Moja ostatnia księżna - Daisy Goodwin - ebook + książka

Moja ostatnia księżna ebook

Daisy Goodwin

3,8

Opis

Przełom XIX i XX wieku. Cora Cash jest jedyną dziedziczką ogromnej fortuny, co czyni ją najbogatszą panną w Ameryce. Jest niewiarygodnie piękna i uprzywilejowana. Wychowała się w domu wzorowanym na Wersalu, a na jej debiutancki bal przyszło ośmiuset gości. Jest pewna, że każde drzwi stoją przed nią otworem.

Jednak gdy matka zabiera ją do Anglii, by tam znaleźć dla niej odpowiednio urodzonego narzeczonego, Corę spotyka rozczarowanie: zostaje przywitana z dystansem. Szybko się też przekonuje, że wspaniałymi angielskimi posiadłościami rządzą intrygi i plotki.

Wydaje się, że do Cory uśmiechnie się szczęście, gdy zaręczy się z poznanym na polowaniu przystojnym i tajemniczym Ivo, księciem Wareham, i wyjdzie za niego. Ale rzeczywistość okazuje się zupełnie inna: Ivo jest wycofany i skryty, a angielskie wyższe sfery pełne są pułapek. Życie w zimnym zamku w Lulworth okazuje się równie trudne: z jej amerykańskich manier drwią nie tylko arystokratyczni krewni i przyjaciele męża, ale nawet służba. Cora wkrótce boleśnie się przekonuje, że pieniądze to nie wszystko. I musi zdecydować, co tak naprawdę liczy się i w życiu, i w małżeństwie.

Dowcipna, poruszająca i błyskotliwie zabawna historia Cory to wspaniały debiut autorki, która wnosi powiew świeżości do świata Edith Wharton i Henry’ego Jamesa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 623

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (274 oceny)
83
90
73
25
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
forxiga

Dobrze spędzony czas

Przewidywalna ale dobrze się czyta
10
Bojka70a

Dobrze spędzony czas

Do poczytania na wakacjach 😀
00
aniasci

Dobrze spędzony czas

Napisana w nieco sztywnym stylu, ale ciekawa powieść, przedstawiająca pewne realia życia w Pozłacanym wieku.
00

Popularność




Tytuł oryginału MY LAST DUCHESS
Przekład MARIA JASZCZUROWSKA
Wydawca ADAM PLUSZKA
Redaktor prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Redakcja ROMAN HONET
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki © Mike Hogan
Adaptacja projektu okładki ANNA POL
Zdjęcie na okładce © Dougal Waters / Getty Images
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © Daisy Goodwin Productions 2010 Copyright © for the translation by Maria Jaszczurowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66140-97-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla mojego ojcaRicharda Goodwina– czytelnika idealnego

Oto ma księżna ostatnia namalowana na ścianie.

Moja ostatnia księżna, Robert Browning

Amerykanka ma pewną przewagę nad angielską siostrą, gdyż posiada wszystko to, czego tej drugiej brak.

„Titled Americans”, 1890

I

LADY FERMOR-HESKETH

PANNA FLORENCE EMILY SHARON, córka świętej pamięci senatora Williama Sharona z Nevady

Ur. 186-

W 1880 roku poślubiła SIR THOMASA GEORGE’A, siódmego baronetaFERMOR-HESKETH, urodzonego 9 maja 1849 roku, majora 4. batalionu Pułku Królewskiego; dawniej szeryfa Northamptonshire, obecnie również piastującego stanowisko wiceprzedstawiciela Korony oraz sędziego pokoju w hrabstwie.

Potomstwo:

Thomas, ur. 17 listopada 1881 r.

Frederick, ur. w 1883 r.

Posiadłości: Rufford Hall, Omskirk oraz Easton Neston, Towcester

Tytuł istnieje od roku 1761.

Ród ten ma siedzibę w Lancashire od siedmiuset lat.

Lista amerykańskich dam, które poślubiły utytułowanych cudzoziemców, „Titled Americans”, 1890.

1

SPRZEDAWCA KOLIBRÓW

NEWPORT, RHODE ISLAND, SIERPIEŃ 1893 ROKU

Pora odwiedzin dobiegała już końca, więc sprzedawca kolibrów nie napotkał wielu powozów, gdy pchał wózek wąską dróżką biegnącą między posiadłościami w Newport a Atlantykiem. Tego popołudnia damy z Newport dość wcześnie zostawiały bilety wizytowe – niektórym zależało na czasie, by przygotować się do ostatniego i najważniejszego balu w sezonie, pozostałe zaś pragnęły sprawić takie wrażenie. Gwar i hałas, jakie zwykle panowały na Bellevue Avenue, zdążyły umilknąć, a posiadłość pod numerem czterysta wydawała się oczekiwać w napięciu na niezapomniany wieczór. Poniżej rozlegał się jedynie szum fal uderzających o skały. Ostre słońce chyliło się już ku zachodowi, ale ostatnie promienie wciąż jeszcze odbijały się od bielonych fasad okazałych domów stojących wzdłuż klifu. Posiadłości przypominały wystawę tortów weselnych; każda z nich starała się przyćmić swoich sąsiadów przepysznymi ornamentami. Sprzedawca kolibrów odziany w zakurzony frak i zniszczony szary melonik – ubiór, który miał choćby mgliście przywodzić na myśl elegancki wieczorowy strój – nie przystanął jednak, by podziwiać werandę w Breakers, wieżyczki w Beaulieu czy fontanny przed Rhinelander, które przy odrobinie wysiłku dało się dostrzec przez cisowy żywopłot i złocone bramy. Maszerował ulicą, pogwizdując i cmokając na ptaki siedzące w klatkach zakrytych czarnym płótnem. Chciał, by jego podopieczni podczas ostatniej podróży słyszeli znajome dźwięki. Zmierzał do francuskiego château niedaleko cypla: zdecydowanie najokazalszej i największej posiadłości na ulicy, przy której stały same wspaniałości. Oto przed nim Sans Souci, letnia rezydencja rodziny Cashów. Na jednej z wież powiewała angielska flaga, a na drugiej – herb rodu.

Sprzedawca przystanął przy bramie. Portier skierował go do wejścia do stajni, niecały kilometr dalej. Idąc na drugą stronę rezydencji, sprzedawca zauważył blask pomarańczowych światełek, które nagle rozświetliły mrok – lokaje chodzili już po domu i po ogrodzie, zapalając bursztynowe chińskie latarnie. Minąwszy taras, oszołomiony sprzedawca dostrzegł w wysokich oknach sali balowej odbicie ostatnich promieni słońca chowającego się za horyzontem.

Zdaniem gości, którzy odwiedzili Wersal, Sala Lustrzana w rezydencji państwa Cashów przewyższała swoim przepychem oryginał. Pani Cash, wysławszy uprzednio aż osiemset zaproszeń na dzisiejszy bal, teraz podziwiała własne odbicie w setkach luster. Zniecierpliwiona, tupała nogą, czekając, aż słońce całkiem zajdzie i będzie mogła zobaczyć swoją kreację w pełnej okazałości. Obok niej stał pan Rhinehart. Na czole perliły mu się krople potu, jednak nie spowodował ich wyłącznie upał.

– Mam nacisnąć ten gumowy zawór i wtedy wszystkie światełka zapłoną?

– Owszem, pani Cash. Trzeba mocno ścisnąć tę główkę, a wszystkie lampki zapłoną iście niebiańskim blaskiem. Pozwolę sobie jednak zaznaczyć, że mogą tak świecić tylko przez krótką chwilę. Baterie są kłopotliwe, więc na sukni umieściłem ich jedynie tyle, by nie blokować pani ruchów.

– Jak krótką chwilę ma pan na myśli, panie Rhinehart?

– Trudno powiedzieć, ale prawdopodobnie nie dłużej niż pięć minut. Po upływie tego czasu nie będę mógł zagwarantować pani bezpieczeństwa.

Pani Cash już go jednak nie słuchała. Ograniczenia jej nie interesowały. Różowy blask zachodzącego słońca powoli ustępował miejsca szarości zmierzchu. Już czas. Kobieta zacisnęła lewą dłoń na gumowej gruszce i usłyszała delikatny trzask, gdy sto dwadzieścia żarówek na sukni oraz pięćdziesiąt kolejnych w diademie zaiskrzyło się jasnym blaskiem. Wyglądało to tak, jakby w lustrzanej sali balowej wystrzeliło kilkadziesiąt drobnych fajerwerków.

Pani Cash obróciła się powoli. Przypomniała sobie jachty w przystani Newport, oświetlone z okazji niedawnej wizyty cesarza Niemiec. Z tyłu kreacja prezentowała się równie okazale jak z przodu. Tren opadający płynnie z ramion przypominał pas rozgwieżdżonego nieba. Kobieta z zadowoleniem skinęła głową w lśniącym diademie i rozluźniła dłoń. W sali znów zapadł mrok, który rozproszyły dopiero światła kandelabrów zapalonych przez lokaja.

– Właśnie o taki efekt mi chodziło. Proszę mi przysłać rachunek.

Elektryk otarł czoło chusteczką, której czystość pozostawiała nieco do życzenia, po czym skłonił się naprędce i odwrócił do wyjścia.

– Panie Rhinehart! – Mężczyzna zamarł w pół kroku na wypolerowanym parkiecie. – Ufam, że zachował pan pełną dyskrecję, tak jak prosiłam.

To nie było pytanie.

– Ma się rozumieć, pani Cash. Zrobiłem wszystko sam, dlatego całość skończyłem dopiero dzisiaj. Ślęczałem nad tym cackiem wieczorami, kiedy z pracowni wyszli już wszyscy pomocnicy.

– Doskonale.

– Odprawiwszy w ten sposób elektryka, pani Cash odwróciła się i oddaliła na drugi koniec Sali Lustrzanej, gdzie czekało już na nią dwóch lokajów. Pan Rhinehart zaś zszedł w dół po marmurowych schodach. Jego spocona dłoń zostawiła na zimnej balustradzie wilgotny ślad.

