Mohikanie paryscy. Część I - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Mohikanie paryscy. Część I ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

“Mohikanie paryscy część I” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść ta jest pierwszą z sześciu części wspaniałej sagi autorstwa Aleksandra Dumasa ojca. Mistrz powieści płaszcza i szpady również i w tym dziele przykuwa uwagę czytelnika i nie pozwala oderwać się od śledzenia emocjonujących losów jej bohaterów.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 468

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Dumas (ojciec)

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-373-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

I

Gdzie autor odsłania teatr, na którym ma się rozegrywać jego dramat.

Jeżeli czytelnik zechce odbyć ze mną pielgrzymkę ku dniom młodości mojej i zejść aż do połowy dni mojego życia, czyli cofnąć się o ćwierć wieku, to zatrzymamy się razem na początku roku pańskiego 1827 i opowiemy pokoleniom datującym z tej epoki, czem był Paryż fizycznie i moralnie w ostatnich latach Restauracji.

 Zacznijmy od poglądu fizycznego na nowoczesny Babilon.  Od wschodu na zachód, idąc przez południe. Paryż w roku 1827 był prawie tem, czem i we dwadzieścia pięć lat potem.  Paryż z lewej strony rzeki jest z natury stagnacyjnym i dąży raczej do wyludnienia się niż zaludnienia; naprzekor cywilizacji, idącej ze wschodu na zachód, Paryż, ta stolica świata ucywilizowanego, idzie z południa na północ; Montrouge zagarnia Montmarte.  Jedyne rzeczywiste roboty wykonane na lewem brzegu pomiędzy rokiem 1827 a 1854. są: plac i wodotrysk Cuvier, ulica Guy-Lacrosse, ulica Jussieu, ulica Szkoły Politechnicznej, ulica Zachodnia, ulica Bonaparte, ambarkader Orleański i rogatki Maine, nareszcie, kościół świętej Klotyldy wznoszący się na placu Bellechasse, pałac Rady Stanu na placu Orsay i pałac ministerstwa spraw zagranicznych na placu Inwalidów.  Inaczej stało się na brzegu prawym, to jest na przestrzeni pomiędzy mostem Austerlickim i Jeńskim, wzdłuż podnóża Montmarte.  W roku 1827, Paryż zachodni rozciągał się w rzeczywistości tylko do Bastylji, a do tego cały jeszcze bulwar Beaumarchais czekał na zabudowanie, od północy rozlegał się tylko do ulicy Tour-d’Auvergne i Tour-des-Dames, a na zachodzie do szlachtuza Roule i alei Wdów.  Ale o przedmieściu świętego Antoniego rozciągającem się od Bastylji do rogatki Tronowej, o cyrkule Popincourt rozciągającym się od przedmieścia świętego Antoniego do ulicy Menilmontant, o przedmieściu Temple rozciągającem się od ulicy Menilmontant do przedmieścia świętego Marcina; o cyrkule Lafayette idącym od przedmieścia świętego Marcina do przedmieścia Rybackiego i t. d., ani jeszcze słychać nie było.  Przedmieścia, place, skwery, ulice, wyprowadziła z ziemi laska tego czarodzieja, który zwie się Przemysłem, by stanowiły orszak tym władczyniom handlu, które zwą się kolejami żelaznemi, jak Lyońska, Strasburgska, Brukselska i Hawrska.  W lat pięćdziesiąt, Paryż zapełni całą tę przestrzeń, która dziś stoi jeszcze pustą pomiędzy jego przedmieściami i fortyfikacjami, wtedy wszystko co jest przedmieściem, będzie Paryżem, a nowe przedmieścia wyciągną się ku wszystkim otworom tego olbrzymiego, murowanego gniazda.  Widzieliśmy czem w roku 1827 był Paryż fizyczny, zobaczymy teraz czem był Paryż moralny.  Karol X. panował lat dwa, pięć lat pan de Villele był prezesem rady, trzy lata wreszcie upłynęły, jak pan Delavau zastąpił pana Anglesa, tak mocno skompromitowanego w sprawie Maubreuil.  Król Karol X. był dobrym, miał serce zarazem słabe poczciwe, i pozwalał wzrastać obok siebie dwom stronnictwom, które mniemając, że go umocnią, przyprawiły o upadek stronnictwo „ultra“ i stronnictwo „księże.“ Pan de Villele nie tyle był mężem politycznym jak giełdowym, umiał on podnosić, poruszać, wzmagać fundusze publiczne — i na tem koniec.  Wreszcie osobiście uczciwy człowiek, przy wyjściu bowiem z ministerstwa finansów po latach pięciu, ubogim był tak jak kiedy wchodził, a miał przecie do czynienia z miljardami.  Pan Delavau był bez wartości indywidualnej, oddany całkowicie nie królowi ale podwójnemu stronnictwu, które działało w jego imieniu; naczelnik składu jego osobistego biura wymagał świadectw spowiedzi od urzędników a nawet od agentów, nikt nie został agentem policyjnym, kto się nie wyspowiadał na dwa tygodnie przed wejściem do służby.  Dwór był smutny, rozweselała go tylko młodzież, potrzeba dystrakcji i strona artystyczna, jaką odznaczał się charakter księżnej de Berry.  Arystokracja była niespokojną i rozdzieloną, część jej przywiązała się do pół-liberalnych tradycyj Ludwika XVIII., i utrzymywała, że spokój przyszłości polega na rozumnym rozdziale władzy między wielkie ciała państwowe: króla, izbę parów i izbę poselską; druga część rzucała się gwałtownie wstecz, chcąc związać rok 1827 i 1788; zapierała Rewolucji, zapierała Bonapartego, zapierała Napoleona i zdawała się nie chcieć znać innej podpory nad tę, na jakiej polegali Ludwik IX. ich protoplasta i Ludwik XIV. ich pradziad, to jest prawo boże.  Mieszczaństwo było tem, czem jest po wszystkie czasy, miłowało porządek i obstawało za pokojem; pragnęło. zmiany a drżało, by zmiana jaka nie zaszła, wykrzykiwało, przeciw gwardji narodowej, przeciw przykrościom służby, a szalało ze złości, kiedy w roku 1828 gwardję narodową zniesiono.  Słowem, szło za pogrzebem generała Foy, przyjmowało stronę Gregoirea i Manuela, dawało podpisy na wydawnictwa Touqueta i miljonami rozkupywało tabakierki à la Charte.  Lud stał otwarcie po stronie opozycji, sam nie wiedząc jasno czy był bonapartystą czy republikaninem, wiedział tylko, że Bourbonowie weszli do Francji za Anglikami, Prusakami i innemi narodami sprzymierzonemu.  Owóż nienawidząc anglików, prusaków i całej falangi, nienawidził za jedną drogą Bourbonów, i oczekiwał tylko, chwili pozbycia się ich.  Wszelki nowy spisek witano okrzykami; Diedier, Berton, Carre, byli w oczach ludu męczennikami, czterej sierżanci z Rochelli, bogami!  Teraz, kiedy po trzech kolejnych stopniach, zeszliśmy od króla do arystokracji, od arystokracji do mieszczaństwa, od mieszczaństwa do ludu, zstąpmy jeszcze jeden stopień niżej a znajdziemy się wśród tych nizin społecznych, oświeconych tylko blademi latarniami ulicy Jerozolimskiej.  Przenieśmy się na wieczór ostatniego wtorku z roku 1827.

II

Obywatele Gościnnego Dworu.

Dzień najwyższego szału karnawałowego dobiegał ostatniej godziny; miała północ uderzyć.

