Mit deficytu - Kelton Stephanie - ebook

Mit deficytu ebook

Kelton Stephanie

0,0
65,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Mit deficytu” to genialna eksploracja nowoczesnej teorii monetarnej (MMT) autorstwa Stephanie Kelton. Całkowicie zmienia nasze rozumienie, jak najlepiej radzić sobie z kluczowymi problemami, począwszy od ubóstwa i nierówności, po tworzenie miejsc pracy, rozszerzanie dostępu do opieki zdrowotnej, zmianę klimatu i budowanie trwałej infrastruktury. 

Każda ambitna propozycja jednak nieuchronnie napotyka na pytanie, skąd wziąć na to pieniądze, zakorzenione w mitach o deficytach, które nas jako kraj powstrzymują. Kelton obala mity, które powstrzymują nas od działania: że rząd federalny powinien budżetować jak gospodarstwo domowe, że deficyty zaszkodzą kolejnym pokoleniom, wypierają prywatne inwestycje i podważają długoterminowy wzrost oraz że świadczenia społeczne prowadzą nas ku poważnemu kryzysowi fiskalnemu. 

MMT, jak pokazuje „Mit deficytu” Kelton, przesuwa teren dyskusji z wąskich pytań budżetowych na szersze korzyści ekonomiczne i społeczne. Dzięki ważnym nowym sposobom rozumienia pieniędzy, podatków i krytycznej roli wydatków deficytowych, MMT redefiniuje, jak odpowiedzialnie korzystać z naszych zasobów, aby zmaksymalizować nasz potencjał jako społeczeństwa. MMT daje nam moc, by wyobrazić sobie nową politykę i nową gospodarkę oraz przejść od narracji niedoboru do narracji możliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 507

Rok wydania: 2024

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WPROWADZENIE.DZIWACZNA NAKLEJKA NA ZDERZAKU

Kłopoty mają nie ci, którzy czegoś nie wiedzą,

lecz ci, którzy uważają, że wiedzą, tymczasem się mylą.

Mark Twain

Pamiętam, jak w 2008 roku, pokonując jednogodzinną drogę do pracy z Lawrence w stanie Kansas do Uniwersytetu Missouri w Kansas City, gdzie wykładałam ekonomię, zobaczyłam naklejkę na tylnym zderzaku mercedesa typu SUV. Przedstawiała ona postać lekko zgarbionego mężczyzny z pustymi, wywróconymi na lewą stronę kieszeniami. Jego twarz miała twardy, poważny wyraz. Miał na sobie spodnie w czerwone i białe paski, ciemnoniebieską kurtkę i staromodny cylinder z naszytymi gwiazdami. To był Wuj Sam1. Podobnie jak osoba kierująca tym autem z naklejką, wielu uwierzyło, że nasz rząd jest spłukany, a budżet nie jest w stanie sprostać najważniejszym problemom naszych czasów.

Niezależnie od tego czy debata publiczna dotyczy służby zdrowia, infrastruktury, edukacji, czy zmian klimatu, niezmiennie pojawia się jedno pytanie: ale jak za to zapłacicie? Naklejka na zderzaku SUV-a rzeczywiście odzwierciedlała realną frustrację i niepokój społeczeństwa związane z kwestiami fiskalnymi, a w szczególności z rozmiarem deficytu budżetowego. Biorąc pod uwagę to, z jaką zaciekłością politycy z różnych partii wypowiadają się na temat deficytu, jest zrozumiałe, dlaczego każdemu udzielają się emocje na myśl o tym, że nasz rząd zachowuje się nierozważnie. W końcu gdyby ktokolwiek z nas zachowywał się tak jak rząd, to wkrótce byśmy zbankrutowali, przypominając obraz spłukanego Wuja Sama.

Ale co, jeśli budżet rządu w sposób fundamentalny różni się od budżetu domowego? A co, jeśli pokażę Ci, że straszenie deficytem budżetowym nie ma żadnego uzasadnienia? A gdybym Cię przekonała, że możemy mieć taką gospodarkę, która stawia na pierwszym miejscu ludzi i planetę? I że znalezienie pieniędzy na poprawę obecnej sytuacji nie jest problemem?

Mikołaj Kopernik i inni podążający za nim naukowcy zmienili nasze pojmowanie kosmosu, dowodząc, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na odwrót. Podobny przewrót potrzebny jest w naszym pojmowaniu deficytu budżetu państwa i jego relacji z całą gospodarką. Jeśli chodzi o powiększanie naszego dobrobytu, istnieje więcej możliwości, niż jesteśmy tego świadomi, ale desperacko potrzebujemy zdać sobie sprawę z mitów, które nas ograniczają.

Niniejsza książka jest próbą wyjaśnienia z perspektywy Nowoczesnej Teorii Monetarnej (ang. Modern Money Theory, MMT), której jestem gorącą orędowniczką, tego ekonomicznego przewrotu kopernikańskiego. Główne argumenty, które przedstawiam, odnoszą się do wszystkich krajów suwerennych pod względem monetarnym, czyli takich jak: USA, Wielka Brytania, Japonia, Australia, Kanada i inne2, których rząd jako monopolista emituje walutę fiducjarną3. MMT zmieniło sposób patrzenia na politykę i ekonomię, ukazując, że prawie za każdym razem deficyt budżetowy rządu jest dobry dla gospodarki. I konieczny. To, jak obecnie mówimy o deficycie i jak go traktujemy, jest zazwyczaj niekompletnym i niedokładnym opisem rzeczywistości. Zamiast gonić za źle postawionym celem, jakim jest zrównoważony budżet, powinniśmy realizować obietnicę odpowiedniego wykorzystania tego, co MMT nazywa naszymi publicznymi pieniędzmi lub suwerenną walutą, aby zrównoważyć gospodarkę tak, by dobrobyt był powszechny, a nie ograniczony do coraz mniejszej garstki osób.

Pieniądze podatnika to według obiegowej mądrości centrum monetarnego wszechświata. Wynika to z przekonania, że państwo nie ma swoich pieniędzy. A co za tym idzie, jedyne pieniądze, które posiada rząd, to pieniądze zebrane od ludzi, takich jak ja i ty. MMT radykalnie zmienia ten obraz, pokazując, że to emitent własnej waluty, czyli rząd centralny – a nie podatnik – finansuje wszystkie wydatki rządowe. Podatki są ważne, ale z zupełnie innych powodów, które omówię w tej książce. Pogląd, jakoby podatki finansowały wydatki rządu, jest czystą fantazją.

Kiedy pierwszy raz usłyszałam takie stwierdzenia, byłam sceptyczna. Właściwie to się im opierałam. W trakcie moich wczesnych studiów badawczych jako profesjonalna ekonomistka starałam się obalić twierdzenia MMT, intensywnie badając temat finansowych operacji rządu. Zanim rozwinęłam to w moją pierwszą opublikowaną i zrecenzowaną pracę naukową, zorientowałam się, że moje wcześniejsze założenia były błędne. Kluczowa idea stojąca za MMT, choć początkowo wydawała się dziwaczna, okazała się w warstwie opisowej poprawna. I tak z jednej strony MMT jest technicznym i niezwiązanym z żadnym konkretnym światopoglądem opisem funkcjonowania współczesnego systemu monetarnego. Jej moc objaśniająca nie zależy ani od ideologii, którą wyznajesz, ani od partii politycznej, do której należysz. MMT wyjaśnia raczej, co jest ekonomicznie możliwe, a tym samym radykalnie zmienia obszar debaty publicznej, która w temacie ograniczeń finansowych utknęła w martwym punkcie. MMT skupia się na szerokim spektrum ekonomicznych i społecznych efektów proponowanych zmian w polityce państwa, a nie na wąskim aspekcie dotyczącym wpływu na budżet. Abba P. Lerner, żyjący w czasach Johna Maynarda Keynesa, był prekursorem takiego podejścia, które nazwał później finansami funkcjonalnymi (ang. functional finance). Jego pomysł polegał na tym, aby oceniać zmiany w polityce gospodarczej przez ich skutki albo też funkcje, jakie one pełnią. Czy pozwala kontrolować inflację, utrzymać pełne zatrudnienie i czy prowadzi do bardziej sprawiedliwej dystrybucji dochodów i bogactwa? Sama liczba przedstawiająca wysokość deficytu budżetowego na koniec roku jest z tej perspektywy całkowicie bez znaczenia.

Czy wierzę, że rozwiązanie wszystkich naszych problemów polega zwyczajnie na wydawaniu większej ilości pieniędzy? Oczywiście, że nie. Z tego, że rząd nie ma ograniczeń finansowych w swoim budżecie, nie wynika, że nie ma ograniczeń realnych związanych z jego wydatkami. Każda gospodarka ma swój wewnętrzny limit prędkości powiązany z dostępnością realnych zasobów produkcyjnych, takich jak stan technologii, ilość i jakość ziemi, siły roboczej, fabryk, maszyn i innych materiałów. Jeśli rząd spróbuje wydać za dużo pieniędzy do gospodarki, która już pracuje na pełnych obrotach, inflacja przyspieszy4. I to jest właśnie realne ograniczenie. Jednak ograniczenia rządu nie wynikają z jego zdolności do wydawania pieniędzy ani z deficytu, lecz z presji inflacyjnej i zasobów w realnej gospodarce. MMT zatem odróżnia realne ograniczenia związane z inflacją od iluzorycznych ograniczeń [związanych z deficytem – przyp. tłum.], które sami sobie narzuciliśmy.

Prawdopodobnie słyszałaś już o głównych twierdzeniach MMT. Ja natomiast widziałam ich praktyczne zastosowanie, pracując w Senacie Stanów Zjednoczonych. Za każdym razem, kiedy pojawiał się temat ubezpieczeń społecznych lub kiedy jakiś członek Kongresu chciał przeznaczyć więcej pieniędzy na edukację czy służbę zdrowia, zaczynało się mówić o tym, jak za to wszystko zapłacić, aby uniknąć wzrostu deficytu. Ale czy zauważyłaś, że gdy tematem dyskusji są wydatki na zbrojenia, ratowanie banków lub obniżki podatków dla zamożnych Amerykanów, jakoś nigdy nie jest podnoszony ten problem? Dopóki liczba głosów w Kongresie się zgadza, rząd centralny zawsze może sfinansować swoje priorytety. Tak właśnie to działa. Deficyt nie powstrzymał Franklina Delano Roosevelta przed ogłoszeniem i wdrożeniem w życie Nowego Ładu w latach 30. ubiegłego wieku. Deficyt nie przeszkodził też Johnowi F. Kennedy’emu w wysłaniu pierwszego człowieka na Księżyc. I nigdy nie powstrzymał Kongresu przed zaangażowaniem się w wojnę.

