Mistral - Mietlicka Justyna - ebook + książka

Mistral ebook

Mietlicka Justyna

3,1

Opis

Fascynująca gra psychologiczna, w której nic nie jest oczywiste

Hubert i Rita są małżeństwem od kilkunastu lat. Hubert zarządza firmą założoną przez teścia, a Rita zajmuje się tym, co najbardziej kocha – sztuką. Prowadzą wygodne życie i wydaje się, że mają wszystko, ale ich związek przechodzi kryzys.

Kiedy Hubert powiadamia żonę o służbowej podróży do Marsylii, Rita, podejrzewając, że mąż ma zamiar spędzić ten czas z kimś innym, postanawia mu towarzyszyć. Na miejscu spotykają dawnego znajomego Rity, który chętnie poświęca im czas i oprowadza ich po mieście. Rita jest zachwycona Marsylią, Hubert wręcz przeciwnie – inaczej wyobrażał sobie ten wyjazd. Stopniowo wychodzą na jaw skrywane przez małżonków tajemnice.

Każde z nich kłamie, ale kto jest w tym lepszy? Kto rozdaje karty w tej grze? Po Marsylii już nic nie będzie takie samo…

Mistral to niewiarygodnie wciągająca i zmuszająca do refleksji powieść, perfekcyjne połączenie wątków obyczajowych z wyjątkowością sztuki. Historia prowadzi do zaskakującego finału... Bo gdy wieje wiatr, wszystko się może zdarzyć”.

Justyna Leśniewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (60 ocen)
8
15
20
12
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klaudia19963

Nie polecam

Bardzo ciężka książka do przeczytania, spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.
00

Popularność




Justyna Mietlicka Mistral ISBN Copyright © by Justyna Mietlicka, 2020All rights reserved Redakcja Agnieszka Czapczyk Projekt okładki i stron tytułowych Mariusz Banachowicz Opracowanie graficzne i techniczne Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

DZIEŃ 1

O tym, że odejdzie, myślał od dawna. Poważnie — mniej więcej od roku. Miał zamiar zostawić wszystko. W myślach robił to wielokrotnie. Rozważał różne wersje. Mógłby zniknąć tak, jak znikają codziennie ludzie chorzy albo starzy. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Mógłby wynieść się z domu na dobre rano po śniadaniu i zepsuć jej cały dzień albo wieczorem i dać powód, by nie przespała nocy. Właściwie nie był do końca pewien, czy na pewno by nie przespała. Mógłby zatem pewnego dnia zostawić na stole klucze, wyjść i więcej nie wrócić. To byłoby zupełnie proste. I głupie.

„Po Marsylii”. Na długo zanim zaczął pakować walizkę, używał tego wyrażenia. Na „po Marsylii” odkładał kolacje ze znajomymi. „Jasne, że musimy się spotkać! Odezwę się, jak wrócę z Marsylii”. I zakup nowego samochodu. Od dawna czuł, że ten, którym jeździ, do niego nie pasuje. „Jest bezpieczny i nudny. Dobry dla starych ramoli”. Na „po Marsylii” odkładał odwiedziny u chorego na raka wujka — „Boże, jak ja nienawidzę zapachu szpitali!”. I wizytę u dentysty. Paskudny przypadek. Zaczęło się tak, że kiedy biegał, czuł ból w dziąśle. Myślał, że tylko mu się wydaje, ale wspomniał o tym przy rutynowej wizycie — zrywanie kamienia i piaskowanie, a wtedy sprawa nabrała rozpędu. Jeszcze tego samego dnia zrobiono rentgen i postawiono diagnozę.

— Czyli to jest mój ząb mądrości? — zapytał, kiedy razem z panią doktor wpatrywali się w negatyw.

— Dens serotinus. Trzeci ząb trzonowy — wyjaśniła.

Ja pierdolę, ale on jest wielki — panikował.

— Zaplanujemy ekstrakcję przed weekendem, żeby w razie czego mógł pan spokojnie zostać w domu.

Hubert nie miał odwagi dopytać o „w razie czego”, więc z kamiennym wyrazem twarzy zapewnił, że odezwie się, żeby ustalić termin, jak tylko wróci z Marsylii.

Marsylia miała być granicą. Cezurą oddzielającą stare i nowe życie. Marsylia miała wszystko zmienić.

Recepcjonistka, która objaśniała Hubertowi zasady korzystania z sali fitness, mówiła z przyzwoitym brytyjskim akcentem. Profesjonalny uśmiech ani na moment nie znikał z jej twarzy. Z prawej strony nad ustami miała pieprzyk. Niewielki. Hubert starał się na niego nie patrzeć, ale im bardziej się starał, tym bardziej nie mógł oderwać od niego oczu. W końcu dziewczyna wręczyła mu ulotkę i wyrecytowała:

— Żełaju prijatnogo otdycha w naszem otele.

Życzę miłego pobytu w naszym hotelu. Powinien się już przyzwyczaić, tymczasem za każdym razem znosił to gorzej. Dawniej starał się tłumaczyć, że Polska i Rosja to dwa odrębne kraje, że mają różne języki, religię i kalendarz, że oni dużo piją, a my jednak mniej. Ale ostatnio brakowało mu na takie wyjaśnienia cierpliwości. Amatorka — pomyślał, wciskając ulotkę w kieszeń spodni. Rozejrzał się, szukając żony, ale jej już tam nie było.