 Trzej młodzieńcy trzymając się pod rękę szli ulicą św. Dyonizego, dwaj pośpiewywali główne motywy z kadrylów, które słyszeli na balu w Kolizeum, gdzie przepędzili pierwsze godziny nocy, trzeci poprzestawał na przygryzaniu złotej gałki od małej laseczki.  Dwaj pośpiewujący mieli na sobie liberję karnawałową; przebrani byli za przekupniów Gościnnego Dworu. Trzeci, idący pośrodku, który zdawał się najstarszym a przynajmniej najpoważniejszym i głową przewyższał dwóch swoich przyjaciół, owinięty był w wielki płaszcz sukienny z kołnierzem aksamitnym, według ówczesnej mody; w taki sam płaszcz, jakie dziś spostrzegać tylko można na pierwszej karcie dzieł Chateaubrianda lub Bajrona. Ten wychodził z wieczoru artystycznego, który się odbywał przy ulicy św. Apolonji. Pod płaszczem miał spodnie czarne, obrysowujące kształtną łydkę, ze zgrabną stopą, ubraną w wykwintne lakierowane ciżemki; frak czarny zapięty pod szyją, z pod którego wyglądały tylko końce białej pikowej kamizelki; szyja jego poruszała się swobodnie w czarnym krawacie atłasowym, a głowa ozdobiona z natury wijącemi się w pukle włosami, okryta była płaskim kapeluszem, jednym z tych, które na balu noszono pod pachą a przy wyjściu nasadzano aż na uszy i nazywano szapoklakami.  Gdyby rzadcy przechodnie idący ulicą św. Dyonizego o tej godzinie, mogli uchylić płaszcz, którym okrywał się nieznajomy, przekonaliby się że całe to jego ubranie pochodziło niezawodnie od jednego ze słynnych krawców z bulwaru Gandawskiego i zrobionem było dla jednego z tych modnych młodzieńców, których jeszcze w owej epoce nazywano dandysami, a dziś nazywają nieco zużytem mianem lwów.  Jednakże ten co nosił to ubranie, nie zdawał się mieć pretensji do uchodzenia za eleganta, i w samej rzeczy, dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że nie był to człowiek ubiegający się za modą. Było w jego postawie coś takiego, co oznaczało zbyt wielką swobodę ruchów, by mogło stosować się do jednego z tych manekinów, niewolników fałdów i krawata, lub sztywności kołnierzyka. Ręce jego wreszcie, jak gdyby wzdrygając się tej eleganckiej przeszkody, przy wyjściu z wieczora czemprędzej pozbyły się rękawiczek, co dozwalało widzieć na wskazującym palcu u prawej ręki jeden z tych wielkich pierścieni zwanych „a la chevaliere,“ które zwykle służyły za pieczątki, nosząc na sobie albo osobistą dewizę, albo herb rodzinny.  Dwaj inni młodzieńcy stanowili szczególny kontrast z tem bajronicznem zjawiskiem. Przebrani jak powiedzieliśmy za obywateli z Gościnnego Dworu, w kaftany pluszowe z kołnierzami koloru wiśniowego, w spodnie atłasowe w kraty białe i niebieskie; owinięci w szale kaszmirowe, jeden w czerwony, drugi w żółty, w kapeluszach o długiem włosiu otoczonych girlandami z kamelij białych i czerwonych, po całem ciele przepasani różnokolorowemi wstęgami; z twarzą rozjaśnioną purpurą młodości, z ogniem w oczach, z radością na ustach, z weselem w sercu, dwaj ci młodzieńcy byli podwójnem wcieleniem wesołości francuskiej, obrazem tej radosnej przyszłości, a przyjaciel ich, ubrany czarno, mroczny jak przyszłość, zdawał się iść pobocznie, prowadząc kondukt pogrzebowy owej przeszłości.  A teraz, jakim sposobem zeszli się ci trzej ludzie, tak różni strojem i jak się zdaje, charakterem, i dla czego postępowali razem o tej godzinie po jednej z ulic przerzynających Paryż od bulwaru św. Dyonizego do placu Gévres?  Rzecz bardzo prosta: dwaj obywatele nie znaleźli dorożki przy bramie Kolizeum; młodzieniec w czarnym płaszczu daremnie szukał jej także na ulicy św. Apolonji.  Dwaj obywatele, już dosyć rozgrzani biszofem i ponczem, postanowili pójść na ostrygi do Gościnnego Dworu.  Młodzieniec w czarnym płaszczu, u trzymany w całej pełni swego rozumu przez kilka szklanek orszady i soku porzeczkowego, wracał spać do domu przy ulicy Uniwersyteckiej.  Wszyscy trzej spotkali się przypadkiem na zbiegu ulic św. Apolonji i św. Dyonizego; dwaj kostjumowi poznali przyjaciela w młodzieńcu o czarnym płaszczu, który prawdopodobnie nie byłby ich poznał. Obaj wtedy krzyknęli jednogłośnie:  — Patrz! Jan Robert!  — Ludowik! Petrus! odpowiedział młodzieniec w czarnym płaszczu.  W roku 18*27, nazywano się nie Piotrem ale Petrusem; nie Ludwikiem ale Ludowikiem.  Wszyscy trzej serdecznie ścisnęli się za ręce z zapytaniem, co tu robią w godzinie zakazanej, na bruku królewskim.  Wytłomaczono się z jednej i z drugiej strony. Poczem dwaj obywatele, z których Piotr był malarzem a Ludwik lekarzem, tak nalegali, że Jan Robert, który był poetą, zgodził się pójść z nimi na wieczerzę do Bordiera w Gościnnym Dworze.  I tak ułożyli już to między sobą, a z szybkości kroków wnosić było można, że żaden z nich nie cofnie swego postanowienia, kiedy naraz Jan Robert zatrzymał się.  — Za pozwoleniem! zapytał, jest że to już mocnem postanowieniem, idziemy na wieczerzę?... Do kogo, powiadacie?  — Do Bordiera.  — Niech i tak będzie! do Bordiera.  — Jużciż zapewne, że postanowione, odpowiedzieli jednym głosem Petrus i Ludowik; czemużby nie?  — Zawsze czas się cofnąć, kiedy kto jest na drodze zrobienia głupstwa.  — Głupstwa! a to w czem?  — W czem! W tem, że zamiast pójść spokojnie zjeść wieczerzę u Verego, u Filippa lub u braci Provanceaux, chcecie przepędzić noc w jakiejś podłej knajpie, gdzie nas poczęstują rozrobioną lukrecją pod pretekstem wina Bordeaux i kotem w miejsce królika.  — Cóż ty u djabła masz dzisiejszej nocy przeciw kotom i lukrecji, o poeto? zapytał Ludowik.  — Mój kochany, odezwał się Petrus, Jan Robert doznał wielkiego powodzenia w Theatre-Français; zarabia po pięćset franków co drugi dzień; ma złota pełne kieszenie i został arystokratą.  — A wy to niby dla oszczędności idziecie tam na kolację?  — Nie, odparł Ludowik, ale żeby po trosze spróbować wszystkiego.  — A to mi gwałtowna potrzeba! mruknął Jan Robert.  — Ja oświadczam, począł znów Ludowik, żem się dla tego obałwanił w ten głupi kostjum, dzięki któremu wyglądam jak piekarz co wyciągnął bilet konskrypcyjny, ażeby pójść dziś na wieczerzę do Gościnnego Dworu; jestem odeń o sto kroków; tam będę jadł wieczerzę, albo nie będę jadł wcale!  — Aha! mówisz jak bywalec, rzekł Petrus, szpital i teatr anatomiczny przygotowały cię do wszystkich widoków, bodaj najohydniejszych; jako filozof i materjalista, zahartowany jesteś przeciw wszelkim niespodziankom. Ja który z tytułu malarza, niezawsze miałem lukrecję do picia i kota do zjedzenia, ja który miałem styczność z modelami obojga płci, z żyjącemi trupami, od umarłych niższemi o duszę; ja nie czuję wstydu, chwała Bogu! Ale, dodał wskazując na swego przyjaciela wysokiego wzrostu; ten wrażliwy młodzieniec, ten czuły poeta, ten następca Bajrona, ten kontynuator Gothego, ten, słowem, tak zwany Jan Robert, co on tam będzie robił w tem szkaradnem miejscu? Ze swemi drobnemi rękami, ze szczupłą nogą, z pięknym akcentem kreolskim, czyż on może mieć najmniejsze wyobrażenie jak należy zachować się w świecie, w którym mamy go przedstawić? On, który będąc w gwardji narodowej, nigdy nie mógł rozpoznać marszu od lewej nogi, będzież on wiedział którą nogą trzeba wejść do szynkowni; a jego delikatne uszy, nawykłe do strof Chéniera, czy mu zgrubieją tak dalece, że będą mogły słuchać dyskursów, jakie prowadzi między sobą ta nocna szlachta, która ozdabia to miejsce?... Nie! A więc pocóż on z nami idzie? My go nie znamy! Co to za obcy człowiek wdziera się w nasze uroczystości? „Vade retro,“ Janie Robercie!  — Mój miły Petrusie, odpowiedział młodzieniec będący przedmiotem tej diatryby, w której ile możności zatrzymaliśmy koloryt współczesnych pracowni artystycznych, mój miły Petrusie, tyś tylko przez pół pijany, ale jesteś całkowitym gaskończykiem.  — Doprawdy?... Ja pochodzę z Saint-Lô!... Jeżeli są gaskończycy w Saint-Lô, to są i szwedzi w Portugalji.  — Owóż ja ci powiadam, gaskończyku z Saint-Lô, że przechwalasz się wadami, których nie posiadasz, ażeby ukryć zalety jakie masz. Udajesz rozwiązłego, gdyż obawiasz się pokazać naiwnym; udajesz łotrzyka, bo ci wstyd pokazać się poczciwym chłopcem! Tyś nigdy nie wchodził do żadnych knajp, do żadnych szynkwasów; noga twoja nigdy nie postała wśród kałuży Gościnnego Dworu, tak jak Ludowika i moja, tak jak żadnego z młodzieńców, którzy się szanują, lub robotników, którzy zajęci są pracą.  — Amen! odezwał się Petrus ziewając.  — Ziewaj i drwij wiele ci się podoba; produkuj się ze swemi imaginacyjnemi wadami dla olśnienia galerji, gdyż słyszałeś, że wszyscy wielcy ludzie mieli wady, że Andreo del Sarto był złodziejem a Rembrandt lichwiarzem; pozuj sobie przed kim chcesz, jeżeli pozowanie wchodzi w skład twego rzemiosła; ale przed nami, którzy wiemy, że jesteś poczciwym chłopcem, przedemną, który cię kocham jak młodszego brata, pozostań tem czem jesteś, Petrusie: szczerym i naiwnym, wrażliwym i pełnym zapału. E! mój drogi, jeżeli wolno komu się opuścić, mojem zdaniem nie wolno jest nigdy, to wtedy tylko, kiedy kogo wypędzą jak Danta, zapoznają jak Machiawela, lub zdradzą jak Bajrona. Czy ciebie kto zdradził, zapoznał lub wygnał? Czy ty spoglądasz na życie od strony smutnego i pustego horyzontu? Czy w twych rękach stopiły się miljony, za cały ślad na ręce twej pozostawiając brud niewdzięczności lub bliznę rozczarowania? Nie! Jesteś młodym, zbywasz swoje prace malarskie, kochanka cię uwielbia, rząd zamówił u ciebie „Śmierć Sokratesa,“ zgodziliśmy się, że Ludowik stanie na Fedona, a ja na Alcybiadesa; czegóż u djabła chcesz więcej?... Wieczerzać w knajpie? Zgoda, chodźmy, mój drogi! Będzie z tego jeden przynajmniej rezultat: takiego cię to nabawi wstrętu, że nigdy tam za życia nie wrócisz!  — Czy skończyłeś już, człowieku czarno ubrany? zapytał Petrus.  — Prawie.  — Chodźmy więc.  Petrus ruszył naprzód nucąc piosnkę pół bachancką, pół rozwięzłą, jak gdyby dla dowiedzenia samemu sobie, że poważna i pełna czułości lekcja jaką odebrał od Jana Roberta, nic na niego nie poskutkowała.  Z ostatnią zwrotką zatrzymali się jak raz przed Gościnnym Dworem; wpół do pierwszej biło na wieży kościoła św Eustachego.  — A teraz, rzekł Ludowik, który jak widzieliśmy, mało brał udziału w rozmowie, a będąc umysłu zastanawiającego się i badawczego, łatwo dał się prowadzić tam gdzie go kierowano, pewny, że gdziekolwiek się uda, czy to stawią go w obec człowieka, czy w obec natury, wszędzie znajdzie przedmiot do spostrzeżeń lub marzeń; a teraz, musimy tylko uczynić wybór... Pójdziemy do Niquetta, do Baratta, czy do Bordiera?  — Bordiera mi zalecono, więc idźmy do Bordiera, rzekł Petrus.  — Idźmy do Bordiera! powtórzył Jan Robert.  — Chyba, że cię zwyczaj lub uczucie ciągnie do jakiego innego przybytku, skromny muz wychowańcze!  — O! wiesz przecie, że nigdy w życiu nawet nie byłem w tej okolicy... Więc mi to wszystko jedno! Wszędzie dadzą nam złą wieczerzę, nie mam przeto żadnego wyboru.  — Otóż jesteśmy. I cóż, czy ten szynk wydaje ci się dosyć brudnym?  — O, czarnym...  — A więc wchodźmy.  I ściągając kapelusz na ucho, Petrus wpadł do szynku ze swobodą, wprawą i bezczelnością dawnego bywalca zakładu.  Dwaj przyjaciele poszli za nim.