W Pokoju Błękitnym Cora Cash próbowała skupić się na lekturze książki. Z trudem wczuwała się w większość powieści – nie znajdowała w sobie ani odrobiny sympatii do nijakich guwernantek – lecz ta wydawała się obiecująca. Bohaterka była dla odmiany „atrakcyjna, mądra i bogata” – czyli właśnie taka jak Cora. Sama Cora doskonale wiedziała, że jest atrakcyjna – nie na darmo przecież wszystkie gazety opisywały ją jako „boską pannę Cash”. Oprócz tego na pewno odznaczała się mądrością – znała trzy języki i dobrze radziła sobie z rachunkami. Jej bogactwo zaś nie budziło najmniejszych wątpliwości. Nawet Emma Woodhouse nie była aż tak bogata jak ona, Cora Cash. W końcu Emma Woodhouse nie sypiała na lit à la polonaise, które stanowiło niegdyś własność madame du Barry, i nie mogła pochwalić się sypialnią, która gdyby nie ledwie wyczuwalny zapach farby mogłaby uchodzić za wierną replikę komnaty Marii Antoniny w Le Petit Trianon. Emma Woodhouse chodziła na przyjęcia z tańcami w bawialniach, a nie na kostiumowe bale wydawane w specjalnie w tym celu budowanych salach. Emma Woodhouse jednak nie miała matki, a to oznaczało – pomyślała Cora – że była atrakcyjna, mądra, bogata i wolna. Tego samego nie dało się powiedzieć o Corze, która w tej chwili trzymała książkę przed sobą w wyprostowanych rękach, bo do jej kręgosłupa przyczepiony został stalowy pręt. Ramiona zdążyły ją rozboleć i nade wszystko pragnęła położyć się na łożu madame du Barry, ale jej matka uważała, że Cora powinna codziennie spędzać dwie godziny z prętem do prostowania kręgosłupa, bo to poprawi jej postawę i nada posturę godną księżniczki – amerykańskiej co prawda, ale zawsze jednak księżniczki. Na razie zatem Cora nie miała wyboru i musiała czytać powieść w okrutnym dyskomforcie.

Dziewczyna wiedziała, że właśnie w tej chwili jej matka sprawdza stół nakryty do kolacji, jaką wydawała przed balem, poprawiając to i owo, by ponad czterdzieścioro gości odczuło bez jakichkolwiek wątpliwości, że świecą niczym wyjątkowe gwiazdy na firmamencie towarzyskim pani Cash. Zaproszenie na bal kostiumowy u pani Cash już samo w sobie stanowiło wyróżnienie, lecz zaproszenie na kolację, która ów bal poprzedzała, oznaczało nie lada zaszczyt i niełatwo było zaskarbić sobie aż tak wielką łaskę. Pani Cash lubiła podczas kolacji zajmować miejsce naprzeciwko męża, odkąd dowiedziała się, że książę i księżna Walii zawsze siadywali naprzeciwko siebie przy długich bokach stołu, nie zaś u szczytu. Cora wiedziała, że sama zostanie posadzona przy końcu stołu, między dwoma odpowiednimi kawalerami, z którymi ma flirtować na tyle intensywnie, by potwierdzić reputację królowej sezonu, lecz z wyczuciem, by nie zaszkodzić planom, które matka wiązała z jej przyszłością. Pani Cash wydawała bal po to, by pochwalić się Corą niczym cennym klejnotem, który można podziwiać, lecz absolutnie nie wolno go dotykać. Klejnot ten zasługiwał bowiem co najmniej na książęcy diadem.

Zaraz po balu państwo Cash wyruszali w podróż do Europy na pokładzie swojego statku SS „Aspen”. Pani Cash powstrzymała się przed wulgarnym gestem, jakim byłoby oficjalne potwierdzenie, jakoby do Europy wybierali się po tytuł szlachecki dla Cory. W przeciwieństwie do niektórych mieszkanek Newport pani Cash nie prenumerowała kwartalnika „Titled Americans”, w którym podawano nazwiska utytułowanych, choć niezbyt zamożnych młodych ludzi z Europy poszukujących bogatych żon w Ameryce. Cora jednak wiedziała, że ambicje jej matki nie mają granic.

Dziewczyna odłożyła książkę i poprawiła się w niewygodnej uprzęży na kręgosłupie. Chyba już czas, żeby przyszła Berta i ją wyswobodziła. Pasek na czole zaczynał wrzynać się Corze w skórę. Z czerwonym śladem nad brwiami będzie wyglądała idiotycznie. Z jednej strony nie protestowałaby przeciwko temu, bo z pewnością pokrzyżowałoby to plany jej matce. Cora miała jednak powody, by tego wieczoru wyglądać olśniewająco. Dziś nadarzała jej się ostatnia szansa na spotkanie z Teddym przed wyjazdem do Europy. Wczoraj na pikniku byli już tak blisko, że Teddy prawie chciał ją pocałować, ale zanim do czegokolwiek doszło, przyłapała ich jej matka. Cora uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie własnej matki, która wściekle pedałowała, usiłując ich dogonić. Pani Cash uważała, że rowery są dla łobuzów, lecz w pewnym momencie zorientowała się, że córka chętnie korzysta z roweru, by jej się wymknąć, i sama tak się zawzięła, że w jedno popołudnie nauczyła się jeździć. Tak, Cora może i była najbogatszą dziewczyną w Ameryce, ale z pewnością też najpilniej strzeżoną. Dziś miał nastąpić jej debiut towarzyski, a tymczasem tkwiła w tym diabelskim narzędziu tortur. Na pewno już czas, by się z niego wyzwolić. Wyprostowała się sztywno i zadzwoniła po służbę.

Berta była w kuchni razem ze sprzedawcą kolibrów. Pochodzili z tego samego miejsca w Karolinie Południowej i co roku, kiedy mężczyzna dostarczał damom z Newport ich ulubioną atrakcję na przyjęcia, przywoził też Bercie wieści od rodziny, a właściwie od jeszcze żyjących jej członków. Służąca po raz ostatni widziała się z nimi tamtego dnia dziesięć lat temu, kiedy to wielebny przyjechał, by zabrać ją na Północ, lecz czasami, idąc przez kuchnię w dniu, gdy pieczono ciasta, wdychała gorący, słodki zapach i oczyma wyobraźni widziała matczyną spódnicę w biało-niebieskie paski. Teraz prawie nie pamiętała już twarzy matki, ale dzięki temu zapachowi w okamgnieniu przenosiła się myślami do starej chaty, a oczy zachodziły jej łzami. Na początku wraz z prezentami wysyłała pieniądze i listy, licząc na to, że matka znajdzie kogoś, kto je przeczyta, ale potem zarzuciła ten zwyczaj, bo nie chciała, by ktoś obcy czytał mamie sekrety, które sama kryła w sercu.

– Mamuśka kazała ci powiedzieć, że wuj Ezra nie żyje – powiedział sprzedawca kolibrów, zdejmując melonik, prawdopodobnie w geście szacunku, lecz może i po to, by szlachetna płaszczyzna jego czaszki zrobiła na Bercie odpowiednie wrażenie.

Berta skłoniła głowę. Jak przez mgłę pamiętała, że wuj Ezra niósł ją na barana do kościoła. Zastanawiała się wtedy, czy bezpiecznie trzymać się włosów, które rosły mu w uszach.

– Miał piękny pogrzeb; nawet pani Calhoun przyszła.

– A jak się ma mamusia? Nosi ten szal, który jej posłałam? Proszę jej powiedzieć, że pani przywiozła go z Europy.

– Oczywiście, przekażę... – Sprzedawca kolibrów urwał i spojrzał na podłogę, na zakrytą czarnym całunem klatkę, w której spały ptaki. Berta wiedziała, że coś jest nie tak; mężczyzna chciał jej coś powiedzieć, ale najwidoczniej nie mógł znaleźć właściwych słów. Powinna pomóc, zadać pytanie, które pozwoliłoby mu zrzucić z serca ten ciężar, ale ogarnęła ją przedziwna niechęć. Chciała nadal pamiętać matkę w niebiesko-białej spódnicy, ciepłą, słodką, całą i zdrową.

Gdzieś w tylnej części kuchni rozległ się trzask. Kolibry poruszyły się, a trzepot ich skrzydełek w krótkim locie donikąd zabrzmiał w powietrzu niczym seria westchnień.

– W jakim są kolorze tym razem? – zapytała Berta, ciesząc się ze zmiany tematu.

– Powiedziano mi, że wszystkie mają być złote. Nie przyszło mi to łatwo. Kolibry nie lubią, jeśli je malować. Niektóre po prostu się poddają; kładą się, by już nigdy nie wzlecieć.

Berta uklękła i podniosła zasłonę. Widziała, jak w ciemności porusza się coś jaskrawego. Kiedy wszyscy goście siądą dziś wieczorem do kolacji, ptaki zostaną wypuszczone do ogrodu zimowego niczym złoty deszcz. Przez całe dziesięć minut wszyscy będą rozmawiać wyłącznie o kolibrach; młodzi kawalerowie będą próbowali je złapać, by podarować je dziewczętom, z którymi flirtowali. Pozostałe damy pomyślą z wyrzutem, że Nancy Cash nie cofnie się przed niczym, byle zrobić wrażenie, a nad ranem pokojówki sprzątną małe złote ciałka i wyniosą na śmietnik.

– Czy mamusia przekazała dla mnie jakąś wiadomość, panie Samuelu? Czy coś się stało? – zapytała cicho Berta.

Sprzedawca kolibrów mówił teraz do swoich ptaków – wydawał delikatne dźwięki, po czym cmoknął językiem i spojrzał ze smutkiem na służącą.

– Kazała ci powtórzyć, że wszystko jest w porządku, ale to nieprawda, Berto. Nie jest dobrze. Pani matka jest teraz tak chuda, że wygląda, jakby miał ją porwać najbliższy huragan. Marnieje w oczach. Jeśli chcesz ją jeszcze zobaczyć, lepiej się pospiesz.

Berta spuściła wzrok i spojrzała na ptaszki, które rzucały się w klatce, migocząc niczym sztuczne ognie. Uniosła dłoń i przeczesała włosy, choć gładko przylegały do głowy. Włosy jej matki były kędzierzawe – przez cały czas musiała je upychać pod chustką. Berta wiedziała, że sprzedawca kolibrów chciałby zobaczyć, że jego słowa wywołały w niej jakieś emocje, a przynajmniej łzy. Berta jednak od lat nie płakała. Dokładniej mówiąc, od dziesięciu lat, czyli odkąd przyjechała na Północ. Bo i po co? W końcu i tak nic nie mogła poradzić. Wiedziała, że jej samej dopisało szczęście w przeciwieństwie do wielu innych kolorowych dziewcząt, które najęły się jako służba. Odkąd została pokojówką panienki Cory, próbowała mówić, ubierać się i zachowywać tak samo jak ona, na ile tylko mogła. Pamiętała pokryte odciskami dłonie własnej matki. Nie, nie potrafiła teraz spojrzeć na sprzedawcę kolibrów.

