Mordercza rozgrywka - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Mordercza rozgrywka ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Luty 1986 roku. Młoda studentka wysiada z pociągu na stacji Poznań Garbary. Ma dojść do oddalonego o kilometr akademika, ale nigdy tam nie dociera. Znika bez śladu.

Czerwiec 1987 roku. W Poznaniu rozpoczynają się Międzynarodowe Targi. Do miasta przyjeżdżają goście z całego świata. W hotelu Polonez podczas dancingu na oczach bawiących się ludzi zostaje zastrzelona kobieta. Nikt nie widział sprawcy, ale na szczęście na sali zupełnie przypadkowo był porucznik Teofil Olkiewicz. Niezwłocznie rozpoczyna śledztwo i niemal natychmiast znajduje podejrzanego.

W tym samym czasie Ryszard Grubiński, boss poznańskiego cinkciarskiego światka, zasiada do pokera z kilkoma bogatymi znajomymi. Gdy dochodzi do ostatecznej rozgrywki, a na stole piętrzy się już sterta banknotów, do pokoju wpadają zamaskowani uzbrojeni bandyci i rabują pieniądze. Nie wiedzą jeszcze, z kim zadarli. Nie wiedzą, że Gruby Rychu zawsze wyrównuje rachunki. W wyjaśnieniu sprawy pomogą mu miejscowi przestępcy, a także stary kolega z podwórka – kapitan milicji Mirosław Brodziak.

To on przejmie nadzór nad śledztwem, które rozpoczął w hotelu Polonez Teoś Olkiewicz. Wkrótce okaże się, że w każdej z tych spraw pojawiają się nici wzajemnych powiązań, a pajęczą sieć tajnych działań i intryg splata w całość Służba Bezpieczeństwa. Czy poznańskim milicjantom uda się ją rozplątać? Dokąd zaprowadzi prywatne śledztwo Rycha Grubińskiego? Co się stało z zaginioną studentką? By znaleźć odpowiedzi na te pytania, trzeba wziąć udział w morderczej rozgrywce...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 405

Data ważności licencji: 7/17/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 56 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Data ważności licencji: 7/17/2026

Oceny
4,4 (626 ocen)
373
170
60
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny audiobook, a za książki Ryszarda Ćwirleja można się brać w ciemno
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Czytam serię nie po kolei dlatego polecam wszystkim lubiącym kryminał tego autora dokonać to od pierwszej pozycji. Ostatnio słucham lektora profesjonalnego tak jak w tym przypadku nie wszystkie pozycje mają lektora tak dobrego aby słuchać kilka godzin.
10
k-marta

Nie oderwiesz się od lektury

świetny język, lektura i akcja szybka i przyjemna.
10
Waldekpaw

Nie oderwiesz się od lektury

Niezmiennie wysoki poziom.
10
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Znakomity kryminał, pełen niezwykle celnej ironii.
00



Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja: Beata Mes

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa (Barbara Milanowska, Magdalena Zabrocka)

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Charisse Kenion/Unsplash

© by Ryszard Ćwirlej

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1863-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Bronisław Cieślak – podczas jednego z naszych wspólnych festiwalowych spotkań – tak wpisał mi się do książki 07 zgłasza się. Opowieść o serialu:

Panie Ryśku, dziękuję za Pańskie książki.

Panie Bronku, dziękuję za porucznika Borewicza. Bez niego nie byłoby moich książek.

Prolog

Poznań Niedziela 16 lutego 1986 Godzina 22.40

Prószył drobny śnieg, który na powrót przykrywał bielą odśnieżone kilka dni temu chodniki i ulice. Drogowcy mieli chyba nadzieję, że już w tym tygodniu nie będzie padać, bo nigdzie w okolicy nie widać było piaskarki czy śnieżnego pługa. Nieliczne o tej porze osobowe auta zostawiały więc na białych jezdniach ciemne ślady opon, które po chwili niknęły, całkowicie zasypane białym puchem.

Ponad ulicami, po kolejowym nasypie, wjechał na stację Poznań Garbary pociąg osobowy z Wągrowca. Z trzech zielonych, a właściwie szarych, bo oblepionych błotem śnieżnym, wagonów wysiadła spora grupa młodych ludzi z plecakami i torbami. W poniedziałek zaczynał się letni semestr, więc zamiejscowi studenci wracali do swoich akademików i stancji. Konduktor popatrzył uważnie na pasażerów i stwierdziwszy, że wszyscy, którzy mieli ochotę wysiąść na Garbarach, już to zrobili, odwrócił się w kierunku wychylającego się z okienka parowozu pomocnika maszynisty i machnął ku niemu chorągiewką. Parowóz sapnął głośno, wypuścił kłęby pary i szarpnął wagony. Pociąg ruszył powoli w kierunku Dworca Głównego i nim odjechał, na peronie nie było już nikogo z przyjezdnych. Kilkoro podążyło w kierunku Starego Miasta, dokąd łatwo można się było dostać prostą jak strzała ulicą Garbary. Większość szła jednak w przeciwnym kierunku. Ci należeli widać do szczęśliwców, którzy nie mieszkali w drogich prywatnych pokojach, ale w tanich uczelnianych akademikach. Bo stąd było niedaleko do studenckiego osiedla na Winogradach, przy ulicy Dożynkowej. Kawałek dalej, przy Obornickiej, wznosiły się kolejne uniwersyteckie DS-y.

Kasia Wieczorek z solidnym plecakiem na aluminiowym stelażu na ramionach zeszła szybko po schodach, rozglądając się jednocześnie wśród osób, które wysiadły z pociągu. Podczas jazdy nie zwracała na nikogo uwagi, bo niespecjalnie lubiła towarzystwo, wolała tę godzinę podróży z Wągrowca do Poznania wykorzystać na czytanie zamiast na pogaduchy o niczym. Tym razem miała szczęście, bo nikt się do niej nie przysiadł i dzięki temu mogła skończyć wreszcie Zbrodnię i karę. Jej tata kupił sześć tomów Dostojewskiego w ubiegłym roku w księgarni na rynku tylko dlatego, że pracowała tam jego koleżanka. Odłożyła mu te książki, podobnie jak jeszcze kilku innym znanym sobie mieszkańcom Wągrowca. A ludzie bardzo chętnie kupowali takie serie, nawet jeśli nie przepadali za literaturą. Takie ładnie oprawione woluminy zawsze dobrze prezentowały się na półce. Nikt przecież nie kazał ich czytać właścicielowi, ale dzięki temu można było przed znajomymi pochwalić się upolowanym rarytasem i nawet pożyczyć, jakby się kto uparł. U Kasi w domu książki kupowało się jednak nie do ozdabiania półek, ale do czytania. W kolejce do Dostojewskiego natychmiast stanęli jej dwaj starsi bracia i oczywiście rodzice. To dlatego dopiero teraz udało jej się przeczytać tę klasyczną powieść, którą w myślach nazywała kryminałem psychologicznym. Bardzo jej się ta książka podobała, bo Kasia jako studentka psychologii lubiła zanurzać się w skomplikowaną ludzką psychikę opisaną na kartach powieści.

Teraz jeszcze jedną nogą była w Petersburgu, ale drugą już coraz mocniej wchodziła w poznańską rzeczywistość, w której przydałby się ktoś znajomy idący do akademika. Kilka osób, które podążały w kierunku Cytadeli, znała z widzenia, jednak nikt nie był jej na tyle bliski, żeby pójść razem. Droga nie była wprawdzie ani długa, ani niebezpieczna, ale wiodła wzdłuż wojskowego cmentarza, więc na wszelki wypadek w takiej okolicy wolała mieć kogoś żywego pod ręką. Trudno, pomyślała. Skoro nie ma żadnej kumpelki, trzeba iść za grupą. Niewiele się zastanawiając, ruszyła za tymi wszystkimi, którzy zdążyli już ją minąć.

– Kaśka, gdzie tak pędzisz?

Odwróciła się. Po schodach schodził Jurek Stępień, kolega z równoległej klasy w jej ogólniaku. Podobnie jak ona miał na ramionach wielki plecak, w lewej ręce trzymał gitarę w zielonym pokrowcu. Prawą miał zajętą przez dłoń swojej dziewczyny. Kasia nie przepadała ani za nim, ani tym bardziej za tą Lilką Pietrzak, z którą chodził od trzech lat. Uważała tę wysoką i szczupłą blondynkę, która wyglądała jak modelka, za przemądrzałą i zadzierającą nosa. Ale jak wiadomo, na bezrybiu…

– Idziecie do akademika? – powiedziała nieco za bardzo entuzjastycznie, ale oni najwyraźniej tego nie zauważyli.

– Wyobraź sobie, że ten idiota chciał jeszcze iść na piwo na Stary Rynek. – Lilka zrobiła nadąsaną minę i pokręciła przy tym głową odzianą w białą, wełnianą czapkę robioną na drutach.

– No co, przecież jeszcze wczesna pora, Liluś – bronił się chłopak.

– Wszystko tam już chyba zamknięte – stwierdziła Kasia, która w takich sytuacjach zawsze popierała dziewczyny. Chłopaki nie powinny szlajać się po nocy, bo nie było to bezpieczne.