III

Knajpa.

Szynk był pełen, więcej niż pełen, zapchany.  Dolna część, jakiej nie poznałbyś widząc ten piękny i zalotny magazyn, który dziś się w niej mieści, dolna część składała się z niskiej sali zadymionej, wilgotnej, cuchnącej, gdzie w niepojętej mieszaninie warczał tłum mężczyzn i kobiet, ubranych najrozmaiciej, między któremi jednak przemagały kostjumy handlarzy i rybaczek.  Niektóre z kobiet, a trzeba wyznać były to najzalotniejsze i najładniejsze, wydekoltowane aż do pasa, z rękawami zawiniętemi po łokieć, wyróżowane, obrzucone muszkami, niektóre z tych kobiet powiadam, głosem więcej męzkim, zaklęciem mocniej akcentowanym niżby to przypadało do ich jedwabnej sukni lub koronkowego czepka, objawiały podwójne przebranie: przebranie stroju i przebranie płci; lecz przez dziwne nadużycie fantazji karnawałowej, zapewne nie te właśnie najmniej fetowali mężczyźni składający blisko dwie trzecie części szlachetnego zgromadzenia.  Wszystko to siedziało, stało, leżało, śmiało się, rozmawiało, śpiewało najniegodniejszemi tony, i w takim rwetesie, że z całej masy niepodobna było zdać sobie sprawy i że kilka tylko szczegółów uwydatniało się w bezkształtnej całości, jaskrawością swą uderzając w oczy.  Był to rój nieprzebity, w którym wszystko mieszało się, tonęło, ginęło: muskularne ręce mężczyzn zdawały się należeć do kobiet; giętkie nogi kobiece zdawały się należeć do mężczyzn; brodata twarz zdawała się wystawać nad bujnym gorsem; kosmata pierś zdawała się unosić melancholijną głowę piętnastoletniej dziewczyny! Zdawało się niepodobieństwem samemu nawet Petrusowi, po mozolnem uporządkowaniu torsów i zwrócenia każdemu własnej jego głowy, rozróżnić do kogo należały stopy, golenie, ręce, barki, tak wszystkie te członki były pomieszane, splecione, skręcone, nierozwiązalnie złączone jedne z drugiemi.  W grupach odróżnionych z osobna, byli: pierrot udający że śpi oparty o mur, a na jego barkach jak na koniu, siedziała pierrotka, tak, że pierrot, z głową zakrytą czerwonym stanikiem pierrotki, wydawał się olbrzymem z głową załamaną i zbyt krótkiemi rękami; dalej poliszynel usiłujący obejść na około salę niosąc po dziecku na każdym garbie; obok niego turek idący w kulawych podskokach dla pokazania, że nie jest pijanym; młodzieniec przebrany za małpę, skaczący z krzesła na krzesło, od grupy do grupy, za którego dotknięciem kapłani bogini Rozpusty i bożka Karnawału, najsmutniejszych bóstw, jakie zeszły z Olimpu, wydawali najniespodziewańsze okrzyki, głosem najhukliwszym.  Potężne: hurra! powitało trzech naszych przyjaciół przy wejściu do sali.  Pierrot objawił swą męzkość podnosząc stanik pierrotki i ukazując swą drugą głowę.  Poliszynel zatrzymał się w swym biegu wirowym, jak gwiazda zaczepiona o kometę.  Turek spróbował podnieść obie nogi razem, co spowodowało natychmiastowy upadek i zupełną ruinę stołu, na który się powalił.  Nareszcie małpa jednym skokiem znalazła się na ramionach Petrusa, i wśród śmiechu całego zebrania, zaczęła skubać arystokratyczne kamelie jego kapelusza.  — Wierzaj mi, rzekł Jan Robert do Petrusa, wyjdźmy ztąd, ja tu nie mogę wytrzymać!  — Wyjść, kiedyśmy jeszcze nie weszli! zawołał Petrus, co znowu? Myśleliby że się boimy i puściliby się za nami po wszystkich ulicach Paryża.  — A tobie jak się zdaje? zapytał Jan Robert odwracając się do Ludowika.  — Mnie się zdaje, że kiedyśmy raz już tu weszli, to bądźmy do końca.  — A, dajcież pokój!  — Baczność! zawołał Petrus, patrzą na nas. Ty, który jesteś człowiekiem teatralnym, powinieneś wiedzieć, że wszystko zależy od debiutu.  I zmierzając prosto do rodzaju krateru, który otworzył się przed turkiem, gdzie ciało tego nieszczęśliwca zapadło się i zkąd wystawały tylko końce jego butów i koniec kity od turbana.  — Dostojny muzułmaninie, rzekł stojąc wciąż z małpą na ramionach, wszak znasz przypowieść swego patrona Mahomeda-ben-Abdalah, synowca wielkiego Abu-Tabela, książęcia Mekki?  — Nie, odpowiedział głos wychodzący z głębin rozłamanego stołu.  — „Skoro góra nie przychodzi do mnie, ja przychodzę do góry!“  Wtedy schwycił znienacka małpę za skórę na szyi, zdjął ją z ramion jak kapelusz i kłaniając się turkowi ulicznikiem, który wił mu się w wyciągniętej ręce.  — Najniższy pokłon, dobry muzułmaninie! rzekł.  I znowu zarzucił na ramiona chłopaka, który czemprędzej zsunął się wzdłuż jego ciała, jak ze słupa namydlonego i wykrzywiając się, znikł w kącie, do którego nie dochodziło światło trzech czy czterech lamp oświecających tę jaskinię.  Ten dowód grzeczności i siły połączonych razem, zjednał Petrusowi powszechny oklask.  Turek zaś bardzo niewyraźnie odpowiedział na jego grzeczności, tylko, jak tonący, uczepił się ręki podanej mu przez Petrusa, który jednem poruszeniem postawił go na nogach, na podstawie widocznie niedostatecznej przynajmniej w tej chwili, dla posągu tak mocno wstrząśniętego.  — Istotnie, rzekł Petrus po dokonaniu czynów przez nas opowiedzianych, tutaj za wielki ścisk... Pójdźmy na pierwsze piętro.  — Jak chcesz, odpowiedział Ludowik, chociaż widok ten nie jest bez interesu.  Chłopiec bufetowy baczący na nich od wejścia, zapewne dla dowiedzenia się czy każą sobie co podać, wmieszał się niebawem do rozmowy.  — Panowie chcą wejść na pierwsze piętro? zapytał.  — W istocie, nic byśmy na tem nie stracili, odrzekł Petrus.  — Oto są schody, skinął chłopiec wskazując im rodzaj drabiny wyciągniętej w ślimaka.  Trzej przyjaciele wstąpili na nią pośród wrzawy i śmiechu masek, które wrzeszczały i śmiały się same nie wiedząc dlaczego, ale wprost dla robienia hałasu, którym upajają się ludzie podchmieleni, a pijani odurzają się zupełnie.  Na pierwszem piętrze, tak samo jak na dole, sala była pełna; taki sam ścisk ludzi w równie zadymionej komnacie, ze ścianami ciekawie wyzierającemi przez szpary podartego obicia, z brudnego papieru w róże, z czerwonemi firankami w pasy żółte i zielone, z sufitem czarnym.  Tłum ten, od progu drzwi zdawał się być jeszcze niżej stopniem od poprzedniego; oświecony, jeżeli nie przyćmiony, czerwonym połyskiem trzech lub czterech kinkietów, był on żywym obrazem, dotykalnem ucieleśnieniem pojęć pomieszanych, rozpierzchłych, niesfornych, jakie krążą w mózgu pijanego człowieka.  — Oh!... oh!... zawołał Jan Robert, który wszedł najpierwszy i otworzył drzwi, zdaje się, że piekło Bordiera jest wprost przeciwne piekłu Danta; im wyżej, tem niżej.  — I cóż ty na to? zapytał Petrus.  — Ja powiadam, że dotąd było to okropne, ale teraz zaczyna być ciekawe.  — Więc idźmy jeszcze wyżej! rzekł Petrus.  — Idźmy! powtórzył Ludowik.  Trzej młodzieńcy znowu puścili się na schody, coraz węższe i coraz bardziej zniszczone.  Na drugiem piętrze takaż sama ciżba, taki sam widok przy podobnej powierzchowności; tylko że tam strop był niższy, atmosfera cięższa, powietrze duszniejsze, obciążone większą ilością niezdrowych wyziewów.  — I cóż? zapytał Ludowik.  — Co na to powiesz, Janie Robercie! zapytał Petrus.  — Idźmy wyżej! odrzekł poeta.  Było tam na stołach i pod stołami, na ławach i pod ławami, z pięćdziesiąt istot ludzkich, jeżeli człowiek, co spadnie niżej poziomu bydlęcia, zasługuje na zatrzymanie tej nazwy.  Te pięćdziesiąt istot: mężczyźni, kobiety, dzieci, leżały rozciągnięte i śpiące obok potłuczonych talerzy i potrzaskanych butelek, obwalane sosami, poczerwienione winem.  Jeden tylko kinkiet blado oświecał salę. Rzekłbyś, że to lampa grobowa, gdyby głośne chrapania wychodzące z kilku piersi nie świadczyły wyraźnie o materjalnem istnieniu tych pijaków, umysłowo zmarłych.  Zbrakło odwagi Janowi Robertowi, ale Jan Robert panował nad sobą; serce mogło mu pękać, wola jego była nieugiętą.  Petrus i Ludowik patrzyli na siebie, gotowi, jeden mimo swego zapału, drugi mimo swej obojętności, ruszyć napowrót.  Ale Jan Robert widząc, że schody przyciskające się do ściany, prowadziły na wyższe piętro nakształt drabiny we młynie, puścił się na te schody, mówiąc, spokojniejszy z pozoru niż w rzeczywistości:  — Dalej: panowie, chcieliście tego, wyżej, wyżej!  Otworzono drzwi ostatniego piętra.  Tam dekoracja taż sama, ale zmieniła się scena.  Pięciu tylko ludzi siedziało koło stołu, na którym znać było ślady wędlin, pośród ośmiu lub dziesięciu butelek wznoszących się jak kręgle, tylko nie tak symetrycznie ustawionych.  Ludzie ci byli ubrani po miejsku.  Kiedy powiadamy „po miejsku“, chcemy przez to rozumieć, że mieli na sobie tylko bluzy, spencery lub kaftany.  Trzej przyjaciele weszli; chłopiec idący za nimi z piętra na piętro, wszedł także.  Nowoprzybyli zatrzymali się na progu drzwi, rzucili okiem na około sali, a Jan Robert zrobił znak, mogący wyrażać: „To dla nas w sam raz“.  Pantomina była tak wyrazistą, że Petrus odpowiedział.  — Ależ będziemy tu siedzieć jak książęta.  — Rzeczywiście, dodał Ludowik, niczego nam tu nie braknie, tylko powietrza.  — Zgoda, rzekł Petrus, będziemy mieli i powietrze otworzywszy okno.  — Gdzie panowie każą ustawić stół? zapytał chłopiec.  — Tam! rzekł Jan Robert, wskazując palcem w stronę sali przeciwległą miejscu, w którem siedzieli goście, jakich zastali.  Komnata była tak nizka, że trzeba było z konieczności zdjąć kapelusz przy wejściu; a po zdjęciu nawet kapelusza, Jan Robert, najwyższy z trzech towarzyszów, głową dotykał stropu.  — Co panowie rozkażą? zapytał chłopiec.  — Sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów baranich i jeden omlet, odpowiedział Petrus.  — A ile butelek?  — Trzy butelki najlepszego chablis, z wodą salcerską, jeżeli jest w zakładzie.  Na to zamówienie, które o milę trąciło arystokracją, jeden z pięciu pierwszych biesiadników odwrócił się ku nowo przybyłym.  — Ho!... ho!... rzekł do swoich, najlepszego chablis i wody salcerskiej! widzę, mamy do czynienia z wykwintnisiami.  — Z synami wielkich rodzin! odpowiedział drugi.  — Albo z obywatelami wysokiej komory! dodał trzeci.  I pijący kwintet począł się śmiać.  Ponieważ nowoczesne romanse i „Pamiętniki Vidoqua“, jeszcze nie były oswoiły ludzi lepszego towarzystwa z terminami złodziejskiemi, przeto nasi trzej awanturnicy nie zrozumieli, że ich po prostu nazwano złodziejami, mało też zwracali uwagę na śmiechy, jakie poszły w ślad za tą zniewagą.  Jan Robert złożył już płaszcz swój na krześle, a laskę postawił w kąciku przy oknie.  Chłopiec znowu gotował się wyjść, by zamówić żądaną wieczerzę, kiedy ten z pięciu biesiadników, który odezwał się najpierwszy i nazwał młodzieńców naszych wykwintnisiami, zatrzymał go za fartuch.  — I cóż? zapytał go.  — Jakto, cóż? odpowiedział chłopiec.  — Przecieżeśmy ci kazali przynieść karty.  — Tak.  — Czemuż więc nie przyniosłeś?  — Bo panowie wiecie, że o tej godzinie nie wolno nam kart podawać.  — A to dla czego?  — Proszę zapytać pana Delavau.  — Co to za pan Delavau?  — Prefekt policji.  — A mnie co do prefekta policji?  — Panu może nie, ale nam to może coś znaczyć.  — A cóżby to dla was znaczyło?  — Być może zamknięcie zakładu, co zmartwiłoby nas o tyle, że nie moglibyśmy już więcej widywać panów.  — Ależ jeżeli nie można grać, to cóż my tu będziemy robić?  — Nikt panów nie zmusza pozostać.  — Słuchaj-no, ty mi jakoś nie wyglądasz na bardzo grzecznego, powiem o tem właścicielowi.  — A powiedz pan i staremu djabłu, jeżeli chcesz.  — I ty myślisz, że my na tem poprzestaniemy?  — Oczywiście.  — A jeżeli nie poprzestaniemy?  — To, rzekł chłopiec z tym chytrym uśmiechem, który zwykle towarzyszy żarcikom prostego ludu, jeżeli panowie nie poprzestaniecie na tem, to pójdziecie sobie kupie karty i zagracie w domu.  — Do tysiąc djabłów! zdaje mi się, że ty sobie kpisz ze mnie, hultaju!... ryknął pijący, wstając z krzesła i uderzywszy pięścią w stół tak, że butelki odskoczyły na sześć cali w górę, a szklanki i talerze poszły w ślad za niemi. Dawaj nam zaraz karty.  Ale chłopiec był już na pół schodów, a pijący zmuszony był usiąść napowrót, czekając, według wszelkiego prawdopodobieństwa, na sposobność wywarcia na kimś swego złego humoru.  — Aha!... mruczał, ten łotr widać zapomniał, że ja się zowię Jan Byk i wołu zabijam pięścią. Muszę mu to przypomnieć.  A biorąc ze stołu butelkę do połowy wypróżnioną, przyłożył szyjkę do ust i jednym ciągiem wysączył.  — Jan Byk pomrukuje, szepnął jeden z pięciu biesiadników do ucha sąsiadowi, ja go znam, to z pewnością spadnie na kogoś.  — W takim razie, odpowiedział ten, któremu to zwierzenie było uczynionem, biada wykwintnisiom!