Dzwonek w Pokoju Błękitnym znów zadźwięczał. Z kuchni wyszła jedna ze służących i zawołała:

– Panienka Cora już drugi raz dzwoni, lepiej zabieraj się na górę, Berta!

Berta aż podskoczyła.

– Muszę iść. Później pana znajdę, jak bal już się rozpocznie. Proszę nigdzie nie odchodzić, dopóki nie wrócę.

Pod pełnym powagi tonem Berta próbowała ukryć ulgę, jaką poczuła, gdy przerwano im tę rozmowę.

– Będę czekał, Berto – przytaknął sprzedawca kolibrów.

Dzwonek zadźwięczał jeszcze raz. Berta szła na górę tak szybko, jak jej na to pozwalano. Bieganie było zabronione. Jedną z pokojówek zwolniono za to, że zbiegała po dwa schody naraz. Pan Simmons, lokaj, powiedział, że to oznaka braku szacunku.

Pokojówka zapukała do Pokoju Błękitnego i weszła do środka.

Sfrustrowana Cora z trudem powstrzymywała łzy.

– Gdzie się podziewałaś, Berto? Dzwoniłam już chyba ze trzy razy. Uwolnij mnie z tego piekielnego wynalazku.

Dziewczyna szarpała za skórzane paski okalające jej ciało. Przyrząd do prostowania pleców, wykonany według projektu samej pani Cash, miał wszystkie zapięcia z tyłu, więc nie dało się z niego samodzielnie wyswobodzić.

Berta usiłowała załagodzić sytuację.

– Przepraszam, panienko, sprzedawca kolibrów przywiózł dla mnie wieści z domu. Chyba nie słyszałam dzwonka.

Cora parsknęła.

– To żadna wymówka: wysłuchiwanie plotek, kiedy ja siedzę tu spętana niczym kurczak.

Berta nie rzekła już ani słowa. Zaczęła rozpinać sprzączki. Czuła, że jej pani aż drży ze zniecierpliwienia. Gdy tylko wyswobodziła się z uprzęży, otrząsnęła się jak mokry pies, po czym odwróciła się i chwyciła Bertę za ramiona. Pokojówka szykowała się na ostrą reprymendę, ale ku jej zaskoczeniu Cora się uśmiechnęła.

– Chciałabym, żebyś mi powiedziała, jak całować się z mężczyzną. Wiem, że to potrafisz, bo widziałam cię po balu u Vandemeyerów z ich lokajem. – W oczach Cory pojawił się gorączkowy blask. Berta cofnęła się o krok.

– Ale tego się chyba nie da powiedzieć – odparła powoli, grając na zwłokę. Czy panienka powie matce o niej i o Amosie?

– No to mi pokaż. Muszę wiedzieć, jak to się robi – powiedziała energicznie Cora i nachyliła się nad Bertą. Gdy schyliła głowę, jeden z ostatnich promieni zachodzącego słońca padł na jej kasztanowe włosy, które rozgorzały teraz niczym płomień.

Berta starała się nie kulić.

– Naprawdę chce panienka, żebym ją pocałowała tak, jak całuje się mężczyznę?

Panienka Cora nie mówiła chyba poważnie.

– Tak, tak, tak. – Zniecierpliwiona Cora potrząsnęła głową. Na jej czole wciąż jeszcze widniał czerwony ślad po uprzęży.

– Ależ panienko, to niezgodne z naturą, żeby dwie kobiety się całowały. Gdyby ktokolwiek nas tak zobaczył, wyrzucono by mnie bez słowa.

– Oj, nie bądź taka przewrażliwiona. A gdybym ci dała pięćdziesiąt dolarów? – Cora uśmiechnęła się kusząco, jak gdyby proponowała dziecku cukierka.

Berta zastanowiła się. Pięćdziesiąt dolarów – tyle zarabiała przez dwa miesiące. Ale całowanie się z kobietą i tak wydawało się nie w porządku.

– Chyba nie powinna mnie panienka o to prosić. Tak się nie godzi. – Berta próbowała wysławiać się elegancko, jak pani domu. Wiedziała, że Nancy Cash to jedyna osoba na świecie, której Cora się boi. Dziewczyna jednak nie dała się łatwo wystraszyć.

– Myślisz, że ja naprawdę mam ochotę całować ciebie? Jest ktoś, z kim chcę się dzisiaj całować, i muszę wiedzieć, czy robię to dobrze. – Zdeterminowana Cora znów potrząsnęła głową.

– No cóż... – Berta wciąż się wahała.

– Siedemdziesiąt pięć dolarów – kusiła Cora. Berta wiedziała, że długo nie wytrwa w swoim postanowieniu. Jak już panienka się na coś uprze, to nie ma siły. Cora będzie nalegała, dopóki nie dostanie tego, czego chce. Tylko pani Cash potrafiła odmówić córce. Berta uznała, że skoro tak, może przynajmniej wykorzystać sytuację.

– Zgoda, panienko. Pokażę, jak się całuje z mężczyzną, ale jeśli nie ma panienka nic przeciwko temu, wolałabym dostać te siedemdziesiąt pięć dolarów od razu.

Berta dobrze wiedziała, że pani Cash nie daje córce pieniędzy, więc nie bez powodu miała wątpliwości. Panienka Cora często składała obietnice, których później nie dotrzymywała. Ku zaskoczeniu Berty Cora wyjęła spod poduszki portmonetkę i odliczyła obiecaną sumę.

– No to jak, na chwilę zapomnisz o skrupułach? – zapytała, podsuwając dziewczynie banknoty.

Pokojówka zawahała się przez moment, lecz wzięła pieniądze i schowała je pod gorsetem. Siedemdziesiąt pięć dolarów powinno wystarczyć, żeby sprzedawca kolibrów przestał się jej tak przyglądać. Berta westchnęła, nieufnie wzięła w dłonie zarumienione policzki Cory i lekko pochyliła głowę w jej stronę. Delikatnie przycisnęła wargi do ust swojej pani, po czym szybciutko się cofnęła.

Cora żachnęła się zniecierpliwiona.

– Nie, masz to zrobić porządnie. Widziałam cię z tamtym mężczyzną. Wyglądaliście, jakbyście... – Urwała, szukając właściwego słowa. – Jakbyście chcieli się zjeść.

Tym razem położyła pokojówce dłonie na ramionach, sama przyciągnęła do siebie twarz Berty i pocałowała ją w usta najmocniej jak umiała.

Berta niechętnie wsunęła język w usta swojej pani i delikatnie obwiodła nim jej wargi. Poczuła, że panienka zesztywniała zaskoczona, po czym odpowiedziała na pocałunek, wsuwając język między jej zęby.

Berta wyrwała się jako pierwsza. Całowanie się z Corą nie okazało się nieprzyjemne. Żaden pocałunek do tej pory nie smakował jeszcze tak słodko. Było nawet lepiej niż z Amosem, od którego bił zapach przeżutego tytoniu.

– Smakujesz tak trochę... pikantnie – powiedziała Cora, wycierając usta koronkową chusteczką. – I co, i tyle? O niczym nie zapomniałaś? Mówiłam, że muszę to robić dobrze – dodała i spojrzała na Bertę z powagą.

Berta nie po raz pierwszy zastanawiała się, jak można być tak dobrze wykształconym, a jednocześnie tak mało wiedzieć o życiu. To wszystko wina pani Cash, ma się rozumieć. Wychowała Corę na przepiękną lalkę. Sama Berta na pewno nie protestowałaby przeciwko fortunie i urodzie Cory, ale na pewno nie chciałaby mieć takiej matki jak ona.

– Jeśli chodzi panience tylko o całowanie, to chyba tyle w zupełności wystarczy – odparła stanowczo Berta.

– Nie zapytasz mnie nawet, o kogo chodzi? – zdziwiła się Cora.

– Z przeproszeniem, panienko, ale nie chcę wiedzieć. Gdyby pani się dowiedziała, co panience chodzi po głowie...

– Ale się nie dowie. A raczej jak już się dowie, to będzie o wiele za późno. Dziś wieczorem wszystko się zmieni.

Cora spojrzała na pokojówkę z ukosa, jakby chciała, żeby Berta zapytała ją o szczegóły. Dziewczyna jednak nie dała się wciągnąć w rozmowę. Dopóki nie zadawała pytań, nie można było wydobyć z niej odpowiedzi. Spojrzała na Corę bez wyrazu.

Ta straciła już jednak zainteresowanie służącą. Patrzyła teraz na własne odbicie w wielkim obrotowym lustrze w złoconej ramie. Po pocałunku wszystko samo się ułoży. Ogłoszą zaręczyny, a do Bożego Narodzenia będą już po ślubie.

– Lepiej przyszykuj mi strój, Berto. Matka lada moment tu będzie i sprawdzi, czy wypełniłam jej instrukcje co do słowa. Nie mogę uwierzyć, że muszę założyć coś tak obrzydliwego. Choć Martha van der Leyden mówiła, że jej matka kazała jej się przebrać za purytańską służącą, więc chyba mogło być gorzej.

Suknia Cory została wykonana na wzór kreacji hiszpańskiej infantki z płótna Velázqueza. Pani Cash kupiła ten obraz, bo słyszała, że zachwyciła się nim pani Astor.

Gdy Berta wyjmowała z szafy okazałą krynolinę, zastanawiała się, czy wybierając strój dla córki, pani kierowała się tylko wrażeniem artystycznym, czy też celowo chciała, by kreacja jak najbardziej ograniczała dziewczynie ruchy. Żaden kawaler nie zdoła zbliżyć się do Cory na odległość mniejszą niż metr. Cała lekcja całowania pewnie pójdzie na marne.

Berta pomogła Corze przebrać się z podomki w fortugał. Cora musiała włożyć stelaż, a Berta ściągnęła jego poły, jakby zamykała bramę. Brokatowy jedwab, z którego wykonano suknię i gorset, sprowadzono aż z Lyonu. Materiał był ciężki i gęsto tkany. Cora zakołysała się, gdy służąca założyła jej suknię na fortugał. Wystarczyłoby lekko pchnąć, żeby całkiem straciła równowagę. Suknia miała metr szerokości, więc Cora będzie musiała przez wszystkie drzwi przechodzić bokiem. Walc w tej sytuacji nie wchodził w grę.

Berta uklękła i pomogła Corze założyć brokatowe pantofelki na niedużym obcasie i z zadartymi noskami. Cora zaczęła się chwiać.

– Nie mogę ich nosić, Berto. Przewrócę się. Przynieś mi te brązowe na płaskim obcasie.

