Mohikanie paryscy. Część II - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Mohikanie paryscy. Część II ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

“Mohikanie paryscy część II” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść ta jest drugą z sześciu części wspaniałej sagi autorstwa Aleksandra Dumasa ojca. Mistrz powieści płaszcza i szpady również i w tym dziele przykuwa uwagę czytelnika i nie pozwala oderwać się od śledzenia emocjonujących losów jej bohaterów.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-374-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM IV

I

W którym pies wyje, a kobieta śpiewa.

Po tem wszystkiem, co odkryło się tak dziwnym zbiegiem okoliczności, musiał brat Dominik czynić mocne wysilenie, ażeby twarz jego nie wydawała wzburzenia, jakie nim miotało.

 Powiedzieliśmy już, że postawa, fizjognomia, mowa młodego mnicha, wszystko w nim nosiło cechę głębokiego smutku, który jednak przysłoniętym był i milczącym.  Powody tego smutku, z którym on nie zwierzał się nikomu, ukażą się w ciągu spowiedzi Gerarda Tardieu, a raczej w opowiadaniu ostatnich lat tego człowieka, którego cała osada Vanvres i wszystkie okoliczne wioski nazywały dobrym, uczciwym, cnotliwym panem Gerard.  Zaczął tedy głosem słabym, często przerywanym łkaniem, westchnieniami, jękiem:  — Co się tyczy majątku mojego, prowadził dalej brat mój, podział jest bardzo prosty, i zdaje mi się, że odkąd myślę o śmierci, przewidziałem wszystko. Oto jest kopia mego testamentu, złożonego u pana Henry w Corbeil, daję ci ją, ażebyś przeczytał i zobaczył, azali w nim czego nie ma do dodania lub poprawienia. Sądzę jednak, że nie będziesz miał nic przeciw niemu, gdyż rozporządzenie majątkiem moim jest bardzo łatwe. Zostawiam po milionie każdemu dziecku; żądam, ażeby oprócz wydatku na wychowanie ich i utrzymanie, dochód z tych dwóch milionów zbierał się, aż do ich pełnoletności. Twojej przyjaźni zlecam czuwanie nad tem, mój drogi Gerardzie. Co do ciebie, ponieważ znam prostotę twych upodobań, zostawiam ci do wyboru, albo sumę trzykroć sto tysięcy franków w gotówce, albo też dochód dożywotni, dwadzieścia cztery tysiące franków rocznie. Gdyby ci przyszła chęć ożenić się powtórnie, to z narosłych dochodów dzieci, dobierzesz, albo procent wynoszący sześć tysięcy franków, albo jednorazowo sto tysięcy franków. Gdyby jedno z dzieci umarło, żądam, ażeby pozostałe odziedziczyło po niem wszystko, gdyby zaś umarły oboje...  Na samą tę myśl, głos mojego biednego brata stał się prawie niezrozumiałym.  Gdyby umarli oboje, to, ponieważ nie mają innego krewnego prócz ciebie, zostałbyś ich spadkobiercą. Wszystkim, którzy mi w czemkolwiek byli pomocni, pozostawiam oznaki wdzięczności: to już nie twój kłopot. Uważałem za rzecz niepotrzebną wyszczególniać w testamencie sumy, jakie masz poświęcić na wychowanie dzieci; wydatek ten urządzisz sam, nie skąpo i nie marnotrawnie. Jeden wszelako jest punkt, na który zwrócę twoją uwagę; proszę cię, ażebyś przyjacielowi mojemu Sarrantemu nie płacił mniej jak sześć tysięcy franków rocznie: poświęcenie się ludzi wychowujących dzieci nasze, nigdy zdaniem mojem, nie jest dość wynagrodzone i gdybym był kierownikiem wychowania we Francji, chciałbym, ażeby nauczyciele, spędzający życie całe na kształceniu serca i umysłu nowych pokoleń, byli inaczej wynagradzani, niż lokaje, którzy czyszczą buty bankierów!  Mnich przyciskał chustkę, nie już do czoła, by otrzeć pot, ale do ust, by stłumić łkania.  Ta ostatnia ostrożność Jakóba Tardieu, by nie narazić godności swego przyjaciela, wzruszyła go do głębi serca.  — Gdyby jedno z dzieci umarło, mówił dalej chory, wciąż wyrażając ostatnią wolę brata, to sto tysięcy franków z majątku zmarłego otrzymać ma Sarranti; jeżeli oboje, to dwieście...  Dominik wstał i rzucił się na fotel w zakątku komnaty, by tam chwil kilka wypłakać się dowoli.  Oddalając się od łóżka, nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić na chorego spojrzenia najwyższej pogardy. Ale dość mu było kilku sekund, by zwalczyć wzruszenie i wychodząc z chwilowej samotności, poważnym krokiem zbliżył się do łoża umierającego. Z widoczną niecierpliwością oczekiwał on dalszego ciągu tej spowiedzi.  Ze swej strony, chory był tak znękany wysileniem, że opadł na poduszki i zdawał się zemdlonym.  Dominikanin zadrżał na myśl, że pan Gerard mógł umrzeć przed skończeniem spowiedzi, a tem samem pozostawić go w nieświadomości faktów, które były tak ważnemi. Zbliżył się więc do tego człowieka z mniejszym na pozór wstrętem i zapytał, czy mu czego nie potrzeba.  — Mój bracie, odpowiedział chory, daj mi łyżkę tego kordjału, co stoi nad kominkiem... Choćbym miał umrzeć z utrudzenia, muszę ci wszystko wypowiedzieć od razu.  Mnich podał mu lekarstwo; zaledwie połknął je chory, zdawało się, że istotnie odzyskał nieco sił i dając znak Dominikanowi, aby usiadł w głowach łóżka, mówił dalej:  — Dał mi więc brat kopię testamentu; daremnie protestowałem przeciw jego względem mnie szczodrobliwości, nie chciał słuchać i zamknął wszelką rozprawę odpowiadając, że brat człowieka, który dwa miliony majątku pozostawia dzieciom, nie powinien, choćby nawet w oczach własnych synowców, uchodzić za żyjącego ich kosztem, jak obcy pasożyt. Przyjąłem więc z sercem pełnem smutku i wdzięczności; gdyż aż dotąd, mój ojcze, zasługiwałem na nazwę uczciwego człowieka, której teraz nieprawnie używam i byłbym rad poświęcić majątek nietylko ten, jaki mi brat zapisywał, ale i mój osobisty, gdybym go miał, byle ocalić życie biednego brata, albo je przynajmniej o lat kilka przedłużyć. Nieszczęściem, choroba była śmiertelną i nazajutrz po tej rozmowie, zaledwie mógł Jakób uścisnąć rękę... twojego ojca, wyrzekł chory z wysileniem, który po południu przybył do zamku. Nie będę ci ojcze opisywał pana Sarranti, ale pozwól mi powiedzieć słów kilka o wrażeniu, jakie na mnie obecność jego uczyniła. Nigdy, przysiądz mogę przed Bogiem i przed tobą, nigdy oblicze ludzkie nie wzbudziło we mnie większego współczucia, głębszego szacunku. Prawość stanowiąca główny rys jego fizjognomii, mimowolnie obudzała ufność; od pierwszego widoku, można mu było otworzyć ręce i serce! Tego zaraz wieczora osiedlił się u nas na prośbę Jakóba, który oświadczył, że chce oczy zamknąć między swymi najlepszymi przyjaciółmi, to jest między panem Sarranti i mną. Zaledwie przybył wszedł do mego pokoju i rzekł:  — Nie miej mi za złe, panie Gerardzie, że zaraz przy wejściu do tego domu, chcę pana prosić o ważną przysługę.  — Słucham, odparłem, szacunek i przyjaźń, jaką brat mój ma dla ciebie, upoważniają mnie do powiedzenia ci, że serce moje i dostatek mój do ciebie należą!  — Dziękuję panu, odpowiedział twój ojciec, będę istotnie szczęśliwym w chwili, gdy pan będziesz mógł wdzięczność mą wystawić na próbę. Ale usługa, jakiej żądam jest rzeczą czystego zaufania; dlatego udaję się do pana, że słaba nadzieja utrzymania przy życiu naszego biednego Jakóba, odbiera mi radość udania się do niego.  — Czemże mogę usprawiedliwić zaufanie pana i w czem zastąpić brata? zapytałem.  — Zaraz panu powiem.  Słuchałem.  — Zobowiązany jestem, mówił dalej pan Sarranti, przez pewną osobę, której nie wolno mi jeszcze wymienić nazwiska, do umieszczenia u jakiego notarjusza sumy trzystu tysięcy franków, którą mam z sobą w walizie. Ma to być tylko depozyt a nie lokacja; mniejsza o to, czy przyniesie jaki procent, bylebym z dnia na dzień, stosownie do potrzeb osoby, której jestem powiernikiem, mógł ją odebrać na pierwsze zażądanie.  — Nic łatwiejszego, codziennie pod takiemi warunkami umieszczają u notarjuszów sumy mniej lub więcej znaczne.  — Dziękuję panu, uspokaja mnie to, co do jednego punktu. Teraz, racz mnie pan uspokoić co do drugiego, co do głównego, w którym właściwie leży przysługa, jakiej od pana żądam.  — Słucham pana.  — Suma ta nie może być umieszczoną pod mojem nazwiskiem, wszyscy bowiem wiedzą, że nieposiadam majątku, nie może być umieszczoną pod nazwiskiem naszego drogiego Jakóba, bo go Bóg lada chwila powoła do siebie. Pragnąłbym więc, ażeby była umieszczona...  — Pod mojem nazwiskiem? domówiłem śpiesznie.  — Tak jest i oto przysługa, jakiej od pana żądam.  — Wołałbym był, ażeby rzecz była ważniejszą, bo to nie jest nawet przysługą żadną, to prosta grzeczność. Jak pan zechcesz złożyć tę sumę, powiedz mi tylko, spełnię pańskie życzenie i dam panu od siebie kontr-rewers, ażebyś w razie wypadku wyjazdu lub śmierci mojej, mógł odebrać od notarjusza pieniądze.  — Gdyby pieniądze te były moje, odparł pan Sarranti, odmówiłbym tej rękojmi, ale powtarzam, one nie należą do mnie i przeznaczone są na wysokie cele. Przyjmuję więc wszystkie zabezpieczenia, jakie mi pan zechcesz uczynić, dla ułatwienia w danym razie podniesienia albo całkowitej sumy, albo częściowo.  — Daj mi pan tę sumę, a za godzinę będzie umieszczona u pana Henry.  Pan Sarranti miał istotnie w walizie trzykroć sto tysięcy franków w złocie; przerachowaliśmy je, potem zamknąłem je w skrzyneczce, dałem rewers w umówionej formie, kazałem założyć do powozu i pojechałem do Corbeil. W półtory godziny powróciłem do domu. Pan Sarranti był przy łożu mojego brata, który miał się coraz gorzej. Jakób pytał o mnie kilka razy, stan jego był rozpaczliwy; lekarz nie zaręczał czy noc przetrwa. Jakoż około godziny drugiej zrana kazał po raz ostatni przywołać dzieci; Gertruda, która czuwała razem z nami, zbudziła je i przyprowadziła płączące. Biedne sieroty wylewały łzy nie zdając sobie dobrze sprawy ze swego nieszczęścia; czuły instynktownie, że coś tajemniczego, ponurego, nieskończonego, krąży nad niemi. Jakób pobłogosławił dzieci, które klęczały przy jego łożu; potem ucałował i dał znak, aby je wyprowadzono. Dzieci nie chciały wyjść; łzy zamieniły się na łkania i krzyki, gdy je zmuszono wyjść z pokoju. Była to scena smutna, straszna i boję się, ażebym za karę nie był zmuszony słyszeć jej przez całą wieczność... potem, dodał chory, były inne krzyki, jeszcze bardziej rozdzierające!...  Chory omdlał znowu.  Ksiądz obawiał się, ażeby krople przez częstsze używanie, nie straciły skuteczności; na ten raz więc dał mu tylko powąchać sole, co istotnie poskutkowało.  Pan Gerard otworzył oczy, westchnął, otarł pot płynący z czoła i mówił dalej:  — W godzinę po wyjściu dzieci brat mój skończył. Zgon jego przynajmniej był lekki i tak jak sobie życzył, umarł na naszych rękach... na rękach dwóch uczciwych ludzi, księże! bo aż do chwili śmierci mojego brata, nie mam sobie do wyrzucenia, nie powiem już złego czynu, ale nawet złej myśli. Nazajutrz, a raczej tego samego dnia bardzo rano, oddalono dzieci; Gertruda i Jan zawieźli je do Fontainebleau, gdzie miały zabawić dwa dni, i dokąd zaraz po oddaniu przyjacielowi ostatniej posługi, miał po nie pan Sarranti pojechać. Pytały się dlaczego im nie pozwalają ucałować ojca przed wyjazdem; powiedziano, że ojciec śpi, a wtedy starszy, Wiktor, (nie wiem ojcze, jak śmiem jeszcze wymówić to imię!...) starszy, który zaczyna! już mieć pojęcie o śmierci, zarzucił:  — Już nam raz powiedziano, że mama śpi; już nas tak wydalono jednego rana i nigdyśmy odtąd nie widzieli mamy. Ojciec poszedł do niej i już go więcej nie zobaczymy.  Ale dziewczynka mająca zaledwie pięć lat, odpowiedziała:  — Dlaczegóżby ojciec i matka mieli nas opuszczać, skoro jesteśmy grzeczni, nic nikomu złego nie robimy, a kochamy się bardzo.  — O tak, biedne dzieci! Czemuż was ojciec opuścił, a nadewszystko, opuszczając, czemu was w takie oddał ręce.  I mówiąc to, chory spojrzał na swoje wychudłe ręce tak, jak lady Macbeth spogląda na swą rękę zakrwawioną, kiedy mówi te słowa: „O! wszystkie wody niezmierzonego oceanu nie wystarczą do omycia tej drobnej ręki!“  — Nareszcie, mówił dalej chory, dzieci odjechały, ale Gertruda z trudnością je powstrzymać mogła, wyciągały rączki, krzycząc:  — My chcemy ucałować ojca!...  Musiano pozamykać szyby. Zajęliśmy się tedy spełnieniem ostatniej posługi, dla biednego brata. Nie wyraził żadnego szczególnego życzenia co do pogrzebu; złożyliśmy ciało jego na cmentarzu Viry. Jak przyrzekł, pan Sarranti wyszedłszy z cmentarza udał się do Fontainebleau. Miał nazajutrz lub pojutrze powrócić z dziećmi, ale przed rozłączeniem się, we łzach obydwa na wspomnienie tego, któregośmy stracili, rzuciliśmy się w objęcia swoje... O! przebacz mi, żem oskarżył, zbezcześcił człowieka, którego przyciskałem do serca! zawołał chory zwracając się do brata Dominika, ale dzięki Bogu, ta przynajmniej zbrodnia naprawioną być może.  Mnich, jak powiedzieliśmy, niecierpliwy był dosłuchania końca tej spowiedzi, którą sam chory mianował straszną, tak straszną, że jakkolwiek osłabiony, o ile mógł odciągał jej zakończenie. Prosił więc pana Gerarda, ażeby mówił dalej.  — Tak, tak, szepnął tenże, w tem właśnie trudność! Wolno jest podróżnikowi, który w dwóch trzecich swej drogi szedł tylko po bogatych błoniach i bujnych równinach, zatrzymać się chwilę, nim się zapuści w cuchnące bagniska, w śmiertelne przepaście i niezmierzone głębie.  Dominikanin, jakkolwiek niecierpliwy, milczał i czekał. Oczekiwanie nie było długie, czy to chory uczuł, że mu siły wracają, czy obawiał się, aby go reszta tych sił nie opuściła, zaczął znowu:  — Powróciłem sam do zamku. Byłem smutny i ponury; miałem żałobę śmiertelną nietylko na sukniach, ale i w sercu: żałobę po zmarłym bracie i po czterdziestu pięciu latach uczciwości, które miały się skończyć. Choćbym był zapomniał drogi do zamku, byłoby mnie doprowadziło żałosne wycie Brezyla. Mówią, że psy widzą niewidzialną boginię, która zwie się śmiercią i kiedy cała natura milknie przy jej przejściu, one jedne ją witają smutnem szczekaniem. Wycie psa mogło było potwierdzić to podanie. Ja też rad, że u psa nawet znajduję boleść odpowiadającą mojej, szedłem do niego jak do istoty ludzkiej, do przyjaciela... Ale Brezyl zaledwie mnie spostrzegł, rzucił się ku mnie całą długością łańcucha, z oczyma gorejącemi, z językiem krwawym, z zębami wyszczerzonemi. Przestraszyłem się tej złości, nie miałem zwyczaju pieścić psa, ale mu też i krzywdy nie czyniłem. Dziwnie był przywiązany do brata i do dzieci. Zkądże mu się wzięła ta nienawiść ku mnie? Czyż instynkt czasem ma przewagę nad rozumem? Szedłem dalej ku zamkowi. Tam nowe głosy uderzyły mnie; w domu tym, z którego tylko co wynieśli trupa, gdzie pies wył z żalu, gdzie człowiek jeszcze łzy ocierał, głos kobiecy śpiewał! Był to głos Orsoli. Oburzony i w zamiarze nakazania jej milczenia, zbliżyłem się do jadalnego pokoju. Przez pół uchylone drzwi spostrzegłem Orsolę, która w nieobecności wszystkich zastawiała śniadanie, śpiewając w narzeczu ludowem baskijskiem (byki bowiem tak jak i my rodem z pod Pyrenejów), piosnkę ludową, cyniczną, bezbożną, oburzającą jak na taką chwilę, piosnkę, która tłómaczona na prozę wyglądała tak:  „Szczęście stworzone jest dla bogów, którzy przyjemności zostawiają ludziom; błogosławmy tych, co idą do niebios, ale pocieszajmy serca tych, co pozostają na święcie, na którym żyjemy?“  Nie jestem w stanie wyrazić ojcze, głębokiego wstrętu, jakim dla śpiewającej kobiety przejęła mnie ta radosna i materjalistyczna piosenka, rozlegająca się w domu ręką śmierci dotkniętym. To też chcąc, ażeby Orsola wiedziała, żem ją słyszał, odezwałem się:  — Orsolo, możesz zdjąć nakrycie, nie chce mi się jeść.  I poszedłem do swojego pokoju.  Orsola zamilkła, ale pies nie przestał skomleć przez cały dzień i noc następną, ucichł dopiero kiedy powóz z dziećmi wjechał na dziedziniec zamkowy.