IV

Jan Byk.

Powiedzieliśmy, że ten z pięciu biesiadujących, który zażądał kart i sam się mienił Janem Bykiem, które to miano wreszcie doskonale odpowiadało jego karkowi, czekał tylko na sposobność do wywarcia swego złego humoru.  Sposobność nadarzyła się niebawem.  Spodziewamy się, że czytelnik tak uważnie za nami idzie, iż nie zapomniał uwagi Ludowika, uczynionej z powodu atmosfery w sali.  W rzeczy samej, wyziewy potraw, woń wina, dym tytuniowy, oddechy biesiadników, uczyniły powietrze w tym rodzaju strychu niepodobnem do oddychania, dla płuc nawykłych do czystego powietrza.  Według wszelkiego prawdopodobieństwa, okna tam nie otwierano od ostatniego promienia słońca, ostatniej jesieni; skutkiem tego jeden i tenże sam instynkt zachowawczy zwrócił trzech przyjaciół do jedynego okna oświecającego tę dziurę i w razach ostatecznych, jak naprzykład obecny, dającego jej powietrze.  Petrus sięgnął tam najpierwszy; podniósł część jego dolną i kółko metalowe umocował na gwoździu, przeznaczonym do podtrzymywania go.  Było to okno, tak zwane w Paryżu, pod gilotyną.  Jan Byk znalazł poszukiwaną sposobność. Powstał ze stołka i opierając się dwiema pięściami na stole:  — Panowie, zdaje mi się, otwieracie okno? rzekł zwracając się zbiorowo do wszystkich trzech młodzieńców, ale głównie do Petrusa.  — Jak widzisz, mój przyjacielu, odparł tenże.  — Ja nie jestem pańskim przyjacielem, rzekł Jan Byk, zamknij pan okno.  — Panie Janie Byku, odparł Petrus z ironiczną grzecznością, oto jest mój przyjaciel Ludowik, znakomity lekarz, który wytłómaczy ci w dwóch sekundach, z jakich pierwiastków winno składać się powietrze, któremby oddychać można.  — Co on tam plecie ze swemi pierwiastkami?  — On powiada, panie Janie Byku, odpowiedział Ludowik tonem grzeczności, nie ustępującym w niczem tonowi Petrusa, nawet w odcieniu szyderstwa, jakie tamten przyjął, on powiada, że atmosfera, ażeby nie była szkodliwą dla płuc poczciwego człowieka, powinna zawierać siedmdziesiąt pięć do siedmdziesięciu sześciu części azotu, dwadzieścia dwie do dwudziestu trzech części tlenu i dwie części wody, trochę mniej trochę więcej.  — Słuchaj-no, Janie Byku, przerwał z kolei jeden ze czterech ludzi ubranych w bluzy, mnie się zdaje, że on do ciebie gada po łacinie?  — Dobrze! a ja będę z nim gadał po francuzku.  — A jeżeli on nie rozumie?  — To go nauczę!  Jan Byk wystawił dwie pięście, które grubością dochodziły rozmiarów głowy dziecka. Potem głosem, który, gdyby mówca miał do czynienia z ludźmi ze swojej klasy, nie dopuszczałby opozycji:  — Dalej, zawołał, proszę mi okno zamknąć, i to czemprędzej!  — Może to być twoje zdanie, imcipanie Janie Byku, rzekł spokojnie Petrus, krzyżując ręce przed otwartem oknem, ale nie moje.  — Jakto, nie twoje?... to ty tedy masz zdanie?  — Czemużby człowiek nie miał mieć zdania, kiedy bydlęciu zdaje się, że je ma?  — Słuchaj-no Haczyku, rzekł Jan Byk marszcząc brwi i zwracając się do jednego z biesiadników, którego łatwo było rozeznać jako gałganiarza, choćby go nawet i nie nazwano tem znaczącem mianem, jakie nadał mu towarzysz, mnie się zdaje, że ten nieszczęsny wykwintniś nazywa mnie bydlęciem?  — I mnie się tak zdaje, odpowiedział Haczyk.  — I cóż na to robić?  — Trzeba mu najsamprzód zamknąć okno, skoro taka wola twoja a potem go „zagłuszyć“.  — Otóż tak, to rozumiem!  Potem, jakby do zbuntowanych wygłaszał trzecie z rzędu wezwanie:  — Prędzej, do kroćset piorunów! zamknąć okno!  — Oh! odpowiedział Petrus spokojnie, nie ma tu ani piorunów, ani błyskawic, okno będzie otwarte.  Jan Byk tak nagle napełnił pierś tem powietrzem, które naszym trzem przyjaciołom zdało się niepodobnem do oddychania, że westchnienie jego podobnem było do ryku zwierzęcia, którego on przybrał imię.  Robert poczuł zwadę i chciał jej zapobiedz, chociaż pojmował dobrze, iż to było niepodobieństwem. Gdyby wreszcie ktokolwiek potrafił dojść do tego rezultatu, to chyba on, jedyny, co zachował krew zimną. Szedł w postawie spokojnej do Jana Byka, i usiłując mitygować się:  — Panie, rzekł, my przychodzimy ze dworu, a wszedłszy do tej sali, o małośmy się nie udusili.  — Spodziewam się! rzekł Ludowik, tu oddychamy samym tylko kwasem węglowym! Pozwól pan więc otworzyć okno tylko na chwile, dla odświeżenia powietrza, potem je zamkniemy.  — Otworzyliście je bez mego pozwolenia, rzekł Jan Byk.  — Więc co z tego? wtrącił Petrus.  — Trzeba było prosić o pozwolenie, a możebym je wam udzielił.  — Dosyć tego! zawołał Petrus, otworzyłem okno, bo mi się tak podobało i będzie otwartem póki mi się podoba.  — Cicho bądź, Petrusie! przerwał Jan Robert.  — Nie, nie będę cicho... Cóż ty myślisz, że ja pozwolę sobie w kaszę dmuchać takim błaznom?  Na ten wyraz „błaznom,“ czterej towarzysze Jana Byka z kolei powstali od stołu i zbliżyli się z widocznym zamiarem popierania złych intencyj wyzywającego.  Sądząc z ostrości rysów, ze zwierzęcości a przynajmniej z brutalnej dzikości, jaką fizjognomie ich były nacechowane, byli to czterej niebezpieczni gracze, którzy wraz z piątym co już nam się zalecił swemi przymiotami, szukali tylko, równie jak on, sposobności do przerwania porządną kłótnią jednostajności swych karnawałowych wrażeń.  Nie trudno było zkądinąd oznaczyć profesję każdego z tych ludzi.  Ten, którego Jan Byk nazwał Haczykiem, nie był widocznie gałganiarzem właściwym, jakby to wskazywać mogła latarka postawiona na stole i narzędzie, które nadało mu przezwisko Haczyka, ale człowiekiem należącym do pewnej odmiany tego gatunku, zwanej „naruszycielami“, od nazwy ich przemysłu, polegającego nie na grzebaniu w kupie śmieci, ale na naruszaniu końcem haka pokładu brukowego w rynsztoku.  Dla tej klasy przemysłowców, zniesionej od ośmiu lub dziewięciu lat z rozkazu policji, a mianowicie z powodu wyłożenia rynsztoków taflami kamiennemi w miejsce bruku rynsztok czasami przeistaczał się w Paktol i niejeden znajdował tam pierścienie, klejnoty, czy to zgubione, czy wyrzucone oknem przy wytrząsaniu dywana lub obrusa. Drugi biesiadnik, którego nie nazwał Jan Byk, a my, powołani do poprawienia tego zaniedbania, oznaczymy go jego fachowem przezwiskiem, mienił się Szkopkiem, które o miano dostatecznie także wykazywało jego stan, choćby nawet plamy z wapna i białawego pyłu, okrywające twarz jego i ręce, nie przedstawiały go przyjaciołom i nieprzyjaciołom jako mularza. Do pierwszych i to najlepszych, należał Jan Byk; sposób w jaki zabrali z nim znajomość nie był bez znaczenia, i wykaże nam herkulesową siłę człowieka, którego wprowadziliśmy na widownię, i który przeznaczony jest do odegrania w tem opowiadaniu nie jednej z pierwszych roi, ale jednej z ważniejszych, jak to dalszy ciąg okaże. Palił się raz dom w Cite; schody objęte płomieniem zapadły się; mężczyzna, kobieta i dziecko wołali ratunku, z okna na drugiem piętrze. Mężczyzna, który był mularzem, wołał tylko o drabinę, albo przynajmniej sznur; z tą drabiną lub z tym sznurem, mógł ocalić żonę i dziecko. Ale obecni stracili głowy; przynoszono drabiny o połowę krótsze, sznury, które nie wytrzymałyby ciężaru trojga osób. Ogień wzmagał się, dym kłębami wychodził z okien, poprzedzając płomień, którego błyski już się ukazywały. W tem nadszedł Jan Byk. Zatrzymał się. — A co! zawołał, nie macie tu ani drabin, ani sznurów? Widzicie przecie, że ci ludzie spłoną! I w samej rzeczy, niebezpieczeństwo było groźne. Jan Byk obejrzał się na około siebie, a widząc, że się nie zanosi na podanie żadnego z przedmiotów żądanych; — Dalej, rzekł wyciągając ręce, rzucaj mi tu dziecko, mularski Szkopku! Mularz w ten sposób przezwany, nie gniewał się bynajmniej, wziął dziecko, ucałował je w oba policzki i rzucił mierząc w ręce Jana Byka. Okrzyk przerażenia rozległ się między obecnymi. Jan Byk pochwycił dziecko i natychmiast oddał je w ręce osób stojących za sobą. — Teraz, zawołał, wyrzuć żonę!  Mularz wziął żonę w objęcia, i pomimo jej krzyków, wyprawił ją tą samą drogą, którą przebyło dziecko. Jan Byk pochwycił kobietę w ramiona, tylko cofnął się jednym krokiem w tył.  — Nienajgorzej! rzekł stawiając na nogach kobietę na poły omdlałą, gdy obecni wybuchali okrzykiem i oklaskami.  — Teraz, krzyknął do mularza wyprężając się na nogach całą siłą swych potężnych lędźwi, teraz, kolej na ciebie!  Z dwóch tysięcy osób uczestniczących w tym widoku, nie było ani jednej, któraby wydała tchnienie przez pięć następujących sekund.  Mularz stanął na parapecie okiennym, przeżegnał się, potem zamykając oczy, skoczył wymawiając z cicha: Boże, ratuj mnie! Na ten raz wstrząśnienie było straszne: Jan Byk zachwiał się w kolanach, cofnął się o trzy kroki w tył ale nie upadł. Wtedy w tłumie powstał krzyk nie do opisania. Wszyscy cisnęli się do człowieka, który okazał tę zadziwiającą siłę, ale nim dobiegli do niego, Jan Byk roztworzył ramiona i upadł na wznak, omdlały, krwią buchający.  Ani dziecię, ani kobieta, ani mąż nie byli nawet draśnięci. Wybawcy mała żyłka przerwała się w płucach. Przeniesiono go do szpitala, zkąd wyszedł nazajutrz zdrowym.  Trzeci towarzysz z twarzą równie czarną jak Szkopek miał ją białą, który widocznie należał do szanownego zgromadzenia węglarzy, nazywał się „Toussaint“.  Jan Byk, który w stosunkach będąc z budowniczemi, dowiedział się od nich o istnieniu jakiegoś genialnego murzyna, co o mało nie zrobił rewolucji na wyspie św. Dominika; Jan Byk, któremu nie zbywało na pewnym wrodzonym dowcipie, przezwał węglarza „Toussaint Louverture“.  Czwarty był mężczyzną około pięćdziesięcioletnim, z okiem żywem, z prędkiemi gestami, którego cała osoba wyziewała mocną woń walerjany; ubrany był w kaftan aksamitny, w spodnie aksamitne, a kamizelkę i czapkę miał z kociej skóry, przyjaciołom odpowiadał na zawołanie: „Zwierzynka“. On to był, który wszystkie garkuchnie Gościnnego Dworu zaopatrywał w te króliki z dachów, co to Jan Robert tak mocno się obawiał, ażeby go niemi niepoczęstowano, w miejsce królików piwnicznych, a woń walerjany, którą wyziewał, była właśnie przynętą dla tych nieszczęsnych zwierząt, których mięso sprzedawał po dziesięć su garkuchmistrzom, a skórę po piętnaście su garbarzom.  Piątym towarzyszem, którego kładziemy na ostatku w myśl ewangelicznego pewnika, że pierwsi będą ostatnimi — piątym był sam Jan Byk, który, po tem wszystkieim, cośmy opowiadali o jego herkulesowej sile, mógłby się obejść bez szerszego opisu, gdyby nie chodziło o to, ażeby przez określenie fizyczne ile być może dokładne, przygotować rozwój moralny, jednego z najszczególniejszych charakterów, jakieśmy znali.  Jan Byk miał wzrostu pięć stóp i sześć cali dobrej miary, trzymał się mocno i prosto, jak te belki dębowe, które ociosywał, będąc z rzemiosła cieślą; był to w swoim rodzaju jakiś Herkules Farnezejski, wykuty w bloku granitowym.  Sam raczej będąc blokiem, zdawał się na pierwszy rzut oka nie potrzebować czterech sprzymierzeńców, idących mu na pomoc, zdawał się owszem tak zbudowanym, że mógłby zgnieść jednego po drugim swych przeciwników, przez samo dotknięcie palcem.  Przechodząc teraz od opisu ciała do opisu fizjognomii, powiemy, że twarz czeladnika ciesielskiego otoczona czarnemi i gęstemi faworytami, które tworzyły mu obrożę pod brodą, wykazywała lat trzydzieści do czterdziestu; włosy krótkie i kędzierzawe, które starożytni u syna Jowisza i Semeli uczynili znamieniem siły; szyja, której grubość usprawiedliwiała ambitną nazwę przybraną przez właściciela lub może nadaną mu przez towarzyszów, uzupełniały całość tego typu siły nieumiejętnej i brutalnej.  Dodajmy szczegół zapomniany; Jan Byk ubrany był w kaftan, spodnie, kamizelkę i aksamitną czapkę koloru zielonego. Z kieszeni od kaftana wychodził wierzchołek drewnianej ekierki, a z kieszeni od spodni ukazywała się główka długiego żelaznego cyrkla, rozpoławiającego się na szwie, tak, że jedno ramię siedziało w kieszeni, a drugie wisiało na zewnątrz.  Takiemi byli przeciwnicy, z którymi mieli mieć do czynienia Ludowik lekarz, Petrus malarz i Jan Robert poeta; chyba, gdyby się cofnęli, ale i to możeby już nie było niezawodnym środkiem do uniknienia zajścia.

V

Bójka.