Szedł wzdłuż miękkiego, granatowego dywanu w lobby. Obok niego przetaczały się wózki z walizkami. W szklanych drzwiach pojawiło się właśnie podstarzałe małżeństwo w sportowych ubraniach. Welurowe dresy i czapki z daszkiem miały odejmować lat i były więcej niż skuteczne, bo zredukowały ich wiek do przedszkolnego. Minął zdziecinniałą parę i skierował kroki w prawo. Blisko okien dostrzegł kilka ruchomych czarnych ścianek, takich, na jakich zwykle eksponuje się grafiki lub zdjęcia. Był pewien, że właśnie tam znajdzie Mona Lisę. Tak ją nazywał od dawna, a właściwie od samego początku, od dnia, w którym się poznali. Hubert pracował już wtedy w firmie jej ojca. Rita nigdy się tam nie pojawiała. Wiedział o jej istnieniu, bo widział zdjęcia na biurku szefa. Przeterminowane fotografie, na których miała kilka i kilkanaście lat. Domyślał się, że mogli być rówieśnikami. Poznali się dopiero na przyjęciu z okazji jubileuszu firmy. Nie musiała się starać, żeby zwrócić na siebie uwagę wszystkich. Hubert dyskretnie ją obserwował. Nie bawiły jej dowcipy, które opowiadano, wznosząc toasty. Wydawała mu się wyniosła, niedostępna i zbyt poważna jak na swój wiek.

— Jesteś jak Mona Lisa — palnął, bo to był jedyny cenny obraz, który wtedy przyszedł mu do głowy. Nie odpowiedziała, więc był pewien, że zrobił z siebie głupka, i postanowił się nie narzucać, ale kilka godzin później szef poprosił, żeby odwiózł Ritę do domu. Kiedy jechali ulicami śpiącego miasta, Hubert zadbał o to, żeby dobrze im się rozmawiało. I tak to się zaczęło. Zostali parą, wzięli ślub i nazywał ją Mona Lisą coraz częściej, a im dłużej byli małżeństwem, tym bardziej się przekonywał, jak trafne to było określenie.

— Coś ciekawego? — Wskazał głową na pejzaże.

Rita nie odrywała oczu od pracy przedstawiającej port — las stłoczonych na niewielkiej przestrzeni masztów z opuszczonymi żaglami.

— Gwasze — stwierdziła krótko.

— Poważnie?

Tylko udawał, że go to interesuje. Wszystko jedno, co to za obrazki i jak się je nazywa. Był głodny, a wykład z historii sztuki to ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. Spojrzał przez okno. Otyły taksówkarz wyjmował z bagażnika samochodu kolejno trzy srebrne lustrzane walizki i ostrożnie odkładał je na hotelowy wózek.

— Gwasze są mniej transparentne niż zwykłe akwarele — wyjaśniła Rita.

Więc jednak, zaczęło się. Westchnął, patrząc na taksówkarza, który wrócił do bagażnika i wyjął z niego jeszcze dwa mniejsze kufry.

— Widzisz? — Wskazała fragment obrazu, przedstawiający kadłuby łodzi.

— Tak — potwierdził, chociaż miał gdzieś tę subtelną różnicę.

Pracownik hotelu przejął wózek, a taksówkarz pospiesznie uniósł dłoń, wsiadł do auta i odjechał.

— To zasługa kredy i gumy arabskiej, które dodaje się do farb — dodała.

Wózek z walizkami wtoczył się do środka. Rita nie odrywała wzroku od pracy.

— A tutaj — pokazała niebo — te jasne, to laserunki. — Teraz wzrok Huberta podążał za jej dłonią. — To znaczy, że gwasze zostały nałożone na akwarele. Dzięki temu te przezroczyste i półprzezroczyste elementy zostały jakby uwypuklone. — Odsunęła się od obrazu, nie odrywając od niego oczu.

— Chodźmy już. Umieram z głodu — wymamrotał, ziewając.

Rita uparła się, że jak tylko wyjdą z samolotu, będzie mówiła po francusku, i trzymała się tej zasady, chociaż sprawiało jej to więcej trudności, niż mogła się spodziewać. Po prostu taka była. Lubiła wysoko stawiać poprzeczkę sobie i innym. Gdy przy lotnisku wsiedli do taksówki, miała przygotowaną uprzejmą formułkę z adresem i nazwą hotelu. Jak tylko usadowili się z Hubertem na tylnym siedzeniu peugeota, w którym śmierdziało jak w hinduskiej restauracji, wyrecytowała ją jak prymuska, ale kierowca nic nie zrozumiał i zrobił minę, jakby go obraziła. Wtedy Rita powtórzyła tych kilka zdań tym razem wolniej, a później jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem głośniej. Na śniadym czole taksówkarza pojawiło się kilka kropelek potu. Prawdopodobnie staliby tak jeszcze tydzień, gdyby Hubert w końcu po prostu nie wykrzyczał nazwy hotelu wprost do ucha kierowcy. Wyjechali z lotniska z piskiem opon, wchodząc w zakręt jak Kubica w swoich najlepszych czasach. Drewniane koraliki, zawieszone na lusterku, rozkołysały się gwałtownie i nie przestały się kołysać aż do momentu, kiedy zatrzymali się przed hotelem.