II

Orsola.

— Po śmierci brata, mówił dalej pan Gerard, zostałem głową rodziny i zawiadowcą mienia moich synowców. Zrazu byłem nieco zakłopotany: nie miałem nigdy więcej nad dwanaście do piętnastu tysięcy franków dochodu po ojcu; kiedy mi przyszło rozrządzać znacznemi sumami w biletach bankowych, przeszły mnie nieznane dreszcze; skoro zobaczyłem worki złota wysypywane na stół, zrozumiałem, co to jest zawrót głowy! Te jednak wrażenia były czysto fizyczne i nie miały w sobie nic zbrodniczego. Nie miałem innych pragnień nad te, które wyrodziły się w kółku, w jakiem zwyczajnie żyłem. Pan Sarranti rozpoczął naukę z dziećmi, udzielił mi kilka rad pod względem życia i umieszczenia funduszów i pierwsze dni zeszły w zupełnym spokoju. Jedynemi kobietami mieszkającemi w domu były Gertruda i Orsola. Gertruda, mająca dwadzieścia lat była mamką mej bratowej, która umarła na jej rękach, a teraz w czterdziestym piątym roku życia dozorowała jej dzieci. Orsola, wiesz dobrze jakie ona zajmowała stanowisko. Powiedziałem już jakie wstrętne wrażenie wywarła na mnie ta kobieta. Dlaczego? Oprócz tej piosnki, którą śpiewała w dniu pogrzebu brata, nie umiałbym powiedzieć przyczyny, dlaczego jej nienawidziłem, nie przeto, żeby miała w sobie coś odrażającego; przeciwnie, była piękną. Tylko trzeba było się w niej rozpatrzyć, a gdy to się stało, oczy ciągle wracały do niej, a raz przyjąwszy ten fatalny kierunek, już z niego nie schodził. Kiedym ją widział po raz pierwszy, ubrana była czarno, a ten ubiór nie podnosił jej urody; włosy miała ukryte pod jakimś wdowim czepkiem, reszta stroju nie zdradzała kobiety pospolitej, lecz taką, która już wszelkiej wyrzekła się pretensji. Jedyną rzecz, którą w niej dostrzegłem, były to dosyć piękne oczy, zęby bardzo białe i usta, których żywa i jakby krwawa czerwoność nasamprzód mnie uderzyła. Ale po śmierci brata, powoli tydzień za tygodniem, co dzień stawała się piękniejszą. Nasamprzód ukazały się wspaniałe włosy, aż granatowe z czarności, które wysunąwszy z pod czepka, porobiła z nich bogate warkocze. Potem szyję, ozłoconą jak kłos w lipcu, wysunęła z pod wysokiego kołnierzyka, dalej kibić giętką i wciętą ujęła w stanik z czarnej żałobnej materji; nóżkę hiszpańską, którą wydobyła z zakrywającego ją ciżemka, a ujęła w bucik z czerwonemi wstążeczkami; to nareszcie dowcipne i przyjemne słówka wygłaszane w narzeczu baskijskiem o naszych górach, które mnie wydawały się jakoby echem stron rodzinnych. Wszystkie te zmiany odbyły się w niecałe trzy miesiące, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich współmieszkańców domu, którzy pod szarą poczwarką nie domyślali się świetnego motyla. Dla kogo wreszcie Orsola podejmowała wszystkie te zachody? Niepodobna było wiedzieć; nie rozmawiała nigdy z nikim jeśli potrzeby domowe tego nie wymagały i siedziała w swoim pokoju przez cały czas, jeśli nic potrzebowała uwijać się po arystokratycznych komnatach zamku. Zapewne więc dla siebie samej! Musiała ta niewinna zalotność niepodobać się jej dawnemu panu, i powoli chciała się Orsola przekonać, czy nowy pan będzie tak surowym jak dawny. Jej nowym panem byłem ja! Pozwól mi opowiedzieć wszystkie pokusy tej kobiety, której za pierwszem widzeniem byłbym dał czterdzieści lat, a która, w miarę zdejmowania dawnego stroju, zdawała się razem zdejmować lata, tak, że po trzech miesiącach byłbym jej nie dał ani trzydziestu. Jest to jedyne tłómaczenie sromotnego wpływu, jaki ta niegodna istota zyskała wreszcie nademną. Jakem ci mówił, straciłem żonę będąc bardzo młodym, i to po dość smutnych latach małżeństwa. Ponieważ byłem silnie zbudowany, więc lubo przy południowym temperamencie namiętności moje mogły czas jakiś zagłuchnąć, ale musiały się niezawodnie kiedyś ocknąć, nie dziś to jutro. Kilka razy zauważyłem, że patrzyłem z pewnem zajęciem na tę kobietę; kilka razy zdziwiłem się, że myślałem o niej w jej nieobecności. Co do Orsoli, zdawało się, że ona tyle tylko uważa na mnie, ile wypadało z jej względem ranie stanowiska. Sobie samej pozostawiła dbałość o mój i pana Sarrantiego pokój; wchodziła tam najczęściej tylko podczas śniadania i obiadu, a bytność jej nie odznaczała się niczem innem, tylko szczególną troskliwością o czystość. Wracaliśmy regularnie do swoich pokojów o dziewiątej wieczór i w ogóle o dziesiątej wszyscy już spali. Pewnego wieczora miałem do przejrzenia rachunki bankowe i domowe, było to w nocy grudniowej 1818 roku, uprzedziłem, zatem Orsolę, że będę dłużej siedział i powiedziałem, ażeby kazała przynieść naręcze drzewa na kominek. Przyniosła je sama, posłała łóżko i wyszła pytając mnie w narzeczu baskijskiem:

 — Czy pan już nic nie potrzebuje?  — Nic, odpowiedziałem odwracając od niej wzrok, obawiałem się bowiem, ażeby nie wydał tego dziwnego wrażenia, jakie czyniła na mnie.  Wyszła, lekko drzwi za sobą zamknęła i słyszałem jak udała się przez schody do swego pokoju, który leżał tuż nad moim. Pozostałem zamyślony, nie zważając, że zwolna ogień zagasł i spostrzegłem się dopiero wtedy, gdy mnie zimno przejęło. Daremnie było zbierać tego wieczora myśli do pracy. Chciałem we śnie szukać schronienia przed pokusami, rzuciłem naręcze drzewa na ogień, położyłem się, zgasiłem świecę i próbowałem usnąć. Jakoż usnąłem. Upłynęła godzina od chwili jak zamknąłem oczy, kiedy zbudziłem się duszony dymem. Ogień zajął się w kominie, skutkiem zapewne zbytecznej ilości drzewa, wiatr wydmuchiwał dym na pokój, a dym ten mnie dusił. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem wołać:  — Ratujcie! Gore!  Ale nikt nie nadszedł. Wybierałem się już na schody prowadzące do mieszkań służby, gdy w tem nagle w drugim końcu sieni spostrzegłem Orsolę z rozpuszczonemi włosami, przyodzianą w jakąś draperję, która była niczem innem tylko długą koszulą nocną, boso i z lichtarzem w ręku. Wyglądała prześlicznie, nakształt zjawiska pojawiającego się w starych zamkach lub śród zwalisk klasztornych. Jak gdyby ten strojny nieład jej ubrania mógł być nie dostrzeżonym w dzielącej nas przestrzeni:  — Wołał pan na ratunek, rzekła, więc biegłam. Co się stało?  Patrzyłem na nią odurzony.  — Ogień! jąkałem, ogień!  — Gdzie? — W moim pokoju.  Wbiegła tam nie zważając na dym.  — E! oświadczyła wracając, to nic.  — Jakto nic?  — To tylko sadze się zatliły, a kominy są mocne. Gdyby mi pan chciał pomódz, tobyśmy je zagasili.  — Zawołajmy jeszcze kogo.  — Nie potrzeba, odparła, nie ma po co budzić ludzi, zagasimy we dwoje, ja sama nawet zagaszę, jeżeli pan nie życzy sobie w to się wdawać.  Jej zimna krew zdała mi się cudowną. Ja, mężczyzna, istota rzekomo silniejsza, obawiałem się; ona, kobieta, dodawała mi ducha. Nie wołałem nikogo. W usposobieniu umysłu w jakiem się położyłem, zjawisko, które miałem przed oczyma, było właśnie tem, którebym chętnie był wywołał. Ona wreszcie, jak powiedziałem, śmiało weszła do pokoju, otworzyła okno, ażeby wypuścić dym, zerwała prześcieradła z mojego łóżka, umaczała je w miednicy i przykładając do otworu ogniska, przecięła zupełnie ciąg powietrza, potem, przyciągając do siebie prześcieradło ruchem regularnym, utworzyła próżnię i ściągnęła z głębi komina warstwy sadzy, które się zatliły. W pół godziny zakończyła się ta czynność, w której ja, prawda, dopomagałem jej, ale więcej zajęty jej czarnemi włosami, białą nóżką, okrągłemi ramionami przebijającemu przez draperję, niż pożarem, który zresztą był zupełnie stłumiony. Nie upłynęło drugie pół godziny, kiedy podłoga była umyta gąbką, pokój oczyszczony, łóżko przesłane, a ta istota fantastyczna, zdająca się być szatanem rozkazującym żywiołom, znikła. Noc, która nastąpiła po tym wypadku, była jedną z najokropniejszych, jakie przebyłem w życiu. Przygotowany byłem wynagrodzić tę zimną krew i poświęcenie. Nazajutrz po śniadaniu, w godzinie kiedy wiedziałem, że Orsola zajmuje się porządkowaniem mojego pokoju, wszedłem i zbliżyłem się do niej. Podziękowałem jej i podałem sakiewkę zawierającą dwadzieścia luidorów. Ale ona podziękowania moje przyjmując pokornie, dumnie odsunęła sakiewkę. Nalegałem, wtedy odpowiedziała prosto i naturalnie:  — Spełniłam tylko obowiązek, panie...  Sądziłem, że może suma jest za małą aby ją skusiła i chcąc dojść do ostatniego słowa tej bezinteresowności, wziąłem wszystko złoto jakie miałem w kieszeni, dodałem je do tego, co było w sakiewce i znów podałem, ale bezskutecznie. Zapytałem o przyczynę odmowy.  — Pierwszą i najgłówniejszą przyczyną jest ta, którą już panu powiedziałam: spełniłam tylko obowiązek, a kto tylko obowiązek spełnia, ten nie ma prawa do nagrody, przytem, dodała uśmiechając się, jest jeszcze druga...  — Jaka? zapytałem.  — Gdyż względnie, ja jestem równie bogatą jak pan.  — Jakim sposobem?  — Mój dawny pan zostawił mi trzydzieści tysięcy franków, to jest pięćset franków dochodu rocznie. Mogę powrócić do mojej rodzinnej doliny Savines i z tym funduszem żyć jak królowa.  — Dlaczego więc, zapytałem, pozostałaś za tak małe zasługi?  — Znowu dla dwóch przyczyn, odrzekła, byłam od dziesięciu lat w tym domu i bardzo życzyłam sobie w nim pozostać.  — To pierwsza przyczyna, a druga? rzekłem.  — Druga! odparła lekko rumieniąc się, druga, że od pierwszego wejrzenia czułam się przyciągniętą do pana i miałam sobie za przyjemność wejść do służby...  Schowałem sakiewkę do kieszeni, zawstydzony, że znalazłem tak wysokie uczucie w kobiecie, którą dotąd uważałem za prostą sługę.  — Orsolo, rzekłem, od jutra weźmiesz kobietę, do tego coś sama robiła dotąd i poprzestaniesz na dozorowaniu służących.  — Dlaczego pozbawiasz mnie pan przyjemności nie pozwalając, abym sama panu posługiwała? Czy to taka ze strony pańskiej nagroda?  Powiedziała te kilka słów tonem naturalnym.  — Niech i tak będzie, odpowiedziałem, obsługuj mnie nadal, kochana Orsolo, skoro utrzymujesz, że to dla ciebie przyjemność, ale mnie tylko samego. Jan zajmie się panem Sarranti.  — O dobrze! zawołała, przyjmuję, będę mogła jeszcze staranniej obsłużyć pana.  Potem, ponieważ pokój mój już uporządkowała, wyszle z godnością, nie domyślając się lub przynajmniej udając, że się nie domyśla, iż mnie zachwyciła delikatnością, tak jak wczoraj wdziękami.  Od tego dnia dola mojego życia była rozstrzygnięta, stałem się zależnym od tej kobiety. Ona ze swej strony, widząc, że zamiast jak dawniej wydawać rozkazy jak słudze, okazywałem jej względy należne kobiecie, stroniła odemnie w miarę okazywanego z mej strony szacunku. Czy wiedziała, jakie wzbudza namiętności i udawała, że się nie domyśla? Podówczas niepodobna mi było odgadnąć; później, mogłem się przekonać, jak potężną aktorką była ta kobieta i z jaką sztuką szła do swego celu. Walka trwała blisko trzy miesiące. W tym czasie wypadł dzień moich imienin, a Gertrudzie przyszło na myśl uczynić go uroczystym. Wieczorem wprowadzono dzieci ze wspaniałemi bukietami, za dziećmi wszedł pan Sarranti i uścisnął mi rękę, potem Jan i ogrodnik przyszli mi także winszować. Ucałowałem wszystkich, dzieci i starszych, nauczyciela i sługi, a to dlatego, iż spodziewałem się przybycia Orsoli, którąbym też ucałował z kolei. Przybyła ostatnia, a ja krzyknąłem na jej widok. Ubrana była w strój góralki, z czerwoną chusteczką na głowie, w staniku z czarnego aksamitu wyszywanym złotem, coś rozkosznego: niby dziewica z Arelatu, niby wieśniaczka rzymska. Powiedziała do mnie kilka słów w narzeczu baskijskiem, życząc długich dni i spełnienia życzeń. Oniemiałem, nie wiedząc co jej odpowiedzieć i wyciągnąłem tylko ręce, by ją ucałować, ale ona, zamiast podać mi lice, spuściła głowę i nadstawiła czoło, rumieniąc się jak dziewczynka, a ręka jej drżała w mojej. Nikt w domu nie lubił Orsoli, prócz mnie, który może pożądałem jej więcej, niż kochałem; pomimo jednak małej sympatji, jakiej doznawała, jeden był tylko głos pochwały na widok tej świetnej piękności, której strój narodowy nadawał wdzięk oryginalności. Byłem tak pomięszany, że udałem się do swego pokoju, ażeby wzruszenia mego nie spostrzeżono. Byłem tam od kilku chwil, bez innego światła, prócz odblasku ognia kominkowego, kiedy usłyszałem kroki Orsoli zbliżającej się do mego pokoju. Drzwi się otworzyły i spostrzegłem ją w tym zachwycającym stroju, oświeconą światłem świecy, którą trzymała w ręku. Siedziałem w fotelu, dysząc, oparty o poręcz, w postawie człowieka lub zwierzęcia gotowego się rzucić na zdobycz. Spostrzegła mnie i udała jakby nie spodziewała się mnie zastać, ale potem zbliżyła się do łóżka i jak zazwyczaj, zaczęła je rozbierać. Wtedy powstałem: gotów na wszystko, szedłem ku niej z otwartemi rękoma, chwiejąc się jak pijany i mówiąc do niej z całym ogniem szalonej namiętności.  Orsolo! Orsolo! jakżeś ty piękna!...  Czy oczekiwała tej chwili? czy była rzeczywiście zdziwioną? Tego nie wiem aż dotąd. Wiem tylko, że wydała słaby okrzyk, upuściła świecę i zostaliśmy w ciemności.  — O mój ojcze! mój ojcze! zcicha wymawiał chory, od tej chwili poczęło się moje życie zbrodnicze! od tej chwili Bóg odsunął się odemnie, od tej chwili zacząłem należeć do djabła!...  Pan Gerard upadł prawie konający na poduszki a Dominik drżąc, ażeby spowiedź tak wolno się rozwijająca, nie umknęła mu, nie wahał się dać choremu drugą łyżkę napoju, który już raz siły mu powrócił.

III

Podbój.

Napój wolniej działał niż pierwszy raz, ale był niemniej skutecznym.