Powiedzieliśmy na początku poprzedzającego rozdziału, w jakiej pozycji strategicznej znajdowali się względnie do swych nieprzyjaciół, trzej bohaterowie naszej powieści, których zaprowadziliśmy z ulicy św. Apolonii do wnijścia Gościnnego Dworu i za którymi szliśmy w ich nieroztropnej odysei, aż na czwarte piętro brudnej knajpy.  Petrus, oparty o okno otwarte, stał z rękami skrzyżowanemi i wyzywającem okiem spoglądał na pięciu ludzi z miejskiej klasy.  Ludowik badał Jana Byka z ciekawością, która dlań umniejszała ważność niebezpieczeństwa i jako człowiek naukowy, myślał, że dałby chętnie sto franków, ażeby mógł mieć pod nożem anatomicznym okaz taki. Namyśliwszy się, możeby dał i dwieście, gdyby okazem tym był sam Jan Byk; gdyż oczywiście cały zysk byłby po jego stronie, gdyby miał podobnego atletę umarłego i rozciągniętego przed sobą na stole, zamiast mieć go przed sobą stojącego w żywej i groźnej postawie.  Jan Robert, jak powiedzieliśmy, wysunął się naprzód, w połowie, dla spróbowania zgody, w połowie zaś, ażeby w danym razie zadać lub odebrać pierwsze cięcie. W reszcie, Jan Robert, który jakkolwiek młody, czytał dużo książek, a szczególniej teorję marszałka Saskiego o wpływach moralnych, Jan Robert wiedział, że w każdym razie kiedy ma być użyta siła, przewaga jest po stronie tego, co pierwszy cios zadaje. Umiejętna praktyka boksu i sawaty, połączonych razem przez nauczyciela tych męzkich ćwiczeń wówczas jeszcze nieznanego, ale którego imię miało zasłynąć w przyszłości, nadawała przytem ufność Janowi Robertowi, obdarzonemu osobistą siłą fizyczną, która walkę mogłaby uczynić wątpliwą, gdyby miał przed sobą człowieka mniej straszliwego niż Jan Byk.  Jak więc powiedzieliśmy, zdecydowanym on był użyć środków pojednawczych, aż do chwili, w której nieprzyjęcie bitwy stałoby się nikczemnością.  On też najpierwszy zabrał głos, zamarły na ustach wszystkich przy poruszeniu zaczepnem, uczynionem przez czterech ludzi, idących na pomoc Janowi Bykowi.  — Proszę posłuchać, rzekł, porozumiejmy się nim przystąpimy do bitwy. Czego panowie żądacie?  — Czy to przez szyderstwo mówicie do nas „panowie“? rzekł Naruszyciel. My nie jesteśmy panami, rozumiecie?  — Macie słuszność, krzyknął Petrus, nie jesteście panami, jesteście durnie.  — Nazywają nas durniami! krzyknął zabójca kotów.  — A!... rozprawimy się też z wami, jak na durniów przystało, krzyknął mularz.  — Ale pozwólcie mi przejść! wołał węglarz.  — Cicho tam, wielu was jest, to do mnie należy!... odezwał się Jan Byk.  — A to dla czego więcej do ciebie jak do nas?  — Nasamprzód dla tego, że pięciu nie idzie na trzech, zwłaszcza gdy jeden wystarczy. Na miejsce, Zwierzynko! na miejsce, Naruszycielu!  Dwaj wezwani usłuchali głosu przewodnika: zabójca kotów i Haczyk usiedli mrucząc pod nosem.  — To dobrze! rzekł Jan Byk. A teraz, moje amorki, rozpoczniemy śpiewkę z tego samego tonu, od pierwszej zwrotki. Zamkniecie okno, czy nie?  — Nie, odpowiedzieli razem trzej młodzieńcy, którzy nie mogli dla intonacji głosu, brać na serjo grzecznej formuły towarzyszącej wezwaniu.  — Ależ, rzekł Jan Byk podnosząc do góry obie ręce nad głowę, ile sufit pozwalał im się wyciągnąć, chcecie chyba, żebym was zgniótł na miazgę?  — Spróbój, odparł zimno Jan Robert postępując krokiem ku cieśli.  Petrus jednym skokiem stanął naprzeciw herkulesa, jakby ciałem swem, niby tarczą, chciał osłonić Roberta.  — Trzymaj z Ludowikiem dwóch innych w odwodzie, rzekł Robert, odsuwając ręką Petrusa, ja tego biorę na siebie. I końcem palca dotknął piersi cieśli.  — Zdaje mi się, że ty o mnie mówisz, mój książę? rzekł przedrwiwając kolos.  — O tobie osobiście.  — A zkąd na mnie ten zaszczyt wyboru?  — Mógłbym ci odpowiedzieć, że ztąd, iż będąc najzuchwalszym, zasługujesz na najsurowszą naukę; ale to nie ta przyczyna.  — Czekam na tę przyczynę.  — Oto i ty i ja mamy jedno imię chrzestne, a więc zbliżamy się do siebie; ty się zwiesz Jan Byk, a ja Jan Robert.  — Ja się zwę Jan Byk, to prawda, rzekł cieśla, ale ty kłamiesz, mówiąc, że się zwiesz Jan Robert; ty się zwiesz Jan Kiep.  Młodzieniec w czarnem ubraniu nie dał mu dokończyć; z dwóch pięści skrzyżowanych na piersiach, jedna odskoczyła jak sprężyna stalowa i uderzyła kolosa w skroń.  Ten, co ani drgnął uchwyciwszy w ramiona kobietę lecącą z drugiego piętra, odskoczył trzy albo cztery kroki w tył i padł wznak na stół, którego dwie nogi złamały się pod jego ciężarem.  Prawie taka sama ewolucja odbyła się w tejże samej chwili, między czterema innemi bojownikami.  Petrus, mistrz w kiju i w sawacie, w braku kija, podstawił nogę mularzowi, który padł, pchnięty przezeń, obok Jana Byka. Tymczasem Ludowik, jako anatom, wymierzył węglarzowi, w okolicę wątroby, pod siódme żebro, taki cios pięści, że twarz przeciwnika zbladła pod warstwą węgla.  Jan Byk i mularz podnieśli się.  Toussaint, który trzymał się jeszcze na nogach, poszedł usiąść, zadychając się, na stołku, i oburącz chwyciwszy się za bok, nieruchomie siedział oparty o ścianę.  Ale, jak się łatwo domyśleć, był to dopiero pierwszy atak, rodzaj zaczepki poprzedzającej bitwę, i trzej młodzieńce me powątpiewali o tem, gdyż każden z nich gotował się do nowego napadu.  Zkądinąd wreszcie, zdziwienie było zarówno wielkie, jak dla aktorów tak i dla spektatorów.  Na widok dwóch swoich towarzyszów, Jana Byka i Szkopka, padających na wznak, na widok Toussainta Louverture, siadającego jak człowiek, „któremu się zbiera“ powstali obaj z siedzenia, i nie pomni już na zakaz Jana Byka, jeden ze swym haczykiem, drugi z butelką w ręku szli, ażeby wziąść udział w uroczystości.  Mularz padł tylko ofiarą niespodzianki, i powstał doznając więcej wstydu niż bólu.  Co do cieśli, temu zdawało się, że to jakaś belka wyrzucona taranem uderzyła go w głowę.  Wstrząśnienie mózgu udzieliło się całemu jego ciału, przez dwie do trzech sekund pozostał omroczonym, z chmurą krwawą na oczach, z dudnieniem w uszach.  Wreszcie, chmura krwi nie była prostą figurą retoryczną; cios pięści Roberta zsunąwszy się po skroni, zarżnął się w czoło, a sygnet, który młodzieniec nosił na palcu, otworzył nieco nad brwiami cieśli, krwawiącą bruzdę.  — Aha! do kroćset siarczystych piorunów!... krzyknął idąc na przeciwnika krokiem niedość jeszcze pewnym, co to jest być napadniętym znienacka: dziecko by się powaliło!  — Owóż, teraz daj sobie czas, Janie Byku, a trzymaj się dobrze, bo mam zamiar złamać tobą dwie drugie nogi temu stołowi.  Jan Byk posunął się z pięścią podniesioną, oddając się znowu swemu przeciwnikowi, jak to najczęściej oddaje się zręczności siła, niedoświadczona i ufna, cała teorja boksu na tem polega; mniej potrzeba czasu dla pięści do przebieżenia linji prostej, niż do opisania paraboli.  W tej chwili jednak, nie atak, ale tylko obronę Jan Robert powierzył swym rękom; prawa jego dłoń posłużyła mu jedynie do uchylenia ciosu, jakim groził mu Jan Byk, i w chwili, gdy pięść cieśli miała spaść na niego, Robert uczynił zwinny zwrot i dzięki swemu wysokiemu wzrostowi, wymierzył w sam środek piersi to straszne uderzenie tylcem nogi, którego w owej epoce jeden tylko Lecour posiadał jeszcze przywilej i sekret.  Robert nie zawiódł przepowiedni uczynionej cieśli: Jan wstecznym krokiem puścił się tą samą drogą, którą już raz przebył, i jeżeli nie padł, to przynajmniej położył się znowu na stole. Wreszcie ani krzyknął, ani nawet nieprzemówił: cios odebrany zupełnie głos mu zatamował.  Z trzema zaś innemi zdarzyło się co następuje: Petrus, ze zwykłą swą zwinnością, stawił czoło dwom przeciwnikom: Naruszycielowi, który podchodził doń z haczykiem w ręku rzucił w twarz stołkiem, a nim człowiek i sprzęt ułatwili się z sobą wzajem, on tymczasem, jak przystało na rodowitego Bretończyka, uderzeniem głową w brzuch posadził mularza w najwygodniejszy sposób na podłodze.  Ludowik miał przeto do czynienia tylko z zabójcą kotów, wcale niestrasznym przeciwnikiem, a nieświadomy sztuk w jakich przyjaciele jego byli mistrzami, wziął się z nim za bary i razem z nim powalił się na ziemię.  Tylko Zwierzynka miał tę niekorzyść walki, że upadł na spód. Ale zamiast korzystać ze swej przewagi, Ludowik, trzymając przeciwnika pod kolanami, zastanawiał się, zkąd pochodzi ta mocna woń waleriany, którą on tak obficie wyziewa.  Jeszcze namyślał się nad tą kwestją dosyć trudną do rozwiązania, kiedy Haczyk i Szkopek, widząc cieślę po raz drugi zniemożonego, węglarza zaledwie przychodzącego do siebie po otrzymanem uderzeniu w bok, a zabójcę kotów wijącego się pod kolanami Ludowika, jęli krzyczeć:  — Na noże! na noże!  W tej chwili powracał chłopiec z ostrygami. Jednym rzutem oka ocenił położenie rzeczy, postawił muszle na stole i żywo zbiegł ze schodów, zapewne dla zawiadomienia o tem kogo należało.  Ale zjawienie się jego dla aktorów tej sceny, stanowiło drobny tylko szczegół. Byli oni zbyt zajęci sobą, by zważać na jego zjawienie się i zniknięcie tak raptowne, że gdyby nie ostrygi co świadczyły o obecności chłopca, możnaby myśleć że to był sen.  Ale co snem nie było, to to, co działo się na czwartem piętrze i na piętrze niższem.  Na łoskot podwójnego upadku cieśli, na skrzyp złamanego stołu, na krzyk: noże! noże!... pijacy śpiący w sali trzeciego piętra, zerwali się ze snu; najmniej pijani przysłuchiwali się, jeden z nich, zataczając się, poszedł otworzyć a ci co mogli jeszcze co rozeznać, widzieli jak chłopiec przerażony przebiegał po nawie schodowej.  Wtedy to oni, jako ludzie doświadczeni, dorozumieli się co zaszło, i niebawem też trzej młodzi nasi przyjaciele, usłyszeli kroki przyspieszone i wrzaski podobne do ryku morza podczas burzy.  To szumowiny Gościnnego Dworu wybiegały na wierzch, i wkrótce przez otwarte drzwi dostrzedz było można salę napełniającą się ludźmi dziwnej powierzchowności, opitemi, ogłupiałemi, gniewnemi nadewszystko o to, że im przerwano sen najlepszy.  — Cóż to! czy tu zabijają! odezwało się dwadzieścia ochrypłych i ohydnych głosów.  Na widok tego tłumu, a raczej tej sfory, Jan Robert, najwrażliwszy z trzech młodzieńców, uczuł mimowolnie przebiegające po żyłach uczucie tego lodowatego zimna, jakiego doznaje każdy człowiek, by najsilniejszy, za dotknięciem gadu, a obracając się do swego towarzysza malarza, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia:  — Ah, Petrusie! gdzieżeś ty nas zaprowadził!  Ale Petrus improwizował nowy system obrony.  Przy okrzyku: „na noże! na noże!“ który powtarzali czterej rozwścieczeni, gdyż cieśla i węglarz, po odzyskaniu głosu, należeli do tego chóru gróźb, Petrus odpowiedział krzykiem: „do barykad!“ który nie jeden raz powstawał w Paryżu od pamiętnego dnia, co nadał nazwę historyczną temu systemowi obrony. I wołając: „do barykad!“ Petrus ciągnął za sobą Roberta, zmusił Ludowika do powstania, i z dwoma towarzyszami schronił się w zakąt, który odgrodzili natychmiast od reszty sali wałem stołów i ławek. Petrus nadto skorzystał z chwili rozejmu, jakkolwiek krótkiej, którą mu dało zwycięztwo, by zerwać z okna niegdyś złocony drążek utrzymujący firanki, drążek, który od początku bitwy był przedmiotem jego ambicji. Robert wziął swą laseczkę, Ludowik poprzestał na broni, jaką mu dała natura. W jednej chwili trzej przyjaciele stanęli za osłoną, za swą zaimprowizowaną fortecą.  — Patrzcie, rzekł Petrus do kolegów, pokazując w najodleglejszym kącie bastjonu kupę próżnych butelek, skorup od talerzy, muszli od ostryg, żelaznych widelców, noży bez trzonków, trzonków bez klingi; widzicie, że nam nie brak amunicji!  — Nie, rzekł Jan Robert, ale jak tam stoimy z cięciami i ranami? Ja zadać, zadałem, alem nic nie otrzymał.  — Ja zdrów i cały! odezwał się Petrus.  — A ty Ludowiku?  — Mnie się zdaje, że dostałem pięścią między szczękę i obojczyk, ale nie to mnie zaprząta.  — A cóż cię tedy zaprząta? spytał Robert.  — Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego ten, z którym miałem do czynienia, tak mocno pachnie walerjaną.  W tej to właśnie chwili ryki tłumu dodały nowego zajęcia do zajęć już i tak poważnych, jakie mieli trzej nasi przyjaciele.