Dzieje się tak, ponieważ Kongres dysponuje siłą publicznej kasy (ang. power of the purse). Jeżeli rzeczywiście chce coś osiągnąć, to pieniądze zawsze się znajdą. Gdyby nasi ustawodawcy chcieli, mogliby już dziś wprowadzić ustawy mające na celu podniesienie standardu życia, zwiększenie inwestycji w edukację, w nowe technologie, budowę trwałej infrastruktury. Wydawanie lub niewydawanie pieniędzy to decyzja polityczna. Oczywiście ekonomiczne konsekwencje każdej nowej ustawy powinny być dobrze przemyślane. Jednakże wydatki rządu nigdy nie powinny być uzależnione od jakichś arbitralnych kryteriów dotyczących rozmiaru deficytu ani też od ślepej wiary w tak zwane zrównoważone finanse.

* * *

Sądzę, iż to nie przypadek, że tego listopadowego dnia w 2008 roku zobaczyłam naklejkę z Wujem Samem na zderzaku auta. Archaiczne przekonanie o tym, że rządowi może zabraknąć pieniędzy, zyskiwało na popularności. Nasze społeczeństwo znalazło się w najgorszym kryzysie od czasów wielkiego kryzysu. Można było odnieść wrażenie, że my, jako kraj, zbankrutujemy, tak samo jak spora część reszty świata. To, co miało swój początek w załamaniu rynku kredytów subprime, szybko przelało się na globalne rynki finansowe i ostatecznie przerodziło się w kryzys na światową skalę. Kosztem tego kryzysu dla milionów Amerykanów była utrata miejsc pracy, utrata lub przejęcie domów i upadek firm5. Tylko w listopadzie 2008 roku pracę straciło 800 tysięcy Amerykanów. Miliony ludzi złożyły wniosek o zasiłek dla bezrobotnych, zasiłek żywieniowy, pomoc socjalną w ramach Medicaid oraz innych programów wsparcia publicznego. Popadająca w recesję gospodarka oznaczała dramatyczny spadek wpływów podatkowych, ale także ogromny wzrost wydatków na wsparcie osób bez pracy, co w rezultacie doprowadziło do rekordowego deficytu budżetowego w kwocie 779 miliardów dolarów. Zapanowała panika.

Zwolennicy i zwolenniczki MMT, włącznie ze mną, dojrzeli w tej sytuacji szansę do zaproponowania odważnych pomysłów politycznych dla obejmującej władzę administracji Baracka Obamy. Wystąpiliśmy do Kongresu z propozycją wdrożenia trwałego pakietu stymulacyjnego – zaproponowaliśmy wakacje podatkowe, dodatkową pomoc finansową dla samorządów terytorialnych i administracji stanowej, a także uruchomienie programu gwarancji zatrudnienia.

Do 16 stycznia 2009 roku cztery największe amerykańskie instytucje finansowe straciły połowę swojej wartości giełdowej. Rynek pracy dalej wykrwawiał się w tempie setek tysięcy miejsc pracy na miesiąc. Podobnie jak Roosevelt, prezydent Obama został zaprzysiężony 20 stycznia, w wyjątkowym historycznie momencie. W ciągu pierwszych trzydziestu dni podpisał ustawy uruchamiające pakiet stymulacyjny w wysokości 787 miliardów dolarów. Niektórzy z jego bliskich doradców naciskali na kwotę wynoszącą przynajmniej 1,3 biliona dolarów, argumentując, że tylko taki zastrzyk finansowy pozwoliłby uniknąć przedłużającej się recesji. Inni z kolei nie chcieli nawet słyszeć o kwocie powyżej 1 biliona. W końcu Obamie puściły nerwy.

Dlaczego? Ponieważ w głębi duszy był konserwatystą, jeśli chodziło o politykę fiskalną. Był otoczony ludźmi, którzy podawali mu coraz to inne liczby, a on postanowił zachować ostrożność, wybierając liczbę z dolnego przedziału padających kwot. Przewodnicząca jego Rady Ekonomicznej, Christina Romer, rozumiała, że kryzys tej wielkości nie może zostać zażegnany skromną kwotą 787 miliardów dolarów. Argumentowała za ambitnym programem stymulującym w wysokości powyżej biliona dolarów, zwracając się do Obamy: „Panie prezydencie, to jest pana cholerna chwila prawdy. Jest dużo gorzej, niż przypuszczaliśmy”6. Przeanalizowała dane, po czym doszła do wniosku, że pakiet w wysokości 1,8 biliona dolarów może być konieczny, aby pokonać pogłębiającą się recesję. Jednak ta propozycja została odrzucona przez głównego doradcę ekonomicznego Obamy, Lawrence’a Summersa, absolwenta Harvardu i byłego sekretarza skarbu. Summers może i wolał większy pakiet stymulacyjny, ale obawiał się, że proszenie Kongresu o akceptację wydatków zbliżonych do biliona może grozić ośmieszeniem, dodając, że „opinia publiczna by tego nie zniosła i nigdy nie przeszłoby to przez Kongres”7. David Axelrod, który w niedługim czasie miał zostać jednym z doradców prezydenta, był podobnego zdania co Summers – obawiał się, że pakiet powyżej biliona dolarów wywoła powszechny „wstrząs i zdumienie” zarówno w Kongresie, jak i wśród Amerykanów.

Ostatecznie podpisany i przegłosowany w Kongresie pakiet stymulacyjny w wysokości 787 miliardów dolarów zakładał pomoc finansową dla władz lokalnych i administracji stanowej. Jego celem było niwelowanie skutków kryzysu poprzez finansowanie projektów infrastrukturalnych, zielonych projektów inwestycyjnych, a także poprzez znaczące ulgi podatkowe mające na celu pobudzenie prywatnej konsumpcji i inwestycji. To wszystko pomogło, ale było niewystarczające. Gospodarka szybko się skurczyła, a kiedy deficyt powiększył się do rozmiarów przekraczających 1,4 biliona dolarów, prezydent Obama musiał zmierzyć się z falą pytań dotyczących rosnącego zadłużenia. W dniu 23 maja 2009 roku w wywiadzie dla C-SPAN gospodarz programu Steve Scully zapytał: „W którym momencie zabraknie nam pieniędzy?”, na co Obama odpowiedział: „Cóż, pieniędzy brakuje już teraz”8. I tak to wyglądało. Prezydent potwierdził tym samym to, czego obawiał się od samego początku kierowca auta z naklejką przedstawiającą Wuja Sama. Stany Zjednoczone były bankrutem.

Trwająca od grudnia 2007 do czerwca 2009 roku wielka recesja odcisnęła trwały ślad na społecznościach i rodzinach w Stanach Zjednoczonych i poza granicami tego kraju. Ponowne zatrudnienie 8,7 miliona osób pozbawionych pracy w latach 2007–2010 zajęło ponad sześć lat9. Miliony Amerykanów zmagały się ze znalezieniem pracy jeszcze przez kolejny rok lub dłużej. Wielu z nich nigdy jej nie znalazło. Ci, którzy mieli szczęście znaleźć pracę, często musieli się zadowolić zatrudnieniem na pół etatu lub decydować się na pracę z niższym niż przed kryzysem wynagrodzeniem. Tymczasem kryzys na rynku nieruchomości, związany z przejmowaniem domów obciążonych hipoteką, pochłonął łącznie 8 bilionów dolarów. Szacuje się, że w związku z tym 6,3 miliona Amerykanów, w tym 2,1 miliona dzieci, popadło w ubóstwo w latach 2007–200910.

Kongres mógł i powinien zrobić więcej, ale nie było to łatwe – mit deficytu nadal trzymał się mocno. W styczniu 2010 roku, kiedy stopa bezrobocia urosła do olbrzymiego poziomu 9,8%, prezydent Obama zaczął właściwie marsz w przeciwnym kierunku. W tym miesiącu w swoim orędziu o stanie państwa oświadczył, że zamierza dokonać odwrotu w polityce stymulacji fiskalnej: „Rodziny w całym kraju zaciskają pasa i każdego dnia podejmują trudne decyzje. Rząd federalny powinien zrobić to samo”. To, co nastąpiło później, to długotrwały okres samookaleczania.

Bank Rezerwy Federalnej w San Francisco (Federal Reserve Bank of San Francisco, FRBSF) oszacował, że kryzys finansowy oraz będący jego konsekwencją okres stagnacji i powolnej regeneracji w latach 2008–2018 kosztował gospodarkę Stanów Zjednoczonych około 7% potencjału gospodarczego. Pomyślmy o tym jako o skali dóbr i usług (oraz dochodów), które mogły być, lecz nie zostały wytworzone w czasie tych dziesięciu lat – tylko dlatego, że nie zrobiliśmy dostatecznie dużo, aby wspomóc gospodarkę i zabezpieczyć miejsca pracy. Przez niewłaściwą politykę przygotowaliśmy grunt pod słabą i powolną odbudowę gospodarczą, przez co nasze społeczności ucierpiały, a poniesiona strata dobrobytu w skali gospodarki liczyła biliony dolarów. Według FRBSF, dekada przygaszonego wzrostu kosztowała każdą kobietę, każdego mężczyznę i każde dziecko w Ameryce równowartość 70 tysięcy dolarów.

Dlaczego nie prowadziliśmy lepszej polityki? Może dlatego, że nasz system polityczny, oparty na dominacji dwóch partii w Kongresie, stał się tak bardzo podzielony, że był zupełnie niezdolny do podjęcia jakichkolwiek działań, nawet w obliczu narodowej katastrofy gospodarczej, która zagrażała zarówno społeczeństwu, jak i dużemu biznesowi w Ameryce. Jest w tym z pewnością ziarno prawdy. W 2010 roku lider senackiej większości Mitch McConnell otwarcie deklarował, że „najważniejszym celem do osiągniecia jest sprawienie, aby Obama nie został wybrany na kolejną kadencję”. Jednak polityka partyjna nie była jedyną przeszkodą. Polityka prowadzona przez oba obozy władzy, od dekad dyktowana histerią wokół deficytu, była o wiele większym problemem.

Większy deficyt pozwoliłby na szybszą i silniejszą regenerację, chroniąc miliony rodzin i pozwalając uniknąć wielobilionowych strat w gospodarce. Ale nikt posiadający choćby odrobinę realnej władzy nie walczył o powiększenie deficytu. Nie walczył o to prezydent Obama, nie walczyli o to jego najbliżsi doradcy ekonomiczni, nie walczyli o to nawet najbardziej progresywni politycy w Izbie Reprezentantów i w Senacie. Dlaczego? Czy rzeczywiście wszyscy uwierzyli w to, że państwu skończyły się pieniądze? Czy też politycy obawiali się wywołać emocje wśród wyborców, takich jak ten kierowca z naklejką na zderzaku swojego mercedesa?

Tak długo, jak postrzegamy deficyt jako problem, nie możemy wykorzystać jego mocy jako narzędzia do rozwiązywania realnych problemów. Obecnie około połowa Amerykanów (dokładnie 48%) twierdzi, że obniżenie deficytu budżetowego powinno być priorytetowym zadaniem zarówno prezydenta, jak i Kongresu. Celem tej książki jest obniżenie do zera liczby osób uważających deficyt za problem. Nie będzie to łatwe. Aby to osiągnąć, musimy ostrożnie rozbroić mity i wyjaśnić nieporozumienia, które ukształtowały nasz dyskurs publiczny.