 Po chwili odrętwienia chory odzyskał zmysły i mówił dalej:  — Od tego dnia, Orsola wywierała na mnie taki wpływ, że powoli straciłem panowanie nad sobą, a po kilku tygodniach należałem do niej ciałem i duszą. Przez ten to potężny wpływ, prowadzony z nieporównaną zręcznością, przywiedziony zostałem do słuchania jej, straciwszy już od niejakiego czasu zwyczaj rozkazywania. Gdybym to jeszcze miał był świadomość tej sromoty! gdyby mi choć raz przyszła była myśl przegryzienia kółek tej sieci, jaka mnie oplątała! Gdzie tam! sieć ta wydawała mi się złotą, a pewność, że żyję w niej swobodny, odejmowała chęć wydobycia się... W ten sposób żyłem blizko lat dwa, w tem więzieniu, co wydawało mi się pałacem, w tem piekle, które w mej wyobraźni uchodziło za raj; w upojeniach w jakich zanurzała mnie miłość tej kobiety, tracąc zwolna wszystko cokolwiek dobrego i cnotliwego niebo złożyło we mnie. Gdybym był przewidział dokąd ona chce mnie zaprowadzić, byłbym się może oparł, ale szedłem z zamkniętemi oczyma, nie widząc ani drogi, po której idę, ani celu, do którego mną kierowano. Miałem wprawdzie od czasu do czasu i jakby instynktowne chwile nagłego zastanowienia, które wydzierały mi z piersi okrzyki przerażenia, jakieś resztki wstydu, które zrywały się we mnie, ale Orsola posiadała nieprzepartą moc ukojenia tych przelotnych wyrzutów sumienia. Zostawałem słowem, pod wpływem niezwyciężonego uroku, jakiemu w starożytności, według podania, podlegali nieszczęśliwi, opanowani przez czarodziejkę Cyrce. Czasami jednak, widząc jak zwolna opasuje mnie ta rozkoszna żmija, pytałem siebie, jaki ma cel, a wtedy nie innym mi się wydawał, tylko, że prędzej, czy później chce zostać moją żoną; lecz wyznać muszę, myśl ta nie przestraszała mnie wcale. Czemżeż ja byłem, aby się mieć za coś lepszego od niej? Takim samym chłopem z naszych gór, jak ona. Byłem bogatszy, lecz tylko przypadek uczynił mnie takim, ona piękniejszą była odemnie, a piękniejszą Bóg ją uczynił. Przytem, jeżeli w posagu przynosiłem majątek, ona przynosiła szczęście, upojenie, rozkosz; rozkosz, którą wtedy zacząłem uważać za jedyny cel bytu, za jedyne dobro stworzenia. Ona więc, dobrze rozważywszy, nie równie więcej przynosiła, niż ja. Od chwili jak zdawało mi się, iż odgadłem cel jej życzeń, wtedy oddałem jej duszę całą, tak samo jak dotąd ciało moje posiadała. Opowiedziałem jej troski mojego pierwszego małżeństwa; słuchając okazywała mi żywe współczucie, ale nie schwytała tej sposobności, by mi powiedzieć, że drugie małżeństwo, szczęśliwsze, mogłoby zatrzeć pamięć pierwszego. Ośmieliła mnie ta abnegacja; więc ona kocha mnie samego, a nie majątek, który z nią mogę podzielić, nie pozycję, jaką mogę jej dać? Opowiedziałem jej całe życie, przypuściłem do udziału w moich najdroższych widokach, nadziejach. Nie widziałem, nie myślałem, nie mówiłem, nie oddychałem, tylko przez nią! Ja sam wtedy dawałem jej do zrozumienia, że mogła wszystkiego żądać, ale ona zdawała się nawet nie rozumieć tego, co ja uważałem za cel jej pożądań. Miał jednak nadejść dzień próby, w którym energicznie wolę swą objawić miała. Ogrodnikiem naszym był starzec, ojciec i dziad licznej rodziny, pracujący w ogrodzie zamkowym od trzydziestu czy czterdziestu lat. Nie wiedziałem zrazu co Orsolą miała przeciw niemu, dowiedziałem się później dopiero. Zaczęła najprzód źle mówić o tym człowieku, którego kochali wszyscy oprócz niej. Nie było dnia, według niej, w którymby nie uczynił jej, jakiej przykrej uwagi, nie dał jakiej ubliżającej odpowiedzi; nareszcie po jakim tygodniu zażaleń, zażądała ażebym go odprawił. Wydało mi się to niesprawiedliwością, próbowałem zatem oprzeć się, oświadczając, iż ponieważ nikt nie ma nic przeciw temu człowiekowi, nie było więc żadnego powodu odprawiania go, że wreszcie byłoby nieludzko wypędzać starca, który wiernie służył w miejscu przez czterdzieści lat. Nalegała z uporem nie będącym w jej obyczaju, aż mnie to zdziwiło; na moją powtórną odmowę, zamknęła się w swoim pokoju i nie wyszła przeze dwa dni, a ja przez te dwa dni, mimo próśb i błagań wejść do niej nie mogłem. Wtedy po tysiącznych walkach z samym sobą, nie mogąc dłużej obejść się bez tej, która stała się nieodzowną dla mojego życia, postanowiłem nikczemnie pójść do niej po to, ażeby przyrzec, że spełnię jej żądanie.  — A, przecież! powiedziała tylko, nie dziękując mi nawet za ofiarę jaką dla niej czyniłem.  Nazajutrz kazałem dać znać ogrodnikowi żeby obliczył swą należność i wyniósł się z zamku. Staruszek, dowiedziawszy się o tem czego nie oczekiwał, upadł na darniową ławkę, mówiąc:  — Mój Boże! a ja spodziewałem się tu życia dokonać!  Wiktor i Leonja, biegając za motylkami, spostrzegli starca plączącego i zapytali go o przyczynę. Byli oni bardzo przywiązani do starego Wicusia. Poczciwy ten człowiek odkładał im najpiękniejsze poczwarki, których przekształcenia tłómaczył im pan Sarranti; nakładał im wędki, kiedy szli na ryby do stawu; dawał pierwsze dojrzałe truskawki, pierwsze dojrzałe owoce. Dzieci pobiegły oznajmić panu Sarrantemu, że ja wypędzam dobrego przyjaciela Wicusia. Pan Sarranti poszedł sam wypytać starca i zastał go bardzo zgryzionym.  — Tylko złodziei i złoczyńców wypędzają, mówił nieborak, a ja nic nigdy nie ukradłem, nic nikomu złego nie uczyniłem. Potem dodał cichym głosem: O! ja umrę ze wstydu!  Pan Sarranti uznał tę rzecz za tak ważną, że przyszedł do mnie, chociaż zazwyczaj nie wdawał się w sprawy domowe. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nadałem tej rzeczy taką doniosłość, jakiej ona mieć się nie zdawała.  — Ha! rzekł do mnie, jeżeli pan masz powody ważne ku temu, to czynisz dobrze, kochany panie Gerardzie; tylko w takim razie powody te trzeba wypowiedzieć głośno, objawić publicznie. Pan, który jesteś człowiekiem rozsądnym, nie możesz okazywać się namiętnym; będąc człowiekiem sprawiedliwym, nie możesz uchodzić za niesprawiedliwego.  Po tych słowach, nie sądząc, ażeby potrzeba było coś więcej dodawać, wyszedł.  Miał słuszność: pozostałem z sumieniem niespokojnem, z sercem pełnem wyrzutów, że byłem tak bliskim popełnienia czynu niesprawiedliwego. Poszedłem więc do Orsoli, przytoczyłem jej uwagi uczynione mi przez pana Sarrantiego, powiedziałem jakiego wstydu doznaję.  — Dobrze, rzekła, sądziłam, że pan masz tylko jedno słowo, a skoro jest inaczej, to nie mówmy już o tem.  — Ależ moja kochana, odpowiedziałem, każdy zgani mnie za to, że dla dogodzenia twemu kaprysowi popełniłem niesprawiedliwość.  — Kto pana zgani? pan Sarranti? Co cię obchodzi zdanie tego człowieka, który przyszedł niewiadomo zkąd i układa niewiadomo co? Powiedziałam panu sto razy, że wolę i energię masz tylko przeciwko mnie.  Była to taktyka Orsoli, powtarzać nieustannie, że mną kierują wszyscy, tylko jej jednej woli nie ulegam. Po kwadransie, przekonany, że spełniam czyn najsamodzielniejszy, poszedłem sam wręczyć ogrodnikowi należne mu zasługi z dodatkiem miesięcznej płacy, polecając mu natychmiast zamek opuścić. Biedny starzec podniósł się, popatrzył na mnie chwilę, by się przekonać czy istotnie ja wydaję mu ten rozkaz i z oczyma na ten raz suchemi:  — Panie, rzekł, biorąc należne zasługi, a odsuwając miesięczny naddatek, albo popełniłem błąd, albo jestem niewinny. Jeżelim popełnił błąd, słusznie pan mnie wyganiasz i nie mam prawa do żadnego wynagrodzenia, ale jeżeli jestem niewinny, to pan niesłusznie czynisz wydalając mnie, a żadne dodatki nie mogą wynagrodzić boleści, jaką mi pan zadajesz. Potem odwracając się odemnie: Żegnam pana! rzekł! pożałujesz kiedyś swego postępku.  Wracając do zamku słyszałem wzdychającego starca:  — O, moje biedne dzieci!  — I cóż, Orsolo! rzekłem, stało się według twojego rozkazu.  — Mojego? A jakiż ja wydałam rozkaz? zapytała.  — Kazałaś wypędzić ogrodnika.  — Ha, ha, ha! odezwała się ze śmiechem, a czyż to ja tu wydaję rozkazy?  Wzruszyłem ramionami, bo nie rozumiałem tego kaprysu.  — Cóż on powiedział? zapytała.  — Powiedział, odrzekłem głosem zmienionym, powiedział: „o! moje biedne dzieci!“  — Więc?...  — Więc ja po raz pierwszy w życiu uczuwam coś na kształt wyrzutu.  — Jeżeli uczuwasz coś podobnego, mój drogi, ty, który masz umysł tak jasny, a serce tak dobre, to znaczy się, że na moje podniecenie popełniłeś zły uczynek.  