– No, jeśli panienka jest pewna, że... – zaczęła pokojówka.

– Moja matka spodziewa się dziś ośmiuset gości – przerwała jej Cora. – Wątpię, by znalazła czas na sprawdzanie mi butów. Podaj pantofle.

Słowa Cory zabrzmiały odważnie, ale dziewczęta dobrze wiedziały, że nic nigdy nie uchodzi uwadze pani Cash.

Nancy Cash po raz ostatni spojrzała na swój strój. Nie założyła jeszcze nic na szyję ani nie ozdobiła uszu. Nie miało to jednak nic wspólnego z surowością czy skromnością – kobieta wiedziała, że lada moment zjawi się jej mąż i przyniesie jakąś „małą niespodziankę”, którą będzie musiała założyć, by goście mogli podziwiać nowy klejnot. Winthrop ostatnio spędzał sporo czasu w mieście, a to oznaczało, że „mała niespodzianka” będzie jak najbardziej na miejscu. Niektóre kobiety wykorzystywały niewierność mężów do poszerzenia granic własnej wolności, ale pani Cash ostatnie pięć lat spędziła, strząsając z sukni mąkę przednią marki Cash, więc za nic nie chciałaby zszargać świeżo zyskanej reputacji najwytworniejszej pani domu w Newport i na Piątej Alei, na którą tak ciężko pracowała. Nie, rozwód nie wchodził w grę. Dopóki Winthrop zachowywał dyskrecję, była gotowa udawać, że nic nie wie o jego zamiłowaniu do opery.

Jednak niekiedy brakowało jej tego optymizmu i wyważenia. Na początku małżeństwa niechętnie spuszczała męża z oczu, obawiając się, że swoim porozumiewawczym uśmiechem obdarzy kogoś innego. W tamtych czasach żadne klejnoty nie znaczyły więcej od zamglonego spojrzenia Winthropa. Teraz jednak miała córkę, domy i była panią Cash. Liczyła na to, że tym razem Winthrop przyniesie diamenty. Będą pasowały do stroju na dzisiejszy wieczór.

Rozległo się stukanie do drzwi i do pokoju wszedł Winthrop Rutherford II. Miał na sobie satynowe bryczesy, pas lśniący od brokatu i pudrowaną perukę w stylu Ludwika XV. Jego ojciec może zaczynał jako stajenny, ale syn całkiem przekonująco udawał władcę z dynastii Burbonów. Pani Cash z zadowoleniem pomyślała, że mąż w swoim stroju wygląda niezwykle dystyngowanie. Niewielu mężczyzn dobrze prezentowało się w jedwabnych pończochach. Tak, razem będą stanowili piękną parę.

Pan Cash odchrząknął nerwowo.

– Wyglądasz cudownie dziś wieczorem, moja droga. Kto by pomyślał, że to ostatni bal w tym sezonie? Czy mogę coś dodać do tej doskonałości?

Pani Cash wyciągnęła szyję, jakby szykowała się pod katowski topór. Winthrop wyjął z kieszeni diamentową kolię i zapiął ją żonie.

– Jak ty mnie dobrze znasz. Miałaś rację, to naszyjnik – powiedział.

– Dziękuję, Winthropie. Jak zawsze wykazałeś się wspaniałym gustem. Do tego założę kolczyki, które podarowałeś mi ostatniego lata. Będą doskonale pasować. – Bez chwili wahania sięgnęła do jednego z safianowych puzderek stojących na toaletce. Winthrop nie po raz pierwszy pomyślał, że żona chyba czyta mu w myślach.

Z tarasu na dole popłynęły pierwsze dźwięki Marsza Radetzkiego. Pani Cash wyprostowała się i wyciągnęła ramię do męża.

– Wiesz, Winthropie, chciałabym, żeby dzisiejszy wieczór na długo zapamiętano.

Cash wiedział, że lepiej nie pytać, jak też goście mieliby zapamiętać ten wieczór. Jego żonę interesowało tylko jedno: absolutna doskonałość.

2

MAGIA ELEKTRYCZNOŚCI

Kiedy rodzina van der Leydenów stanęła na szczycie słynnych podwójnych schodów w Sans Souci, Teddy van der Leyden przez moment pomyślał, że matka chyba nie jest zachwycona kreacją, którą wybrała na dzisiejszy wieczór. Trzeba odwagi, by pojawić się w zwykłej żakardowo-barchanowej sukni w miejscu, gdzie króluje satyna, aksamit i diamenty. Pani van der Leyden jednak widziała w tym swój cel, wart sporego poświęcenia. Skromne stroje całej rodziny miały bez słów przypomnieć zebranym gościom, w szczególności zaś gospodarzom przyjęcia, że ród van der Leydenów wywodzi się w linii prostej od kolonistów, którzy przybyli na pokładzie statku „Mayflower”. Ich rodowód nie tonął w odmętach mąki. Surowa czerń i biel ich strojów stanowiła znak, że nawet tutaj, w Newport, są rzeczy, których nie można kupić.

Teddy van der Leyden dobrze wiedział, co matka chciała osiągnąć, i trochę go to bawiło. Nie przeszkadzało mu, że miał nakrochmalony biały kołnierzyk i czarny płaszcz, choć zdecydowanie wolałby wystąpić jako jeden z ojców założycieli, najlepiej Jefferson. Rozumiał, że matka chciała wyróżniać się na tle różnobarwnego tłumu drogocennych klejnotów. Każdy róg lustrzanej sali lśnił, odbijając blask drogich kamieni.

Teddy przyjeżdżał tu w każde wakacje, odkąd pamiętał. Zawsze mu się tu podobało, lecz nie tego roku. Odkąd postanowił wyjechać do Paryża, irytowały go porządki panujące w Newport. Każda godzina była starannie zaplanowana – rano tenis w klubie, po południu przejażdżki dorożką, a wieczorami bale, które zaczynały się o północy i ciągnęły aż do świtu. Każdego dnia spotykał się z tą samą setką ludzi. Zmieniały się tylko stroje.

Teddy zauważył, że wśród gości znajduje się Eli Montagu wraz z żoną – był przebrany za Krzysztofa Kolumba, a jego małżonka chyba za madame de Pompadour. Tak się przynajmniej Teddy’emu wydawało. Poznał tę parę rankiem w kasynie. Widział ich też wczoraj podczas wycieczki rowerowej, która tak nieoczekiwanie się skończyła. Wiedział, że po raz kolejny spotka się z nimi podczas śniadania wydawanego przez państwa Belmont, a potem na pikniku u Schoonerów. W przeciwieństwie do swojej matki nie skrzywił się z niesmakiem, słysząc, jak Eli wymawia samogłoski, i nie zadrżał z oburzenia na widok miedzianego odcienia włosów pani Montagu. Podobało mu się to, że kobieta pokazuje zęby w uśmiechu. Nie chciał jednak z nimi rozmawiać. Z drugiej strony nie chciał też ostentacyjnie podkreślać, że z nimi nie rozmawia. Rozejrzał się teraz za Corą. Była jedyną osobą, którą naprawdę chciał zobaczyć. Zawsze go zaskakiwała. Przypomniał sobie, jak wiatr rozwiewał jej włosy podczas wczorajszej przejażdżki na rowerze. Jeden niesforny kosmyk zatrzepotał wówczas i przykleił jej się do policzka.

Wycofał się teraz z pierwszej linii i stanął obok fontanny z szampanem. Lokaj w pełnej liberii z epoki Burbonów podał mu lampkę. Teddy szybko wypił jej zawartość, przez cały czas bacznie obserwując gości wchodzących przez szerokie dwuskrzydłowe drzwi. Większość przebrała się za francuskich arystokratów z czasów ancien régime’u – do tej pory Teddy widział już trzy Marie Antoniny i cały tłum Ludwików. Może miało to wyrażać komplement pod adresem posiadłości, która sama w sobie przypominała Wersal. A może był to po prostu jedyny okres w historii, który pod względem przepychu odpowiadał teraźniejszości. Teddy cieszył się teraz, że sam ma na sobie strój purytański. Jedwabne pończochy i haftowane fraki z innej złotej epoki zdecydowanie nie pasowały mu do baronów przemysłu kolejowego i magnatów stalowych.

Nagle ujrzał Corę. W tej samej chwili zapomniał o całym swoim wcześniejszym rozdrażnieniu. Suknia dziewczyny wyglądała absurdalnie – spódnica była tak szeroka, że podczas tańca Cora zmiotłaby z drogi wszystkich gości niczym wiosło tnące powierzchnię wody. Jednak nawet w takim stroju wyglądała olśniewająco. Rudobrązowe włosy ułożone w drobne loczki okalały jej twarz, bladą szyję i spływały wzdłuż ramion. Teddy przypomniał sobie maleńki pieprzyk, który zauważył wczoraj w zagłębieniu na szyi dziewczyny.

Cora stała razem ze swoimi rodzicami, którzy usadowili się na podium zakrytym udrapowanym aksamitem. Dookoła stało mnóstwo młodych mężczyzn i Teddy szybko zrozumiał, że musi natychmiast zaprosić Corę do tańca, bo inaczej w ogóle nie będzie miał szansy zamienić z nią słowa. Ruszył zatem w jej stronę, mijając po drodze kardynała Richelieu i markizę de Montespan. Zaczekał, aż tłum młodzieńców nieco się przerzedzi, starając się zwrócić na siebie uwagę Cory. Dziewczyna zmrużyła oczy, upewniając się, czy to naprawdę on, po czym spuściła wzrok na swój karnet, w którym zapisywała imiona kolejnych partnerów do tańca. Teddy wiedział jednak, że dziewczyna czeka, by do niej podszedł. Ominął rusztowanie jej szerokiej spódnicy i stanął tuż za nią.

– Spóźniłem się? – zapytał łagodnie.

Cora odwróciła głowę i się uśmiechnęła.

– Na taniec z pewnością tak. Wszystkie mam już dawno zajęte. Ale myślę, że będę musiała zrobić sobie przerwę po kilku utworach. Może o, wtedy? Wskazała małym kremowym ołówkiem na swój karnet w miejscu, gdzie został wpisany walc. – Moglibyśmy się spotkać na tarasie.

Cora zerknęła na matkę wyprostowaną majestatycznie kawałek dalej. Teddy zrozumiał to spojrzenie – Cora nie chciała, żeby jej matka zobaczyła ich razem.