VI

Pan Salvator.

Widok tłumu uczynił na hołocie wrażenie wręcz przeciwne jakie wywarł na ludziach dobrze wychowanych.  Cieśla i jego towarzysze przeczuwali, że im przybywa pomoc. Jan Robert i jego przyjaciele zrozumieli, że im przybywają nowi przeciwnicy.  Sympatja, rzecz naturalna, skłaniają się ku podobnym sobie. To też, dzikie spojrzenie rzucając na młodzieńców ukrytych w szańcu, tłum ten otoczył Jana Byka z towarzyszami, pytając o powody zamieszania.  Trudno było powody te wyjaśnić; cieśla pierwszy przeskrobał, wymagając od młodzieńców, ażeby zamknęli okno. Opowiedział zdarzenie swe tłumowi, ale na którąkolwiek stronę wykręcał rzecz, nie mógł wyjść z tego podwójnego koła: „Chciałem kazać zamknąć okno, a okno zostało otwarte!... Chciałem bić, a sam zostałem pobity!...“  Więc też tłum, dzielny i w gruncie pełen zdrowego rozsądku, pomimo swych uprzedzeń przeciw surdutowym, widząc, iż Jan Byk, że pozwolę sobie użyć trywialnego ale malowniczego wyrażenia, pokpił sprawę, jął mu się śmiać w nos.  Cieśla nie potrzebował tego nowego podbudzenia. Dotąd był tylko wściekłym, a śmiech uczynił go warjatem. Oczyma szukał trzech młodzieńców, zobaczył ich zabarykadowanych w zakącie, i atakowanych czterech swoich towarzyszów, również rozszalałych jak on.  — Stójcie! zawołał, stójcie! niechno ja wprzód zmiażdżę tego w czarnym fraku.  Ale czterej jego towarzysze ogłuchli. To prawda, że w zamian wcale nie oniemieli. Haczyk dostał pod oko dnem od butelki rzuconem przez Ludowika, i to dno zraniło mu policzek. Robert stołkiem rozwalił głowę węglarzowi. Nareszcie Petrus dwoma zamachami swego drążka, przez otwory w barykadzie pchnął Zwierzynkę w piersi, a mularza w bok.  Czterej ranieni ryczeli na udry:  — Zabij! zabij!  I rzeczywiście, bójka wszczęła się na zabój.  Rozszalały pośmiewiskiem tłumu i widokiem krwi, lejącej się po odzieży swych towarzyszów i po jego własnej, Jan Byk wydobył z kieszeni żelazny cyrkiel i z tą straszną bronią w ręku szedł sam przeciw barykadzie.  Petrus i Ludowik rzucili się jednem poruszeniem, każdy zbrojny butelką, gotowi rozbić głowę cieśli; ale Robert widząc, że to jedyny już poważny przeciwnik, jaki pozostał i że raz trzeba już było z nim skończyć, ściągnął swych towarzyszów ze stołu za kaftany kostjumowe, uderzył nogą w barykadę, żeby zrobić w niej wyłom i tym wyłomem wychodząc, ze swą laseczką w ręku:  — Więc jeszcze ci mało? zapytał Jana Byka.  Tłum wybuchnął śmiechem i klasnął w ręce.  — Tak, mnie jeszcze mało, a będzie mi dopiero dosyć, jak ci wepchnę w brzuch ze sześć cali mojego cyrkla:  — To się znaczy, panie Janie Byku, że ponieważ nie możesz poradzić siłą, więc chcesz sobie poradzić zdradą; że nie mogąc mnie pokonać, chcesz mnie zamordować?  — Ja chcę się pomścić, do miljon siarczystych piorunów! krzyczał cieśla, podniecając się wrzawą słów własnych.  — Bądź ostrożny, Janie Byku! rzekł młodzieniec, bo, na honor powiadam, że ci jeszcze nigdy nie groziło takie niebezpieczeństwo, jak w tej chwili. Potem, zwracając się do tłumu: Jesteście ludźmi, zawołał, przemówcież do rozsądku tego człowieka, widzicie, że ja jestem spokojny a on rozszalały.  Kilku ludzi wyszło z koła i stanęło między cieślą i Robertem. Ale pośrednictwo to zamiast uspokoić, zdawało się podwajać rozwścieczenie Jana Byka.  Odepchnął tych kilku ludzi samem tylko wyciągnięciem ręki.  — Aha! Nigdy mi jeszcze nie groziło takie niebezpieczeństwo jak w tej chwili! Czy ty tą laseczką myślisz bronić się przeciw memu cyrklowi? Co!  I miotał nad głową ostrem narzędziem, które rozwijając się przybrało z ośmnaście cali długości.  — Właśnie, że się mylisz, Janie Byku, rzekł młodzieniec, moja laseczka nie jest laseczką, to żmija; a jeśli wątpisz, patrz, dodał wyciągając ze szczupłej laski szpadę, dla której ona służyła za pochwę, czy widzisz jej żądło?  — A!... rzekł cieśla, z widoczną ulgą w wyrzucie przeciw któremu walczył, więc i ty masz broń? Na to tylko czekałem.  I ze spuszczoną głową, z podniesioną ręką, odkrywając pierś z całą nieoględnością ślepej siły, Jan Byk rzucił się na młodzieńca w czarnym fraku i z cienką szpadą.  Ale w tem silna dłoń schwyciła go za pięść, i w strząsając nią gwałtownie, wyrzuciła z niej cyrkiel, który spadając utkwił w podłodze.  Cieśla odwrócił się, zionąc straszliwe przekleństwa. Lecz zaledwie spostrzegł z kim ma do czynienia, głos jego z tonu groźby, wpadł w akcent uszanowania.  — A! pan Salvator!... wrzasnął tłum; a! chwała Bogu, żeś pan przyszedł, bo byłoby się źle skończyło!  — Pan Salvator?... wyrzekli razem Robert, Petrus i Ludowik. Kto to jest?  — To jakiś zuch, którego nazwisko (Zbawca) jest dobrej wróżby, dodał Petrus, zobaczymy czy się sprawdzi.  Człowiek, który nakształt starożytnego bożyszcza wdał się tak cudownie, ażeby według wszelkiego prawdopodobieństwa, dać pokojowe rozwiązanie krwawemu zajściu i którego zjawienie się było nadspodziewane i nieprzewidziane, człowiek ten wyglądał na lat trzydzieści.  W chwili gdy się ukazał i gdy okiem surowem spojrzał po tłumie, męzkie i łagodne oblicze jego, jaśniało wdziękiem piękności człowieka trzydziestoletniego.  W chwilę potem, byłoby rzeczą kłopotliwą, jeśli nie niepodobną, oznaczyć stanowczo wiek jego.  Czoło jego miało pogodę młodości, a wzrok biegał naokoło ciekawie i życzliwie, ale jak tylko widok, który napotykał nabawiał go wstrętu, to czarne brwi marszczyły się, a czoło, okryte grubemi zmarszczkami, przybierało pozór starości.  Jakoż, gdy zatrzymał rękę cieśli i samem uściśnieniem jej wyrzucił broń, którą tenże groził przeciwnikowi; gdy prędkim rzutem oka na trzech młodzieńców poznał, że to są ludzie dobrze wychowani, co zabłąkali się w złe miejsce, dokończył wtedy przeglądu, którego dotąd odbył tylko połowę.  Zobaczywszy Naruszyciela rozciągniętego na stole z twarzą zranioną, odzież mularza okrwawioną, węglarza bladego pod maską czarną, a zabójcę kotów trzymającego się za bok i krzyczącego że umarł, jakkolwiek mógł być na widok ten przygotowany, jednakże na fizjonomji jego wybił się wyraz niesmaku i surowości, pod którym opadły głowy najzawziętszych, a twarze najopilszych zbladły.  Ponieważ jest to główny bohater nasz, którego wyprowadzamy na scenę, przeto pozwolą nam czytelnicy uczynić dlań to, cośmy uczynili dla figur daleko mniej ważnych, to jest dać jak można najdokładniejszy opis jego osoby.  Był to nasamprzód, jak powiedzieliśmy, mężczyzna lat około trzydziestu. Ciemne włosy jego były miękkie i wiły się w kędziory, co czyniło je krótszemi niż były w rzeczywistości; oczy miał niebieskie, łagodne, jasne, przejrzyste jak woda jeziora; a jak ta woda jeziora, z którą je porównywamy, odbija niebo, tak oczy młodego mężczyzny z imieniem słodkiem i dźwięcznem, zdawały się być zwierciadłem w którem odbijały się najpogodniejsze myśli duszy. Owal jego twarzy był czystości Rafaelowskiej; nic tam nie mieszało wdzięcznego konturu; wpatrywałeś się w harmonijne linije z tą niewymowną radością, jakiej doznajesz na widok linii krzywej, jaką w pierwszych dniach maja opisuje na horyzoncie słońce wschodzące. Nos miał prosty i mocno osadzony, ale szeroki; usta małe, zęby uderzającej białości i wargi wązkie napozór, gdyż pod ocieniającym je czarnym wąsem, niepodobna było należycie rozeznać rysunku. Twarz, raczej matowa niż blada, otoczona była brodą czarną niezbyt gęstą; ani nożyczki, ani brzytwa nie dotknęły jej zapewne, był to włos pierworodny w całej swej delikatności, broda dziewicza w całym swym wdzięku, jedwabista, łagodząca rysy zamiast je zaostrzać.  Ale co było najbardziej uderzającem w tym młodym mężczyźnie, to biały ton, matowość skóry; barwa jej nie była ani żółtawą bladością uczonego, ani białą bladością rozpustnika, ani zieloną bladością zbrodniarza; ażeby dać wyobrażenie o niepokalanej białości tej twarzy, nie znajdujemy gdzieindziej porównania, tylko w melancholijnej i światłej bladości księżyca, w przeźroczystych listkach białego lotusu, w nietkniętym śniegu wieńczącym czoło Himalai.  Odzież jego składała się z jakiegoś paltota czarnego aksamitu, który dosyć było ścisnąć w pasie, by mu nadać kształt kaftana z XV-go wieku, z kamizelki i z czarnych aksamitnych spodni. Czapeczka także aksamitna, spoczywała na jego głowie i przy jakiem takiem poczuciu artystycznem, zdziwiłbyś się, nadaremnie szukając pióra orlego, czaplego lub strusiego, któreby z tej czapeczki zrobiło kapelusz mody rycerskiej.  Co wpośród tłumu nadawało cechę arystokratyczną tej odzieży, uzupełnionej fularem purpurowej barwy niedbale owiniętym koło szyi, to, że odzież ta nie była z aksamitu bawełnianego, jak ubranie ludu, ale z jedwabnego, jak suknia aktorki lub księżniczki.  Ten malowniczy ubiór uderzył nietylko Jan a Roberta i Ludowika, ale nawet Petrusa; wrażenie, jakie wywarł na tego ostatniego było nawet tak wielkie, że zawoławszy przy wymienieniu nazwiska Salvator: „To zuch jakiś, którego nazwisko jest dobrej wróżby, zobaczymy czy się sprawdzi“, dodał jeszcze:  — Sacrebleu! a toż mi piękny model do mojego Rafaela u Fornariny; jakżebym mu chętnie dał sześć franków, zamiast czterech, gdyby chciał pozować.  Co do Jana Roberta, ten z tytułu pisarza dramatycznego, szukając wszędzie i we wszystkiem efektów teatralnych, najmocniej uderzony był pełnem uszanowania przyjęciem, jakiego młody mężczyzna doznał od szalonego tłumu; a przyjęcie to przypomniało poecie one sławne „quos ego“ Neptuna, równającego swym boskim trójzębem rozhukane fale archipelagu Sycylijskiego.