– Pod Koroną jest otwarte do dwudziestej czwartej. – Jurek nie dawał za wygraną, ale Lilka zdecydowanie ciągnęła go w kierunku Cytadeli.

– Na piwo możesz sobie pójść z chłopakami jutro – stwierdziła z pełnym przekonaniem, zamykając tym samym dyskusję. – A ty, Kaśka, jak sobie radzisz na tej psychologii? – spytała. – Bo słyszałam, że tam sporo rycia jest.

– Nie tyle, co u ciebie – rzuciła, uśmiechając się w myślach. Lilka studiowała wychowanie muzyczne.

– U nas wcale nie ma dużo nauki. Pewnie, że trzeba trochę przysiąść od czasu do czasu, ale ogólnie jest spoko.

– Ja bym w życiu nie dała rady na twoim kierunku. Nie znam się kompletnie na muzyce – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

– Nie przesadzaj. Muzykę można kochać, nie mając umiejętności do grania.

Kaśka spojrzała na Lilkę zdziwiona. W jej głosie nie dostrzegła żadnej wyższości, a raczej życzliwość.

– Liluś tak tylko mówi, ale musi nieźle ćwiczyć, żeby się przygotować do egzaminów – wtrącił się Jurek. Coś dziwnego było w jego głosie. Początkowo wydawało jej się, że mówi nieco niewyraźnie z powodu zimna. Ale teraz zrozumiała, w czym rzecz. Chłopak musiał coś już dziś wypić i dlatego język mu się trochę plątał. To dlatego Lilka nie chciała się zgodzić na piwo na rynku. Gdyby jeszcze coś wypił, musiałaby go chyba nieść do akademika na plecach.

Minęli cmentarz i doszli do skrzyżowania z niewielką uliczką Za Cytadelą. Przed nimi ciągnęła się szeroka ulica Winogrady, od której cała dzielnica wzięła swoją nazwę. Na jej końcu był przystanek tramwajowy. Mimo późnej pory stało tam kilka osób.

– O, zaraz będzie tramwaj – zauważył chłopak.

– No i co z tego? – burknęła Lilka.

– Jedziemy na rynek!

– Zwariowałeś!

– Nie, jedziemy i za godzinkę wrócimy, Liluś.

– Chyba masz coś z głową!

– Dobra, jadę sam. Weźmiesz gitarę?

– Nigdzie nie pojedziesz, kretynie!

– Liluś, kurwa, jak nie pojadę!

Ludzie z przystanku zaczęli się im przyglądać. Sytuacja stawała się groteskowa. Dziewczyna zatrzymująca na siłę swojego chłopaka. A obok druga, która stała jak kołek. Kasia poczuła, że musi w końcu coś powiedzieć.

– Wiesz co, Jurek, ty jesteś jednak debil. Lilka, zostaw go. Niech idzie w cholerę.

– A ty co się wtrącasz? Prosił cię ktoś?! – warknęła dziewczyna.

– Właśnie, Kaśka, spierdalaj – poparł ją chłopak. – Nie wtrącaj się w małżeńskie konflikty. Ha, ha, ha!

Poczuła, jakby ktoś napluł jej w twarz. Chciała dobrze, a wyszło jak zwykle. Pieprzyć ich. Niech się szarpią sami, pomyślała zdenerwowana.

– Ale z was dobrana para. Nie mam zamiaru uczestniczyć w tym marnym spektaklu – rzuciła na pożegnanie i odwróciła się na pięcie. Ale oni nawet nie spojrzeli na nią, zajęci swoimi sprawami. Lilka trzymała swojego chłopaka za ramiona i coś mu tłumaczyła po cichu, a on odpowiadał uspokajającym tonem, głaszcząc ją po głowie.

– Odwal się, Liluś, odwal się…

Kasia ruszyła szybko przed siebie w głąb Winograd. Do domu studenckiego na Dożynkowej miała stąd jakieś pięćset metrów. Akurat gdy doszła do skrzyżowania, minął ją zielony tramwaj jadący do centrum miasta. Przystanęła, by go przepuścić, i w tym momencie spojrzała w lewo, tam skąd przyszła. Na końcu drogi dostrzegła drobną postać Lilki z gitarą przewieszoną przez ramię. Nie było wątpliwości, że to ona, bo akurat weszła w pole oświetlone lampą uliczną. Przez sekundę pomyślała nawet, żeby na nią poczekać, ale zaraz doszła do wniosku, że nie ma co się litować nad idiotką, która na dodatek kazała jej się odwalić. A niech się sama gotuje w tym własnym sosie głupoty.

Przeszła na drugą stronę pustej, zaśnieżonej ulicy, by po chwili dotrzeć do akademika. Pomyślała, że trzeba wziąć szybko ciepły prysznic i zakończyć wieczór w łóżku z książką i szklanką gorącej herbaty z cytryną. Plan był prosty i łatwy do zrealizowania, pod warunkiem że w prysznicach będzie ciepła woda, co wcale nie było takie oczywiste. O Lilce i jej chłopaku nie pomyślała już ani razu, no może przez sekundę, gdy otworzyła pierwszą stronę książki zatytułowanej Idiota. I zapewne nie przyszłoby jej do głowy zajmować się nimi w najbliższych dniach, a nawet tygodniach, gdyby nie pukanie do drzwi jej pokoju jakieś trzy godziny później. Wstała zaspana i otworzyła. W drzwiach stał Jurek. Śmierdział alkoholem jak zawodowy menel.

– Gdzie jest Lilka? – zapytał bezceremonialnie. – Gdzie żeś ją zostawiła?

– Co, nie czeka w łóżeczku na swojego pana? Biedaczek…

– Słuchaj, kurrr… de, nie ma jej. Nawet nie ma plecaaaa… ka i gitaaa… ry.

– Trzeba było jej pilnować, a nie chlać, ty kretynie.

Złapała za klamkę i zamknęła mu drzwi przed nosem. Bezradny kopnął je jeszcze z rozmachem, ale na niewiele się to zdało. Kasia nie miała zamiaru więcej z nim rozmawiać. Kładąc się do łóżka, pomyślała, że jednak ta Lilka ma charakter, bo potrafiła pokazać temu durniowi figę z makiem.

Rozdział I

Poznań Sobota 13 czerwca 1987 Godzina 23.15

Przy stolikach siedziało może ze czterdzieści osób. Melodia z kasetowego magnetofonu Finezja snuła się leniwie, by nie zakłócić niepotrzebnym hałasem dancingowej przerwy na kotleta i wódeczkę. Klienci musieli się posilić, napić i jeszcze dodatkowo nagadać, zanim znów ruszą w tany. Jednak antrakt wypełniany muzyką z magnetofonu przedłużał się ponad miarę, bo piosenkarka, która miała śpiewać, nie wróciła dotąd na salę. Czterej muzycy zostali sami przy swoim służbowym, bocznym stoliku, zastawionym butelkami po oranżadzie. Nie we wszystkich jednak były napoje bezalkoholowe. Kilka brązowych butelek z naklejkami od napoju Orange zawierało czystą wódkę. W bufecie nalewano w ten sposób alkohol dla członków orkiestry, bo ci, jako że byli w pracy, nie mogli spożywać niczego mocniejszego. Ale i barman, i muzycy dobrze wiedzieli, że bez wódy nie da się wytrzymać na dancingu.

– No, panowie, długo jeszcze się będziecie obijać? – zapytał niewysoki, łysy gość w kraciastej marynarce.

– Piosenkarka poszła zrobić kupę – rzucił na odczepnego Felek Zaręba, szczupły kontrabasista o podkrążonych oczach, długich włosach i zmierzwionej brodzie, przywodzących na myśl fizjonomię boleściwego Jezusa. Kierownik grupy Drupio Band był przekonany, że taki fizjologiczny argument trafi do natręta. Ten jednak nie dał się zbyć byle czym.

– Kiedy mnie, panowie, panna się grzeje.

– Jak wystygnie, to pan jej piecyk załadujesz, he, he! – Zaręba był znany z celnych powiedzonek.

– O to się pan nie martw, dam se radę. Ale na razie mi ino zagrajcie.

– Bez piosenkarki się nie da.

– To ten tu niech coś tam zaśpiewa. – Wskazał na chudzielca, Remka Mrozka, który właśnie popijał drobnymi łykami z brązowej butelki.

– On jest gitarzysta. Śpiewać to może co najwyżej pod nosem – stwierdził Zaręba.

– A niech se nawet mruczy, bo ja nie jestem wybredny. – Łysy wydobył z kieszeni portfel, zajrzał do środka i po chwili zastanowienia wydobył z niego dwa banknoty pięciodolarowe. Położył je na stole i spojrzał pytająco na członków grupy.

Mrozek podniósł się ze swojego krzesła.

– Ja to wam wszystko zaśpiewam – powiedział i ruszył ku stojakowi z gitarą.

Kierownik Zaręba tymczasem zgarnął pieniądze do kieszeni, wzruszył ramionami, spoglądając na pozostałych dwóch kolegów, którzy już wiedzieli, że muszą brać się do roboty. Dziesięć dolców to w końcu była poważna kwota do podziału.