* * *

W pierwszych sześciu rozdziałach tej książki zajmę się sześcioma mitami, które narosły wokół deficytu i które już od dłuższego czasu krępują działania naszego kraju. Na samym początku rozprawiam się z mitem, że budżet państwa działa na takiej samej zasadzie jak budżet domowy. Nie ma bardziej szkodliwego mitu. Prawda jest taka, że budżet państwa ani na jotę nie przypomina budżetu pojedynczej rodziny czy przedsiębiorstwa. Dzieje się tak, ponieważ Wuj Sam ma coś, czego nie ma nikt z nas: moc emitowania własnej waluty, jaką jest amerykański dolar. Wuj Sam nigdy nie znajdzie się w sytuacji, w której nie ma środków, by opłacić stos piętrzących się rachunków. Reszta z nas może się w takiej sytuacji znaleźć. Wuj Sam nigdy nie zbankrutuje. Reszta z nas może. Za każdym razem, kiedy rząd stara się zrównoważyć swój budżet, tak jak czynią to gospodarstwa domowe, traci okazję do wykorzystania siły swojej suwerennej waluty jako narzędzia istotnej poprawy życia swoich obywateli. W tej książce mam zamiar pokazać to, czego dowodzi MMT: że państwo z suwerenną walutą w swoich wydatkach nie jest ograniczone wielkością wpływów podatkowych i pożyczek oraz że najważniejszym ograniczeniem dla wydatków państwa jest inflacja.

Drugi mit głosi, że deficyty są oznaką nadmiernych wydatków państwa. Jest to prosty wniosek płynący wprost z tego, co słyszymy od polityków; z ich lamentów, że deficyty budżetowe są oznaką tego, iż rząd „żyje ponad stan”. I to jest błąd. Prawdą jest, że deficyt jest jedynie księgowym potwierdzeniem, iż rząd wydał więcej pieniędzy, niż zebrał w podatkach. Ale to tylko część prawdy. Resztę dopowiada MMT, posługując się prostą logiką księgową. Załóżmy, że rząd wydaje 100 dolarów do gospodarki, a potem pobiera podatki w wysokości 90 dolarów. Różnica tych dwóch liczb jest właśnie nazywana deficytem budżetowym rządu. Ale to tylko część historii. Wuj Sam tworzy nadwyżkę finansową dla kogoś innego. Jest tak, ponieważ odjęcie 10 dolarów z konta rządu musi się wiązać z dodaniem 10 dolarów na konto podmiotu w jakiejś innej części gospodarki. Problem tkwi w tym, że politycy patrzą na ten obraz z zasłoniętym jednym okiem. Widzą tylko deficyt budżetowy, ale nie dostrzegają już odpowiadającej mu nadwyżki pieniężnej po drugiej stronie bilansu. A jako że większość Amerykanów również jej nie dostrzega, zgadzają się na działania zmierzające do zrównoważenia budżetu, nawet jeśli oznacza to drenaż pieniędzy z ich kieszeni. Oczywiście może się zdarzyć, że rząd wydaje za dużo pieniędzy. Deficyty mogą być za duże. Ale oznaką nadmiernych wydatków państwa jest inflacja, a w większości przypadków deficyt jest za mały, a nie za duży.

Trzeci mit mówi, że deficyty budżetowe obciążają przyszłe pokolenia. Politycy uwielbiają powtarzać ten mit. Mówią, że rząd, poprzez swoje deficyty, przygniatający ciężar spłaty długów przenosi na nasze dzieci i wnuki. Jednym z najgorętszych propagatorów tego mitu był Ronald Reagan. Senator Bernie Sanders powtórzył za nim niedawno: „Jestem zaniepokojony długiem. Nie jest to coś, co powinniśmy zostawiać naszym dzieciom i wnukom”11.

Trzeba przyznać, że choć to efektowny zabieg retoryczny, to nie ma on uzasadnienia w logice ekonomicznej. Dowodzi tego historia. Dług publiczny jako procent produktu krajowego brutto (PKB) wynosił 120% w okresie tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, osiągając najwyższą wartość w historii USA. W tym samym okresie w Ameryce zbudowana została klasa średnia, mediana realnych dochodów szybko rosła, a kolejne pokolenie cieszyło się jeszcze wyższym standardem życia bez ciężaru zwiększonych podatków. W rzeczywistości więc deficyty rządu nie obciążają przyszłych pokoleń. Zwiększanie deficytów nie sprawia, że kolejne pokolenia są uboższe, tak samo jak ich zmniejszanie nie czyni przyszłych pokoleń bogatszymi.

Czwarty mit, z którym przyjdzie nam się zmierzyć, głosi, że deficyty budżetowe są szkodliwe, ponieważ wypierają prywatne inwestycje i przyczyniają się do wolniejszego wzrostu. Ten mit jest propagowany głównie przez ekonomistów głównego nurtu, ekspertów i specjalistów, którzy powinni być źródłem rzetelnej wiedzy. Mit ten opiera się na błędnym założeniu, zgodnie z którym rząd, chcąc sfinansować swój deficyt, musi konkurować z innymi pożyczkobiorcami o ograniczony zasób oszczędności w gospodarce. Pomysł polega na tym, by deficyty rządowe pochłaniały pieniądze, które mogłyby zostać zainwestowane w przedsięwzięcia sektora prywatnego, długoterminowo zwiększające dobrobyt. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie: deficyty budżetowe powiększają istniejący w gospodarce zasób prywatnych oszczędności i są katalizatorem inwestycji w sektorze prywatnym.

Piąty mit mówi, że deficyty czynią Stany Zjednoczone zależne od zagranicy. Propagatorzy tego mitu próbują dowieść, że kraje, takie jak Chiny i Japonia, mają ogromny wpływ na nasz kraj z racji posiadania tak dużej ilości naszego długu. Wkrótce zobaczymy, że politycy – celowo lub nieświadomie – wykorzystują ten mit jako wymówkę umożliwiającą ignorowanie finansowania programów społecznych. Czasami używa się tu analogii do zaciągania kredytu w walucie obcej. Pomija się przy tym fakt, że żaden dolar nie pochodzi z Chin. Każdy pochodzi z USA. W istocie nie zapożyczamy się w Chinach, lecz zwyczajnie dostarczamy Chińczykom dolarów [płacąc za importowane dobra i usługi – przyp. red.], a następnie pozwalamy im również na utrzymywanie tychże dolarów w formie bezpiecznych obligacji skarbowych rządu USA. Nie ma w tym absolutnie nic ryzykownego ani szkodliwego. Jeśli tylko zechcemy, możemy natychmiast spłacić cały ten dług za pomocą jednego uderzenia w klawiaturę komputera. Obawy o zadłużanie przyszłych pokoleń to kolejny przykład niezrozumienia – lub też intencjonalnego przeinaczania dla celów politycznych – podstawowych mechanizmów rządzących emisją suwerennej waluty.

Szósty mit, z którym przyjdzie nam się zmierzyć, głosi, że wydatki na ubezpieczenia i transfery społeczne popychają nas w kierunku kryzysu fiskalnego. Ubezpieczenia społeczne, emerytury, ubezpieczenia zdrowotne i wszelkie programy wsparcia socjalnego są tutaj głównym winowajcą. Wkrótce przekonamy się, dlaczego to rozumowanie jest błędne. Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego mielibyśmy ograniczać wydatki na wsparcie społeczne. Nasz rząd zawsze będzie w stanie spłacać swoje zobowiązania w przyszłości, ponieważ nigdy nie może mu zabraknąć pieniędzy. Zamiast sprzeczać się o to, jaki jest finansowy koszt tych programów, nasi ustawodawcy powinni debatować nad tym, jaka polityka jest w stanie najlepiej zrealizować potrzeby całego społeczeństwa. Pieniądze są zawsze dostępne. Pytanie jest inne: co za te pieniądze można kupić? Zmiany demograficzne i katastrofa klimatyczna są w obecnych czasach realnymi problemami – to one zagrażają dostępności naszych zasobów. Musimy mieć pewność, że robimy wszystko, co w naszej mocy, aby racjonalnie zarządzać dostępnymi zasobami i metodami produkcji, w miarę jak pokolenie wyżu demograficznego będzie znikać z rynku pracy. Jednak jeśli chodzi o wydatki na świadczenia społeczne, stać nas na dotrzymanie obietnicy złożonej zarówno obecnym emerytom, jak i przyszłym pokoleniom.

Po dogłębnym zbadaniu błędów, jakie stoją za każdym z tych sześciu mitów, i ich podważeniu przy użyciu silnych dowodów przejdziemy do deficytów, które mają realne znaczenie. Prawdziwe kryzysy, z którymi się mierzymy, nie mają nic wspólnego z deficytem budżetowym ani z wydatkami na świadczenia społeczne. Fakt, że 21% wszystkich dzieci w USA żyje w biedzie – to jest realny kryzys. Fakt, że infrastruktura w naszym kraju jest oceniana na dwóję z minusem – to jest kryzys12. Fakt, że dzisiejszy poziom nierówności społecznych w USA ostatni raz był równie wysoki w okresie tak zwanego wieku pozłacanego (ang. Gilded Age)– to jest kryzys. Fakt, że przeciętny amerykański pracownik nie odnotował podwyżki realnej płacy od lat 70. XX wieku – to jest kryzys. Fakt, że 44 miliony Amerykanek i Amerykanów są zadłużone z tytułu kredytów studenckich łącznie na kwotę 1,7 biliona dolarów – to jest kryzys. Fakt, że ostatecznie nie będzie nas już „stać” na nic, kiedy przyspieszymy kryzys klimatyczny i kiedy zniszczymy życie na tej planecie – to jest chyba największy kryzys naszych czasów.

To wszystko są realne kryzysy. Deficyt budżetowy to nie jest kryzys.