W restauracji Rita siedziała na brzegu fotela, trzymając plecy jak zwykle nienaturalnie prosto. Składała zamówienie. Mówiła wolno i starannie, ale Hubert dostrzegał przebiegający po jej twarzy grymas za każdym razem, kiedy to, co powiedziała, nie zabrzmiało wystarczająco dobrze. Przenosiła wzrok z leżącego przed nią menu na kelnera, upewniając się, że dobrze się rozumieją. Mężczyzna nie spuszczał z niej wzroku, nawet wtedy, kiedy napełniał kieliszki wodą i wyczerpująco odpowiadał na wszystkie pytania. W ten sposób, ku rozpaczy Huberta, w ciągu kilku minut udało się zamówić tylko przystawki. Hubert wystukiwał wiadomość w swoim telefonie i cmokał za każdym razem, gdy nie udawało mu się trafić w kafelek z odpowiednią literą. Równie dobrze Rita mogłaby zamawiać foie gras z jego własnej wątroby. Przypuszczał, że byłaby do tego zdolna. Byłaby zdolna zrobić z niego pasztet.

— Szef kuchni poleca ośmiornicę — wyszeptała, pochylając się przez stół w jego stronę.

Hubert natychmiast przerwał pisanie i spojrzał w kartę dań.

— Trójka — rzucił do Rity.

— Filet de boeuf — powtórzyła kelnerowi — à point — dodała pospiesznie, bo wiedziała, jakie steki lubi jadać jej mąż.

Gdy zniknął kelner, przy stoliku pojawił się sommelier. Hubert zapadł się w fotelu, pewien, że teraz już na pewno umrze z głodu, słuchając opowieści o historii desek, z których robione są beczki do wina. Nawet nie spojrzał w kartę win. Po prostu złożył ją i oddał kelnerowi. Prowokacyjne zachowanie człowieka, który jest dumny ze swojej abstynencji, ani na moment nie wytrąciło sommeliera z roli. Właściwie przyjął to z większym spokojem, niż Hubert tego oczekiwał. Na szczęście Rita zgodziła się na kieliszek różowego wina o mineralnej nucie, które zostało zasugerowane jako pierwsze.

Restauracja zajmowała większą część drugiego piętra. Był wczesny wieczór. Kilka stolików nadal było pustych, ale co chwila pojawiali się nowi goście. Rita dyskretnie rozmasowała dolny odcinek kręgosłupa. Od kiedy wyszli z samolotu, czuła, że bolą ją plecy. Nic nowego, tylko stary znajomy ból, który towarzyszył jej od dawna. Nie pamiętała już nawet dokładnie, jak to się zaczęło. Na pewno jeszcze na studiach, w każdym razie dużo wcześniej niż u innych pacjentów. Tak wtedy stwierdził lekarz. Ból, który nasilał się przed egzaminami, przed stresującym spotkaniem, a także po kilkugodzinnym locie. Tępy i mocny, który znacząco obniżał jakość życia, a czasem odbierał ochotę na życie w ogóle. Zdarzało się, że z jego powodu przekładała spotkania i zostawała w domu, a ostatnio coraz częściej rezygnowała z podróży. Domyślała się, że lot do Marsylii może sprawić, że prawdopodobnie będzie musiała zostać kilka dni w hotelu i zrezygnować z tego, co zaplanowała. Tak już wcześniej bywało. Na wszelki wypadek miała przy sobie cały arsenał leków przeciwbólowych, przeciwzapalnych i zmniejszających napięcie mięśniowe. Od początku mocnych, a z roku na rok coraz mocniejszych. Zalecano jej specjalne ćwiczenia, ale trudno ćwiczyć, kiedy boli każdy ruch. Masaże pomagały właściwie tylko na chwilę. Długo nie było wiadomo, skąd ten ból się bierze, a ostatnio skłaniano się ku najmniej satysfakcjonującej diagnozie, że jest to „kiepska wrodzona odporność krążka”.

Przyglądała się ich odbiciu w lustrze. On w koszulce polo, ona w jedwabnej bluzce. Prawie ze sobą nie rozmawiali. Wyglądali, jakby dzieliło ich wszystko i nic między nimi nie było takie, jak powinno. Jakby byli ze sobą zupełnie przez przypadek. Ale to niemożliwe. Nikt nie siada obok siebie przez przypadek do kolacji w eleganckiej hotelowej restauracji.

Kelner zawiesił dłoń i zanim położył talerz, wyrecytował nazwę potrawy. Rita zawsze uważała, że prezentowanie dania to rodzaj sztuki. Nigdy nie posunęłaby się do tego, żeby fotografować to, co ma za chwilę zjeść, ale miała słabość do haute cuisine. Jeśli w kuchni pracował artysta, uważała, że przygotowanej potrawie należy się przynajmniej chwila podziwu, zanim ostatecznie przystąpi się do dekonstrukcji dzieła. Hubert, gdy tylko dostrzegł przed sobą talerz, natychmiast odłożył telefon i chwycił sztućce. Nie miał zamiaru czekać na żonę. Rzucił się na niewielki plaster pasztetu jak wygłodniały lew na antylopę.

Kompozycja pięciu niewielkich łódeczek z liści cykorii pływających po półmisku pomiędzy falami z zielonego sosu przypominała Ricie statki na wzburzonym morzu.