– A Jolka to dostanie takiego kopa w dupę… – rzucił do perkusisty, podając mu jednocześnie zarobione dolary. To ten był od lat bankierem zespołu. Perkusista Wojtek Bielak w sprawie dupy wokalistki poniekąd się nawet z nim zgadzał, choć wolałby nie kopać tego kształtnego tyłka, na który patrzył niemal codziennie, ale chętnie zrobiłby z nim o wiele przyjemniejsze rzeczy, nawet za karę. Tyle że na razie było to niemożliwe, bo wszelki ślad po Jolce zaginął.

Tymczasem gitarzysta Mrozek, wyjątkowy talent muzyczny obdarzony ruchliwymi i gibkimi palcami, ale za to marnym głosem, podszedł do mikrofonu, przełknął ślinę i zagrał ostro, jakby był na koncercie rockowym. Zaraz jednak się zreflektował i dołączył do spokojnego rytmu wybijanego przez perkusję. Gdy klawisze włączyły się z linią melodyczną, odczekał chwilę do odpowiedniego momentu, by zdecydowanie wejść mocnym altem:

Wyszły kobiety na morski piach,

stanęły nad wielką wodą,

stare, młode, całe we łzach.

Pary poderwały się od stolików zadowolone, że muzyka z taśmy zastąpiona została żywym szlagierem. Nikt nie zwrócił uwagi, że piosenkarkę zastąpił gitarzysta. Łysy gość w kraciastej marynarce, który opłacił ten numer, wkroczył na środek sali, pokazując wszystkim, że to taniec jego i tej szczupłej dziewczyny w czerwonej sukience. Złapał ją za rękę i przyciągnął ku sobie, jakby bał się, że ktoś mu ją zabierze. Ale jego obawy były zupełnie niepotrzebne. Tu, w tym hotelu, dziewczyn zawsze było więcej niż szukających wrażeń mężczyzn. Zwłaszcza teraz, gdy zaczynały się Międzynarodowe Targi Poznańskie. Ta największa w Polsce Ludowej wystawa gospodarcza rozpoczynała się w poniedziałek rano, więc miejscowe hotele wypchane były po brzegi dewizowymi gośćmi. Do Poznania przyjeżdżali ludzie biznesu z całego świata, licząc na dobre interesy z podupadającą gospodarką socjalistyczną. Jednak dziś żaden z nich nie myślał o udanych transakcjach. W tej chwili najważniejsza była zabawa z dziewczynkami, które za sto dolarów gotowe były rozłożyć nogi przed każdym facetem żądnym dobrej zabawy. Piosenkarka Jolka też korzystała z okazji i perkusista Bielak to rozumiał. Gdyby jemu ktoś zaproponował szybki numerek za sto zielonych, też by nie pogardził. Tyle że na pięćdziesięcioletniego perkusistę, próbującego wyglądać jak dwudziestoletni Ringo Starr, nie poleciałaby żadna Niemka czy Francuzka. Co innego dawniej. Kiedyś miał wielkie powodzenie, zwłaszcza wśród podstarzałych matron z RFN, które przyjeżdżały do Polski na sentymentalne wycieczki szlakiem Heimatu. A i u Polek też miał branie. Jeszcze w latach siedemdziesiątych nie było dancingu, z którego nie wyszedłby nad ranem z kobietą u boku. Ale teraz mógł co najwyżej popatrzyć sobie na wywijającą zgrabnym tyłkiem Jolkę. Oczywiście o ile była na scenie. Tyłek gitarzysty Mrozka nie był nawet w jednym procencie tak interesujący, jak ten należący do koleżanki z zespołu. Tak samo jak jego głos.

Jeszcze się tam żagiel bieli,

chłopców, którzy odpłynęli.

Nadzieja wciąż w serc kapeli

na werbelku cicho gra…

Bielakowi pozostawała teraz już tylko gra na bębnach, takie zwykłe klepanie bez większego wysiłku, żeby się czasami nie spocić, co wieczór zapijana wódką z butelek po pomarańczowej oranżadzie. W zasadzie jednak nie mógł narzekać. Zarabiał przyzwoicie, grał na poziomie i pił też z umiarem, a na dodatek miał swoje własne dwupokojowe mieszkanie na osiedlu Kraju Rad. Niczego więc mu do szczęścia nie brakowało, gdyby nie jedna sprawa. Gdyby Jolka częściej z nim sypiała. Robiła to tylko od czasu do czasu, gdy jak sama mówiła, chciała się zrelaksować z kimś zadbanym i pachnącym. Bo on rzeczywiście dbał o siebie. Nosił co prawda długie rockowe włosy, ale zawsze starannie umyte szamponem ziołowym. Do tego golił się codziennie, a nawet używał dezodorantu Old Spice z peweksu. Ona jednak wolała te wszystkie przypadkowe znajomości, które dawały poważne pieniądze. Podczas jednego wieczoru potrafiła zgarnąć od gościa nawet dwieście dolców, bo faceci nie traktowali jej jak zwykłej dziwki, ale jako piosenkarkę, którą udało im się poderwać. To była zupełnie inna liga niż te wszystkie dziewczyny przysiadające się nachalnie do stolików. O nią klienci musieli się starać, ale wyboru dokonywała sama. Dziś wybrała Szweda i poszła na górę.

Naraz dostrzegł ją w drzwiach prowadzących do sali. Stała oparta o nie, rozglądając się niepewnie, jakby była tu po raz pierwszy.

Wrosły kobiety w nadmorski brzeg,

w czekaniu swym i cierpieniu,

jak kamienie, tnąc fali bieg.

Łysy gość w kraciastej marynarce rozgrzewał swoją partnerkę do czerwoności, obracając ją wokół siebie szybkimi i wprawnymi ruchami, a ona wirowała wokół niego jak motyl w zwiewnej sukience. Kilka innych par oddawało się delikatnym pląsom połączonym z obmacywaniem tyłków spoconymi dłońmi. Przy stolikach pito i zakąszano, a światła kolorowych lamp dyskotekowych migały w najlepsze, zmieniając dancingową rzeczywistość w upiorne przedstawienie piekielnych barw. I w sam środek tego tanecznego danse macabre weszła Jolka, robiąc kilka szybkich kroków do przodu. Jej spojrzenie spotkało wzrok Bielaka, który naraz przestał walić w werbel. Koledzy z zespołu odwrócili się, by zobaczyć, czy aby mu się coś nie stało. Ale wyglądał na całkiem normalnego perkusistę, który zastygł na moment z pałeczkami uniesionymi w górę wpatrzony w taneczny podest.

– Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli… – zaśpiewał Mrozek a capella, bo kontrabas i organy również zamilkły. Perkusista rzucił pałeczki i poderwał się z krzesła.

– Jolka, Jolka! – krzyknął i minąwszy śpiewaka, skoczył w dół. Dziewczyna tymczasem stanęła na samym środku parkietu. Nie miała na sobie nic prócz białego prześcieradła, które mniej więcej na wysokości piersi było czerwone od krwi. Oczy tancerek i tancerzy skierowały się na nią. A ona stała w tym upiornym, migającym świetle, trzymając się za pierś, ciemna plama tymczasem stawała się coraz większa.

– To krew! – zawołała jakaś kobieta.

– Ratunku! – krzyczała inna.

Bielak doskoczył do Jolki akurat w chwili, gdy opadła na kolana. Spróbował ją przytrzymać, ale ona bezwładnie osunęła się na podłogę. Uklęknął przy niej.

– Jolka! – Pochylił się i przyciągnął jej głowę ku sobie. – Jolka, Jolka!

– Kurwa, jak boli…

Niedziela 14 czerwca 1987 Godzina 0.15

Żółto-biały autobus Autosan na poznańskich numerach podjechał do zatoczki i zatrzymał się, zgrzytając mocno zużytymi hamulcami. Kierowca Waldemar Kraska, czterdziestopięcioletni wojskowy emeryt od pół roku pracujący w Orbisie, dobrze wiedział, jak powinien się zachować na granicy. W końcu przejeżdżał tędy przynajmniej raz na dwa tygodnie. Gdyby się dało, jeździłby nawet częściej, ale nie było takich możliwości. Nie tylko on był przecież chętny na te zagraniczne, bardzo opłacalne kursy wycieczkowe z Poznania do Debreczyna na Węgrzech. To miasto miało swój urok. Znane było ze świąt kwiatowych, które przyciągały turystów z całej Europy. Na kwiatowym corso można było zobaczyć pięknie wykonane wieńce, a nawet kwietne rzeźby, które przejeżdżały przez główną arterię na kołowych platformach. Prócz tego Debreczyn słynął z leczniczych wód, które wykorzystywano w uzdrowiskowych basenach. W ciepłych solankach można się było kąpać nawet w niepogodne dni. Ale wcale nie te atrakcje turystyczne sprawiały, że kierowca Kraska jeździł na Węgry. Podczas swoich wypraw wysłużonym autosanem nie udało mu się jeszcze zobaczyć kwiatowego pochodu ani nawet nie zdążył się wykąpać w ciepłym basenie. Miał co innego do roboty. W czasie gdy turyści, których przywoził do uzdrowiskowej części Debreczyna, zażywali w najlepsze kąpieli, on załatwiał interesy. Przewoził bowiem na Węgry niezwykle popularne tu kryształy, za które dostawał podwójną, a niekiedy nawet potrójną cenę. Wszystko zależało od tego, jak atrakcyjny był wazon, talerz czy komplet kieliszków. Wszystko to szmuglował z Polski, upychając w najróżniejszych miejscach autobusu. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży szkła kupował od zaprzyjaźnionego handlarza przemycane z Rumunii ikony. A były to ikony nie byle jakie, bo przywożone wprost z Mołdawskiej SRR. Każda z nich naznaczona była patyną czasu, dzięki czemu obrazki miały bardzo dużą wartość. Pieniędzy za kryształy wystarczało na zakup trzech, czterech ikon, które wkładał do specjalnego schowka pod podłogą autokaru. Żaden celnik nigdy tam nie zajrzał, więc teraz miał nadzieję, że i tym razem nikt nie zarekwiruje mu jego ciężko wypracowanych świętych obrazków, na które nie wiedzieć czemu ostrzyli sobie zęby kolekcjonerzy z RFN.