* * *

Zbrodnia, jakiej dokonał prezydent Donald Trump w 2017 roku, podpisując ustawę obniżającą podatki, nie polega na tym, że zwiększył deficyt budżetowy, lecz na tym, że użył deficytu, aby wspomóc finansowo tych, którzy najmniej tego wsparcia potrzebują. Ta ustawa zwiększyła nierówności społeczne, doprowadzając do koncentracji władzy ekonomicznej i politycznej w rękach niewielu. Z wiedzy czerpanej z podstaw MMT wynika, że budowanie lepszej gospodarki nie jest zależne od znajdowania źródeł finansowania na cele, które chcemy osiągnąć. Jednak możemy i musimy opodatkowywać bogatych. Ale nie dlatego, że bez ich pieniędzy nie stać nas na wprowadzenie potrzebnych zmian. Powinniśmy opodatkować miliarderów, aby zmniejszyć nierówność w dystrybucji dochodów i majątków oraz aby chronić naszą demokrację. Jednak dążąc do zlikwidowania ubóstwa albo do wprowadzenia publicznej gwarancji zatrudnienia z godnym wynagrodzeniem, o co walczyła między innymi Coretta Scott King13, nie musimy wyważać drzwi do sejfów bogatych. Obecnie mamy już potrzebne narzędzia. Udawanie zależności od ludzi z ogromnym majątkiem powoduje powstanie fałszywego przekazu, że są oni nam bardziej potrzebni, niż są w rzeczywistości. Oczywiście nie oznacza to, że wzrost deficytu nie ma znaczenia oraz że można wyrzucić do kosza wszystkie środki ostrożności i wydawać pieniądze bez granic. Teoria ekonomiczna, którą omówię w tej książce, postuluje większą odpowiedzialnośćfiskalną rządu, a nie mniejszą. Powinniśmy również gruntownie przemyśleć znaczenie odpowiedzialnego budżetowania zasobów realnych. Nasze błędne przekonania o deficycie powodują, że duża część dostępnych zasobów w naszej gospodarce jest zwyczajnie marnotrawiona lub pozostaje niewykorzystana.

MMT daje nam siłę do wyobrażenia sobie nowej polityki i nowej gospodarki. Teoria ta rzuca wyzwanie ekonomicznemu status quo na całej szerokości politycznego spektrum, kwestionując „zdrową ekonomię” (ang. sound economics), i dlatego wzbudza tak wielkie zainteresowanie na całym świecie wśród polityków, naukowców, bankierów centralnych, ministrów finansów, aktywistów i zwykłych ludzi. Patrzenie przez pryzmat MMT pozwala nam zauważyć, że przemiana społeczeństwa jest możliwa, że możemy tego dokonać, że stać nas na inwestycje w edukację, służbę zdrowia i nowoczesną infrastrukturę. W przeciwieństwie do powszechnej narracji o rzadkości zasobów MMT promuje narrację o dostępnych możliwościach. Kiedy już obalimy mity, które narosły wokół deficytu, będziemy w stanie zobaczyć, że deficyt budżetowy jest w istocie dobry dla gospodarki, że pozwala na prowadzenie polityki fiskalnej, dla której priorytetem są ludzkie potrzeby i interes publiczny. Nie mamy nic do stracenia prócz ograniczeń, które sami sobie narzuciliśmy.

Stany Zjednoczone są najbardziej zamożnym krajem w historii świata. Ale nawet kiedy Amerykanie byli znacznie ubożsi, tak jak podczas wielkiego kryzysu, udało nam się powołać do życia system opieki społecznej, ustanowić płacę minimalną, zelektryfikować obszary wiejskie, dofinansować kredyty mieszkaniowe oraz sfinansować wielkie programy robót publicznych. Tak jak Dorotka z Czarnoksiężnika zKrainy Oz musimy obalić mity, przez które daliśmy sobie wmówić, że jesteśmy zupełnie bezsilni i że nie mamy żadnej sprawczości.

Kiedy ta książka szła do druku, pandemia Covid-19 uderzyła w gospodarki całego świata z ogromną mocą, pokazując nam siłę sposobu myślenia przez pryzmat MMT. Całe gałęzie przemysłu są zamykane. Rośnie ryzyko załamania gospodarczego spowodowanego szybko rosnącą utratą miejsc pracy, a bezrobocie może osiągnąć taki poziom, jaki obserwowaliśmy podczas wielkiego kryzysu. Kongres przeznaczył ponad bilion dolarów na walkę z pandemią Covid-19 i wyłaniającym się kryzysem gospodarczym. Jednak tym razem konieczne będzie dużo więcej niż bilion dolarów.

Deficyt rządu, który zgodnie z oczekiwaniami sprzed pandemii miał wynieść bilion dolarów, osiągnie prawdopodobnie ponad 3 biliony dolarów w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Jeżeli historia nas czegokolwiek uczy, to spodziewam się, że obawy przed rosnącym deficytem budżetowym wytworzą presję na wprowadzenie polityki oszczędności, by stłamsić ów deficyt. Byłaby to niewyobrażalna katastrofa. Obecnie, a także w nadchodzących miesiącach, najbardziej odpowiedzialną fiskalnie strategią walki z kryzysem jest zwiększanie wydatków i deficytu.

Kolejny rok będzie dla wszystkich niezmiernie trudny. Będziemy żyć w podwyższonej niepewności związanej z wirusem – przynajmniej do momentu, aż pandemia zostanie całkowicie wyhamowana, a szczepionka będzie szeroko dostępna. Wielu z nas doświadczy trudnej sytuacji socjalnej i ekonomicznej. Jest już wystarczająco dużo powodów do obaw i nie ma potrzeby dokładać sobie jeszcze jednego – związanego ze stanem finansów państwa. To jest właśnie dobry moment, aby dowiedzieć się kilku ważnych rzeczy o tym, skąd biorą się pieniądze oraz dlaczego to rząd centralny – i tylko rząd centralny – może stanąć na wysokości zadania i uratować gospodarkę.

1 Ang. Uncle Sam – potoczne określenie amerykańskiego rządu federalnego [przyp. red.].

2 Autorka w oryginale nie wymienia explicite w tym miejscu Polski. Jednocześnie, ponieważ Rzeczpospolita Polska dysponuje własną, suwerenną walutą, tj. polski złoty nie jest powiązany z żadną inną walutą ani towarem na sztywno, a także posiada własny bank centralny, to spełnia ona kryteria stawiane krajom będącym suwerennymi emitentami waluty. Kryteria określające stopień posiadanej przez dany kraj suwerenności monetarnej autorka podaje w kolejnym przypisie [przyp. tłum.].

3 Najlepiej jest myśleć o suwerenności monetarnej jako o spektrum, w obrębie którego niektóre kraje cieszą się większym, inne mniejszym, a jeszcze inne zerowym stopniem suwerenności monetarnej. Kraje posiadające najwyższy stopień suwerenności monetarnej to te, które tworzą wydatki, pobierają podatki i zadłużają się we własnej, niewymienialnej na sztywno walucie (tj. operują w systemie zmiennego kursu walutowego w stosunku do pozostałych walut). Niewymienna (na sztywno) waluta oznacza, że państwo jako jej emitent nie zobowiązuje się do jej wymiany na inną walutę lub towar (np. złoto) po stałym kursie. Zgodnie z tą definicją kraje takie jak: USA, Wielka Brytania, Japonia, Australia, Kanada, a nawet Chiny, są suwerennymi emitentami waluty. Natomiast kraje takie jak: Ekwador czy Panama – w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych – nie cieszą się suwerennością monetarną, ponieważ ich systemy monetarne oparte są praktycznie wyłącznie na dolarze amerykańskim, czyli na walucie obcej, której te kraje nie emitują. Z kolei kraje, takie jak Wenezuela i Argentyna, które co prawda emitują własną walutę, ale jednocześnie w znacznym stopniu zadłużają się w dolarze amerykańskim, cieszą się jedynie ograniczoną suwerennością monetarną. Dziewiętnaście krajów europejskich, które zdecydowały się przyjąć wspólną walutę euro, w ten sposób pozbawiając się prawa do emisji własnej waluty, całkowicie utraciło suwerenność monetarną. Te kraje przekazały prawo do emisji swojej waluty Europejskiemu Bankowi Centralnemu.

4 Zastosowane sformułowanie „wydać pieniądze do gospodarki”, ekonomicznie rzecz ujmując, jest tożsame ze sformułowaniem „dodać pieniądze do gospodarki” i tak też, w tym znaczeniu, będzie używane w niniejszej książce. W oryginale sformułowanie to brzmi „spend money into the economy” [przyp. tłum.].

5 Według ośrodka badawczego Northwestern Institute for Policy Research, „ponad 8 milionów Amerykanów straciło pracę, niemal 4 miliony domów zostało zajęte, a 2,5 miliona firm ogłosiło upadłość”. Institute for Policy Research, The Great Recession: 10 Years Later, 27 września 2018, https://www.ipr.northwestern.edu/news/2018/great-recession-10-years-later.html.

6 Ryan Lizza, Inside the Crisis, The New Yorker, 12 października 2009, www.newyorker.com/magazine/2009/10/12/inside-the-crisis.

7 Tamże.

8 Joe Weisenthal, Obama: The US Government Is Broke!, Business Insider, 24 maja 2009 r., www.businessinsider.com/obama-the-us-government-is-broke-2009-5.

9 CBPP, Chart Book: The Legacy of the Great Recession, Center on Budget and Policy Priorities, 6 czerwca 2019, https://www.cbpp.org/research/chart-book-the-legacy-of-the-great-recession.

10 Dean Baker, The Housing Bubble and the Great Recession: Ten Years LaterLater, Center for Economic and Policy Research, Washington, DC, wrzesień 2018, cepr.net/images/stories/reports/housing-bubble-2018-09.pdf.

11 Eric Levitt, Bernie Sanders Is the Howard Schultz of the Left, Intelligencer, 16 kwietnia 2019, https://nymag.com/intelligencer/2019/04/bernie-sanders-fox-news-town-hall-medicare-for-all-video-centrism.html.

12 W oryginale „jest oceniana na D+”, co w amerykańskim systemie edukacyjnym jest jedną z najniższych ocen możliwych do uzyskania [przyp. tłum.].

13 Amerykańska działaczka ruchu praw obywatelskich, żona Martina Luthera Kinga [przyp. red.].

ROZDZIAŁ 1NIE MYŚL O FINANSACH PAŃSTWA JAK O BUDŻECIE DOMOWYM

Rodziny wcałym kraju zaciskają pasa

ikażdego dnia podejmują trudne decyzje.

Rząd federalny powinien zrobić to samo.

Prezydent Barack Obama,

orędzie o stanie państwa, styczeń 2010 r.

MIT #1

Rząd powinien zarządzać budżetem tak samo jak gospodarstwo domowe.

RZECZYWISTOŚĆ

Rząd w przeciwieństwie do gospodarstwa domowego wydaje pieniądze, które sam emituje.

Tak jak wielu z Was dorastałam, oglądając w telewizji „Ulicę Sezamkową”. Jedną z umiejętności, której uczyły się dzieci podczas oglądania programu, było rozpoznawanie różnic i podobieństw między obiektami. „Które z tych rzeczy nie pasują do pozostałych?” – tak zaczynała się piosenka zapowiadająca tę część programu. Na ekranie telewizorów pojawiają się cztery przedmioty: banan, pomarańcza, ananas i kanapka. „Kanapka! Kanapka!” – krzyczałyśmy z siostrą w stronę odbiornika. Nie jestem już dzieckiem, ale nadal zdarza mi się krzyknąć przed telewizorem, kiedy tylko usłyszę, jak ktoś mówi o budżecie państwa tak, jakby niczym nie różnił się od budżetu domowego.