— Zupełnie jak u Turnera — powiedziała, rozkładając serwetkę na udach.

Nie wierzył, że ona znowu to robi. Z rozpaczą patrzył na ostatni kęs mięsa na dużym białym talerzu.

— Tego, co pluł na swoje obrazy? — próbował żartować.

— Artystom świat wybacza takie rzeczy — westchnęła Rita i zanim zaczęła jeść, napiła się wina.

Nigdy się do tego nie przyznała, ale od zawsze stosowała podwójne standardy. Uważała, że na świecie są dwie kategorie ludzi — przeciętni i artyści. Pierwsi nie mają żadnych praw, tylko obowiązki, a drudzy — nie mają żadnych obowiązków, tylko prawa. Zdaniem Rity artyści mogą wszystko, bo sztuka usprawiedliwia największe łajdactwa. Delektowała się każdym wkładanym do ust kęsem. To był pierwszy od dwunastu godzin posiłek inny niż popijany kawą jogurt. Cierpki smak chrupiących liści idealnie przełamywał słodką nutę, która dominowała w sałatce.

Serwując główne danie, kelner znów każdemu elementowi na półmisku poświęcał kilka zdań. Rita przenosiła wzrok z warzyw na rybę, starając się nadążyć za jego słowami. Hubert, który czuł jeszcze intensywniejsze niż kwadrans temu ssanie w żołądku, nawet nie silił się na uśmiech. Niecierpliwił się, bo wszystko, czego teraz pragnął, to pochłonąć idealnie wypieczony kawałek mięsa. Tymczasem był zmuszony słuchać opowiadania o tym, jak wyglądał proces jego przyrządzania, w języku, którego nie rozumiał. Rita tłumaczyła na szczęście niezbyt dokładnie i tylko co któreś zdanie. Minuty ciągnęły się jak godziny, a twarz Huberta wydłużała się coraz bardziej, tak że powoli zaczynał przypominać znudzonego życiem brytyjskiego arystokratę. Kelner nie pominął szczegółów dotyczących gleby, w jakiej rosły warzywa, warunków, w jakich dorastał cielak, i jakości trawy, którą przeżuwał. Z całą pewnością wspomniał też o szczęśliwych popołudniach w klimatyzowanej oborze, by wreszcie dotrzeć do finału, czyli śmierci w humanitarnych warunkach, przy dźwiękach opery Wagnera. Rita słuchała uważnie i potakiwała. Dobrze, że nie zamówiłem ich pieprzonego ragoût i nie musi gadać o każdym kawałku warzywa uduszonym w sosie — myślał Hubert. Patrzył na kelnera z obrzydzeniem pomieszanym z litością. Podejrzewał, że ten chłopak ma jakiś sadystyczny element osobowości i znęcanie się nad głodnymi ludźmi sprawia mu przyjemność. Gdy wreszcie zostali sami i mógł zacząć jeść, jego iPhone zawibrował.

— Mów — rzucił do słuchawki, nabijając kęs mięsa na widelec. — Poważnie? — Odchylił się na krześle, żuł i patrzył w sufit. — Pieprzone żabojady — powiedział najciszej jak to możliwe i odłożył telefon na stół tak gwałtownie, że iPhone ślizgnął się po idealnie wyprasowanym obrusie i zatrzymał tuż przed talerzem Rity.

— Jakieś problemy? — zapytała, nie patrząc w jego stronę. Firma zawsze była dla niej ważna. Nawet jeśli teraz zarządzał nią Hubert, to było w końcu jej rodzinne dziedzictwo. W ostatnim czasie z trudem powstrzymywała się przed zadawaniem mężowi pytań o to, jak idą interesy albo jakie ma plany na przyszłość. Teraz też nie chciała psuć atmosfery. Nie pierwszego dnia. Domyślała się przecież, że już to, że tutaj z nim była, musiało być dla niego wystarczająco stresujące i niekomfortowe.

— Nie problemy, tylko wyzwania — skwitował, jakby wraz z wołowiną przeżuwał podręcznik do coachingu. — Ja jestem tutaj w pracy — wskazał nożem na siebie, a następnie na żonę — a ty na wakacjach. Pamiętasz?

O tym, że wybiera się do Marsylii, Hubert powiedział Ricie już w kwietniu. Właściwie dokładnie tego samego dnia, w którym zabukował bilety. Później wielokrotnie wyrzucał sobie ten pośpiech. Upominał siebie, że należało studzić entuzjazm. Problem w tym, że był naprawdę podekscytowany. Wiele od tego wyjazdu zależało i najwyraźniej zupełnie stracił czujność. Zresztą kiedy powiedział jej o Marsylii w piątek wieczorem, nie wydawała się tą informacją jakoś specjalnie zaskoczona albo zainteresowana. Hubert ciągle gdzieś wyjeżdżał. Do Niemiec, Belgii, Norwegii. Do Francji zresztą też. Latał w różne miejsca Europy, żeby złożyć ofertę, wynegocjować nowy kontrakt lub odnowić stary. Delegacje co kilka miesięcy były częścią jego pracy. Zazwyczaj była to zwykła formalność, ale zdarzało się, że takie wyjazdy wiązały się z dużym stresem. Zawsze wtedy gorzej sypiał, objadał się, szybciej jeździł autem, a ostatnio więcej ćwiczył. Rita zwykle znała cel tych podróży. Nie byłoby nic dziwnego, nawet gdyby chciała uczestniczyć w biznesowych spotkaniach albo poznać ich dokładny przebieg. Firma nadal nosiła jej panieńskie nazwisko. Owszem, jakiś czas temu ustalili, że biznesem będzie zarządzał Hubert, a ona zajmie się tym, co ją naprawdę interesuje, umowa była jednak nieformalna i Rita mogła w każdej chwili zmienić zdanie. Mimo to, jak dotąd, tego nie zrobiła. W ostatnich latach interesy szły nad wyraz dobrze. Hubert lubił myśleć i powtarzać, że tego rozpędzonego koła nie da się już zatrzymać. Właściwie nigdy nie mieli finansowych problemów, które mogłyby w jakiś sposób zakłócić ich codzienne życie. Z tego powodu Rita sprawiała wrażenie, jakby nie za bardzo interesowała się firmą. Tym większe było zdziwienie Huberta, gdy w poniedziałek rano oznajmiła:

— Lecę z tobą.

Właśnie kończył jeść śniadanie. Zakrztusił się.

— Poważnie? — zapytał, gdy znów mógł swobodnie oddychać.

Czasem to jego powtarzane wielokrotnie pytanie wytrącało rozmówców z równowagi. Zwykle od razu zaczynali uprzejmie powtarzać to, co powiedzieli przed chwilą, ale Rita się na to nie nabrała. Wiedziała, że akurat teraz „poważnie?” oznacza po prostu „jestem zaskoczony jak cholera”. Uważała zresztą, że skoro od dawna nigdzie razem nie wyjeżdżali, Hubert miał prawo tak się czuć.

— Pomyślałam, że to dobry pomysł — wyjaśniła z typowym dla siebie spokojem graniczącym z flegmatycznością.

Stała przy ekspresie do kawy. Nie mogła się zdecydować, od jakiej zacząć dzień. Przesuwała palcem po wyświetlaczu w górę i w dół, z pojedynczego espresso na podwójne. Hubert przeniósł wzrok ze stojącej przed nim miseczki na żonę. Miała na sobie szlafrok. Właściwie był to rodzaj kimono. Granatowe, z szerokimi rękawami. Uszyte ze sztywnej, nieprzepuszczającej światła tkaniny. Otuliła się nim tak szczelnie, że nie było widać ani centymetra nagiego ciała. Wyglądała jak posąg. Tylko nie to — pomyślał. Miał już swoje plany na tych kilka dni. Zresztą, co to w ogóle za pomysł? Nie licząc pierwszych lat małżeństwa, zawsze podróżował bez Rity. Lubił to. Jeszcze kilka lat temu czuł nawet, że te samotne wyjazdy ratowały ich małżeństwo. Wtedy, kiedy było jeszcze co ratować. Były wytchnieniem i nagrodą za ciężką pracę. Owszem, zwykle poprzedzał je stres, ale stres związany z interesami Hubert zawsze jakoś znosił. Poza tym ten wyjazd miał być szczególny i wyjątkowy. Rita nie mogła mu tego zepsuć. Nie pozwoli na to. Wziął głęboki oddech i starał się mówić najspokojniej, jak potrafił.

— Bo. To. Jest. Dobry. Pomysł. — Robił pauzę po każdym słowie, jakby chciał się upewnić, że go dobrze zrozumie, i dać sobie czas na ochłonięcie i znalezienie kontrargumentów. — Ale przecież nie o tej porze roku — dodał szybciej.

Podszedł do lodówki. Wyjął z niej wiejskie twarożki i przełożył je do miski. A później pokroił banana i wrzucił plasterki do sera. Taki śniadaniowy zestaw jadał codziennie od jedenastu miesięcy. Jeden banan i dwa wiejskie twarożki. Dokładnie tyle zjadł przed dokładką. Rita patrzyła z obrzydzeniem, jak próbował to wymieszać.

— Nie przesadzasz z nabiałem? — zapytała.

— Jestem w oknie glikemicznym.

— W czym?

— Mogę jeść dużo. — Wpychał do ust łyżkę za łyżką i gładził kciukiem ekran iPhone’a. Używał zawsze tej samej pogodowej aplikacji. Zaglądał do niej obsesyjnie kilkakrotnie w ciągu dnia. Nigdy go nie zawiodła. Aż do teraz. Marsylia, koniec maja, dwadzieścia dwa stopnie. Dobra — przyznał w myślach — to nie jest może najmocniejszy argument, ale od czegoś trzeba zacząć.

— Nie będzie tak ciepło, jak myślisz — powiedział z pełnymi ustami.

— Na pewno cieplej niż tutaj.

Rita patrzyła przez okno na rząd posadzonych w równej odległości od siebie krzewów. Kilka dni temu rozkwitły na żółto, ale pod nimi nadal leżały hałdy brudnego śniegu. Niebo było zachmurzone i nic nie zapowiadało wiosennej pogody. Hubert nie odrywał oczu od telefonu.

— Będzie wiało! — dodał, przekrzykując mielący ziarna ekspres. — Nie chcę przesadzać, ale wtedy na pewno zrobi się zimno i kilka dni będziemy mieli z głowy.