Przez granicę czechosłowacko-węgierską przejechali bez żadnych problemów. Czekali w kolejce zaledwie trzy godziny, a kontrola ograniczyła się tylko do sprawdzenia paszportów. Ciekawe, jak teraz, na granicy z Polską, zachowają się Pepiki? – zastanawiał się Kraska, przekręcając klucz w stacyjce. Silnik zgasł i w autobusie zrobiło się kompletnie cicho. Wszyscy pasażerowie o tej porze smacznie spali, opici węgierskim winem. Na razie nie było potrzeby ich budzić, bo przed nimi do skontrolowania stały jeszcze cztery autobusy. Kierowca spojrzał na pilota, który zajmował miejsce na bocznym przednim fotelu. Facet przeciągnął się i omiótł spojrzeniem oświetlony graniczny podjazd.

– O, już granica – rzucił zdziwiony.

– Możesz spać, bo jeszcze trzepią tych z przodu.

– Kogo?

– Nie mam pojęcia, bo kilka autobusów przed nami. Mogę się przejść zobaczyć – zaoferował Kraska.

– Dobrze by było wiedzieć, kto trzepie, nasi czy Czesi.

Miał rację, to była kluczowa informacja. Nasi robili dokładne kontrole tylko wtedy, gdy mieli jakąś specjalną akcję, typu Szczelny zawór albo Twardy zacisk 84. Wtedy wstępował w nich diabeł i zaglądali do każdej torby czy walizki, odbierając biednym podróżnym wszystko, co było ponadnormatywne. A wiadomo, że jak Polak jedzie za granicę, to nie po to, żeby stracić pieniądze, ale żeby na wycieczkowym wyjeździe zarobić, więc tych dóbr nadliczbowych ludzie mieli pełne bagaże.

Kierowca Kraska sięgnął po paczkę papierosów Multifilter, w które za każdym razem zaopatrywał się na Węgrzech. Bardzo je lubił, więc kupował po kilka wagonów, żeby nie podpaść w razie kontroli. Do kraju można było wwozić tylko dwie sztangi, więc gdyby miał tylko tyle, ile trzeba, to mógłby podpaść celnikom.

– Pójdę rzucić okiem – zadeklarował. Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zapalił papierosa i ruszył na obchód autobusu, pozornie niezainteresowany tym, co dzieje się przed nim. Podszedł do tylnego koła i zaczął je kopać czubkiem buta, jakby sprawdzał, czy jest dość powietrza. Potem uklęknął i spojrzał niby to pod spód, ale naprawdę patrzył zainteresowany w głąb przejścia. Podobny autosan w niebieskich barwach, więc należący do PKS-u, był właśnie kontrolowany. Pasażerowie musieli wyjść na zewnątrz, pozostawiając wszystkie bagaże w środku. Stali teraz w kilku grupkach na chodniku, paląc papierosy i popijając z otwartych flaszek węgierskie wino. Wszyscy byli wpatrzeni w autobusowe szyby, za którymi rozgrywał się ich dramat. Co chwilę ze środka wychodził czeski celnik z wielką torbą, wyładowaną po brzegi towarem. Na chodniku witały go jęki i przekleństwa zrozpaczonych podróżnych. Czesi mieli najwyraźniej dziś swoją akcję Hraniční přehrada[1]. Kilka metrów dalej stali polscy celnicy i pogranicznicy, czekając na swoją kolej. Obserwowali wszystko obojętnie, bo wiedzieli, że po przejściu Czechów nic dla nich już nie zostanie. Mogli więc spokojnie założyć, że wjeżdżające do ojczyzny autobusy będą wolne od wszelkiej kontrabandy. I na to właśnie liczył Kraska. Widząc ten celny armagedon, uśmiechnął się pod nosem. Bo skoro kontrolowali tak szczegółowo ten pekaesowski autobus, a między nim a tym rewidowanym stały jeszcze trzy, to mógł zakładać z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że po ich skontrolowaniu Czesi opadną z sił. A jeśli im się nie będzie chciało, to być może Polacy rozleniwieni czekaniem również nie będą mieli ochoty do pracy. Bo dziś szczególnie zależało mu na spokojnej odprawie. Wiózł bowiem prócz swoich czterech ikon jeszcze jedno cacko z XVII wieku. Obraz pochodził z Podola i został stamtąd przeszmuglowany na specjalne zamówienie kolekcjonera z Anglii. Kraska był tylko przewoźnikiem, ale i tak ten transport opłacał mu się bardziej niż cały ten jego amatorski handel obrazkami. Za szczęśliwe dowiezienie ikony miał dostać dwieście dolarów, czyli więcej, niż mógł się spodziewać za wszystkie cztery własne.

– I jak tam? – Klepnął go w ramię pilot Traczyk, który, tak jak każdy, miał pełne torby soków pomarańczowych w plastikowych butelkach, węgierskiego salami i tureckiej chałwy, o papierosach już nie wspominając, bo marlboro czy kenty przewozili wszyscy. Nic więc dziwnego, że był lekko podenerwowany.

– Trzepią skurwysyny, że aż miło. Trzeba by spróbować się opłacić.

– Myślisz, że wezmą?

Kierowca wzruszył ramionami.

– Nasi na pewno, a z knedlami zawsze jest loteria.

– Spróbujesz?

– Czego się nie robi dla dobra socjalistycznej ojczyzny – zażartował.

– No to przejdę z czapką. Po ile zbierać?

– Po dwa dolce. Powinno wystarczyć dla jednych i dla drugich.

– Pewnie, dla pasażerów to żaden wydatek za spokojny przejazd – zgodził się pilot. – Idę do środka zrobić zbiórkę.

Znów klepnął w ramię kierowcę i pobiegł do autobusu. Nim Kraska zdążył wypalić kolejnego papierosa, szef wycieczki był już z powrotem z plastikową reklamówką w ręce.

– I jak, wszyscy dali?

– Prawie. Za dwóch najebanych, co ich się nie dało obudzić… Tych, co tam z tyłu śpiewali przez godzinę…

– No wiem, te dwa ćwoki z Piły.

– Nie dało się ich obudzić, ale sąsiadki za nich zapłaciły. Powiedziały, że wyszarpią im z gardła te dolce, no i mamy wszystko.

– W porządku. Dawaj siatkę.

Pilot podał mu torbę. Kierowca zwinął ją ostrożnie i włożył za pasek spodni. Tak przygotowany ruszył tam, gdzie odbywała się kontrola celna. Nie doszedł jednak do czeskich celników. Gdy był już za trzecim autobusem, wszedł w lukę między dwoma pojazdami, a potem przebiegł na drugą stronę uliczki. Tam, w pawilonie celnym, była ubikacja, o której mało kto wiedział. Nie miała oznaczeń, żeby pasażerowie autobusów nie chodzili tam sikać, bo celnicy lubili mieć w kiblu porządek. Po chwili siedział już na sedesie, składając dolary w kupkę. Nie liczył, ale wiedział, że jest tyle, ile być powinno. Ludziom za bardzo zależało, by ich nie kontrolowano.

Pieniądze przewiązał gumką i wsadził do kieszeni, a reklamówkę wrzucił do śmietnika. Mógł teraz spokojnie wrócić do autobusu. Nie miał najmniejszego zamiaru nikomu płacić. Liczył na farta, bo jak sam mówił, był w czepku urodzony.

– I jak? – zapytał go kierownik wycieczki. – Wzięli?

– No pewnie – odpowiedział z pewną miną.

Godzinę później, gdy podjechali do czeskiej kontroli, celnik w zielonym mundurze machnął tylko ręką, każąc jechać dalej. Po chwili sytuacja powtórzyła się po polskiej stronie. Tu też nikomu nie chciało się kontrolować bagażu. Gdy dwie minuty później było już pewne, że jest po wszystkim, za plecami kierowcy Kraski rozległy się najpierw niemrawe, a potem coraz głośniejsze oklaski wspomagane wiwatami. Podróżni cieszyli się jak dzieci, bo nikt im niczego nie odebrał. Strzeliły więc korki szampana, otwarto kilka win i parę flaszek wódki, ale pół godziny później z tyłu zrobiło się cicho. Szczęśliwi i w większości pijani pasażerowie drzemali, śniąc o swoich szczęśliwie uratowanych wycieczkowych zarobkach. Gdzieniegdzie błogą ciszę zakłócało chrapanie, mlaskanie i namiętne pojękiwanie pewnej pary, która nie chciała tracić czasu na sen. Musiała wykorzystać ostatnie chwile bycia razem, bo rano i on, i ona wracali do swoich domów, w których czekali stęsknieni współmałżonkowie.