Jeśli słyszałaś narzekania, że Waszyngton musi przestrzegać dyscypliny fiskalnej, to natknęłaś się na wersję mitu gospodarstwa domowego. Bierze się on z wadliwej analogii mówiącej, że trzeba patrzeć na budżet Wuja Sama przez pryzmat tego, jak my zarządzamy budżetem domowym. Ze wszystkich mitów omówionych w tej książce ten jest bez wątpienia najbardziej szkodliwy.

Jest on popularny szczególnie wśród polityków, którzy stosują najprostsze środki retoryczne, aby trafić do swoich wyborców. Nie ma prostszej drogi do wytłumaczenia finansów państwa niż przez analogię do czegoś, co wszyscy rozumieją, czyli finansów domowych. Wszyscy wiemy, że nasze wydatki powinny mieć pokrycie w naszych całkowitych dochodach. Kiedy więc słyszymy, że ktoś mówi o finansach publicznych, nawiązując do naszych własnych doświadczeń, to z pewnością to do nas trafia. Czujemy się znajomo jak na rodzinnym niedzielnym obiedzie.

Wszyscy to widzieliśmy. W spotach wyborczych i na wiecach w całym kraju politycy wskazują na mały biznes, na ciężko pracującą kelnerkę jako na wspaniały przykład tego, jak odpowiedzialnie zarządzać finansami. Wczuwają się w problemy przeciętnych Amerykanów, przypominając, że wszyscy dobrze wiemy, jak to jest siedzieć przy kuchennym stole i bilansować domowy budżet. A potem, dla podtrzymania poziomu emocji, politycy przenoszą uwagę na rząd, wmawiając nam, że budżet Wuja Sama prawie nigdy się nie bilansuje z powodu nieodpowiedzialnych wydatków Waszyngtonu.

Takie historie trafiają do nas, bo brzmią znajomo. Wiemy, że nie powinniśmy żyć ponad stan, lecz zarządzać finansami tak, by nie wydawać więcej, niż zarabiamy. Wiemy też, że jakieś oszczędności powinniśmy odkładać na przyszłość i że musimy zachować szczególną ostrożność, gdy przyjdzie nam pożyczyć pieniądze. Zaciąganie zbyt dużych długów może doprowadzić nas do bankructwa i odebrania mienia, a nawet do kary pozbawienia wolności.

Wszyscy wiemy, że ludzie mogą zbankrutować. Widzieliśmy, jak legendarne firmy typu RadioShack czy Toys „R” Us były zmuszone ogłosić bankructwo, ponieważ nie były w stanie spłacać swoich zobowiązań. Nawet miasta (np. Detroit) i stany (np. Kansas) mogą popaść w finansowe tarapaty, jeśli nie są w stanie pozyskać środków na bieżące wydatki. Każda rodzina zasiadająca do niedzielnego obiadu to rozumie. To, czego nie rozumieją, to fakt, że rząd centralny (Wuj Sam) jest w zupełnie innej sytuacji.

Aby zrozumieć finanse rządu, musimy przejść do samego serca MMT.

Emitenci vs użytkownicy waluty

Punktem wyjścia dla MMT jest prosty i niezaprzeczalny fakt: nasza narodowa waluta, amerykański dolar, pochodzi od rządu USA. Nie może pochodzić z innego źródła – przynajmniej w sensie prawnym. Departament Skarbu USA oraz jego fiskalna agencja, Rezerwa Federalna (w skrócie Fed), mają wyłączne prawo emitowania dolara. Emisja ta obejmuje bicie monet, które są w twojej kieszeni, drukowanie banknotów znajdujących się w twoim portfelu, a także kreowanie elektronicznych dolarów w postaci rezerw, które istnieją jako zapis księgowy w bilansach banków. Departament Skarbu bije monety, natomiast emisją całej reszty zajmuje się Rezerwa Federalna. Gdy zdasz sobie sprawę z tego prostego faktu, wiele mitów narosłych wokół deficytu będziesz w stanie sam rozgryźć.

Nawet jeśli nie zastanawiałeś się nad tym zbyt długo, pewnie już zaczynasz rozumieć ten podstawowy fakt. Pomyśl chwilę. Czy możesz tworzyć dolary? Możesz je zarabiać, jasna sprawa. Ale czy możesz je produkować? Może dzięki zaawansowanemu technologicznie urządzeniu do grawerowania byłbyś w stanie we własnej piwnicy wyprodukować coś, co mogłoby przypominać dolary. Albo mógłbyś zhakować serwery Rezerwy Federalnej, by włamać się do ich systemu i dodać sobie trochę cyfrowych dolarów. Ale wszyscy wiemy, że za fałszowanie waluty skończyłbyś w więzieniu. Konstytucja Stanów Zjednoczonych przyznaje wyłączne prawo emitowania waluty rządowi federalnemu1. Jak ujął to Bank Rezerwy Federalnej w Saint Louis, rząd USA jest „jedynym twórcą dolarów”2.

Określenie monopolista odnosi się oczywiście do rynku, na którym istnieje tylko jeden producent danego towaru. Ponieważ rząd centralny jest jedynym twórcą dolarów, możemy myśleć o nim jako o monopoliście w zakresie emisji pieniądza. To trochę tak, jakby dostać prawo autorskie na wyłączność (które nigdy nie wygasa), prawo do ciągłego kopiowania tego samego dolara. To obowiązujące prawo zostało zapisane przez naszych ojców założycieli. Takiego prawa nie posiadają ani gospodarstwa domowe, ani przedsiębiorstwa, ani nawet samorządy czy rządy poszczególnych stanów. Jedynie rząd centralny ma prawo do emisji waluty. Wszyscy inni są jej użytkownikiem. Emitowanie pieniądza to specjalny przywilej administracji państwowej, ale też ogromna odpowiedzialność.

Wróćmy na chwilę do Ulicy Sezamkowej. Możemy teraz z łatwością wskazać przedmiot widoczny na rysunku 1, który nie pasuje do reszty.

Rysunek 1. Użytkownicy i emitenci waluty

Rozróżnienie na użytkowników i emitenta waluty jest rdzeniem teorii MMT i pociąga za sobą – jak się dowiemy na kolejnych stronach tej książki – poważne implikacje, kluczowe dla debat politycznych dotyczących najważniejszych obszarów: opieki zdrowotnej, katastrofy klimatycznej, systemu ubezpieczeń społecznych, handlu zagranicznego oraz nierówności. Kraje i rządy potrzebują zrobić jednak coś więcej, niż tylko zapewnić sobie wyłączne prawo do emisji pieniądza, aby w pełni wykorzystać ekonomiczny potencjał dostępny emitentowi waluty. Istotne jest, aby nie wiązały się obietnicą do wymienialności swojej waluty na coś, czego może im zwyczajnie zabraknąć (jak np. złota albo walut obcych). Równie ważne jest, aby nie pożyczały (tj. nie zaciągały długu) w walutach obcych3. Kraj, który emituje swoją własną niewymienną (fiducjarną) walutę i pożycza pieniądze jedynie w tej właśnie walucie, posiada suwerenność monetarną4. Kraje mające suwerenność monetarną nie muszą zarządzać swoimi finansami na wzór gospodarstwa domowego. Mogą wykorzystać swoją zdolność do emisji własnej waluty, aby realizować politykę mającą na celu osiągnięcie pełnego zatrudnienia.

Czasami ludzie pytają mnie, czy MMT ma zastosowanie również do krajów innych niż Stany Zjednoczone. Oczywiście, że ma! Mimo że amerykański dolar ma specjalny status, ponieważ jest światową walutą rezerwową, to wiele innych krajów również dysponuje systemem monetarnym, który może bezpośrednio służyć ludziom. Zatem jeśli czytasz tę książkę poza granicami USA, to nie zakładaj z góry, że jej główne przesłanie nie dotyczy ciebie i twojego kraju. Przeciwnie: MMT może być wykorzystane do opisu i usprawnienia polityki gospodarczej w każdym kraju posiadającym wysoki stopień suwerenności monetarnej: USA, Japonii, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanady i wielu innych. Jak przekonamy się w rozdziale 5, MMT ma również wiele do zaoferowania krajom z niskim lub zerowym stopniem suwerenności monetarnej, takim jak Panama, Tunezja, Grecja, Wenezuela i inne.

MMT uczy nas, dlaczego kraje ze sztywnym kursem walutowym, takie jak Argentyna do 2001 roku, a także kraje, które nadmiernie zadłużyły się w walucie obcej, takie jak Wenezuela, same osłabiły własną suwerenność monetarną i poddały się ograniczeniom typowym dla użytkowników waluty, jak na przykład Włochy, Grecja oraz inne państwa strefy euro. Gdy kraje pozbawione suwerenności monetarnej (lub mające jej niewiele) przestają stosować dyscyplinę w wydatkach publicznych, mogą zderzyć się z falą rosnących długów – dokładnie tak samo jak gospodarstwo domowe. W przeciwieństwie do tego przypadku Stany Zjednoczone nie muszą się obawiać, że nagle skończą się pieniądze w budżecie. Mogą zawsze zapłacić za rachunki, nawet te duże. USA nie skończą jak Grecja, która wyrzekła się suwerenności monetarnej w momencie przyjęcia euro i zaprzestania emitowania drachmy. Amerykańska gospodarka nie jest zależna od Chin (ani żadnego innego kraju), jeżeli chodzi o finansowanie swoich wydatków. Co najważniejsze, państwo będące suwerennym emitentem waluty może priorytetowo troszczyć się o bezpieczeństwo i dobrobyt ludzi bez zadawania sobie pytania, jak za to zapłacić.

Thatcherowskie dictum z dykty: (PIP)W

W swoim słynnym wystąpieniu z października 1983 roku ówczesna premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher ogłosiła, że „państwo nie ma innego źródła pieniędzy niż te, które zostaną zarobione przez jego obywateli. Jeśli państwo chce wydawać więcej, to może to zrobić tylko poprzez pożyczenie waszych oszczędności lub przez podniesienie podatków”5. W ten sposób Thatcher mówiła, że finanse rządu są w takim samym stopniu ograniczone jak finanse każdego z nas. Żeby wydawać więcej, rząd musi pobrać więcej [w podatkach – przyp. tłum.]. „Wiemy, że nie ma czegoś takiego jak pieniądze publiczne – dodała – są tylko pieniądze podatnika”. Jeśli Brytyjczycy chcą czegoś więcej od rządu, to sami muszą zapłacić rachunek.

Czy był to tylko niewinny błąd, czy też przemyślnie użyte sformułowanie mające zniechęcić Brytyjczyków do jakichkolwiek żądań w stosunku do rządu? Sama nie mam pewności. Bez względu na jej motywację wystąpienie Thatcher dyskwalifikowało monetarną siłę państwa – emitenta suwerennej waluty. Ponad trzy dekady później rządzący politycy w USA i w Wielkiej Brytanii nadal mówią tak, jakby to podatnik był ostatecznym źródłem pieniędzy rządu. Jak ujęła to niedawno premier Wielkiej Brytanii, Theresa May: rząd nie posiada „magicznego drzewa z pieniędzmi”6. Jeśli rząd nie zabierze więcej naszych pieniędzy, to nie jest w stanie wydawać więcej na istniejące programy, nie mówiąc już o nowych, ambitnych projektach.