Czyżby pani Cash uważała go za łowcę posagów? Zadrżał na myśl o tym, jak jego własna matka zareagowałaby, gdyby się dowiedziała, że jej syn czyni awanse Corze Cash. Pani van der Leyden mogła iść na bal wydany przez panią Cash, ale to nie oznaczało, że uważała Corę za odpowiedni materiał na synową mimo całego jej bogactwa. W domu nigdy się o tym nie mówiło, ale Teddy wyczuwał, że zdaniem matki jego pomysł, by wyjechać do Europy i tam malować obrazy, był z dwojga złego mniej szkodliwy.

W ogrodzie zimowym lokaj Simmons sprawdzał stoły nakryte do kolacji. Wzdłuż każdego z nich w srebrnym kanaliku płynął strumień wody wzburzanej maleńkimi pompkami tak, by widać było wesołe bąbelki. Dno kanału zostało wysypane białym piaskiem, w którym Berta układała teraz kamyki, mające przywodzić na myśl zanurzone w wodzie skały. Każdy z kamyków stanowił w rzeczywistości nieoszlifowany klejnot – można było dostrzec wśród nich diamenty, rubiny, szmaragdy i topazy. Koło każdego nakrycia leżała miniaturowa srebrna łopatka, by każdy z gości mógł przyjrzeć się tym skarbom z bliska. Lokaj kazał Bercie równomiernie porozkładać „głazy” w strumyku. Choć większość gości słynęła z niezwykłej zamożności, wiadomo było, że i tak zaczną się ścigać, kto wydobędzie więcej kamyków. W ubiegłym tygodniu prawie wyrywali sobie z rąk jajka Fabergé na balu u Astorów.

Berta umościła kolejny kamień w białym piasku tak, że kryształowy szpic wystawał tuż nad powierzchnię wody. Simmons powiedział, żeby klejnoty nie były zbyt łatwe do znalezienia. Miał sam porozkładać kamienie, ale Berta wiedziała, że uważał to za zadanie nielicujące z godnością lokaja. Nie powiedział jej co prawda, co to za kamienie, ale Berta zdawała sobie sprawę z ich wartości. Zaczeka, aż nie dotrą do końca ostatniego stołu, a potem weźmie sobie jeden. Pani Cash wyjdzie na taras, by zaświecić lampki na swojej sukni, a potem niczym lśniąca gwiazda wprowadzi gości do ogrodu zimowego. W tej samej chwili zostaną wypuszczone kolibry. W ten sposób goście odniosą wrażenie, że wkraczają do tropikalnej dżungli. Berta wiedziała, że zarządzanie procesją gości pochłonie Simmonsa do tego stopnia, że nie zauważy jednego brakującego klejnotu.

Teddy czekał na Corę na tarasie. Było gorąco i parno. Gdzieś z dołu dobiegał dźwięk cykad. Pomarańczowy blask księżyca oświetlał blade kamienie dookoła. Płyty z marmuru na tarasie nie były gładkie – stopy kilku pokoleń zdołały wydeptać w nich ślady. „Cały taras najwyraźniej sprowadzono z jakiejś toskańskiej willi – pomyślał Teddy – żeby dziewięć muz stojących na balustradzie wyglądało nieco młodziej w tym otoczeniu”. Należało jedynie podziwiać staranność pani Cash i jej dbałość o szczegóły. Tu nic nie pozostawiono przypadkowi. A oto i Cora – wpatrywała się w dal, szukając go na tarasie. Przyszła sama, bez przyzwoitki. Najwyraźniej nie dbała o pozory. Teddy przypomniał sobie panią Cash, która jeszcze wczoraj ścigała ich na rowerze, kiedy oboje odłączyli się od reszty grupy – jej blade policzki w okamgnieniu pokrył rumieniec. Chłopak domyślił się, że kobieta nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że jej córka przyszła tu sama. Wiedział też, że nie powinien przebywać tutaj sam na sam z Corą – w końcu nie uwzględniał jej w swoich planach na przyszłość. A jednak przyszedł.

Kiedy szła w jego stronę skąpana w morelowym blasku rzucanym przez chińskie lampiony zwisające z gałęzi drzew, Teddy widział czerwony ażurowy filigran zdobiący dekolt dziewczyny. Zatrzymała się tuż przed nim. Kształt okazałej spódnicy ograniczał ją tak, że mogła stanąć tylko naprzeciwko niego. Teddy widział, że ramiona dziewczyny pokrywa gęsia skórka – złociste włoski stanęły na baczność niczym futerko. Wiedział, że Cora ma niedużą bliznę po wewnętrznej stronie nadgarstka. Z chęcią chwyciłby ją za rękę, by sprawdzić, czy ślad jeszcze tam jest.

– Co za piękna noc – odezwał się. – Martwiłem się rano, że może być burza.

Cora się roześmiała.

– Chyba nie sądzisz, że matka pozwoliłaby, żeby jej bal zniszczyła brzydka pogoda. Deszcz przytrafia się tylko miernej pani domu.

– Twoja matka ma niesamowite wyczucie, jeśli chodzi o szczegóły. Wysoko stawia poprzeczkę całemu Newport – mówił beztroskim tonem Teddy, choć oboje wiedzieli, że stara gwardia, do której zaliczała się matka chłopaka, uważała przyjęcia wydawane przez nuworyszy podobnych państwu Cashom za wulgarne i mocno przesadzone.

Cora spojrzała na Teddy’ego, bacznie przyglądając się jego twarzy.

– Powiedz mi coś, Teddy. Gdyby wczoraj nie przyłapała nas moja matka, co byś zrobił?

– Kontynuowałbym naszą uroczą pogawędkę o tym, jakie masz szanse wygrać w zawodach łuczniczych, a potem udałbym się do domu, by przebrać się przed kolacją. – Celowo nadawał głosowi beztroski ton, bo nie chciał wracać myślami do zaróżowionych policzków Cory ani do złotego blasku w źrenicy jej prawego oka.

Cora jednak nie dała się zwieść.

– A ja myślę, że jesteś... – Zmarszczyła czoło, szukając właściwego słowa. – Że jesteś nieszczery. Myślę, że zamierzałeś to zrobić.

Z tymi słowy położyła mu dłonie na ramionach i zachwiała się odrobinę pod ciężarem sukni. Teddy poczuł na swoich wargach dotyk suchych, ciepłych ust Cory. Wiedział, że powinien to natychmiast przerwać, cofnąć się i udawać, że nic się nie stało, ale nade wszystko pragnął ją pocałować. Czuł, że dziewczyna kołysze się niepewnie w swoim groteskowym kostiumie, więc chwycił ją w talii, by nie straciła równowagi. Sam nie wiedział, kiedy zaczął odpowiadać na jej pocałunek.

Kiedy wreszcie oderwali od siebie usta, żadne z nich się nie uśmiechało.

Cora odezwała się jako pierwsza.

– Czyli miałam rację.

– Miałaś rację co do zamiaru. Oczywiście, że chciałem cię pocałować. A któż by nie chciał? Tam w sali jest pięćdziesięciu innych kawalerów, którzy daliby wszystko, by teraz znaleźć się na moim miejscu. Ale dałem sobie słowo, że tego nie zrobię. – Teddy się uśmiechnął, dowiódłszy szczerości swoich intencji.

– Ale dlaczego, skoro sam chciałeś to zrobić? – To zdanie pasowałoby do dziewczyny młodszej niż osiemnastoletnia Cora.

Teddy odwrócił wzrok i spojrzał na horyzont. Widział teraz, jak blask księżyca pada na ocean.

– Bo się boję.

– Mnie? – W głosie Cory słychać było przyjemne zaskoczenie.

Teddy odwrócił się do niej.

– Jeśli się w tobie zakocham, wszystko się zmieni. Będę musiał zniweczyć wszystkie moje plany. – Urwał, widząc, że na twarzy i na dekolcie dziewczyny pojawia się rumieniec. Miał pewność, że sięga on nawet niżej, pod gorset. Chwycił Corę za rękę i uniósł ją, przyciskając bladą bliznę do ust.

Dziewczyna zadrżała. Dreszcz wstrząsnął okazałą kreacją.

– Wiesz, że wyjeżdżam do Europy? – spytała pełnym napięcia głosem.

– Cała Ameryka wie, że wyjeżdżacie do Europy, by znaleźć ci małżonka godnego fortuny Cashów. – Teddy próbował rozładować atmosferę, ale Cora nie podchwyciła tego tonu. Pochyliła się w jego stronę. W oczach jej pociemniało. Kiedy się odezwała, mówiła cicho, prawie szeptem.

– Nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Wiesz o tym. Wolałabym zostać tu z tobą.

Teddy puścił jej dłoń. Poczuł na sobie gorące spojrzenie Cory. Chciał jej uwierzyć, choć wtedy podjęcie decyzji przyszłoby mu z dużo większym trudem. Dziewczyna pocałowała go jeszcze raz, tym razem zdecydowanie bardziej namiętnie. Ledwie opierał się ponętnemu zapachowi jej włosów i miękkiemu dotykowi gładkich policzków. Teddy nie mógł wyczuć jej ciała pod skomplikowanym rusztowaniem sukni, lecz czuł, jak krew pulsuje jej w szyi. Kimże był, by opierać się Corze Cash, dziewczynie, której zazdrościła każda mieszkanka Newport i której pragnął każdy kawaler w okolicy? Pocałował ją mocno, chwytając jej wargę zębami. Chciałby powyrywać jej grzebienie i spinki z włosów, a ją całą wyrwać z więzienia, jakim była okazała kreacja. Słyszał przyspieszony oddech Cory.

Nagle muzyka ucichła i nocne powietrze rozdarł dźwięk gongu wzywającego gości na kolację.

Po raz pierwszy tego wieczoru Cora wyglądała na zdenerwowaną.

– Matka zauważy, że mnie nie ma.

Wykonała ruch, jakby chciała wracać do środka, ale w ostatniej chwili odwróciła się i zaczęła wyrzucać z siebie słowa z prędkością rwącego potoku.

– Moglibyśmy teraz uciec do miasta i wziąć ślub. Wtedy nie mogłaby mi już nic zrobić. Mam własne pieniądze, dziadek zostawił mi majątek w funduszu powierniczym. Będę mogła dysponować tymi środkami, jak skończę dwadzieścia pięć lat albo wcześniej, jak wyjdę za mąż. A poza tym jestem pewna, że dostalibyśmy coś od mojego ojca. Nie chcę nigdzie wyjeżdżać.

Teraz już wyraźnie błagała.

Teddy zorientował się, że dziewczyna nie przyjmuje do wiadomości ewentualnej odmowy.