Godzina 0:30

– A wy jak się nazywacie? – zapytał kapitan Tomasz Marjański.

– Melduję, że ja się nazywam Szpaczek Feliks – przedstawił się niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany pięćdziesięciolatek, ubrany w czarną marynarkę i białą koszulę, spiętą pod szyją bordową muszką w granatowe grochy.

– Ładnie, obywatelu Szpaczek – pochwalił oficer. – A skąd wiedzieliście, jak się zachować?

– Z kursów.

– Jakich kursów? – Marjański uważnie spojrzał na szatniarza pilnującego drzwi do hotelu.

– No z tych… – Szatniarz mrugnął prawym okiem i jednocześnie chwycił kołnierz marynarki tak, aby pokazać jej wewnętrzną część.

Oficer przyjrzał mu się uważniej. Czyżby ten mężczyzna zwariował z nadmiaru wrażeń? Fakt, zachował się nienagannie i podjął jedynie słuszną decyzję po tym, jak doszło do tego tragicznego wypadku. Ale teraz zachowywał się, jakby był niespełna rozumu.

– Z kursów krawieckich? – zapytał.

Szatniarz gwałtownie pokręcił głową.

– Zez kursu wew ORMO – powiedział cicho, tak by nikt postronny nie mógł go usłyszeć. Zupełnie niepotrzebnie ściszył głos, bo w pobliżu nie było żywej duszy. Co innego na zewnątrz. Tam kłębił się tłum ludzi, którzy nie mogli dostać się do środka, bo szatniarz zamknął drzwi do hotelu na klucz. Pewnie i w holu mogłoby być tłoczno, bo ludzie chcieli wyjść z budynku, ale Szpaczek zadbał i o to. Gdy zobaczył, że w sali restauracyjnej wydarzył się krwawy incydent, zanim wezwał milicję, kazał kelnerowi Staszewskiemu zabarykadować wejście do kuchni, żeby tamtędy czasami nikt nie uciekł, a sam zamknął na klucz drzwi prowadzące do hotelowego foyer. W ten sposób na sali dancingowej uwięził jakieś pięćdziesiąt osób.

– A to wy, obywatelu Szwaczek, jesteście…

– Jestem Szpaczek – poprawił milicjanta szatniarz.

– No właśnie, o to mi się zasadniczo rozchodziło. Znaczy, że jesteście naszym jakby prawie funkcjonariuszem, czyli półfunkcjonariuszem.

– No niby.

– To dobrze żeście się spisali. Czyli dobrze was tam wyuczyli, że w razie sytuacji, powiedzmy, nadzwyczajnych macie zamykać drzwi i nikogo nie wpuszczać ani nie wypuszczać. Ja wpiszę to do raportu…

– Łe, to nie o to się rozchodzi. – Szpaczek pokręcił głową.

– A o co?

– O to, że zamykań żadnych to tam nas nikt nie uczył, ino co inne.

– Czyli co?

– Czyli że się słuchać trzeba funkcjonariusza. No to się posłuchałem, jak na kursach uczyli.

– A i bardzo słusznie… Zaraz, jakiego funkcjonariusza?

– No jak jakiego? Tego, co tam siedzi wew środku i już wszystkich tak po kolei przesłuchuje, znaczy sprawdza, co i jak. – Mówiąc to, wskazał dłonią salę dancingową. Marjański spojrzał w tamtym kierunku, ale niczego nie dostrzegł. Za to szatniarz Szpaczek zobaczył, że za drzwiami od strony podjazdu ludzie zaczęli się rozchodzić, robiąc miejsce podjeżdżającej właśnie karetce. Nyska zatrzymała się przed samym wejściem. Ze środka wyskoczył lekarz, a za nim dwaj sanitariusze, którzy nieśli składane nosze. Brodaty doktor w okularach, z nieco za długimi i trochę zbyt ekstrawaganckimi jak na medyka włosami, zapukał w szybę. Szatniarz spojrzał pytająco na oficera. Ten skinął przyzwalająco głową, więc Szpaczek przekręcił klucz w drzwiach i do środka weszła ekipa medyczna. Czekający na zewnątrz mieszkańcy hotelu też chcieli się wcisnąć, ale wykidajło był twardym zawodnikiem, który w swoim szatniarskim życiu niejeden raz stał na bramce w dyskotece i byle kto nie był w stanie go przechytrzyć.

– Nastąpić się, proszę, natychmiastowo, bo wpuszczać się będzie, jak milicja zakończy swoje uczynności i wew ten czas można będzie włazić. Więc się szanowne państwo nie pchają jak krowy do obory, bo się nikogo wew chwili obecnej do środka wpuszczać nie będzie. Za nieudogodnienia hotel przeprasza. No, bierz pan tę girę, pókim grzeczny, bo i wew pysk wymalować mogę zupełnie nieprzypadkowo.

Kapitan Marjański stracił całkowicie zainteresowanie cieciem. Facet zrobił swoje, a teraz on musiał się zabrać za sprawy służbowe. Tymczasem okazało się, że ktoś go tu już uprzedził. Zachodził w głowę, jak to się stało, skoro jako dyżurujący oficer pierwszy wiedział o śmiertelnym zajściu w hotelu Polonez. Przecież natychmiast pojechał na miejsce. Był tu w ciągu pięciu minut, więc niemożliwe, żeby ekipa śledcza mogła pojawić się przed nim. Chyba że to jakiś patrol przypadkowo przechodził i funkcjonariusze od razu nakazali zabezpieczyć teren w postaci zamknięcia wszystkich drzwi, żeby się nikt nie wydostał ani dostał… Analizował sytuację, zmierzając w kierunku sali dancingowo-konsumpcyjnej. Wszedł do środka i przystanął w drzwiach, obrzucając pomieszczenie uważnym spojrzeniem. Coś tu było nie tak. Jeszcze raz rozejrzał się po wnętrzu i wtedy zrozumiał, w czym rzecz. Niemal wszystkie stoliki były zapełnione. Ludzie siedzieli, palili papierosy, nawet coś tam popijali, ale wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy. Nie grała orkiestra, której członkowie siedzieli przy ustawionym z boku służbowym stoliku, a dancingowi goście ze sobą nie rozmawiali. Siedzieli i czekali, nie wiadomo na co. A nie, jednak wiedzieli, na co. Przekonał się o tym, gdy zrobił kilka kroków do przodu. Przystanął przy leżącym na podłodze ciele, przykrytym białym obrusem, i wtedy dojrzał coś dziwnego. Przy stole w kącie siedział łysy gość w marynarce w kratkę, a przy nim jakiś człowiek, który skinąwszy głową, wstał, ukłonił się jeszcze raz i wycofał. Zaraz jego miejsce zajął inny mężczyzna podprowadzony do stolika przez kelnera. Łysy machnął i kelner odszedł dwa kroki do tyłu, rozejrzał się, wskazał palcem na gościa przy sąsiednim stoliku, a potem pstryknął i ten natychmiast podniósł się i podszedł do kelnera.

– Co tu się dzieje, do licha? – Marjański, coraz bardziej zdziwiony, podszedł bliżej. Stanął przy stoliku i już chciał coś powiedzieć, gdy łysy facet z zaczeską na głowie, nawet nie spoglądając na niego, burknął niezadowolony:

– Nie pchać się, do jasnej cholery, bo się nie przyśpieszy. Panie kelner, gadałem, że pojedynczo mi przyprowadzać podejrzanych, bo nie damy se rady zez spisywaniem personalnym tych gości. A pan se siednij i poczekaj, bo się w kwestii przyśpieszenia nic zrobić nie da. Kolejka jest!

– Porucznik Olkiewicz! – zawołał uradowany kapitan. Teofil Olkiewicz z wydziału dochodzeniowo-śledczego Komendy Wojewódzkiej MO, niski pięćdziesięciodwulatek o okrągłej twarzy i mocno zaokrąglonym brzuchu, spojrzał zdziwiony na przybysza. Zamrugał przy tym oczyma, bo w sali nie zapalono wszystkich świateł, jedynie ścienne kinkiety, więc wewnątrz panował półmrok. Rozpoznawszy wreszcie Marjańskiego, pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Popatrz, bracie, co mnie tu spotkało”. Ale powiedział coś zupełnie innego:

– O, kapitan Maryjanek. Dobrze, że ciebie tu do mnie przysłali, bo widzisz, że se sam z tym wszystkim rady dać nie mogę. A papierkowej roboty będziesz miał tu od cholery i trochę. Wszystkich ich trzeba spisać. Ja już zacząłem, ale nawet porządnego zeszytu nie mam. – Wskazał na kilka kartek zapisanych szerokimi, wyraźnymi literami, przypominającymi pismo ucznia pierwszej klasy podstawówki. – Ale ty to pisania się raczej nie boisz, co? He, he, he!