Dla większości z nas pomysł, że rząd musi podwyższać podatki, aby móc więcej wydawać, brzmi sensownie. I politycy to wiedzą. Wiedzą też, że większość z nas jest niechętna jakiejkolwiek podwyżce podatków, dlatego będą robić niestworzone rzeczy, żeby zdobyć jak najwięcej głosów, wiele obiecując, a jednocześnie nie prosząc nas o dodatkowe pieniądze. Donald Trump obiecał Amerykanom, że to Meksyk zapłaci za mur [który Trump wybudował na granicy z tym państwem – przyp. tłum.]. Po drugiej stronie sceny politycznej demokraci naciskali, żeby to miliarderzy i banki z Wall Street zapłaciły rachunek za wiele ambitnych projektów. Pieniądze trzeba skądś wziąć, prawda? Otóż nie, jest dokładnie odwrotnie. Ale zanim do tego dojdziemy, prześwietlmy konwencjonalne myślenie, żeby móc skontrastować obiegową prawdę z tym, jak rzeczywiście to działa.

Przypomnijmy sobie, że finanse, które najlepiej znamy, to finanse osobiste, i rozumiemy, że wpierw musimy pozyskać pieniądze, a dopiero potem możemy je wydać. Tak więc teoria, że rząd także najpierw musi zebrać pieniądze, a dopiero później może je wydać, intuicyjnie wydaje nam się poprawna. Z doświadczenia wiemy, że nie można wyjść ze sklepu z parą nowych butów lub wyjechać z salonu nowym sportowym autem bez znalezienia najpierw środków finansowych. Zgodnie z obiegową opinią rząd może polegać na dwóch źródłach finansowania: na twoich podatkach oraz na pożyczkach z twoich oszczędności. Pobierane podatki pozwalają rządowi przejąć pieniądze od ludzi, którzy te pieniądze już mają, a zatem są postrzegane jako bezpośredni transfer do rządu. Jeżeli rząd chce wydawać więcej pieniędzy, niż pobiera w podatkach, to musi zwrócić się o pożyczkę od oszczędzających. W każdym z tych dwóch przypadków obiegowa teoria głosi, że rząd najpierw musi zdobyć pieniądze, a dopiero później może je wydawać. Większość z nas właśnie tego została nauczona, jeżeli chodzi o fiskalne operacje rządu. Podatki i pożyczki są pierwsze. A wydatki są czynione na końcu. Użyteczną metodą zapamiętania tej obiegowej prawdy jest skrót (PIP)W: podatki i pożyczki poprzedzają wydatki [ang. Taxing And Borrowing precede Spending, (TAB)S].

Zostaliśmy nauczeni, że rząd, tak jak każdy z nas, musi najpierw „znaleźć pieniądze”. Dlatego z uporem maniaka wciąż zadajemy te same pytanie: jak za to zapłacicie? Zostaliśmy tak zaprogramowani, by oczekiwać, że rządzący za każdym razem przedstawią nam plan, w którym każdy nowy wydatek będzie powiązany z konkretnym źródłem finansowania. Nawet najbardziej progresywni politycy boją się jak ognia składania propozycji powiększających deficyt – pożyczanie pieniędzy wydaje się najgorszą możliwą opcją. Aby pokazać, że ich polityka nie zwiększy deficytu, politycy prześcigają się więc w propozycjach dotyczących tego, jak wycisnąć więcej przychodów podatkowych z gospodarki, zwykle kierując je do tych, których stać na zapłacenie wyższych podatków. Na przykład senator Bernie Sanders nalega na wprowadzenie podatku od transakcji finansowych, który miałby pokryć koszt bezpłatnej edukacji szkolnej i wyższej. Z kolei senatorka Elizabeth Warren twierdzi, że wprowadzenie dwuprocentowego podatku od majątków powyżej 50 milionów dolarów zapewni przychód pozwalający na spłatę 95 procent kredytów studenckich, a także pozwoli sfinansować powszechną opiekę zdrowotną i bezpłatną edukację wyższą. Celem obu tych propozycji jest pokazanie, że wszystko da się sfinansować, jeśli odpowiednio opodatkujemy najbogatszych ludzi w Ameryce. Jednak, jak zobaczymy wkrótce, praktycznie zawsze istnieje przestrzeń dla dodatkowych programów, bez konieczności podnoszenia podatków. Zwiększenie deficytu nie powinno być traktowane jako tabu. Podatki są niezwykle ważne, ale nie ma żadnych powodów, by zakładać, że podwyżka podatków warunkuje możliwości inwestowania przez rząd w gospodarkę.

W praktyce bardzo rzadko rząd jest w stanie zebrać tyle podatków, aby całkowicie pokryć swoje wydatki. Wydatki deficytowe rządu są normą i wszyscy ludzie w Waszyngtonie to wiedzą. Wyborcy również to wiedzą. To dlatego tak wielu polityków narzeka, że Kongres nie przestrzega dyscypliny fiskalnej, choć powinien to zrobić, zanim będzie za późno. Aby podkreślić swoje przywiązanie do staroświeckiej doktryny budżetu domowego, demokraci – na czele ze Spikerką Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi – przywrócili w 2018 roku regułę PAYGO (Pay As You Go). W takiej sytuacji zaciąganie pożyczek na sfinansowanie nowych wydatków jest technicznie wykluczone. Taka konstrukcja redukuje skrót PIP(W) do P(W) [podatkuj i wydatkuj – przyp. red.], w związku z czym ustawodawcy mierzą się z dużą presją, by pokryć każdy nowy wydatek wpływami z nowych podatków7.

Czy politycznie jest to dobre rozwiązanie? Czy jest ono właściwe ekonomicznie? Z pewnością wydaje się, że jest to zdrowe podejście do budżetowania. Ale niestety jest ono zakorzenione w błędnej koncepcji dotyczącej tego, jak rząd wydaje swoje pieniądze. W istocie wszystko jest tam postawione na głowie.

Jak pieniądze wydają jego emitenci: W(PIP)

Ponieważ jest to dominujący sposób myślenia, większość z nas ma wtłoczoną do głowy pewną wersję modelu PIP(W). Nawet jeśli nigdy, ani przez moment nie zastawialiśmy się, jak działa budżet rządu centralnego, to prawdopodobnie głęboko wierzymy w to, że rząd potrzebuje naszych pieniędzy, aby płacić swoje rachunki. Możliwe, że nawet odczuwamy pewną patriotyczną dumę, gdy pod koniec kwietnia w urzędzie skarbowym dowiadujemy się, jaka część naszych dochodów pomogła w budowie tanich mieszkań, w opłaceniu pracy kobiet i mężczyzn zatrudnionych w służbach mundurowych, a także wspomogła w formie hojnych dotacji pracę rolników. Ale teraz muszę was zmartwić, ponieważ tak się wcale nie dzieje. Jeśli nie siedzicie, to lepiej teraz usiądźcie. Jesteście gotowi? Wasze podatki wcale za nic nie płacą, niczego nie finansują, a przynajmniej nie na poziomie centralnym. Rząd nie potrzebuje naszych pieniędzy. My potrzebujemy jego pieniędzy. Nasze konwencjonalne rozumowanie jest postawione na głowie.

Pamiętam, że gdy pierwszy raz zetknęłam się z tym sposobem myślenia o wydatkach i dochodach państwa, to się wzdrygnęłam. Był rok 1997, a ja byłam w połowie studiów doktoranckich, kiedy ktoś pożyczył mi niewielką książkę zatytułowaną Soft Currency Economics8. Jej autor, Warren Mosler, był wówczas odnoszącym sukcesy inwestorem na Wall Street, a nie ekonomistą. Jego książka była o tym, jak zawodowi ekonomiści mylą się niemal w każdej kwestii. Przeczytałam tę książkę, ale nie przekonała mnie.

Według Moslera rząd najpierw wydaje pieniądze, a potem pobiera podatki lub pożycza. To rozumowanie całkowicie odwraca słynny Thatcherowski dogmat. W rezultacie otrzymujemy skrót W(PIP): najpierw wydatki, potem podatki i pożyczki [ang. Spending before Taxing And Borrowing, S(TAB)]. Zgodnie z rozumowaniem Moslera rząd nie czeka, aż ktoś zapłaci za niego rachunek, tylko sam wydaje pieniądze do gospodarki – wydaje je na świat9. Warren zobaczył coś, czego nie dostrzegła większość ekonomistów. Większości z nas ten pomysł wydawał się oryginalny, ale taki nie był. To, co dla nas było nowe, z łatwością można odnaleźć w klasycznych dziełach ekonomicznych: w Bogactwie Narodów Adama Smitha czy dwutomowym ATreatise on Money Johna Maynarda Keynesa. Antropolodzy, filozofowie i socjologowie dawno doszli do podobnych wniosków na temat natury pieniądza i roli podatków, ale zawodowi ekonomiści wciąż pozostawali w tyle.

Mosler jest uważany za ojca teorii MMT, ponieważ już w latach 90. XX wieku przybliżył grupce z nas swoje oryginalne pomysły. Choć przyznaje, że nie jest do końca pewien, skąd wzięło się w nim to szczególne rozumienie działania podatków i wydatków rządu, to stało się to dla niego jasne po wielu latach pracy w sektorze finansowym. Przyzwyczaił się do myślenia w kategoriach kredytów i debetów, aktywów i pasywów, obserwując, jak przepływy pieniężne wędrują z jednego rachunku bankowego na drugi. Pewnego dnia zaczął intensywnie myśleć nad tym, skąd tak naprawdę biorą się te wszystkie dolary. Zdał sobie sprawę, że zanim rząd będzie mógł obciążyć (debetować) nasze konto pewną sumą podatków wyrażoną w dolarach, to najpierw musi je zasilić (kredytować) tymi dolarami. Wywnioskował, że rząd musiał najpierw wydać te pieniądze, abyśmy teraz mogli zapłacić w nich swoje podatki – inaczej skąd mielibyśmy te pieniądze? Mimo że logika takiego rozumowania wydaje się niepodważalna, czułam, że jego wersja nie mogła być prawdziwa. Bo czy mogła być? Jego teoria stawiała na głowie wszystko to, co wiedziałam na temat podatków, pieniędzy i wydatków rządu. A przecież studiowałam ekonomię na Uniwersytecie Cambridge pod okiem światowej sławy profesorów ekonomii, więc jak to możliwe, że żaden z nich mi nigdy tego nie powiedział? Co więcej, wszystkie modele, których zostałam tam nauczona, były zgodne z Thatcherowskim dogmatem, że rząd musi najpierw pobrać podatki lub pożyczyć pieniądze, aby móc je wydać10. Czy w ogóle było możliwe, że prawie wszyscy dookoła się mylą? Musiałam sama się tego dowiedzieć.