Rita wskazała na maszynę i rozłożyła bezradnie ręce. Urządzenie robiło taki hałas, że docierało do niej tylko co drugie słowo. Ciemny jak smoła płyn leniwie sączył się do filiżanki, a pomieszczenie powoli wypełniał przyjemny zapach kawy. Upiła łyk i usiadła przy wyspie naprzeciwko Huberta. Przestronna kuchnia, wielkości kawalerki, z nowoczesną białą zabudową była stanowczo za duża dla dwóch osób. Szczególnie jeśli żadna z nich nie gotuje.

— Dobrze, więc powiedz chociaż, co masz zamiar tam robić? Chcesz brać udział w spotkaniach? — Jego ton brzmiał nieco łagodniej, ale Hubert nadal nerwowo mieszał łyżką w misce. Dobrze wiedział, że mogła to zrobić. Mogła chcieć tam być i patrzeć mu na ręce.

Miał wrażenie, że za moment zwymiotuje, ale nadal wrzucał w siebie kolejne łyżki.

— W spotkaniach? — powiedziała to tak, żeby nie miał żadnych wątpliwości, że nie o to chodzi. Napięcie na twarzy Huberta zelżało. — Po prostu powłóczę się trochę. Pospaceruję — mówiła dalej, poprawiając wiązanie szlafroka.

Wstał, wyrzucił resztkę twarogu do kosza i wypłukał miseczkę. Brudna woda rozbryzgała się na boki. Nic z tego. Nie chciał, żeby z nim leciała.

— W Marsylii?! To szaleństwo!

Czyścił krawat zewnętrzną częścią dłoni.

— Przesadzasz — ciągnęła spokojnie. Nerwowy nastrój męża zupełnie jej się nie udzielał.

— Mona… Rita, posłuchaj mnie, skarbie — znów ledwo panował nad głosem — Marsylia to bardzo niebezpieczne miasto.

— Londyn, Nowy Jork, Berlin, nawet Oslo — wyliczała na palcach — dzisiaj nie ma bezpiecznych miejsc.

Zbliżył się do niej.

— Czy ty wiesz, ilu tam jest — mówił szeptem, jakby tutaj, w tej kuchni, w ich domu z dźwiękoszczelnymi szybami, ktoś mógł go usłyszeć — brudasów? — Ostatni wyraz wypowiedział z emfazą.

Zauważyła kilka białych plamek na jego jedwabnym krawacie, ale nic nie powiedziała. Jak tylko wyszedł, przesiadła się na jego miejsce i włączyła kanał informacyjny. Cieszyła się, że sobie poszedł, ale czuła, że to nie był jeszcze finał tej rozmowy. Po kilku minutach znów dało się słyszeć szczękanie klucza w zamku, a następnie w drzwiach pojawił się Hubert.

— Na pewno nie chcesz tego jeszcze raz przemyśleć? — zapytał.

Pokręciła przecząco głową. Nawet nie oderwała oczu od ekranu telewizora.

Intuicja jej nie zawiodła, wrócili do tematu jeszcze tego wieczoru. Hubert stał pomiędzy łazienką a sypialnią i suszył włosy ręcznikiem. Rita siedziała na łóżku z laptopem na udach. Wokół, na pościeli, leżały książki — jakieś albumy, przewodniki i otwarty kalendarz. Zadawała Hubertowi szczegółowe pytania dotyczące wyjazdu. Najwyraźniej chciała znać jego grafik, żeby zsynchronizować go ze swoimi planami.

— W piątek możesz mnie zupełnie wykreślić. — Głos docierał z szafy, w której Hubert szukał czystej piżamy. — Muszę być w Lyonie, nawet nie wiem, czy wrócę na noc.

Zapisała to w kalendarzu. Hubert ostrożnie przepchnął książki ze swojej połowy łóżka. Ich małżeńskie łoże było bardzo wygodne i duże. Wystarczająco duże, żeby dwie dorosłe osoby mogły dobrze się wyspać, nie dotykając się przez całą noc. Od kiedy bez powodzenia zakończyli „projekt dziecko”, sypiali daleko od siebie, każde po swojej stronie. Teraz też Hubert nie starał się skracać dystansu. Otulił się szczelnie kołdrą, a później opukiwał ją wzdłuż swojego ciała tak długo aż zaczął przypominać mumię.

— Naprawdę się martwię — powiedział, gapiąc się w sufit.

Silił się, żeby brzmieć wiarygodnie, ale jedyne, co było słychać w jego głosie, to zmęczenie i senność.

— Już kończę. — Udała, że nie wie, co on ma na myśli.

— Chodzi o ten twój pomysł z Marsylią.

— Nie rozumiem.

Hubert podniósł się gwałtownie.

— Musiałaś słyszeć, co się tam dzieje.

Nagle znów był podekscytowany i gotów do kolejnej konfrontacji. Rzucił okiem na leżące obok przewodniki. „Prowansja”, „Francja”, „Lazurowe Wybrzeże”, „Marsylia w weekend”. Naprawdę mieliśmy ich tyle w domu czy kupiła je jeszcze dzisiaj? — zastanawiał się chwilę.

— Jest ciekawa wystawa. Mam zamiar po prostu włóczyć się po muzeach.

Opadł na poduszkę. Wystawa. Naprawdę? Akurat teraz?!

— Czyja? — zapytał zrezygnowany.

— Picassa.

Nigdy go nie lubił. A teraz miał przynajmniej powód.

— To komunista! Dostawał nagrody od Stalina. — Nie reagowała. — Dwa razy!