– Pisanie to moje przeznaczenie – stwierdził z powagą kapitan, siadając naprzeciwko Olkiewicza. Rzeczywiście kapitan był miłośnikiem słowa pisanego. Od lat był wielbicielem dobrej kryminalnej literatury. A jako prawdziwy koneser wybierał to, co najbardziej wartościowe. Dlatego niezbyt poważał tych wszystkich Sherlocków Holmesów, Poirotów i Maigretów, bo jego zdaniem książki polskich autorów, opisujące odpowiedzialną pracę Milicji Obywatelskiej, nie miały sobie równych, a prawdziwe życie kryminalne toczyło się tu i teraz na naszych ulicach. Dlatego uważał, że wielka literatura kryminalna musi mówić o tym, co dzieje się naprawdę, zawierać w sobie nutkę dydaktyzmu, z której jasno wynikałoby, że przestępstwo w państwie socjalistycznym się nie opłaca, bo każda zbrodnia zostanie wyjaśniona, a każdy zbrodniarz prędzej czy później stanie przed sądem i trafi za kratki. Taki był przecież sens ideologii socjalistycznej, uważanej przez marksistów za najwyższą formę sprawiedliwości ludzkiej. I właśnie dlatego Marjański najbardziej cenił niebieskie zeszyty z serii Ewa Wzywa 07. Sam nawet był autorem krótkiej nowelki, która miała wyjść już za kilka lat w ramach tej wspaniałej milicyjnej serii. Tak mu przynajmniej odpisali z Wydawnictwa Iskry, że opowiadanie ma wielkie walory literackie i opublikują je, choć na razie jeszcze dokładnie nie wiadomo kiedy. Więc Marjański czuł się nie tylko milicjantem, ale także pisarzem całą gębą.

– To jak jest to twoje te, no, jak mu tam…

– Przeznaczenie – podpowiedział kapitan.

– No właśnie. O to się rozchodzi. Wew takiej sytuacji to mnie tu się już pisać nie chce. Pisz se ty sam, a ja ci jakby co pomogę i przekażę zebrane informacje – zadeklarował Teofil. – A ty chodź no tutej – przywołał kelnera. – Daj no jeszcze butelkę białej, bo o suchym pysku myśli mi zez głowy zaraz uciekają i się człowiek nie może zdekoncentrować. A ty czegoś się napijesz?

– Kawy – stwierdził Marjański.

Olkiewicz pokręcił głową z niesmakiem i uśmiechnął się do kelnera.

– Kolega kawę, bo jest tu służbowo. A ja, że nie służbowo, to się wódeczki napić mogę. Co nie, Maryjanek?

Kapitan wzruszył ramionami, bo co miał powiedzieć. Znał zarówno Olkiewicza, jak i przepisy. Wiedział, że ten dzielny funkcjonariusz lubi od czasu do czasu wypić, ale na szczęście to picie nie przeszkadzało mu w pracy. A teraz był już nie w pracy, tylko raczej gościł tu prywatnie, na co wskazywała jego marynarka w kratkę, która wcale nie przypominała mundurowej bluzy Marjańskiego. Nie mógł mu więc zabronić spożywania alkoholu, tym bardziej że nie był jego bezpośrednim przełożonym, który mógłby wydać mu polecenia. Swoją drogą, kilka kropli jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Olkiewicz nalał sobie pół szklanki i wypił jednym haustem.

– To co się tu stało, kolego poruczniku? – zapytał Marjański przyjaznym tonem.

– A nie napijesz się, na pewno? – Teofil lubił mieć towarzystwo do kieliszka, ale w przypadku Marjańskiego wiedział, że sprawa jest raczej beznadziejna. Ten facet nie pił wcale. Było to o tyle dziwne, że pracował w firmie, w której spożywali niemal wszyscy. A jeszcze bardziej dziwne było to, że już był kapitanem, chociaż w żaden sposób w robocie operacyjnej się nie wyróżniał. No chyba że to przez te bzdury, które wypisywał. Teofil nawet dostał egzemplarz jego opowiadania odbity na powielaczu. Oczywiście nie przeczytał, bo czytanie go męczyło, ale Marjański powiedział mu, że jest pierwowzorem głównego bohatera. Gdy Olkiewicz się o tym dowiedział, zaczął przeglądać kilka pierwszych stron, ale nie znalazł tam wcale siebie, tylko jakiegoś Teodora Markiewicza. To go ostatecznie zraziło do tej książki. Ale widać inni musieli ją przeczytać. Ktoś wyżej musiał, skoro dali mu awans i ze zwykłego dyżurnego oficera zmienił się w dochodzeniowo-śledczego w komendzie miejskiej.

– Przecież wiecie, kolego, że ja z tych niepijących raczej…

– Jak tam se chcesz – odparł Teofil obojętnym tonem i znowu sobie nalał. – Więc żeby nie przeciągać za długo tego gadania, bo ja już bym se poszedł zaraz, to ci powiem tak, że wew trakcie grania piosenek to jedna taka, co tam teraz leży, to weszła na środek parkietu i padła cała we krwi. No to jak ona padła, to ja jako funkcjonariusz podeszłem, żeby sprawdzić, co i jak, bo wiadomo, że jak funkcjonariusz nie jest na służbie, to i tak trochę jest. To ja się patrzę, a jeden z tej orkiestry trzyma jej łeb na kolanach i trzyma mocno, a ona nie żyje już, bo ma ranę postrzeloną, o, gdzieś tu, o… – Dotknął palcem okolicy piersi. – No to w tej sytuacji kazałem szatniarzowi wszystko zamknąć od przodu, a kelnerowi od zaplecza, żeby nikt nie wszedł ani nie wyszedł. A potem wzięłem się za spisywanie adresów po kolei, jak leci, i już zanotowałem, o, tu – wskazał na kartkę z kulfonami – cztery będzie. Resztę se sami spisujcie, jak was tu więcej przyjedzie. A ja idę już, bo mam ważne sprawy na głowie.

– Dobrze żeście się sprawili, poruczniku – pochwalił go Marjański. – A nie chcecie, żebym was dołączył do śledztwa? W końcu wiecie najwięcej na ten temat. Jesteście, można by tak powiedzieć, nawet specjalistą w tej kwestii. – Marjański pochwalił go, bo Olkiewicz, człowiek z długoletnim doświadczeniem, przydałby mu się do pomocy. Miał przeczucie, że sprawa będzie trudna i być może sam sobie z nią nie poradzi.

– Dasz se radę, Maryjanek – odparł Olkiewicz, jakby czytał w jego myślach. – A ja mam bardzo ważne sprawy rodzinne do załatwienia. – Wskazał na siedzącą samotnie przy stoliku obok młodą, może dwudziestopięcioletnią, szczupłą kobietę.

– Córka? – domyślił się Marjański.

Olkiewicz uśmiechnął się zadowolony.

– Przyprowadziłem na dancing, żeby se trochę podylała[2]. He, he, he. Chodź, córcia, do tatusia. Idziemy se stąd!

Dziewczyna wstała, podeszła do Teofila i włożyła szczupłą dłoń pod jego ramię. Oboje ruszyli w kierunku wyjścia odprowadzani troskliwym spojrzeniem kapitana.

Nie dość, że dobry z niego funkcjonariusz, pomyślał Marjański, to jeszcze wzorowy ojciec, który zabiera córkę na dancing, żeby się dziecko pod czujnym ojcowskim okiem mogło pobawić. Więcej takich Olkiewiczów nam trzeba w naszych szeregach. Wyjął z kieszeni swój literacki notes i uwagę na temat Olkiewicza wpisał na pierwszej wolnej stronie. Takie obserwacje mogły mu się przydać w tworzeniu kolejnej milicyjnej opowieści.

Godzina 0.50

Chciało mu się spać, ale z drugiej strony był ciekawy, jak się to wszystko skończy. Rychu dawno już nie widział na stole takiej kupy pieniędzy. Lekko licząc, mogło być tu nawet dwadzieścia tysięcy dolarów i wcale nie było pewne, że to już koniec. Siedzący naprzeciwko, gruby jak beczka piwa, badylarz Euzebiusz Makowiecki mógł mieć w swojej torbie jeszcze przynajmniej pięć tysięcy. Ale kto bogatemu zabroni? Ten facet był jednym z najbardziej dzianych poznańskich ogrodników. W Naramowicach miał sady i hektar pod szkłem, więc mógł sobie pozwolić na ostrą grę. Dwaj pozostali też należeli do finansowej elity. Naprzeciw ogrodnika siedział ginekolog, brodaty szatyn, Wiesław Orlik, właściciel dwóch willi na Świerczewie i prywatnej minikliniki specjalizującej się w skrobankach. Ten szczupły z prawej, w drucianych, złotych okularach to prawnik, specjalista od rozwodów, Aleksander Furmaniak. Ludzie mówili, że potrafi dobrze rozwieść każdego, nawet nieboszczyka. To w bibliotece jego willi gracze zasiedli w wygodnych skórzanych fotelach. Oni wszyscy mogli grać w karty o najwyższe stawki, bo przegrana w wysokości kilku tysięcy dolców nie stanowiła dla nich problemu. Mogła co prawda nadszarpnąć zdolności finansowe, ale tylko chwilowo. Ich fortuna odbudowywała się z miesiąca na miesiąc. Dlatego co jakiś czas spotykali się, żeby, jak to mówił Makowiecki, poprzerzucać sobie trochę obrazki.