Siedziałem w fotelu, z twarzą ukrytą w rękach a na słowa przez nią wyrzeczone podniosłem głowę. Ona zbliżyła się do mnie, uklękła i najsłodszym głosem, w tem krajowem narzeczu, które tak dziwny wpływ miało na moje serce:  — Przebacz mi najdroższy, rzekła, moją złośliwość!... Chciałam właśnie zawołać na ciebie, ale już byłeś zadaleko.  Byłem u szczytu dumy.  — Nie Orsolo, odrzekłem, ty nie jesteś złą! Ale ona mówiła dalej nalegająco:  — Gdybym była wiedziała, że oddalenie tego ogrodnika może ci sprawić przykrość rzeczywistą, nie byłabym wspomniała o tem.  — Więc zgodziłabyś się, ażebym go przywołał? zapytałem żywo.  — Oczywiście, skoro powiadam ci, że teraz oddalenie jego tyleż mi sprawia przykrości co i tobie.  — O! zawołałem, jakaś ty dobra, Orsolo!  I wstałem, ażeby pobiedz za starcem.  — Nie, to ja przyczyną jestem rozpaczy tego biedaka, ja naprawię złe, jakie uczyniłam.  I zmusiwszy mnie do pozostania w pokoju, pobiegli oznajmić staremu Wincentemu o ułaskawieniu.  Tego ona właśnie chciała: rozumie się nieborak pewnym był, że to ja postanowiłem go wydalić, a Orsola wyjednała mu przebaczenie.  Przez trzy lub cztery miesiące wszystko pozostało „statu quo;“ tylko ten czas użyty został na potężną działalność, z jakiej później dopiero zdałem sobie sprawę.  Jak wszyscy południowcy, byłem z natury wstrzemięźliwy; głód i pragnienie, aż do czterdziestu lat życia były u mnie koniecznością, lecz nigdy nie stanowiły przyjemności. Zwolna jednak zbytkiem rozkoszy doprowadzony do znużenia, nie mogłem oprzeć się Orsoli, która niebawem w upajaniu się trunkiem kazała mi szukać denerwujących bodźców. Jak z dzikim zwierzęciem ukazywanem w menażerji, któremu właściciel uszczupla sił sztucznemi sobie tylko znanemi środkami, tak się stało i ze mną. Orsola, ażeby opanować mnie zupełnie, przyzwala na pomoc najzgubniejsze specyfiki, napoje najbardziej odurzające. Absynt i kirsz, te dwie straszne trucizny, używane w pewnych dawkach, stały się moim ulubionym napojem a rano, po błędnych i ogłupiałych oczach można było poznać, na jak sromotnej orgji przepędziłem część nocy. Nazajutrz pozostawało mi głuche wspomnienie snów, w których zmysłowość posunięta była aż do bólu; przytem zdawało mi się wciąż, że w senności upojenia, jakiś głos mówił mi o pragnieniach tajemniczych i strasznych. Mianowicie przypominałem sobie, że Orsola bez ustanku skarżyła się na dozorczynię dzieci, tak jak skarżyła się na ogrodnika; pozostawało w pamięci zrana, że w chwilach gdy już nie miałem mocy zdobyć się na wolę, przyrzekłem wydalić tę kobietę, ale za obudzeniem, obietnica uczyniona w nocy, uchodziła jak dym śród innych wyziewów pijaństwa. Pewnego razu jednak, Orsola przystąpiła do dziwnej rozprawy.  — Dawno już, rzekła, obiecujesz mi odprawić Gertrudę, a nie czynisz tego. Cóż cię tak dziwnie do tej kobiety przywiązuje?  Oniemiałem, zaledwie przypominając sobie tę obietnicę. Nie miałem najmniejszego powodu do odprawienia Gertrudy, która była dobrą kobietą, a będąc mamką mojej bratowej, uwielbiała dzieci mocno do niej przywiązane.  Na ten raz odmówiłem bezwarunkowo.  Wstydby mi było wydzierać biednym istotom, któremi nie zajmowałem się zgoła, pozostawiając je zupełnie na opiece tej zacnej niewiasty, wydzierać im czułą jej troskliwość, której w tym wieku tak potrzebowały. Wtedy też same prześladowania co przy ogrodniku, rozpoczęły się znowu, tylko uciążliwsze, straszliwsze. Co noc, podległy złowrogiemu wpływowi szatana, który mnie trzymał na uwięzi, przyrzekałem odprawić nazajutrz Gertrudę, co rana cofałem przyrzeczenie. Orsola zamknęła mi wejście do swego pokoju jak przedtem, ale wytrzymałem tę próbę. Wyznam, że wtedy nie wypiłem jeszcze całego wstydu, do tego stopnia, by stawić czoło wyrzutom pana Sarranti i znieść łzy dzieci. Wtedy to Orsola powróciła pierwsza. Pożałowała nowego kaprysu i przyszła prosić o przebaczenie.  Domyślasz się, mój ojcze, z jaką je udzieliłem radością.  Ten zwrot ku mnie Orsoli zbiegł się z dwiema okolicznościami, które wówczas wydały mi się małoznaczącemi, ale o których ważności później dopiero przekonać się mogłem.  W przeddzień, Jan prosił mnie, ażeby go uwolnić na dwa dni, bo mu potrzeba było uregulować jakiś drobny spadek w Joigny, a zrana pan Sarranti zawiadomił nas, że obecność jego potrzebną jest w Paryżu na dwa lub trzy dni. Po wydaleniu się Jana i pana Sarranti, jedynemi osobami co pozostały w zamku, było dwoje dzieci, Gertruda, Orsula i ja. Zwróciłem na to uwagę Orsoli.  — Czyż ja nie jestem już twoją sługą przy łożu i przy stole? odpowiedziała.  I dodała do tej odpowiedzi uśmiech wróżący mi podwójną uciechę, jaka mnie czekała.  Nadeszła noc: wieczerza była zastawiona jak zazwyczaj, w pokoju Orsoli. Zamknęliśmy się o godzinie dziesiątej. Nigdy żadna bachantka nie przywodziła kochanka swego do upojenia gorętszemi ponętami: zdawało mi się, że zamiast wina piję płomień napalony od błyskawicy jej oczu! Około jedenastej usłyszałem jakby jakieś odgłosy narzekań.  — Co to takiego? zapytałem Orsoli.  — Nie wiem... zobacz kto narzeka.  Próbowałem wstać z krzesła, ale nie uszedłszy trzech kroków, opadłem w fotel.  — Masz oto, wypij ten ostatni kieliszek wina a ja pójdę zobaczę, co się tam dzieje.  Nadchodziła chwila, w której już nie byłem w stanie nic innego robić prócz tego, co mówiła Orsola. Wychyliłem kieliszek do ostatniej kropli, a wtedy ona wyszła. Nie wiem jak długo bawiła; wpadłem w ten stan senności, która człowieka wyosabnia zupełnie od otaczających go rzeczy. Ocknąłem się z niej za dotknięciem kieliszka przyłożonego do ust moich; otworzyłem oczy i spostrzegłem Orsolę.  — I cóż? zapytałem z głuchem wspomnieniem narzekań, które słyszałem.  — To Gertruda, która jest bardzo chora.  — Gertruda... chora! wybełkotałem.  — Tak, rzekła Orsola, narzeka na kurcze w żołądku i nie chce nic wziąć z mojej ręki. Powinienbyś zejść i dać się jej czego napić, choćby wody z cukrem.  — Zaprowadź mnie, rzekłem do Orsoli.  Wtedy przypominam sobie, że zszedłem ze schodów, że Orsola zaprowadziła mnie do jakiegoś przedpokoju, że kazała mi do szklanki wody wsypać miałkiego cukru i wskazując mi pokój chorej:  — Zanieś jej to, rzekła, i staraj, się nie pokazywać jej, żeś pijany.  Jakoż, wstydząc się sam stanu w jakim się znajdowałem, przywołałem cały mój rozum, a idąc do łóżka Gertrudy krokiem dość pewnym:  — Masz, moja dobra Gertrudo, rzekłem, wypij tę szklankę wody, to ci ulży.  Gertruda zrobiła wysilenie, wyciągnęła rękę i wypiła.  — O panie! zawołała, wciąż ten sam smak!... Panie, panie, lekarza!... Panie, ja z pewnością jestem otruta!  — Otruta? powtórzyłem patrząc z przerażeniem naokoło siebie.  — O! panie na miłość boską! panie, na imię twego brata... lekarza! lekarza!  Wyszedłem przerażony.  — Czy słyszysz? rzekłem do Orsoli, ona powiada, że jest, otrutą i prosi o lekarza.  — To pobiegnij do Morsang i sprowadź pana Ronsin.  Był to w istocie stary lekarz, który czasami przyjeżdżał do nas na obiad, gdy bywał u chorego w okolicach zamku. Wziąłem kapelusz i laskę.  — Jeszcze ostatni kieliszek wina, rzekła Orsola, zimno jest, a masz z milę drogi.  I podała mi napój, który jakkolwiek nawykłemu do mocnych trunków, sparzył mi żołądek, tak jakbym się napił witryolu. Wyszedłem, przebyłem ogród, zataczając się stanąłem na polu, ale zaledwie uszedłem dwieście kroków na drodze do Morsang, kiedy drzewa zaczęły mi się kręcić, niebo wydało się ognistem, a ziemia z pod nóg mych ustępowała. Upadłem na skraju drogi. Nazajutrz znalazłem się w łóżku; zdawało mi się żem wyszedł z rąk straszliwej zmory! Zadzwoniłem. Przybiegła Orsola.  — Czy to prawda, że Gertruda umarła, czy mi się śniło?  — Prawda, odrzekła.  — Ależ... dodałem wahające, umarła... otruta!  — Bardzo być może.  — Jakto, być może? zawołałem.  — Tak, rzekła Orsola, tylko strzeż się wspominać o tem; gdyż, ponieważ nic nie przyjmowała tylko z mojej ręki lub z twojej, to mógłby kto powiedzieć, że myśmy ją otruli.  — A dlaczegożby to miano powiedzieć?  — Ha! spokojnie odpowiedziała Orsola, świat taki złośliwy!...  — Ależ, trzebaby zaznaczyć powód takiej zbrodni, rzekłem cały wystraszony.  — Znaleźliby jeden.  — Który?  — Powiedzianoby, że się naprzód pozbyłeś dozorczyni, ażeby następnie łatwiej pozbyć się dzieci, po których masz wziąć spadek.  Wydałem okrzyk i schowałem głowę pod kołdrę.  — O! nieszczęśliwy, szepnął mnich.  — Zaczekaj! zaczekaj! odezwał się umierający, to jeszcze nie koniec... tylko nie przerywaj mi, czuję się bardzo słabym.  Brat Dominik słuchał, z piersią dyszącą, z sercem ściśnionem.