— Daj spokój. Wiesz przecież, że artystom świat wybacza takie rzeczy — wyjaśniła i znów zaczęła miarowo uderzać w klawisze laptopa.

Wiedział. Przecież słyszał to miliony razy. Kiedyś polecieli razem na wystawę do Londynu. „Caravaggio: ostatnie lata”, niewielka ekspozycja, szesnaście obrazów. Strata czasu i pieniędzy. Przewodniczka, młoda, na pewno nie Brytyjka, raczej Hiszpanka albo Portugalka, o bardzo kształtnych, jędrnych pośladkach, opowiadała dużo nie tylko o obrazach, ale także o samym artyście. Okazało się, że z tego całego Caravaggia był kawał niezłego skurwiela. Podobno nawet kogoś zabił. Kiedy o tym powiedziała, większość osób z grupy z niesmakiem odwracała oczy od namalowanych przez niego portretów świętych. A Rita mianowała się wtedy adwokatem malarza i broniła go tym samym argumentem:

— Artystom świat wybacza takie rzeczy — tłumaczyła.

Zrezygnowany i zmęczony Hubert przewrócił się na lewy bok. Hitler też był artystą — pomyślał, ale zanim zdążył to powiedzieć, zasnął.

Wrócili do rozmowy po wizycie w sklepie z tapetami, w którym Rita przez kilka godzin zastanawiała się, który błękit jest bardziej głęboki. Właśnie z tego powodu jechali do domu w porze największych korków. W dodatku kilka dni wcześniej akurat na tym fragmencie ulicy zaczął się długo zapowiadany remont. Hubert był wściekły. Chciał jak najszybciej wydostać się z tej części miasta. Manewrował po jednokierunkowych jeżyckich uliczkach, przeklinając.

— Jasna cholera! Jedź, baranie! Ile ich jest?

— Pięć rolek. Tyle powinno wystarczyć.

— Widziałaś idiotę?! Najpierw się zatrzymuje, a później kierunkowskaz. — Wcisnął klakson. — Człowieku, gdzie ty robiłeś prawko?

Kiedy mijali małe czerwone auto, Hubert popukał się w głowę, patrząc na tamtego kierowcę, a Rita ze wstydem odchyliła się w fotelu.

— Nie tapet — wysyczał. — Obrazów ile jest?

— Jakich obrazów?

— Tego komunisty.

— Nie chodzi tylko o obrazy, będzie też rzeźba, ceramika. To naprawdę duża wystawa.

— Ale ile?

Rita musiała się chwilę zastanowić.

— Nie wiem. Dwieście? Dwieście pięćdziesiąt? Może nawet trzysta — powiedziała wreszcie. Hubert parsknął śmiechem, a kiedy zatrzymali się na światłach, spojrzał na Ritę i zapytał śmiertelnie poważnie:

— Chcesz się narażać dla dwustu obrazków?

Nie zamienili ze sobą słowa aż do momentu, gdy wjechali na podjazd przed domem.

Tego samego dnia wieczorem rozmawiali o bezpieczeństwie w Marsylii. Hubert nadal miał nadzieję, że nie będzie musiał zmieniać planów i że uda mu się zniechęcić Ritę. Nie odpuszczał. Przyszła mu do głowy absurdalna propozycja, żeby chodzić w Marsylii w kamizelce kuloodpornej.

— Na pewno są jakieś turystyczne wersje — żartowała Rita, a później zgodziła się, że będą unikali zatłoczonych miejsc, i zaakceptowała bezwzględny zakaz poruszania się metrem.

Ale kilka dni później Hubert znów nie mógł się powstrzymać. Pomagał wnieść rzeczy ze sklepu budowlanego do jej rodzinnego domu i tym razem postanowił odnieść się do jej poczucia obowiązku. Rozglądał się po pomieszczeniu z zatroskaną miną.

— Kto się zajmie remontem? — zapytał. Kawałek plastikowej taśmy zapiszczał pod jego butem. Oderwał go poirytowany i rzucił w kąt. — Myślałaś o tym? Przecież tutaj wszystko jest rozbabrane.

Znał ją i wiedział, co ją zmartwi, ale jednak przesadzał. Obiektywnie rzecz biorąc, dom nie wyglądał tak źle. Największe roboty — burzenie, wymiana okien, zmiana instalacji, murowanie nowych ścian i tynki — Rita miała już za sobą. Biorąc pod uwagę, jakich zmian już dokonano, ten etap można było uznać za jeden z ostatnich. Zostały kosmetyczne sprawy, takie jak malowanie, montaż podłóg i kilka innych drobiazgów. Dom, który nie był remontowany od ponad trzydziestu lat, odzyskiwał swoją godność. Kiedyś to była piękna willa, ale ostatnio wyglądała po prostu na opuszczoną. Rita czuła fizyczny ból w sercu, kiedy tu przejeżdżała, zwłaszcza że w ostatnich dwóch latach kilka budynków w sąsiedztwie zostało wyremontowanych i cała ulica powoli wracała do dawnej świetności, ale teraz odetchnęła, bo trwający prawie rok remont dobiegł końca. Na potem planowała jeszcze tylko położenie kostki przed wejściem i zasadzenie kilku krzewów.

— Wiesz, że jak ty tego nie dopilnujesz, to na pewno coś sknocą — straszył Hubert, kopiąc kawałek leżącej na podłodze tektury.