– Teraz to ty jesteś nieszczera. Naprawdę sądzisz, że mógłbym z tobą uciec? Złamałoby to serce nie tylko twojej matce, ale i mojej. Van der Leydenowie nie są tak bogaci jak Cashowie, ale mają swój honor. Ludzie powiedzieliby, że jestem łowcą posagów. – Teddy usiłował cofnąć dłonie, ale Cora przycisnęła je do swojej talii.

– O każdym tak powiedzą. To nie moja wina, że jestem bogatsza od wszystkich dookoła. Proszę cię, Teddy, nie bądź taki... akuratny. Dlaczego nie możemy po prostu być szczęśliwi? Przecież podobał ci się nasz pocałunek, prawda? Nie powiesz mi chyba, że coś zrobiłam nie tak? – Wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku. Nagle cofnęła się, zaskoczona własną odwagą. – Chyba nie masz kogoś innego? Czy jest jakaś dziewczyna, która podoba ci się bardziej ode mnie?

– Nie chodzi o inną dziewczynę. Ja... Chciałbym zostać malarzem. Wyjeżdżam do Paryża na studia. Wydaje mi się, że mam talent, ale muszę się upewnić – odrzekł Teddy i zdał sobie sprawę, że słabo to wyszło w porównaniu z pełną pasji przemową Cory.

– Ale dlaczego nie możesz malować tutaj? Zresztą jeśli musisz jechać do Paryża, mogłabym pojechać z tobą. – Gdy to mówiła, wszystko wydawało się takie proste.

– Nie, Coro – odparł niemalże surowym tonem, obawiając się, że dziewczyna zdoła go przekabacić. – Nie chcę zostać takim malarzem. Nie chcę być kawalerem z Newport, który rankiem pływa na jachcie, a popołudniami maluje. Nie chcę malować portretów dam i ich piesków salonowych. Chcę robić coś poważnego. Nie mógłbym tego robić tutaj. I nie z żoną.

Przez chwilę sądził, że Cora się rozpłacze. Machała dłońmi przed twarzą, jakby chciała odepchnąć od siebie jego słowa. Przez cały czas kołysała się niezręcznie w sukni przypominającej galeon.

– Wierz mi, Coro, gdybym miał się żenić, to tylko z tobą, nawet jeśli jesteś dla mnie zbyt bogata. Ale teraz nie mogę tego zrobić, bo jest coś, na czym zależy mi bardziej. A to, czego potrzebuję, nie da się kupić.

Cora spojrzała na niego spode łba. Teddy zrozumiał – z ulgą, ale i z żalem – że dziewczyna jest nie tyle zasmucona, co zagniewana, bo pokrzyżowano jej plany. Odezwał się stanowczo:

– Przyznaj sama, Coro, wcale nie chcesz za mnie wyjść. Chcesz tylko uciec od matki. Doskonale to rozumiem, ale jeśli wyjedziesz do Europy, z pewnością znajdziesz sobie jakiegoś utytułowanego księcia, a wtedy możesz z powodzeniem odesłać matkę do Ameryki.

Cora odepchnęła go ze złością.

– I co, mam jej dać tę satysfakcję, że to ona mnie wyswatała? Żeby mogła się chwalić, że wydała córkę za najbardziej pożądanego kawalera w Europie? Udaje, że jest ponad to, ale wiem, że w rzeczywistości myśli tylko o tym. Odkąd się urodziłam, moja matka wszystko mi wybiera: ubrania, jedzenie, książki i przyjaciół. Myśli o wszystkim, tylko nie o mnie. – Dziewczyna gwałtownie potrząsnęła głową, jakby chciała uwolnić się od obecności matki w swoim życiu. – Och, Teddy, na pewno nie zmienisz zdania? Mogłabym ci pomagać. Przecież z pewnością nie byłoby aż tak źle, prawda? To tylko pieniądze. Nie musimy ich mieć. Ja tam mogę nawet mieszkać na poddaszu.

„Być może – pomyślał Teddy – jeśli naprawdę jej na mnie zależy...”. Ale wiedział, że jest dla niej przede wszystkim drogą ucieczki. Pomyślał jednak, że chciałby ją namalować – taką rozgniewaną i bezpośrednią. Istny duch Nowego Świata odziany w konwenanse Starego Kontynentu. Nie mogąc oprzeć się pokusie, znów chwycił w dłonie jej twarz i pocałował ją po raz ostatni.

Gdy już czuł, że jego determinacja słabnie, gdy Cora zadrżała w jego ramionach, przemówiła magia elektryczności i na dwójkę młodych ludzi padł jasny blask. Pani Cash stała niczym gwieździsty generał na czele legionu gości.

Świecące żarówki rzucały surowe cienie na kontury jej twarzy.

– Cora, co ty tu robisz? – zapytała łagodnie, lecz przenikliwie.

– Całowałam się z Teddym, mamusiu – odparła dziewczyna. – W świetle tylu lampek to chyba wyraźnie widać?

Magia elektryczności przyćmiła arogancję Cory. Pani Cash zwróciła rozświetloną głowę w stronę Teddy’ego.

– Panie van der Leyden, wiem, że pańska rodzina szczyci się znamienitym pochodzeniem, ale wydaje się, że maniery masz niczym parobek. Jak śmiesz wykorzystywać słabość mojej córki?

Tym razem również odpowiedziała Cora.

– Ależ nikt mnie nie wykorzystywał, matko. To ja go pocałowałam. A skoro już mowa o parobkach, mój dziadek chyba parał się podobnym zajęciem, więc chyba nie spodziewałaś się nikogo lepszego, prawda?

Pani Cash stała bez ruchu w gwieździstej poświacie. Wciąż słyszała wokół siebie echo bezczelnej odpowiedzi Cory. Gdy już zamierzała udzielić córce równie obcesowej riposty, z diamentowej gwiazdy w jej włosach wystrzelił język ognia, zamieniając diadem w płomienną aureolę. Pani Cash zapłonęła, a wyraz jej twarzy był tak samo zapalczywy jak płomienie, które miały lada moment pochłonąć całą jej sylwetkę.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. Goście wyglądali tak, jakby przyszli podziwiać pokaz fajerwerków – i faktycznie, iskry sypiące się z głowy pani Cash połyskiwały pięknie na tle nocnego nieba. Wtedy jednak płomienie zaczęły lizać jej twarz, więc wykrzyknęła, a jej głos przeszył powietrze jak wycie rannego zwierzęcia. Teddy ruszył w jej stronę, zarzucił płaszcz na jej płonącą głowę i pchnął ją na ziemię, okładając obiema dłońmi. Wokół uniósł się przejmujący odór spalonych włosów i ciała niczym straszliwe wspomnienie olejku piżmowego, jakim chwilę wcześniej pachniała Cora. Teraz jednak Teddy o tym nie myślał. Z tej chwili miał tylko zapamiętać orkiestrę, która zaczęła grać pierwsze nuty utworu Nad pięknym modrym Dunajem i klęczącą obok niego Corę. Kiedy pochylili się oboje nad panią Cash i odwrócili ją na plecy, okazało się, że lewa połowa jej twarzy jest spalona i pokryta bolesnymi pęcherzami.

Teddy usłyszał szept Cory.

– Czy ona nie żyje?

Chłopak nic nie odpowiedział, tylko wskazał na prawe oko pani Cash – to, które ocalało. Widać było, że szkli się od łez. Po chwili jedna z nich spłynęła po gładkim policzku, który płomienie cudem oszczędziły.

W oranżerii sprzedawca kolibrów zdjął z klatki czarną płachtę. Przed chwilą wybrzmiał gong – to oznaczało dla niego umówiony sygnał. Ostrożnie uchylił drzwi i odsunął się na bok, gdy ptaki wzbiły się w górę i niczym cekiny upstrzyły czarne nocne niebo.

Minutę później Berta zastała go obok pustej klatki.

– Panie Samuelu, chciałabym przekazać coś dla matki. To powinno jej się przydać, kiedy będę w Europie. – Podała sprzedawcy małą portmonetkę, a w niej siedemdziesiąt pięć dolarów. Kamień postanowiła zatrzymać, uznawszy, że matka nie zdoła go nigdzie sprzedać.

Sprzedawca kolibrów odparł:

– Nikt nie patrzył, jak wyfruwały. A to taki piękny widok.

Berta stała koło niego, wciąż wyciągając rękę z portmonetką. Samuel powoli odwrócił się do niej i bez pośpiechu wziął torebeczkę. Nic nie powiedział. Nie musiał. Berta postanowiła przerwać milczenie.

– Gdybym mogła, pojechałabym teraz do mamy, ale pod koniec tygodnia wypływamy do Europy. To dobra posada. Pani Cash opiekuje się mną. – Głos Berty pod koniec zdania zabrzmiał nieco wyżej, jakby to miało być pytanie.

Sprzedawca kolibrów nie spuszczał z niej wzroku.

– Do widzenia, Berto. Nie sądzę, żebym tu jeszcze zawitał.

To powiedziawszy, podniósł klatkę i zniknął w ciemnościach.

3

POLOWANIE

DORSET, ANGLIA, STYCZEŃ 1894

– Ostrożnie z tą igłą, Berto. Nie chcę ubrudzić się krwią, jeszcze zanim zacznie się polowanie.

– Przepraszam, panienko, ale ciężko się szyje tę irchę, a panienka się ciągle rusza. Jeśli nie chce panienka, żebym ją ukłuła, najlepiej będzie stać spokojnie.

Cora próbowała stać bez ruchu przed owalnym lustrem w ramie, gdy służąca zszywała na niej skórzany gorset tak, by idealnie dopasować go do jej sylwetki. Pani Wyndham twierdziła, że wyłącznie stroje jeździeckie projektowane przez Busvine’a zasługiwały na uwagę.

– On potrafi doskonale podkreślić kształty, moja droga. Momentami ociera się o nieprzyzwoitość. W jego strojach jest coś, co przywodzi na myśl nagość. Z taką figurą jak twoja grzechem byłoby ubierać się u kogokolwiek innego.

Cora przypomniała sobie błysk w oku pani Wyndham i jej upierścienione dłonie, które zarysowywały kontur jej figury, gdy to mówiła.

– Pięćdziesiąt centymetrów w talii, na moje oko. Wprost cudownie. Idealna figura dla Busvine’a.