W 1998 roku udałam się z wizytą do domu Moslera w West Palm Beach na Florydzie, gdzie spędziłam dobre kilka godzin, słuchając jego wyjaśnień. Zaczął od tego, że emisja amerykańskiego dolara jest „zwykłym publicznym monopolem”. Ponieważ amerykański rząd jest jedynym źródłem dolara, naiwnością byłoby wierzyć, że Wuj Sam musi pożyczać od nas pieniądze. Oczywiście emitent amerykańskich dolarów może ich wytworzyć tyle, ile zechce.

– Rząd nie chce od nas dolarów – mówił Mosler. – On chce od nas czegoś innego.

– Czego chce? – pytałam.

– Chce zapewnić sobie zaopatrzenie – odpowiadał. – Podatki nie są po to, aby zebrać pieniądze. Są po to, aby ludzie pracowali, produkowali i dostarczali rzeczy dla rządu.

– Jakiego rodzaju rzeczy? – spytałam.

– Wojsko, system sądowniczy, publiczne parki i drogi, szpitale, mosty. Tego typu rzeczy.

Aby sprawić, że społeczeństwo wykona całą tę pracę, rząd narzuca nam przymus podatkowy, system danin, opłat, kar i innych obowiązków. Właśnie po to są podatki: aby stworzyć popyt na walutę emitowaną przez rząd. Zanim ktokolwiek będzie w stanie zapłacić podatek, najpierw ktoś musi wykonać pracę, aby wejść w posiadanie waluty, w której ten podatek będzie uiszczony.

W głowie zaczęło mi się kręcić. A potem opowiedział mi historię.

Mosler ma piękny dom z basenem przy plaży, z wszystkimi luksusami, których dusza zapragnie. Ma też rodzinę i dwoje dzieci. Aby zilustrować swoje rozumowanie, opowiedział mi historię, jak pewnego dnia posadził dzieci obok siebie i powiedział im, że chce, aby one też dbały o porządek w domu, o to, by było czysto i schludnie. Chciał, aby kosiły trawnik, ścieliły po sobie łóżka, zmywały naczynia, myły samochód i tak dalej. Jako wynagrodzenie za ich czas i wysiłek postanowił im płacić. Trzy wizytówki za pościelenie łóżka, pięć za mycie naczyń, dziesięć za umycie samochodu, dwadzieścia pięć za pracę w ogrodzie. Mijały dni, mijały tygodnie, a dom stawał się coraz bardziej zaniedbany. Trawa urosła do kolan, w zlewie piętrzyła się sterta brudnych naczyń, a samochody pokryły piasek i sól nawiewane od oceanu. Dlaczego nic nie robicie? – Mosler pytał dzieci. – Przecież powiedziałem, że będę wam płacił w wizytówkach za pracę w domu i w ogrodzie. – Taaaatoooo – odpowiedziały dzieci – dlaczego mamy pracować za jakieś wizytówki? Przecież one są nic niewarte!

Wtedy Mosler doznał olśnienia. Dzieci nie wykonały żadnej pracy, bo nie potrzebują jego wizytówek. Po zastanowieniu powiedział im, że od teraz nie muszą wykonywać żadnych obowiązków domowych. Jedyne, czego od nich chce, to żeby mu płaciły trzydzieści wizytówek co miesiąc. Jeśli nie zapłacą wymaganej liczby, mogą się pożegnać ze wszystkimi rozrywkami. Szlaban na telewizję, na pływanie w basenie, na wspólne zakupy w sklepie. To było jak nagły przebłysk geniuszu. Mosler nałożył na nie „podatek” do opłacenia w jego wizytówkach. Teraz były już coś warte.

Dzieci zaczęły się uwijać i w ciągu kilku godzin wysprzątały swoje łóżka i sypialnie, kuchnię i podwórko. To, co wcześniej w ich oczach było bezwartościowym prostokątnym kawałkiem papieru, teraz nagle stało się żetonem o pewnej wartości. Ale dlaczego? Jak Moslerowi udało się zachęcić dzieci do pracy dla domu, bez zmuszania ich do tego? To całkiem proste. Stworzył sytuację, w której dzieci musiały zarobić jego własną „walutę”, aby uniknąć kłopotów. Za każdym razem, kiedy dzieci wykonały swoją pracę, dostawały pokwitowanie (w postaci wizytówek) jako potwierdzenie wykonania zadania. Na koniec każdego miesiąca dzieci zwracały mu odpowiednią liczbę wizytówek. Mosler tłumaczył mi, że tak naprawdę wcale nie potrzebował od nich tych wizytówek. – Co miałbym robić z moimi własnymi wizytówkami? – pytał. Udało mu się osiągnąć to, co naprawdę chciał: czysty i zadbany dom! Ale dlaczego nadal zawracał sobie głowę zbieraniem wizytówek od dzieci? Dlaczego nie pozwolił zatrzymać ich na pamiątkę? Powód był prosty: zbierając wizytówki, Mosler miał pewność, że dzieci będą musiały je zarobić w kolejnym miesiącu. Stworzył w ten sposób samonapędzający się system zaopatrzeniowy! Samonapędzający w tym przypadku oznacza, że ciągle się powtarza.

Mosler opowiedział mi tę historię, aby zilustrować podstawowe mechanizmy stojące za tym, w jaki sposób suwerenni emitenci waluty finansują swoje wydatki. Podatki służą temu, aby stworzyć popyt na walutę emitowaną przez rząd. Każdy rząd może dowolnie zdefiniować swoją walutę, która stanie się unikalną jednostką rozrachunkową w danym kraju – może to być dolar, jen, funt czy peso. Nadanie wartości kawałkom papieru nakłada powszechny obowiązek podatkowy, z którego można się wywiązać jedynie przez płatność w tychże kawałkach papieru. Jak żartuje Mosler: „Podatki zamieniają śmieci w pieniądze”. W końcu emitujący walutę rząd potrzebuje od nas czegoś realnego [dóbr i usług – przyp. tłum.], a nie monetarnego. On nie chce naszych pieniędzy z podatków, on chce naszego czasu. Aby nakłonić nas do produkowania rzeczy dla państwa, rząd wymyślił cały złożony system podatków i danin. Takiego wyjaśnienia nie znajdziecie w większości podręczników do ekonomii. Jest tam prosta opowieść o początkach pieniądza związanych z barterem – to jest wymianą dobra za dobro – według której pieniądz został wynaleziony w celu pokonania nieefektywności wymiany barterowej. W przytaczanej historii pieniądz pojawia się spontanicznie jako wygodne urządzenie czyniące wymianę bardziej efektywną. Mimo że uczeni badający starożytne społeczeństwa nie znajdują dowodów na to, że życie tych społeczności było zorganizowane wokół wymiany barterowej, studenci ekonomii nadal uczą się o powszechności barteru11.

Teoria MMT odrzuca więc ahistoryczną narrację o barterze i zamiast tego skupia się na podejściu zwanym czartalizmem. Bazując na obszernej literaturze naukowej, czartalizm pokazuje, że podatki były narzędziem wykorzystywanym przez starożytnych władców i wczesne państwa do tego, aby narzucić poddanym swoją walutę. Dopiero później pieniądze wydane przez władcę mogły krążyć w obiegu, służąc jako środek wymiany między ludźmi. Zatem od samego początku przymus podatkowy zmuszał ludzi do szukania pracy zarobkowej (czytaj: kreował bezrobocie) płatnej w walucie państwowej. Rząd (lub inna władza) mógł wtedy wydawać pieniądze na świat, dostarczając ludziom żetonów [np. w postaci metalowych monet – przyp. tłum.] potrzebnych do regulowania zobowiązań wobec państwa. Oczywiście nikt nie może zapłacić podatków, zanim państwo samo nie wyda żetonów, wpuszczając je do obiegu. Logika Moslera pokazuje, że większość z nas pomyliła się co do kolejności wnioskowania. To nie podatnicy finansowali rząd – to rząd finansował podatników12.

Wszystko zaczynało dla mnie nabierać sensu, przynajmniej w teorii. Zaczęłam myśleć o rządzie jako monopoliście pieniężnym. Argumenty Moslera przywróciły moje wspomnienia z dzieciństwa, kiedy grałam w Monopoly z rodziną. Gdy przypomniałam sobie reguły tej gry, podobieństwa stały się bardzo wyraźne. Po pierwsze, gra nie może się rozpocząć bez wybrania osoby odpowiedzialnej za kontrolę pieniędzy. Po drugie, na początku uczestnicy nie przekazują swoich pieniędzy, aby wystartować. Nie mogą ich przekazać, bo nikt ich jeszcze nie ma. Pieniądze muszą najpierw zostać wyemitowane. Po tym, jak pieniądz zostanie wydany każdemu uczestnikowi gry, poruszając się po planszy, wszyscy gracze kupują ulice i nieruchomości, płacą czynsz za wejście na cudzą nieruchomość, lądują w więzieniu lub płacą 50 dolarów podatku do urzędu skarbowego. Po każdym ponownym przejściu pola startowego uczestnik dostaje 200 dolarów od osoby odpowiedzialnej za kontrolę pieniędzy. Ponieważ uczestnicy gry są tylko użytkownikami waluty, mogą zbankrutować. W przeciwieństwie do nich emitentowi waluty pieniądze nie mogą się skończyć. Nawet w oficjalnych zasadach gry13Monopoly możemy przeczytać, że: „Nie ma możliwości, aby bank zbankrutował”. Jeżeli bankowi kończą się pieniądze, „to wypisuje rewersy na zwykłych kartkach papieru”14 i emituje tyle pieniędzy, ile tylko będzie potrzebne.

Myślałam o tym pomyśle tworzenia pieniędzy poprzez pisanie na kartkach papieru, kiedy zabrałam swoje dzieci do Amerykańskiej Wytwórni Papierów Wartościowych15 znajdującej się w Waszyngtonie. Jeśli jeszcze tam nie byłeś, to szczerze polecam ją odwiedzić. To doświadczenie otwiera oczy. Możesz zarezerwować wizytę bezpośrednio na ich stronie: www.moneyfactory.gov. Produkcja amerykańskich dolarów jest procesem zdecydowanie bardziej wyrafinowanym niż „wypisywanie rewersów na zwykłych kartkach papieru” w grze Monopoly. Jednak obie czynności odnoszą się do tego samego: do procesu produkowania waluty przez jej emitenta16. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegłam [w siedzibie Amerykańskiej Wytwórni Papierów Wartościowych – przyp. tłum.], był ogromny neonowy napis zawieszony wysoko ponad maszynami: „Wytwarzamy pieniądze staroświecką metodą. Drukujemy je”. Każdy chciał sobie zrobić zdjęcie z tym napisem, ale podczas zwiedzania obowiązywał zakaz fotografowania. Tłum zwiedzających ze zdumieniem wpatrywał się w świeżo wydrukowany, jeszcze nieprzycięty stos dziesięcio-, dwudziesto- i studolarówek. W końcu ktoś powiedział głośno coś, co wszystkim chodziło po głowie: „Też bym tak chciał!”. Lecz niestety, jeśli nie chcemy trafić za kraty, to musimy zostawić tę robotę Amerykańskiej Wytwórni Papierów Wartościowych.

