakiem. Jak mógł tyle czasu trzymać to przede mną w tajemnicy? Dlaczego?
– Była starsza od Bowena? – spytałam.
– On jest starszy. Choć spędzili razem tylko trzy lata, byli bardzo zżyci. Ale z wiekiem coraz mniej o niej mówił, a dziś udaje, że nigdy jej nie było. – Teściowa odłożyła pałeczki i odchyliła się do tyłu na krześle.
Nie byłam pewna, co powinnam czuć – gniew czy współczucie. Próbowałam sobie tłumaczyć, że Bowen mi nie powiedział, bo nie potrafił mówić o stracie kogoś tak bliskiego, ale zaraz pomyślałam, że zachowuję się samolubnie – jakbym stawiała siebie w centrum tej traumy.
– Wie mama, gdzie ona jest? – spytałam, próbując skupić się na porzuconej dziewczynce.
– Wtedy postanowiłam, że nie chcę wiedzieć, bo inaczej bym za nią pojechała. Ale od kiedy mój mąż zmarł, Boyan wciąż przychodzi do mnie we śnie. W dni takie jak dziś myślę, że Bowen wciąż mi nie wybaczył.
Znów nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Niewiele się zastanawiając, położyłam dłonie na jej dłoniach. Były twarde i chłodne, lekko tłuste od kurczaka, mocno ściśnięte razem.
– Chyba zaraz zacznie padać – powiedziała zgrzytliwym głosem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Epigraf
Noc
Przesyłki
Kolofon
Cover
Title-Page
Spis treści