Brodaty, dobrze zbudowany szatyn Rychu Grubiński ziewnął, ale zaraz przykrył rozdziawione usta ręką, by nie wyjść na prostaka. Ale nikt nie zwrócił uwagi na jego ziewanie. Każdy z pozostałych graczy patrzył w skupieniu we własne karty, obliczając swoje możliwości. A licytacja szła w najlepsze, bo wszyscy byli przekonani, że mają w tym rozdaniu szczególnego farta. Nie wiedzieli jednak, że farciarzem jest tu tylko jeden człowiek. Ten, którego zaprosili po raz pierwszy na pokerka i który znał się na kartach lepiej niż oni wszyscy razem wzięci. Bo Ryszard Grubiński nauki pobierał u swoich kumpli, którzy byli karcianymi szulerami. Oni właśnie sprzedawali mu sztuczki, które ćwiczył wytrwale dla samej przyjemności ćwiczenia. I okazało się, że to jego zamiłowanie do karcianych rozgrywek dziś mogło przynieść wreszcie pokaźną wygraną.

– No, panie Rychu, jak Boga kocham, w Tomaszowie już dnieje – odezwał się w końcu zniecierpliwiony przedłużającą się ciszą ginekolog, gładząc się po brodzie.

– Nie poganiaj go, bo straci oddech, ha, ha! – rzucił sponad swoich kart ogrodnik.

– Ależ, drodzy panowie, pan Grubiński nie jest stałym bywalcem naszych spotkań i musi się dobrze zastanowić, zanim podejmie decyzję. – Adwokat jak zwykle starał się załagodzić sytuację. W końcu był gospodarzem i to on zaprosił Rycha na pokerowy wieczór.

– Spokojnie, mecenasie, dam se radę, znaczy się sobie poradzę. – Grubiński uśmiechnął się półgębkiem, sprawdzając swój stan posiadania. Przed chwilą dobrał dwie karty do trójki asów i w tej parze znalazł się jeszcze jeden as. Miał więc najwyższą karetę. Jego przeciwnicy mieli fula złożonego z trzech dziewiątek i dwóch króli, karetę dam i trójkę waletów. Rychu wiedział doskonale, kto co trzyma w ręku, bo sam rozdał karty. Zastosował najprostszą z możliwych sztuczek, czyli wymianę talii na własną, ułożoną w określony sposób. Gdy mecenas rozlewał whisky, on wyćwiczonym ruchem zamienił przełożone i potasowane karty, a potem z całkowitym spokojem rozdał każdemu to, co zawczasu sobie przygotował. Badylarz dostał z ręki dwie pary, dlatego wymienił tylko jedną kartę, podobnie jak ginekolog, który od razu miał karetę. Gospodarz prawnik dostał trójkę, więc miał do wymiany dwie karty. Wszyscy zrobili dokładnie to, co zaplanował Rychu. Teraz trzeba było tylko dobrze przeprowadzić licytację. Dobrze, czyli jak najwyżej, ale ostrożnie, tak by nie spłoszyć przeciwników.

– No to ja, panowie, zagram… – spojrzał na stertę pieniędzy na stole – zagram na tysiąc dolarów – zaproponował i zaraz przesunął ku leżącej na środku kupce dziesięć setek.

– He, he, he, ostrożnie pan zagrywa, panie Rychu! – zaśmiał się ogrodnik Makowiecki. – Ja od razu wrzucę jeszcze tysiączek, znaczy przebijam o tysiąc.

– Wchodzę za dwa. – Ginekolog Orlik wyciągnął z kieszeni kopertę, po czym wydobył z niej dwa tysiące, które dołożył do kupki.

– No dobrze, jak panowie idziecie tak ostro, to chyba jestem w sytuacji bez wyjścia – rzucił wypranym z emocji głosem prawnik, który powinien powiedzieć pas, bo był najsłabszy w całej rozgrywce. No ale przecież tego nie mógł być pewien, bo jedyną osobą, która wiedziała, w czym rzecz, był Rychu. – To ja w takim razie dokładam jeszcze dwa i… – Furmaniak zamilkł na chwilę, by wywołać większe wrażenie. – Dodatkowo dwa jeszcze dokładam.

Rychu sapnął jak lokomotywa. Tego się nie spodziewał. Facet blefował, licząc na to, że partnerzy się przestraszą. Ale wszyscy siedzący przy stole byli ludźmi zamożnymi, więc mogli podjąć ryzyko. Lekarz, ogrodnik i prawnik prowadzili jak najbardziej legalne interesy. Z Rychem sytuacja była bardziej skomplikowana. On był właścicielem dobrze prosperującego warsztatu samochodowego. Można było u niego naprawić auto albo zlecić sprowadzenie samochodu z zagranicy. Tyle że auta były kradzione, dzięki czemu Grubiński mógł swoim klientom oferować okazyjne ceny. Jego wszyscy trzej partnerzy pokerowi jeździli niemal nowymi furami, które kradzione były w Berlinie Zachodnim na zamówienie. Klienci określali markę i nawet kolor, a po kilku tygodniach odpowiedni samochód trafiał do warsztatu Rycha, gdzie zmieniano mu numery na tabliczkach znamionowych i przebijano te na silniku, a potem rejestrowano jako sprowadzone w uczciwy sposób auto. Prócz tego Grubiński był dobrze znaną postacią na nielegalnym rynku walutowym. Pracowali dla niego cinkciarze z większości poznańskich peweksów, a on zapewniał im ochronę i komfortowe warunki pracy. Należał więc do finansowych krezusów półlegalnego światka Poznania, a grę w karty ze swoimi znajomymi traktował jako zwyczajną rozrywkę. Tyle że gdy coś robił, starał się zrobić to najlepiej, jak potrafił. Jeśli już siadał do gry, to ta musiała zakończyć się dla niego sukcesem.

– I co ja mam w tej sytuacji zrobić, szanowny panie mecenasie? No chyba nie mam innego wyjścia, jak sprawdzić.

– Może pan sprawdzać. – Mecenas próbował robić dobrą minę, choć Rychu od razu zauważył kropelki potu na jego skroniach. – Ale może ktoś z szanownego koleżeństwa chciałby przebić?

Gospodarz spojrzał z nadzieją na twarze swoich gości. Zarówno ogrodnik, jak i lekarz byli pewni swego.

– Sprawdzam – stwierdził Makowiecki, wrzucając na kupkę kolejny tysiąc.

– Pieniądze łatwo przychodzą i jeszcze łatwiej odchodzą – stwierdził ginekolog, kładąc nonszalanckim gestem banknoty na stół. – Próbował zachować spokój, ale nie było to łatwe, zważywszy że na blacie leżało już ponad trzydzieści tysięcy dolarów. Za taki majątek można byłoby wykupić cały towar z peweksu i pewnie jeszcze by trochę zostało. Dlatego lekarz nerwowo skubał brodę, mając nadzieję, że to właśnie jemu przypadnie główna wygrana. Blefujący prawnik z trójką w ręce był bez szans. Mógł więc jeszcze spróbować podbić stawkę, tyle że nie miał już pieniędzy.

– Czyżby się panom szanownym nie podobała nasza gra? – zapytał gospodarz, układając już sobie w głowie plan dalszej licytacji. Nie miał co prawda pieniędzy, ale w końcu dysponował jeszcze sporym majątkiem. Chodziło teraz o to, żeby przebić wszystkich tak wysoko, by nikt z nich nie był w stanie sprawdzić jego kart. Wtedy blef mógłby się udać.

– A niby to czemu by się miała nie podobać? – zapytał badylarz.

– Bo już chcecie sprawdzać. Ale ja bym chętnie pograł jeszcze. Tyle że nie mam pieniędzy.

– He, he, he, to jak bez pieniędzy chcesz grać? – Lekarz popatrzył na swojego kolegę podejrzliwie.

– Pieniądze to nie wszystko. Liczy się coś, co ma konkretną wartość. Mam mieszkanie trzypokojowe w nowym budownictwie na Ratajach. Dokładnie osiedle Młodych. Kupiliśmy je dla córki, żeby miała coś swojego, jak pójdzie na studia. Do książeczki mieszkaniowej musiałem zrobić dopłatę pięć tysięcy dolarów. Co panowie na to powiecie?

Na chwilę w pokoju zaległa cisza. Każdy musiał przetrawić tę propozycję. Mieszkanie w nowym budownictwie to była nie lada gratka, tym bardziej że to kupione za dolary miało zapewne podwyższony standard i można było założyć, że w łazience są kafelki, a na podłodze parkiet.

– No dobra, może być i mieszkanie. Zawsze to jakaś lokata kapitału – uznał ogrodnik. – Wchodzę w to! – Sięgnął do torby, która stała przy jego fotelu, i wyciągnął z niej kolorową reklamówkę. Przez chwilę w niej grzebał, by w końcu wyciągnąć gruby plik dolarowych banknotów spiętych gumką.

– No dobra – Rychu machnął ręką – pierdolić to. Na placu w warsztacie mam całkiem zgrabnego mercedesa. Wart jest ponad sześć tysięcy. Więc niech będzie w zaokrągleniu sześć.