Te banknoty stanowią część podaży amerykańskiej waluty. Rząd emituje też część amerykańskiej waluty w postaci monet, o czym świadczą stare słoiki z centami na półce twojej babci. Podobnie jak Rezerwa Federalna przedstawia siebie jako „organ emisyjny dla wszystkich banknotów Rezerwy Federalnej”, tak samo Mennica Stanów Zjednoczonych17 określa siebie jako „wyłącznego narodowego emitenta wszystkich monet będących prawnym środkiem płatniczym”. Rezerwa Federalna emituje też elektroniczne dolary, nazywane rezerwami bankowymi18. Te rezerwy są kreowane za pomocą uderzenia w klawiaturę komputera, a kontrolę sprawuje nad tym fiskalna agencja rządu, czyli Rezerwa Federalna. Kiedy największe banki z Wall Street potrzebowały pożyczyć dziesiątki bilionów dolarów, aby przetrwać kryzys finansowy z 2008 roku, Fed je zwyczajnie wykreował, bez żadnego wysiłku, używając po prostu klawiatury komputera Banku Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku.

Przeciętnej osobie może się wydawać, że rząd, aby opłacić swoje rachunki, dosłownie wyjmuje świeżo wydrukowane banknoty z prasy drukarskiej albo zgarnia nowo wybite monety, wyskakujące z maszyn w mennicy. Telewizyjne kanały informacyjne uwielbiają w ten sposób pokazywać masową produkcję pieniądza. W materiale o wydatkach rządu często ukazują prasę drukarską wypluwającą świeżo wydrukowane dolary. Jednak w rzeczywistości te banknoty istnieją tylko dla naszej wygody. Byłoby niepraktyczne, gdyby rząd federalny płacił Boeingowi za nową flotę odrzutowców za pomocą sterty fizycznej gotówki. To po prostu tak nie działa.

Zamiast płacenia papierowymi banknotami, jak w grze Monopoly, rząd płaci swoim dostawcom, podobnie jak na zawodach brydża sportowego sędzia przyznaje punkty zawodnikom. Jedyna różnica jest taka, że zamiast zapisania punktów na tablicy wyników nasze płatności trafiają do nas dzięki uderzeniu w klawiaturę przez pracowników Rezerwy Federalnej. Pozwólcie, że to wyjaśnię.

Zajmijmy się wydatkami na obronność. Kongres w 2019 roku przegłosował ustawę zwiększającą wydatki na obronność o 80 miliardów dolarów w porównaniu do poprzedniego roku, kiedy wyniosły one 716 miliardów dolarów19. Jakoś przemilczano kwestię, jak to sfinansować. Nikt nie spytał: ale skąd wziąć na to pieniądze? Politycy nie podwyższyli podatków, nie pożyczyli tych dodatkowych 80 miliardów od oszczędzających. Zamiast tego Kongres po prostu zobowiązał się do wydania pieniędzy, których nie miał. Dlaczego mógł tak zrobić? Odpowiedź jest prosta: ponieważ Kongres ma specjalną siłę i władzę nad amerykańskim dolarem. Gdy tylko władza ustawodawcza zautoryzuje pewien wydatek, rządowe agencje takie jak Departament Obrony mają pozwolenie na podpisanie kontraktów z dostawcami, takimi jak Boeing, Lockheed Martin i inni. Przykładowo: zakup myśliwców F-35 przez rząd odbywa się w ten sposób, że Departament Skarbu wydaje polecenie własnemu bankowi, czyli Rezerwie Federalnej, aby ta dokonała przelewu w jego imieniu. Rezerwa Federalna robi przelew, zmieniając liczbę na rachunku bankowym firmy Lockheed. Kongres nie musi „znajdywać pieniędzy”, aby móc je wydać – jedyne, co musi znaleźć, to głosy. Gdy ustawa z nowym wydatkiem zostanie przegłosowana, Kongres dokonuje autoryzacji. Reszta to już tylko księgowość. Fed zwyczajnie przelewa odpowiednią kwotę rezerw bankowych, czyli pewną sumę elektronicznych dolarów na rachunek banku kontrahenta rządu20, 21. To dlatego teoria MMT czasami porównuje Fed do sędziego na meczu piłkarskim, przyznającego punkty w dolarach. A sędziemu prowadzącemu mecz przecież nie może zabraknąć punktów! Byłoby to absurdalne.

Pomyśl, skąd się biorą punkty, kiedy grasz w karty lub kiedy oglądasz koszykówkę. Otóż one biorą się znikąd! Są po prostu wymyślone, powołane do życia przez osobę zajmująca się zapisywaniem wyniku. Kiedy koszykarz oddaje rzut zza linii trzech punktów, trzy punkty są dodawane do sumy punktów jego drużyny. Ale czy sędzia wyjął te trzy punkt z jakiegoś wiadra z punktami? Oczywiście, że nie! Sędzia na dobrą sprawę nie posiada żadnych punktów. Aby odnotować ten rzut za trzy punkty, sędzia po prostu powiększa liczbę punktów, która następnie wyświetlana jest na tablicy wyników.

Teraz załóżmy, że podczas meczu wystąpiła przerwa techniczna, kiedy tablica z wynikami nagle przestała działać. Punkty nie są już wyświetlane. Zwróć uwagę, że ani sędzia, ani właściciel stadionu nagle nie zabrali tych punktów. Cały proces polega na dodawaniu i odejmowaniu punktów. Tak samo rząd centralny dodaje dolary do gospodarki za każdym razem, kiedy wydaje pieniądze; oraz odejmuje dolary z gospodarki, kiedy pobiera podatki. Wuj Sam nie traci dolarów, kiedy je wydaje, ani nie zyskuje ich, kiedy ściąga podatki. Dlatego właśnie były prezes Fedu, Ben Bernanke, dementował doniesienia o tym, że banki w czasie kryzysu zostały uratowane dzięki pieniądzom amerykańskich podatników. „Banki posiadają swoje rachunki w Fedzie” – tłumaczył. „My po prostu używamy komputerów, aby zwiększyć stan środków na ich kontach”. Podatnicy nie uratowali banków z Wall Street, dokonał tego sędzia dodający i odejmujący punkty.

Komentarz Bernankego mógł przypomnieć niektórym z was popularne telewizyjne show „Kto to w ogóle powiedział?”. Jego prowadzący, Drew Carey, rozpoczynał każdy nowy odcinek od słów: „Witajcie w programie, gdzie wszystko jest wymyślone, a przyznawane punkty nie mają znaczenia”. Było to improwizowane show, więc wszystko naprawdę było wymyślone. W każdym odcinku Carey w zależności od tego, jak bardzo komicy rozbawili jego i publiczność, przyznawał im punkty. Ale nikt z tymi punktami i tak nie mógł nic zrobić, więc tak naprawdę nie miały one znaczenia. Jednak punkty przyznawane przez państwo mają znaczenie.

Niewątpliwie ja i ty potrzebujemy dolarów, aby płacić podatki. Ponieważ na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki, waluta dostarczana przez rząd zajmuje centralne miejsce w naszym życiu. Kiedy podatki i państwowy pieniądz (na przykład amerykański dolar) zostaną już wprowadzone przez państwo, wtedy ogłoszona waluta staje się jednostką wartości, w której wyrażone są wszystkie ceny w gospodarce. Wystarczy, że udasz się do dowolnej restauracji lub galerii handlowej w USA, by przekonać się, że sprzedawca tak naprawdę chce od ciebie dolarów. Idziesz do sądu, a tam sędzia nalicza kary i odszkodowania w amerykańskim dolarze. Uruchamiasz aplikację, aby zamówić pizzę, więc już wiesz, że dostawca będzie chciał od ciebie dolarów. Wszyscy potrzebujemy dolarów, a ich jedyne źródło to emitent waluty. Dostawca pizzy i sprzedawca w sklepie również ich potrzebują, ponieważ też muszą płacić podatki. Nawet samorządy i administracja stanowa potrzebują dolarów, by opłacić pracę nauczycieli, sędziów, strażaków i policjantów, którzy również oczekują płatności właśnie w dolarach. Tylko sędzia meczu jest w innej pozycji. Wuj Sam nie potrzebuje dolarów. Kiedy rząd pobiera podatki, to po prostu usuwa pewną ilość dolarów z gospodarczego obiegu. Ale w wyniku tej operacji tak naprawdę nie otrzymuje żadnych dolarów.

Jest to szokujące, zdaję sobie z tego sprawę. To jest nasz pierwszy przewrót kopernikański. Pewnie dlatego jeden z dziennikarzy „Financial Times” nazwał teorię MMT autostereogramem22. To jest taki dwuwymiarowy obrazek, który nie przypomina niczego, aż nie zacznie się w niego intensywnie wpatrywać, dopiero wtedy oczom ukazuje się jego złożona i trójwymiarowa struktura przedstawiająca pustynię albo rekina białego. Kiedy ujrzysz to, że zdolność do wydawania pieniędzy przez rząd nie jest powiązana z ilością pieniędzy podatnika, wtedy cały fiskalny paradygmat ulegnie zmianie. Jak to określił pewien dziennikarz: „Gdy tylko to zrozumiesz, nie będziesz już w stanie patrzeć na świat w ten sam sposób”.

Dlaczego rząd pobiera podatki i zaciąga pożyczki?

Jeśli rząd rzeczywiście może wyprodukować tyle dolarów, ile tylko zapragnie, to dlaczego zawraca sobie głowę pobieraniem podatków i pożyczaniem pieniędzy? Dlaczego nie możemy się pozbyć podatków? Bez podatków nasze życie byłoby piękniejsze! Po co rząd pożycza dolary, skoro ich nie potrzebuje? Przecież gdyby nie te pożyczki, nie byłoby długu publicznego. Dlaczego by nie zlikwidować wszystkich podatków, zakazać zaciągania pożyczek przez rząd i po prostu wydawać pieniądze? Czy to nie rozwiązałoby wszystkich naszych problemów? To wszystko są ważne pytania, które często pojawiają się w naszych głowach, gdy tylko zrozumiemy, że rząd jako emitent waluty nie potrzebuje od nas pieniędzy w postaci podatków lub pożyczek, by móc je wydawać.

W 2018 roku trzynastoletnia Amy z Bristolu w Wielkiej Brytanii zadzwoniła do gospodarzy popularnego programu Planet Money z taką sugestią:

 

Mam taki pomysł, że może zamiast drukować pieniądze i dawać je do banku, co podwyższa inflację, powinniśmy ich użyć na usługi publiczne. To byłoby dużo prostsze. I generalnie to jest bardzo potrzebne, bo mamy wiele problemów, a niewystarczająco dużo pieniędzy z podatków, żeby starczyło na wszystkie szkoły i szpitale. Pomyślałam więc, że to mogłoby pomóc. Dzięki za wysłuchanie. No, to pa.