IV

Gdzie Pająk roztacza sieci.

Pan Gerard mówił dalej:  — Śmierć Gertrudy nie obudziła żadnych podejrzeń; wznieciła tylko wielką boleść. Dzieci nadewszystko były niepocieszone. Orsola chciała przy nich zastąpić Gertrudę, ale miały do niej odrazę, szczególniej mała Leonja patrzeć na nią nie mogła.  Ja zapadłem w głęboką melancholję; przez jakie cztery, czy pięć dni sam na ten raz zamknąłem się w pokoju. Pan Sarranti powrócił, usiłował pocieszyć mnie po tym wypadku. Rozumiał, że żal mi dobrej i wiernej sługi, ale nie pojmował zmartwienia wyglądającego prawie na wyrzut. Przełożył mi, ażeby wziąć inną kobietę do dozoru dzieci, ale dzieci ani słyszeć o tem nie chciały, a ja obawiając się oporu Orsoli, użyłem ich wstrętu na to, by nie zastępować Gertrudy przez żadną inną kobietę. Orsola prowadziła dalej dom, jak gdyby nic nie zaszło, pozostając zawsze w odległości swego położenia i nie troszcząc się o mnie, upewniona bezwątpienia, że się jej nie wymknę. Raz spotkałem ją w sieni.  — Coby to było, zapytała mnie przechodząc, gdybym ja zamiast Gertrudy umarła?  — O! gdyby to ty! powiedziałem odnajdując w jej spojrzeniu ten płomień, który wlewała we mnie, gdyby to ty, to i ja umarłbym także!  — A więc, skoro to nie ja, to żyjmy razem! rzekła. Potem, z uśmiechem szatańskim: Czekać cię będę dziś, Gerardzie, odezwała się po baskijska.  — O! nie, nie! powiedziałem do siebie, nie pójdę!  Mój ojcze, mówił dalej umierający, naturaliści opowiadają o uroczej potędze zwierząt, mianowicie węży, które z gałęzi na gałąź sprowadzają ptaki, aż do swej otwartej paszczy.  Otóż, ojcze mój, zły duch udarował tę kobietę podobną potęgą: ja bowiem, opierając się aż do godziny jedenastej w nocy, czułem się nieprzezwyciężenie pociągniętym do jej pokoju; pomimo woli, ociągając się co krok, przebyłem korytarz, i stopień po stopniu wszedłem na schody złowrogie, na szczycie których ona mnie oczekiwała... Oświadczyłem ci, że nazajutrz po tych nocach, przepędzonych na orgji, pozostawało mi tylko głuche wspomnienie tego, com czynił lub mówił i tego, co czyniono lub też mówiono przy mnie... Otóż nazajutrz po tej nocy zdawało mi się, że pomiędzy Orsolą i mną o niczem nie było mowy tylko o rozkoszach, jakie można osiągnąć, posiadając ze dwa lub trzy miljony majątku. Przypominając sobie chociaż, niewyraźnie tę rozmowę, zadrżałem, gdyż nigdybym do takiego majątku dojść nie mógł, tylko przez śmierć dzieci mojego brata. A jakież podobieństwo, ażeby Bóg powołał do siebie te piękne dzieci, wonne i świeże jak kwiaty i owoce, pośród których igrają? Prawda, że przerażała mnie nagła śmierć Gertrudy! Kiedy podobne myśli ściskały mi serce, szedłem do pana Sarranti, mówiłem z nim nasamprzód o różnych rzeczach a potem sprowadzałem rozmowę na dzieci i nie rozstawałem się z nim inaczej, jak prosząc, ażeby pilne miał na nie baczenie. A on, co kochał je całą duszą, odpowiadał mi:  — Bądź pan spokojny, nie opuszczę ich nigdy, chybaby okoliczności silniejsze od woli mojej...  I wtedy czoło jego zachmurzało się i mógłby kto mniemać, że domyślał się jakiejś złowrogiej nieufności mojej, nie względem samego siebie, ale względem innych, która nakazywała mi zalecać mu czujność nad dwiema małemi istotkami, które mu powierzono.  A teraz, ojcze mój, mamże ci opowiadać, jakim szeregiem bezwstydnych ponęt, jakiem poddawaniem potwornych zachęcali, Orsola doszła do oswojenia mnie z tą myślą, że może zajść wypadek czyniący mnie właścicielem tego majątku, który ja zacząłem uważać za nieodzowny dla mego szczęścia, ponieważ Orsola powtarzała mi co noc, że on dla jej szczęścia potrzebnym“...  Wreszcie, rzecz szczególna! Chociaż istotnie nigdy nie było mowy o małżeństwie pomiędzy tą kobietą i mną, każdy wiedział, jak rzeczy między nami stoją, cała czeladź, chcąc się jej przypochlebić nazywała ją „panią Gerardową!“ Dzieci nawet do tego nawykły: powtarzały za drugimi. Było to zapewne jej zamiarem, żeby kiedyś zostać naprawdę panią Gerardową, ale może czekała, aż życie moje połączy się z jej życiem węzłem straszliwego wspólnictwa!  Czasami w dzień drgnąłem nagle, gotów wydawać okrzyki trwogi. Te krwawe myśli, podobne upiorom, stawały przede mną! Wtedy biegłem dopóki kogo nie spotkałem. Jeżeli spotkałem dzieci, uciekałem w stronę przeciwną; jeżeli spotkałem pana Sarranti, powtarzałem mu zlecenie, aby dobrze czuwał nad dziećmi i dodawałem:  — Ja tak je kocham, te biedne dzieci mojego dobrego Jakóba!  Tym sposobem uspakajałem się, dodawałem ducha samemu sobie, przez te słowa czułości wypowiedziane głośno. Potem następowały noce i ta bezecna Penelopa swojemi pocałunkami, przymileniami, dziwnemi pragnieniami niesłychanej rozkoszy, niszczyła tę świętą i miłosierną pracę, którą sumienie moje odrabiało w dzień! Ale w miarę upływu czasu, wyznać to muszę, dzieło nocy coraz mniej doznawało trudności w zniszczeniu pracy dziennej.  Nareszcie, chociaż w dalekiej przyszłości widziałem urzeczywistnienie straszliwej nadziei, nawykałem potrochu patrzeć na mienie moich synowców, jako na moje własne i raz zdarzyło mi się powiedzieć wobec Orsoli:  — Jak będę bogatym, kupię posiadłość sąsiednią.  Ale cóż mnie uczynić mogło bogatym? „Wypadek!...“ Tak to nazywała Orsola. Wypadek, który uczyniłby mnie spadkobiercą moich bratanków. Lecz ojcze mój, dodał umierający potrząsając głową, kto liczy na wypadek w podobnych okolicznościach, ten bardzo jest bliskim przyjścia mu w pomoc! Doszedłszy do tej części opowiadania, pan Gerard miał twarz tak zmienioną, że mnich uważał za stosowne przerwać mu, jakkolwiek ciekawym i zajmującym był dlań dalszy ciąg wypadków, których szereg rozwijał się przed nim. Jakoż umierający zamilkł na chwilę, by zebrać wszystkie siły. W tym punkcie opowiadania o tyle żądnym był ukończyć je, o ile zrazu lękał się rozpoczynać.  Jednak pod tą zsiniałą maską, na której Dominik zatrzymał swój wzrok przerażony, ciężka odbywała się walka; chory podjął opowiadanie swe głosem tak słabym, że ażeby zrozumieć co mówi, Dominik zmuszonym był przyłożyć prawie ucho do ust jego.  — Pod ten czas, mówił pan Gerard, zdarzył się wypadek, którego nie mogę pominąć milczeniem. Dziewczynka, zowiąca się Leonią, była dzieckiem tkliwej dobroci, ale zarazem dziwnie dumnem, jak na tak drobny wiek. Nawykła w Brazylji, którą opuściła mając zaledwie cztery lata, do biernego posłuszeństwa dwudziestu sług, do ich bezwarunkowej uległości, przyzwyczaiła się rozkazywać jednym wyrazem, jednym znakiem. Od śmierci Gertrudy ciągle uskarżała się na Orsolę, która nie ukrywając bynajmniej nienawiści, jaką przejmowało ją dziecko, okazywała mu niedbalstwo albo brutalność, którą dziewczynka dostrzegła. Skarżyła się przedemną kilka razy, ale widząc, że to nie zmienia względem niej postępowania Orsoli. powiedziała o tem panu Sarranti, który z najwyższą delikatnością dał mi do zrozumienia, że moja osobista dla Orsoli względność, nie powinnaby jej upoważniać, bo Wiktor i Leonia są istotnymi panami domu. Pewnego rana gdy dzieci bawiły się rzucając w staw kamyki, które Brezyl nurkiem wydobywał, Orsola uskarżała się na ból głowy, jaki sprawiało jej szczekanie psa. Zawołała więc oknem na dzieci, ażeby zaprzestały zabawy, albo zmieniły ją na taką, coby psa do szczekania nie pobudzała. Dzieci spojrzały kto im ten rozkaz wydaje, a widząc, że Orsola, zaczęły znów się bawić.  — Pamiętaj, Leoniu! rzekła Orsola do dziewczynki, którą, szczególniej nienawidziła.  — Na co? zapytała Leonia.  — Żebym nie zeszła na dół; bo jak zejdę, to ci dam rózgą.  — Nie może być! spróbuj tylko! odpowiedziała dziewczynka.  — Wyzywasz mnie? rzekła Orsola. Poczekaj, zaraz ja tam pójdę.  I wbiegając do ogrodu, wpadła nad staw i wyciągnęła rękę dla ujęcia dziecka, które na jej widok nie raczyło cofnąć się nawet. Lecz w chwili, gdy miała ująć dziewczynkę, pies rzucił się i ją samą pochwycił za ramię. Orsola krzyknęła przeraźliwie, nie tyle z bólu ile ze złości.  Krzyk jej z dwóch przeciwnych stron zwabił dwie osoby: pana Sarranti, który odprowadził dzieci, i ogrodnika, który odprowadził psa.  Orsola wróciła i pokazała mi zakrwawione ramię.  — Spodziewam się, że pan ukarzesz swoją synowicę i zabijesz psa? rzekła.  Byłbym może postąpił według jej życzenia, ale wdał się pan Sarranti i wzbronił mi; wszystko on widział i słyszał i według jego zdania Leonia była niewinną. Co do Brezyla, to z instynktem wiernego sługi, bronił swej młodej pani i bynajmniej za to na śmierć nie zasłużył. Poprzestałem więc na tem, że zakazałem dzieciom chodzić nad staw, a Brezyla kazałem uwiązać, Orsola wreszcie porzuciła myśl podwójnej zemsty, ze spokojem, który mnie zdziwił i zarazem przestraszył. Zaczynałem ją poznawać i rozumieć, że to kobieta wcale nie łatwa do przebaczenia. Około tego czasu, jedno zdarzenie domowe nastręczyła Orsoli fatalną sposobność do spełnienia zamiaru, który układała oddawna. Było to w połowie sierpnia 1820 roku. Od jakich trzech tygodni pan Sarranti naraz zmienił wszystkie swoje zwyczaje; życie jego, dotąd nadzwyczaj regularne, stało się ku wielkiemu zdziwieniu szeregiem wyskoków, które zaczęły budzić uwagę spokojnych mieszkańców osady a nadewszystko służby zamkowej. Przybywano po niego śród nocy, wyjeżdżał z temi co po niego przybyli, znikał na całe dnie, a mnie dawał tylko znać przez Jana, którego uczynił swym powiernikiem, o swej nieobecności, nie określając ani przyczyny, ani trwania tej nieobecności. To znów, od samego świtu odbywał narady z przyjaciółmi przybywającymi z Paryża, zamykał się z nimi w swoim pokoju, to w pawilonie parkowym, pozostawał tam bez śniadania a czasami i bez obiadu. O zmroku widywano go rozmawiającego z ludźmi orderowymi, w długich surdutach granatowych zapiętych pod brodę, którzy i z miny i z obejścia wyglądali na wojskowych ubranych po cywilnemu. Orsola nieraz podsłuchiwała pode drzwiami, usiłując przejąć tajemnicę tych długich i częstych rozmów. Wyrazy luźne, jakie posłyszała, mogły naprowadzić na ślad, ale brak związku niebawem ślad ten zacierał. Jednakże słyszała imiona takie, jak Ludwik XVIII-ty i cesarz Napoleon, przeto bez trudności domyśliła się, że chodzi o spisek wojskowy mający na celu obalenie istniejącego rządu i odbudowanie cesarstwa. Przypominam sobie, z jaką szatańską radością Orsola udzieliła mi tej wiadomości. Nie cierpiała twego ojca, który we wszystkich okolicznościach przyjmował stronę dzieci i nie wątpię, że byłaby go wydała policji, gdyby zamiar innej natury nie był jej pochłaniał i gdyby przy swej straszliwej przezorności nie była spostrzegła w zamiarach twojego ojca czegoś, co i jej zamiarowi posłużyć mogło. Czekała więc na dzień, godzinę, chwilę do działania, tak jak jaguar, przyczajony na gałęzi, oczekuje chwili rzucenia się na podróżnika. Było coś wężowego i zarazem tygrysiego w tej cierpliwej i nieubłaganej istocie! Dnia 18-go sierpnia, pan Sarranti, wyjechawszy na całą noc z zamku, prosił mnie bilecikiem, ażebym sam udał się do notarjusza w Corbeil po te sto tysięcy talarów, które złożyłem w jego biurze. Dla ułatwienia przekazu miałem część przynajmniej tych pieniędzy odebrać w biletach bankowych. Kazałem więc zrana zaprządz i udałem się do Corbeil. Pan Henry mało miał biletów, całą więc sumę przywiozłem tak jak była, w złocie. Pan Sarranti wrócił i kazał mi się zapytać, czy może ze mną przez chwilę pomówić. Byłem z Orsolą.  — Zaraz zejdę, rzekłem do Jana.  — Czemu raczej pan tu nie poprosisz pana Sarranti? zapytała. Tu lepiej rozmawiać.  — Poproś pana Sarranti, odezwałem się do Jana.  Po wyjściu zaś służącego:  — Wyjdziesz zapewne ztąd? rzekłem do Orsoli.  — Więc masz dla mnie tajemnice? zauważyła.  — Nie, ale tajemnice pana Sarranti należą do niego.  — Za pozwoleniem, panie Gerardzie, tajemnice pana Sarranti należeć będą do „nas“, albo zachowa je dla siebie.  Zamiast wyjść, weszła do garderoby, z której można było słyszeć wszystko co się mówiło w pokoju i zamknęła się na klucz.  Zaledwie się ukryła, drzwi się otworzyły i ojciec twój wszedł. Mogłem, powinienem był wprowadzić go do innego pokoju, lub pójść z nim do parku, w ustronie, ale zląkłem się tego coby zaszło między Orsolą i mną, jak zostaniemy sami. To też kiedy pan Sarranti zapytał mnie:  — Czy jesteśmy sami i czy mogę do pana mówić w zupełnem zaufaniu?  Nie wahałem się odpowiedzieć:  — Tak mój przyjacielu, możesz mówić...  Nim zaczął opowiadać dalej, pan Gerard odwrócił się do mnicha:  — Czy wiesz, zapytał, co ojciec twój miał mi do powiedzenia, czy mam ci to powtórzyć?  — Nic nie wiem, panie, odpowiedział Dominik. Gdy ojciec mój opuścił Francję, byłem w seminarjum, nie miał czasu pożegnać się ze mną. Potem odebrałem od niego list datowany z Lahory, ale jedynym jego celem było uspokojenie mnie co do zdrowia, przytem przysłał mi trochę pieniędzy, które zdawało mu się, że mi będą potrzebne.  — Opowiem ci tedy, odrzekł umierający, jakie były ojca twego zamiary i do jakiego wszedł spisku.