Blefował, ale przecież i tak nie miało to żadnego znaczenia. Samochód był nieistotny. Najważniejsze było, że wiedział, kto co ma w kartach, więc mógł pozwolić sobie na taką pokerową rozgrywkę.

– Moje mieszkanie warte jest też sześć tysięcy – jęknął mecenas.

– Wyceniłeś je na pięć – mruknął niezadowolony lekarz, który już nie mógł licytować, bo pięć czy sześć tysięcy nie stanowiło dla niego żadnej różnicy. Nie miał czym przebić graczy i musiał zacząć godzić się z myślą, że stracił w tej rozgrywce małą fortunę.

– Nie bądźmy tacy drobiazgowi, panie doktorze. – Rychu uśmiechnął się do lekarza, a potem przeniósł spojrzenie na mecenasa. – Mieszkanie i samochód się mniej więcej równoważą i dzięki temu możemy się wzajemnie sprawdzić. No chyba że panowie mają jeszcze coś do dodania. – Powiedziawszy to, popatrzył na badylarza. Ten pokręcił głową. On również był zmęczony tą licytacją. Liczył, że wygra, więc chciał, by karty zostały odkryte. Jemu też przypadło w udziale pierwszeństwo. Już przygotowywał się do rozłożenia kart, gdy naraz wtrącił się lekarz:

– Mam obraz Kossaka Ułan z dziewczyną przy studni. Chciałbym nim dołączyć do rozgrywki.

– Obraz? Trudno potem sprzedać. – Makowiecki nie był przekonany.

– Ja mam w domu dwa Kossaki, to może mi się poszczęści i będzie trzeci. – Rychu uśmiechnął się pod nosem na myśl o tym, że jego kolekcja zaraz się powiększy. Nie znał się na malarstwie, a nazwisko Kossak znał dlatego, że dostał kiedyś dwa obrazy w rozliczeniu jakiejś transakcji, gdy okazało się, że jego klient jest niewypłacalny. No i tak trafiły one do jego domu, bo namalowane na nich konie tak bardzo mu się spodobały, że postanowił je zatrzymać. No a teraz wchodził mu w ręce kolejny. Nie miał zamiaru przegapić takiej okazji. – Myślę, że możemy przyjąć ten obrazek.

– To porządny obraz, panie Ryszardzie. Jego wymiary to pięćdziesiąt na sześćdziesiąt, w złoconej ramie, sygnowany przez Wojciecha…

– Jak pan Rychu powiada, że może być, to wew takim razie niech będzie. Pierdolić obraz i sprawdzamy! – Ogrodnik już nie chciał na nic czekać. Wszyscy czterej byli w rozgrywce, teraz należało już tylko odkryć karty.

– À propos tego słówka, którego był pan uprzejmy użyć – odezwał się adwokat.

– Jakiego słówka? – zdziwił się ogrodnik.

– Pierdolonego, he, he!

– A co w nim złego?

– Właśnie nic. Tak mi się przypomniało, skąd ono się wzięło.

– Pierdolić, znaczy się gadać bez sensu – stwierdził Rychu, który używał tego słowa od zawsze.

– Ma pan całkowitą rację – zgodził się z nim adwokat. A wiecie, że powstało przez przypadek?

– Sprawdzamy czy nie? – Makowiecki był zniecierpliwiony, ale Rychu i ginekolog najwyraźniej byli zainteresowani.

– Powiedz, w czym rzecz, bo coś słyszałem, ale szczegółów nie pamiętam – zachęcił kolegę Orlik.

– Był rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty, kiedy niejaki Piotr Paluch z podpoznańskich Gądek został wcielony do armii pruskiej i powieziony wraz z innymi poznaniakami do Francji bić Francuza i ich cesarza Napoleona Trzeciego. Nasz wielkopolski wojak długo się nie nawojował, bo już na samym początku zmagań wojennych dostał się do niewoli. Zadowolony z tej nowej sytuacji, w której bezpiecznie mógł dotrwać do końca wojny, pomagał, w czym mógł, swoim francuskim wrogom. Reperował i odnawiał wszystko, co wpadło mu w ręce, zaskarbiając sobie tym samym ich szacunek i wdzięczność. Gęba mu się przy tym nie zamykała i gadał jak najęty, co ciekawe, gadał po francusku, bo talent miał do języków. Francuzi polubili gadatliwego i obrotnego Polaka, a w dowód wdzięczności imię i nazwisko przetłumaczyli mu na francuski. I tak Piotr Paluch stał się francuskim Piotrem czyli Pierre’em Doigt[3]. Po wojnie wrócił cały i zdrowy Pierdoła do Gądek, w których to Gądkach opowiadał dużo o Francji, najczęściej po francusku, żeby swoje związki z Francuzami podkreślić. Nie podobało się to miejscowym, bo Pierdoła całkiem polskiego języka zapomniał i po francusku gadał jak najęty. Więc któregoś wieczora kilku chłopów się zebrało i Pierdoła dostał wpierdol i został wypierdolony z gospody, w której zazwyczaj pierdolił w obcym języku. Historię Pierdoły z Gądek poznała wkrótce cała Wielkopolska za sprawą gazety z Poznania, która opisała przypadek byłego żołnierza, co stracił kontakt z rzeczywistością. Odtąd określenie „pierdoła z Gądek” weszło na stałe do poznańskiego języka, określając w ten sposób ludzi, którzy gadają jak najęci, przy tym nie zawsze z sensem i prawdziwie. Gadanie o niczym stało się „pierdoleniem”, przyśpieszone wyjście za pomocą kopniaków i pięści zaś „wypierdoleniem”. Podobno Pierdoła z Gądek szybko przypomniał sobie, jak się mówi po polsku, a to oznacza, że „wpierdol” miał sens. Więc ciekawe, kto dziś dostanie wpierdol? He, he, he – zakończył adwokat, tryskając doskonałym humorem. Najpewniej był przekonany, że jego karty za chwilę dadzą mu zwycięstwo.

– Ciekawa opowieść i wielce pouczająca – stwierdził ginekolog. No, ale chyba czas przestać pierdolić i trzeba brać się do roboty.

– To z czym pan poszedł do walki, panie Makowiecki? – zapytał Rychu.

– He, he, he! Trójeczka dziewiątek!

Mecenasowi zaświeciły się oczy na widok trójki rozłożonej na stole.

– Mało na mnie, drogi panie! – zawołał podniecony. Jak mam trójkę wyższą, ha!

Szybko ułożył na stoliku trzy walety.

– Mało, panie mecenasie. Mało na mnie! – Makowiecki dołożył jeszcze parę króli, tym samym rozbijając w drobny mak złudzenia gospodarza. – I co, panowie, powiecie? – Ogrodnik powiódł wzrokiem po twarzach przeciwników. Rychu uśmiechał się lekko, a ginekolog patrzył w swoje karty, mocno je ściskając.

– Obawiam się, panie szanowny, że to na mnie za malutko – powiedział lekarz cicho, a potem teatralnym gestem położył powoli, jedna po drugiej, cztery karty. Na zielonym suknie zaległy cztery koronowane głowy. Lekarz rzucił jeszcze na to wszystko jedną dziesiątkę, która nie miała już żadnego znaczenia, ale zrobił to mocno, tak żeby uderzenie karty o kartę było słyszalne, by każdy wiedział, kto pieczętuje właśnie swoje zwycięstwo. Wypuścił przy tym powietrze, które zatrzymał w płucach, rozkładając karty. Teraz był już pewny. Ruch z obrazem rzuconym w ostatniej chwili był najlepszym zagraniem w jego życiu. Zdobył majątek, nie tracąc niczego. Na wszelki wypadek popatrzył jeszcze na Rycha i… zamarł z przerażenia, bo mina Grubińskiego z przyklejonym do połowy twarzy lekko drwiącym uśmiechem mówiła sama za siebie.

– A asy to więcej niż króle, co? – zapytał Rychu, jakby chciał się upewnić, a potem położył swoją karetę na stole.

– O kurwa! – jęknął lekarz Orlik.

– Ja pierdolę! – Prawnik Furmaniak zdjął okulary, by dokładniej przyjrzeć się kartom.

– Żeby ci jebany bielinek zeżarł całą kapustę! – Badylarz Makowiecki wydobył kraciastą, bawełnianą chustkę z kieszeni i przetarł nią spocone czoło. A Rychu siedział niewzruszony, jakby ta cała sprawa wcale go nie dotyczyła. Wtedy otworzyły się drzwi i do biblioteki wszedł zupełnie obcy człowiek w naciągniętej na głowę pończosze i z automatem kałasznikowa w dłoniach.

Godzina 1.20

– I co o tym myślisz?

– A co mam myśleć?

– No zasadniczo to chyba nie zabił żeś jej, nie?

– Jak mogłem zabić?

– No normalnie. Różne są sposoby na zabicie. Weźmy na ten przykład tego księdza, no jak jemu tam, co jego zabili?

– Popiełuszko.

– O, no właśnie. To jemu na ten przykład tak wlali na sam początek, żeby się nie rzucał. Potem jego związali i związanego do wora i do rzeki…

– Ale co to ma ze mną wspólnego?