Żeby strój miał odpowiednio gładką linię, Cora nie mogła nosić pod spodem gorsetu. Wkładała więc specjalnie skrojoną bieliznę z irchy, która musiała być zszyta tak, by żadne haczyki ani wybrzuszenia nie psuły gładkich brzegów. Cora w duchu dziękowała matce za godziny spędzone przy prostowniku do kręgosłupa, bo dopiero teraz widziała, jak szykownie prezentuje się w obcisłej bieliźnie. Kasztanowe włosy miała spięte wysoko w kok, który odsłaniał jej delikatny kark. Kiedy dziewczyna szarpnęła za rondo kapelusza, by pod odpowiednim kątem opadał na jej lewe oko, czuła, że da radę stawić czoło temu, co przyniesie dzisiejszy dzień. Gdy jednak opuściła na twarz woalkę, by sprawdzić, czy zgodnie z radą pani Wyndham powinna pomalować sobie usta szminką – „dodaj sobie odrobinkę koloru, kochana, dla zwrócenia uwagi” – pomyślała o matce. Poparzoną lewą połowę jej twarzy skrywała teraz woalka z cieniutkiej gazy. Cora wiedziała, że matka oczekuje, by pokazała się jej i uzyskała jej aprobatę, ale dziewczyna nie mogła znieść widoku okaleczonej, nagiej twarzy matki, kiedy ta unosiła woalkę. Wypadek matki nie wynikał bezpośrednio z jej winy, ale dziewczyna mimo wszystko czuła się za niego odpowiedzialna.

Cora sięgnęła po pojemnik z koszenilą i nałożyła sobie trochę barwnika na usta. Ta kobieta po raz kolejny udowodniła słuszność swoich słów – odrobina koloru sprawiła ogromną różnicę. Corze nie podobało się to, że pani Wyndham mierzyła ją wzrokiem jak klacz na targu. Wstydziła się, kiedy matka przyprowadziła tu tę kobietę, „żeby przedstawiła nas odpowiednim ludziom”. Niemal nie wątpiła, że matka zapłaciła pani Wyndham za jej usługi. Mimo wszystko okazało się, że miała rację, przynajmniej jeśli chodzi o strój od Busvine’a. Irchowy gorsecik okazał się miękki i ciepły, gładko przylegał do skóry. Dziewczyna pochyliła się, oszołomiona swobodą, jaką oferował – mogła w nim dotknąć własnych palców u stóp! Kiedy się wyprostowała, odkryła pętelkę po lewej stronie stroju – dzięki niej mogła unieść i przypiąć tu tren spódnicy, żeby nie przeszkadzał jej w chodzeniu. Po lewej stronie suknia była prawie o metr dłuższa niż po prawej, a wszystko po to, żeby Cora miała zasłonięte nogi, gdy będzie jechała na koniu w damskim siodle. Trudność polegała na tym, by odpowiednio chwycić nadmiar materiału prawą ręką i przeciągnąć na drugą stronę – wtedy suknia układała się niczym starannie udrapowana grecka tunika. Cora przez chwilę poprawiała materiał, aż wreszcie udało jej się osiągnąć pożądany efekt.

Berta przyglądała jej się ze zniecierpliwieniem; wolałaby, żeby panienka Cora już stamtąd poszła. Wtedy ona sama mogłaby zjeść śniadanie. Burczało jej już w brzuchu, a w Sutton Veney śniadanie dla pokojówek i lokajów podawano punktualnie o siódmej trzydzieści.

Rozległo się pukanie do drzwi, po czym do pokoju nieśmiało zajrzała jedna ze służących.

– Panienko, pan mówi, że już prowadzą dla panienki konia ze stajni.

– Powiedz lordowi Bridportowi, że zaraz zejdę. – Cora odwróciła się teraz do Berty. – Możesz przekazać matce, że lord Bridport nalega, żebyśmy zaraz wyruszali, a to oznacza, że nie będę miała czasu, by do niej zajrzeć tego ranka.

– Nie będzie zadowolona, panienko. Dobrze wiesz, że lubi sama sprawdzić, czy odpowiednio wyglądasz.

– Wiem, wiem, ale nie mam czasu teraz stać i czekać, aż mnie obejrzy z każdej strony. Wystarczy już, że muszę znosić szydercze spojrzenia tych wszystkich Angielek z czerwonymi dłońmi i małymi niebieskimi oczkami. Patrzą na mnie jak na dzikuskę. Nie potrzebuję jeszcze wysłuchiwać matki, która po raz kolejny powie, że będzie szczęśliwa tylko wtedy, jeśli dobrze wyjdę za mąż. – Cora podniosła palcat z rączką wykonaną z kości słoniowej i wycelowała go w służącą. Berta podniosła umęczony wzrok na swoją panią.

– Dobrze, przekażę pani tę wiadomość. Co chciałaby panienka włożyć na wieczór?

– Chyba tę różową muślinową suknię od madame Fromont. Niech angielskie wiedźmy zzielenieją z zazdrości, a co! Szkoda, że nie mogę przyczepić sobie do szyi rachunku za tę suknię. Chciałabym zobaczyć ich miny, gdyby się dowiedziały, że na jedną kreację mogę wydać więcej niż one na wszystkie ubrania w ciągu całego roku. Są kompletnie pozbawione gustu, a mimo to patrzą na mnie z góry. A przecież wiadomo, że wszystkie marzą o tym, bym poślubiła jednego z ich rozpieszczonych synalków.

Uśmiechnęła się teraz, widząc, że na dziedzińcu przed stajnią czeka na nią Lincoln i niecierpliwie szarpie głową. Siwy ogier miał ponad metr sześćdziesiąt w kłębie i był zdecydowanie najokazalszym koniem w stajni jej ojca. Cora nie była jeszcze gotowa przyznać, że mogłaby znaleźć brytyjskiego konia, który by jej odpowiadał, więc zabrała ze sobą ulubione wierzchowce i codziennie przechadzała się z nimi po pokładzie SS „Aspen”, parowego statku należącego do jej ojca. Oddech Lincolna tworzył w zimnym styczniowym powietrzu małe obłoczki. Akurat chwycił przymrozek i podłoże stało się białe od szronu. Nisko nad ziemią zawisła gęsta mgła. Słońce jednak przebijało się już przez chmury i po raz pierwszy, odkąd Cora przybyła do Anglii – nieszczęśliwa i dręczona poczuciem winy z powodu wypadku matki – wreszcie poczuła, że cieszy się na to, co przyniesie budzący się dzień. Podobała jej się myśl o męczącej przejażdżce konnej, kiedy to nie trzeba będzie prowadzić z nikim uprzejmych rozmów ani przestrzegać konwenansów. Dziewczyna odnosiła wrażenie, jakby zrzuciła z siebie znacznie więcej niż tylko sztywny gorset. Wreszcie czuła się nieskrępowana i wolna.

Koło łowieckie Myddleton organizowało najlepsze polowania na południowym zachodzie Anglii. Lorda Bridporta, pana na tutejszych włościach, cechowało skąpstwo, jeśli chodzi o wydatki na dom czy dzieci, ale nie szczędził pieniędzy na ukochane psy gończe. Jego matka była jedną z pierwszych dam w towarzystwie, które poważyły się wyruszyć wierzchem na polowanie z ogarami. Teraz tak zwane diany coraz częściej brały udział w polowaniach z kołem Myddleton, które zyskały sobie powszechną renomę. Pani Wyndham zmierzyła Corę wzrokiem w bawialni w Mayfair i skonstatowała:

– Nadasz się w sam raz do Myddleton, moja droga. Myślę, że dasz sobie tam radę.

Wtedy Cora nie do końca rozumiała, o co chodzi starszej pani, ale teraz, gdy jechała konno za lordem Bridportem, wiedziała już, że rywalizacja się rozpoczęła. Do tej pory Cora nie zdążyła jeszcze nabyć ogłady w kontaktach z brytyjską socjetą; razem z matką zjawiły się w Londynie pod koniec sezonu, gdy wszyscy, których warto znać, wyjeżdżali już na wieś albo chowali się gdzieś przed ciekawskimi oczyma, by ukryć fakt, że nie mają wiejskiego majątku, do którego mogliby wyjechać. Żona i córka lorda Bridporta zdaniem Cory nie należały do socjety, nawet jeśli ich ród wywodził się od Wilhelma Zdobywcy. Teraz jednak znalazła się w towarzystwie kobiet, na których gorsety od Busvine’a leżały równie dobrze jak na niej. Swoim pojawieniem się Cora nie wywołała takiego poruszenia, do jakiego zdążyła przywyknąć u siebie w kraju. Ani jedna lśniąca głowa nie odwróciła się w jej stronę, gdy wraz z resztą grupy podążyła za lordem Bridportem. Cora sama nie wiedziała jeszcze, jak się czuje w tej nowej sytuacji – anonimowość była dla niej czymś nowym.

– Ach, Charlotte, pozwól, że cię przedstawię pannie Cash. Panno Cash, oto siostrzenica mojej żony, lady Beauchamp.

Jakaś jasnowłosa główka odwróciła się nieznacznie w stronę Cory, by zaszczycić ją ledwie zauważalnym ukłonem.

– A to jej małżonek Odo. To panna Cora Cash, a to sir Odo Beauchamp.

Strój Odona Beauchampa był tak okazały, że zdołał przyćmić nawet kreację jego żony. Mężczyzna nosił doskonale skrojony różowy frak i białe bryczesy. Miał jasne włosy, podobnie jak żona, ale podczas gdy ona zdecydowała się na ciasno upięty kok, falowane włosy sir Odona tu i ówdzie opadały mu na kołnierz.

Mężczyzna zwrócił teraz w stronę Cory szeroką zarumienioną twarz z wodnistymi, niebieskimi oczyma.

– Jak się panienka miewa, panno Cash? Czy to pani pierwsza wyprawa na polowanie z ogarami? Podejrzewam, że u was w kraju polowania muszą być naprawdę dzikie i gwałtowne.

– Też polujemy na lisy, ma się rozumieć, ale uważamy, że łagodne z nich zwierzaki w porównaniu z niedźwiedziami i grzechotnikami – odparła z mocnym amerykańskim akcentem Cora.

Odo Beauchamp lekko uniósł brew.

– Wy, Amerykanki, jesteście takie energiczne. Mam nadzieję, że odwaga nie opuści panienki po całym dniu na polowaniu z Myddleton. Widzę, że wierzchowiec panienki nie należy do najmniejszych. Potrafi panienka na niego wsiąść bez pomocy?

– Tam, skąd pochodzę, sir Odonie, damie wstyd byłoby wyjechać na koniu, na którego nie umie samodzielnie wsiąść. – Cora się uśmiechnęła.