V

Tajemnica pana Sarranti.

— Wiedz o tem nasamprzód, kochany panie Gerardzie, wyrzekł do mnie twój ojciec, że wszystko co ci mam opowiedzieć, wiadomem było twojemu bratu od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem, a powierzając mi kształcenie swych dzieci, wiedział, że drzwi swego domu otwiera spiskowemu. Wiesz zkąd jestem i jakie moje nazwisko. Jestem Korsykanin, urodziłem się w Ajaccio w tym samym roku co cesarz, poświęciłem mu całe życie; udałem się z nim na wyspę Elbę po abdykacji w Fontainebleau, na wyspę św. Heleny po bitwie pod Mont-Saint-Jean. Kiedyś świat się dowie, na jaką męczarnię skazany jest przez władców ten człowiek, który jednego po drugim wszystkich trzymał w ręku, a jawność historji będzie karą dla jego dozorców i katów. To też od roku 1817, nic nie mówiąc dostojnemu więźniowi, zajmowałem się środkami uwolnienia go. Zawiązałem stosunki z jednym okrętem amerykańskim, który przywiózł nam listy od byłego króla Józefa, siedzącego w Bostonie, ale cesarz sprzeciwił się zgoła temu co uczyniłem i sam wydając mnie gubernatorowi:  — Odeślij mi pan natychmiast, rzekł, tego figlarza do Francji, bo on chce mnie uprowadzić z tego miejsca rozkoszy, który zwie się św. Heleną.  I powtórzył we wszystkich szczegółach gubernatorowi plan ucieczki, który ja sam mu wyłożyłem.  Łaska, jakiej żądał, to jest odesłanie do Francji jednego ze swoich wiernych sług, była z liczby tych, których mu nigdy tam nie odmawiają. Wyjazd mój więc naznaczony został na dzień następny, gdyż statek udający się do Portsmouth, stał w przystani Jamestown. Byłem w rozpaczy, sądząc, że zasłużyłem na niełaskę cesarza, aliści przez generała Montholon otrzymałem wezwanie stawienia się przed nim. Generał wprowadził mnie do sypialnego pokoju, a cesarz dał mu znak, ażeby odszedł. Zaledwie pozostałem sam na sam z dostojnym więźniem, rzuciłem mu się do nóg prosząc, ażeby mi przebaczył i cofnął postanowienie odesłania mnie do Francji. Słuchał mnie wciąż, patrząc z dobrotliwym uśmiechem, potem, biorąc mnie za ucho:  — Szalony jesteś! rzekł. No, wstawaj!  Słowa te tak były dalekie od wyrzutów, jakie obawiałem się usłyszeć, że powstałem zdziwiony.  — Nie przebaczam ci, rzekł, bo musiałbym ci chyba przebaczyć wierność i zbytnie poświęcenie, a takie rzeczy pamiętają się!  — W takim razie, Najjaśniejszy panie, nie oddalaj mnie od siebie!  — Sarranti, rzekł cesarz bystro patrząc mi w oczy, tyś mi potrzebny we Francji.  — O! to co innego, Najjaśniejszy panie! Jakkolwiek pragnę pozostać z tobą, gotów jestem wyjechać natychmiast.  — Posłuchaj, rzekł cesarz, bo rzeczy, które mam ci zwierzyć, są ważne. Mam ja jeszcze stronników we Francji.  — Spodziewam się: Wasza cesarska mość masz cały lud!  — Kilku z moich dawnych generałów układają mój powrót.  — O! Najjaśniejszy panie, w samej rzeczy, dlaczegożbyśmy nie mieli jeszcze widzieć cię na tronie? Wszak powróciłeś z wyspy Elby...  — Dwa razy nie można napisać takiej stronicy, jak ta w mojem życiu! odpowiedział cesarz potrząsając głową. Zdaje mi się zresztą, że dla przyszłości świata lepiej będzie, ażebym umarł tu, i poniósł tę mękę krzyżową. Śmierć moja piękną będzie, Sarranti, nie chcę być pozbawionym tej śmierci.  Mówił do mnie te słowa z tym samym wyrazem tryumfu, z jakim dyktował pokój pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Na św. Helenie odnalazł on swój geniusz, przez chwilę zatracony.  — Cóż tedy mam uczynić, Najjaśniejszy panie? zapytałem.  — Potrzebuję we Francji człowieka pewnego, któryby poszedł do moich dzielnych namiestników, co się nie sprzedali Burbonom ani cudzoziemcom, do Claussela, do Bachelu, do Gerarda, Foy, Lamerque’a, i powiedział ażeby o mnie nie myśleli.  — Dlaczego, Najjaśniejszy panie?  — Dlatego, że ja, jak starożytni cezarowie rzymscy, przeszedłem w stan bóstwa, i patrzę na nich z mego płomienistego nieba. Pójdziesz do nich i powiesz ode mnie: „Nie myślcie już o cesarzu inaczej, jak tylko, że was kocha i zachęca, ale ma on syna, którego może wychowują w nienawiści do ojca, a z pewnością w złem o nim rozumieniu, pamiętajcie o tym synu!“  — Dobrze, Najjaśniejszy panie, powiem.  — Dodasz jeszcze: „Tylko nie plączcie jego młodych lat w spisek, o którego zupełnem powodzeniu nie będziecie doskonale upewnieni, przypomnijcie sobie, co uczyniono z Astynaksem i Brytannikiem, w chwili, gdy przypuszczano, że mogą stać się niebezpiecznymi“.  — Dobrze, Najjaśniejszy panie, powiem.  — Wytłómacz im dobrze, iż to jest moja ostatnia wola Sarranti, mój polityczny testament; powiedz im, żem abdykował stanowczo i na zawsze, ale abdykowałem na rzecz mojego syna.  — Powiem, Najjaśniejszy panie.  — Posłuchaj Sarranti, oto jest szczegół przydatny dla tych, co próbować będą wydrzeć go z rąk Austrji.  — Słucham, Najjaśniejszy panie.