VII

Gdzie Jan Byk stanowczo ustępuje a za nim tłum cały.

Od wejścia tajemniczego człowieka, powitanego imieniem Salvatora, najgłębsze milczenie zaległo w sali; zaledwie słychać było oddech trzydziestu do czterdziestu napełniających ją osób.  Milczenie to wziął cieśla za naganę i odurzony na chwilę obecnością nowoprzybyłego i sposobem w jaki go ten rozbroił, powoli przyszedł do siebie i łagodząc ile mógł chrapliwe dźwięki swego głosu, rzekł:  — Panie Salvatorze, pozwól mi się pan wytłómaczyć...  — Źle postąpiłeś! przerwał młody mężczyzna, tonem sędziego wydającego wyrok.  — Ależ kiedy powiadam panu...  — Źle postąpiłeś! powtórzył Salvator.  — Kiedy bo...  — Źle postąpiłeś! mówię ci!  — Koniec końców, jakże pan wiesz o tem, skoro nie byłeś tu, panie Salvatorze?  — A czyż ja potrzebowałem tu być, ażeby wiedzieć co zaszło?  — Jużcić, zdaje mi się...  Salvator wyciągnął rękę do Jana Roberta i dwóch jego przyjaciół, którzy zebrali się w gromadkę i opierali jeden o drugiego.  — Patrz, rzekł.  — Patrzę, odpowiedział Jan Byk, i cóż dalej?  — Co widzisz?  — Widzę trzech fanfaronów, którym obiecałem smarowanie i którzy je dostaną nie dziś to jutro.  — Widzisz trzech młodzieńców, porządnie i wykwintnie ubranych; przyzwoitych, którzy źle zrobili wchodząc do takiej knajpy, jak ta; ale to nie był powód do szukania z nimi zaczepki.  — Alboż ja szukałem z nimi zaczepki?  — Może powiesz, że to oni zaczepili ciebie i czterech twoich towarzyszów?  — A jednakże widzisz pan, że oni byli w stanie obronić się.  — Bo zręczność, a nadewszystko prawo, było po ich stronie... Ty myślisz, że siła jest wszystkiem, ty, coś nazwisko swoje, Bartłomiej Lelong zamienił na Jan Byk. Masz dowód, że nieprawda. Daj Boże, aby ci ta nauka wyszła na dobre.  — Ależ kiedy panu powiadam, że to oni nazwali nas głupcami, durniami, bydlętami...  — A dlaczego was tak nazwali?  — Powiedzieli nam, że jesteśmy pijacy.  — Pytam się, dlaczego was tak nazwali?  — Dlatego, że chcieliśmy, ażeby zamknęli okno.  — A dlaczego nie chciałeś, żeby okno było otwarte?  — Dlatego, że ja nie lubię przeciągów.  — Dlatego, że byłeś pijany, jak ci to powiedzieli ci panowie; dlatego, że chciałeś szukać kłótni z kimbądź i schwyciłeś sposobność za uszy; dlatego, że miałeś jakąś znowu kłótnię w domu i chciałeś skrupić na niewinnych niewierność panny...  — Dajże pokój, panie Salvatorze, nie wymawiaj jej imienia, żywo przerwał cieśla, ta niedobra kobieta o śmierć mnie przyprawi.  — A! widzisz, że natrafiłem. Potem marszcząc brwi: Ci panowie dobrze zrobili otwierając okno; powietrze tu jest zaduszone, a ponieważ dwóch okien nie zawiele jest na czterdzieści osób, pójdziesz przeto natychmiast i otworzysz drugie.  — Ja? rzekł cieśla, przyciskając się, że zdawało się wrósł nogami w podłogę, ja miałbym pójść otwierać drugie okno, kiedy chcę, ażeby zamknięto tamte?... Ja, Bartłomiej Belong, syn mojego ojca?  — Ty, Bartłomiej Lelong, pijanica i kłótnik, który hańbisz imię swego ojca i dlatego dobrze zrobiłeś, żeś wziął przezwisko. Owóż, ja ci powiadam, że pójdziesz otworzyć okno za karę, że zaczepiłeś tych panów.  — Gdyby nawet piorun miał uderzyć w mą głowę, rzekł Bartłomiej Lelong podnosząc pięść do góry, nie posłucham.  — A to ja cię nie chcę znać pod żadnem nazwiskiem; jesteś odtąd dla mnie prostym i obelżywym robotnikiem i wypędzam cię z tego miejsca, w którem ja jestem. Potem wyciągnął rękę z cesarskim giestem: Idź precz! zawołał.  — Nie pójdę! ryknął cieśla pieniąc się z wściekłości.  — Na twego ojca, którego sam przed chwilą wyzwałeś, rozkazuję ci pójść precz!  — Nie, do pioruna! nie, nie pójdę! odpowiedział Bartłomiej Lelong siadając okrakiem na ławie i przyciskając się do niej oburącz, jak gdyby gotował się uczynić sobie z niej broń w razie potrzeby.