– Ależ z pani amazonka. Charlotte, mój aniele, musisz tu podejść i spojrzeć na pannę Cash. Zadziorna z niej dama. – Odo wyciągnął odzianą w rękawiczkę dłoń i pomachał do żony. Jasnowłosa główka odwróciła się w jego stronę. Cora odniosła wrażenie, że szeroko rozstawione niebieskie oczy i zaciśnięte usta nadają jej twarzy hardy wyraz. Wkrótce okazało się, że lady Beauchamp może się poszczycić wyjątkowo niskim głosem jak na kobietę.

– Dajże spokój, Odonie, nie dokuczaj pannie Cash. Nie chcemy przecież popsuć jej pierwszych wrażeń z Myddleton, prawda? To pewnie dla pani całkowita nowość, panno Cash, choć wiem, że amerykańskie dziewczęta lubią za czymś biegać.

Cora wyczuła kpinę i gniewnie zmrużyła oczy.

– Tylko jeśli jest za czym – odparła.

Dalszą wymianę złośliwości ukróciło ujadanie jednego z ogarów, który najwyraźniej pochwycił trop.

Łowczy zadął w róg i wszyscy jeźdźcy podążyli za lordem Bridportem, który ruszył galopem za ogarami. Cora przyłożyła pięty do boków Lincolna. Koń natychmiast ruszył równym tempem, wyrywając się naprzód. Bez wahania przeskoczył nad pierwszym żywopłotem. Widząc to, lord Bridport pomachał do Cory w geście pochwały.

W Wirginii, gdzie Cora jeździła na pierwsze polowania, krajobraz był płaski, a ogromne połacie ziemi ciągnęły się aż po horyzont. Tutaj roiło się od krzewów, żywopłotów i ogrodzeń. Utrzymanie tempa nie należało więc do łatwych czynności i Corze wkrótce zabrakło tchu. Lincoln jednak najwyraźniej dobrze się bawił, bo bez zwalniania pokonywał kolejne przeszkody. Dobrze, że przynajmniej jego nie onieśmielał nieznany teren. Po jakimś czasie gęstwina krzewów nieco się przerzedziła. Cora zorientowała się, że jedzie na samym przedzie, lecz po chwili zbliżył się do niej jakiś młody człowiek w różowym fraku.

– Aż miło patrzeć, jak panienka pokonuje te żywopłoty. Wspaniałe skoki.

Cora uśmiechnęła się, ale popędziła konia do jeszcze szybszego galopu. Z tonu młodego człowieka nie wynikało, czy przyjemnie się patrzy na nią samą czy na Lincolna. Cora zresztą wcale nie chciała tego wiedzieć. Rozmówca jednak nie zwalniał tempa i oba konie jechały teraz łeb w łeb.

– Od dziecka biorę udział w polowaniach z kołem Myddleton. Mają najlepszą sforę w kraju.

Cora skinęła głową od niechcenia. Mężczyzna w różowym fraku nie dał się łatwo zbyć.

– Przyglądam się panience od samego początku. Od razu pomyślałem: „Co za odważna dziewczyna. Z pewnością czuje sportowego ducha i dotrzyma kroku takiemu komuś jak ja. Taka dama na pewno będzie chciała się przekonać, co mam do zaoferowania” – powiedział, złapał Lincolna za wodze i oba konie przeszły do stępa. Cora zaczęła protestować, ale mężczyzna uciszył ją i mocno ściskając wodze, zdjął rękawiczkę i zaczął podwijać rękaw. Zaskoczona Cora dostrzegła teraz, że ręka i przedramię jej rozmówcy były pokryte pieczołowicie wykonanym tatuażem przedstawiającym łowczych, jeźdźców i ogary koła Myddleton. Na przedramieniu mężczyzny, na czele sfory, galopował lord Bridport. Cora od razu rozpoznała jego masywną sylwetkę. Na ten widok nie zdołała powstrzymać się od śmiechu.

– Niezła robota, prawda? Trzy dni i ćwiartka brandy. Wykonany z wielką dbałością o szczegóły. Sam wszystkiego nie widzę, bo pokrywa też całe plecy, ale niech się panienka przyjrzy z bliska. No, śmiało.

– Myślę, że stąd doskonale widzę szczegóły, panie...?

– Nazywam się Cannadine. Może zerknie panienka chociaż na lisa? Powiadają, że jest jak żywy.

Pan Cannadine przełożył wodze do drugiej ręki i zaczął zdejmować drugą rękawiczkę. Cora zauważyła teraz czerwony nos lisa wystający spod rękawa.

– Jestem pewna, że lis jest imponujący, panie Cannadine, ale może innym razem. Nie chciałabym zgubić tropu.

Cannadine wyglądał na zawiedzionego.

– Chce mnie panienka zbyć, prawda? A powiadają, że na takiego lisa toby trzeba porządnego landseera. Ale nie pokazuję go każdemu, niech panienka nie myśli. Nieczęsto się spotyka dziewczynę, która tak dobrze siedzi w siodle. – Mężczyzna wypuścił wodze Lincolna, by z powrotem założyć rękawiczkę. Cora skorzystała z okazji, by odzyskać kontrolę nad koniem i podnieść mu głowę.

– Miło było pana poznać, panie Cannadine – powiedziała i przycisnęła łydki do boków konia, który puścił się galopem przed siebie. Cora słyszała za sobą krzyki pana Cannadine’a, który natychmiast ruszył za nią w pościg.

Myśliwi zbliżali się już do zagajnika. Pan Cannadine skręcił w lewo za sforą, więc Cora wykorzystała okazję i ruszyła w prawo. Nie miała najmniejszej ochoty oglądać lisa pana Cannadine. Jeśli objedzie lasek z drugiej strony, może go wreszcie zgubi.

W tym całkiem ładnym brzozowym zagajniku drzewa były już w większości ogołocone z liści, ale na niższych gałęziach rosła jemioła i bluszcz. Nagle spod kopyt Lincolna wystrzelił bażant. Koń potknął się i zwolnił. Cora pozwoliła mu przez chwilę iść stępem, by sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Skręciła teraz w głąb lasku, myśląc, że gdy pojedzie na skróty, szybciej dogoni pozostałych. Dookoła panowała cisza, nie licząc parskania Lincolna i dziwnego szelestu ostatnich liści, które trzymały się jeszcze na gałęziach drzew. Nagle Cora usłyszała coś jeszcze: jakiś przyciszony okrzyk wyrażający ni to ból, ni to radość. „Czy to zwierzę, czy człowiek?” – zastanawiała się. Podjechała kilka kroków dalej i znów usłyszała ten sam dźwięk, tym razem zabrzmiał nieco głośniej i intensywniej. Dochodził z gęstego poszycia w głębi lasu. Cora dostrzegła zielone liście paproci i gładki pień wielkiego buku. Nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi, zawróciła konia i ruszyła w stronę, z której dobiegał dźwięk. Teraz pobrzmiewało w nim zniecierpliwienie – przypominał przenikliwy krzyk, który zmroził Corze krew w żyłach. Rozpoznawała, choć nigdy wcześniej go nie słyszała. Wiedziała, że nie powinna się tu zjawiać. Tu rozgrywało się coś, co nie było przeznaczone dla niej. Szarpnęła Lincolna za wodze, skręciła w prawo i energicznie popędziła konia, chcąc jak najszybciej stąd uciec. Koń zareagował na jej gwałtowne sygnały i ruszył z miejsca tak szybko, że Cora nie miała czasu, by schylić się pod zwisającymi nisko gałęziami. Pierwsza strąciła jej kapelusz z głowy, druga zaś trafiła ją prosto w czoło. I to była ostatnia rzecz, jaką dziewczyna zapamiętała.

Najpierw zobaczyła gałęzie wygięte nad jej głową niczym sklepienie żebrowe. Zaskoczona własnym upadkiem, wyraźnie chłonęła każdy szczegół, ale nie potrafiła ich jeszcze poskładać w jedną całość. Czuła swoje kości, zapach liści i gorący podmuch wiatru koło ucha.

Wiatru? Cora odwróciła głowę. Zorientowała się, że leży na ziemi. Gorący podmuch, który poczuła na policzku, to oddech jej konia, który – jak sobie wyobraziła – niecierpliwie przechadzał się dookoła niej, nerwowo parskając. Ten dźwięk przypomniał Corze coś innego, inny odgłos, który słyszała, ale którego nie mogła z niczym skojarzyć. Kręciło jej się w głowie. Dlaczego w ogóle leży na ziemi? Zobaczyła niedaleko siebie jakiś ciemny kształt. Wiaderko? Kubełek do sadzy – nie, to jej kapelusz. Cora usiłowała podnieść głowę, ale wysiłek okazał się zbyt duży. Opadła na ziemię i zamknęła oczy, lecz natychmiast je otwarła. Nie wolno jej zasnąć. Coś musi sobie przypomnieć. Koń zarżał. Coś o sztuce... Jak podobała się sztuka, pani Lincoln... Lincoln. Tak nazywa się jej koń. Ale dlaczego ona sama leży tu na ziemi? Co to za dźwięk, który tak uparcie przedziera się do jej świadomości? Nie mogła go nijak umiejscowić, wciąż jej się wymykał. Teraz zalały ją inne wspomnienia – ognista korona, twarz, której nie dało się dostrzec zza woalki, pocałunek, który nie był pocałunkiem, i zamglony kontur lisa. A potem rozległ się czyjś głos.

– Słyszy mnie panienka?

Czy to naprawdę czyjś głos, czy kolejne wspomnienie w jej głowie?

– Czy coś się panience stało? Czy mogę pomóc?

Cora próbowała odpowiedzieć. Zobaczyła, że ktoś się nad nią pochyla – czyjaś twarz. „Ale to nie był ten mężczyzna z wytatuowanym lisem” – pomyślała. „To ktoś inny”. Nagle Cora zrozumiała, że przyglądał jej się bacznie, jak gdyby czegoś szukał. Mężczyzna odezwał się jeszcze raz:

– Słyszy mnie panienka? Spadła pani z konia. Może pani poruszyć kończynami?

„Moje kończyny” – pomyślała Cora. „Kończą się. Kończyny. Ja zresztą przez cały czas zmierzam ku końcowi”. Uśmiechnęła się, a mężczyzna – dopiero teraz zauważyła, że jest całkiem młody – odpowiedział jej tym samym. Nie był to beztroski, wesoły uśmiech, lecz raczej wyraz ulgi po dłuższym stresie.

– Dzięki Bogu, żyje panienka. Przez chwilę myślałem, że... No, proszę pozwolić, pomogę wstać.

Wsunął Corze rękę pod plecy i pomógł jej usiąść.