— To, czego muszę osobiście dopilnować, skończę przed wyjazdem — uspokajała go, ale Hubert tylko wydął dolną wargę. Chodził z rękami w kieszeniach i całą swoją postawą wyrażał wątpliwość.

— Jesteś pewna?

Nie była.

— To przecież tylko tydzień — perswadowała jemu. I sobie.

Z dumą rozglądała się po ogromnej przestrzeni na parterze. Ciągle nie mogła się nadziwić, ile miejsca zyskała, burząc zaledwie dwie ścianki działowe. Była zadowolona ze swoich decyzji, mimo że przed podjęciem każdej z nich nie przesypiała nocy. Najbardziej podobały jej się okna — nowoczesna technologia i klasyczny wygląd. Stała przy nich, patrząc na rosnące wzdłuż ulicy klony. Za kilka tygodni powinny puścić pąki.

— Poza tym liczę, że uda mi się znaleźć w Marsylii coś ciekawego do galerii. Przydałoby się coś na otwarcie — mówiła bardziej do siebie niż do Huberta.

Na początku planowała, że połączy otwarcie galerii z ich rocznicą ślubu, przekonywała kierownika budowy, że muszą się wyrobić do dwudziestego czwartego czerwca. Przygotowała listę gości i zastanawiała się nad zamówieniem tortu, ale po tym, co wydarzyło się w grudniu, przestało jej zależeć na tym terminie. Powiedziała ekipie, że nie chce niczego przyspieszać kosztem jakości wykonanych prac. Nigdy nie lubiła kompromisów.

Kiedy mniej więcej miesiąc przed wylotem Hubert usłyszał w telewizji, że redaktorzy francuskiego pisma „Charlie Hebdo” znów wypuścili numer z rysunkiem Mahometa siedzącego na bombie, z radości aż uniósł się na kanapie. Nie mógł uwierzyć, że jego sojusznikami byli nawet muzułmanie.

— No słyszysz?! — wrzeszczał. — Słyszysz, jak ci z „Charlie Hebdo” prowokują? — Celował pilotem w telewizor. — Bezczelne Francuziki! A jeśli ci talibowie wezmą odwet akurat wtedy, gdy będziemy w Marsylii? A jeśli rozłożą kilka bomb w muzeach, w hotelach, na lotnisku, w koszach na śmieci? No powiedz, ile można być tak drażnionym? No ile? Ja bym nie wytrzymał! Nie wytrzymałbym, mówię ci! — krzyczał w kierunku schodów. Chciał być pewien, że Rita go usłyszy. Przestał dopiero, kiedy dobiegł do niego dźwięk zamykanych na piętrze drzwi do sypialni.

Hubert czuł się coraz bardziej jak w potrzasku i wykorzystywał każdą okazję, żeby w domu wrócić do tego tematu. Ryzykował wzbudzenie podejrzeń, mimo to podejmował kolejne, coraz bardziej wyrafinowane próby zniechęcenia żony. Rita wyjmowała z szafy ubrania i zastanawiała się, co przed wyjazdem powinno trafić do pralni. Przyglądał się temu zaniepokojony. Pakowanie? Już?! — myślał ze strachem. Nie spodziewał się, że sprawy zdążyły zajść tak daleko. Przez chwilę udawał, że też szuka czegoś w swojej części szafy.

— Trzeba założyć coś wygodnego do samolotu — mówił, przerzucając wieszaki z koszulami.

— Może dres — żartowała. Nikt nigdy nie widział Rity w dresie. Jej stroje sportowe też były eleganckie, po prostu bardziej wygodne niż te, które nosiła na co dzień.

— W tym chcesz lecieć? — Podniósł jedną z jej wieczorowych bluzek. — Przewieje cię. Podróż będzie trwać dwanaście godzin. To koszmar.

Też to sprawdziła. Chwilę zastanawiała się, czy powinna zabrać granatowe spodnie z wysokim stanem, ale jednak je odłożyła.

— W najgorszym wypadku dziewięć — powiedziała. Podniosła ubrania z łóżka. — Tak, wiem. Wezmę coś przeciwbólowego — rzuciła, wychodząc.

Hubert cisnął wieszakiem we wnętrze szafy.

Kiedy Rita wspomniała, że Philippe i Colette odpowiedzieli na jej wiadomość i że zapraszają ich do siebie na cały dzień, wydawało się, że Hubert wreszcie zrozumie, że jego plany uległy zmianie i zwyczajnie się podda. Rita od razu ustaliła, że pojadą do nich w weekend. Założyła, że w sobotę i niedzielę on nie będzie miał spotkań, a ona bez żalu zrezygnuje z wystaw w czasie, kiedy jest największy tłok. Philippe i Colette, przyjaciele rodziny, byli gośćmi na ich weselu, przyjechali na kilka dni z Francji specjalnie na tę uroczystość. Po śmierci ojca Rity, kiedy Hubert stawiał pierwsze kroki w przejęciu interesów we Francji, Philippe okazał się bardzo pomocny i przyspieszył wiele urzędowych spraw. Hubert od dłuższego czasu myślał o tym, że powinien się z nim spotkać, i nawet żałował, że zwykle brakowało mu na to czasu. Zdawał sobie sprawę, że kontakty i znajomości, które mógłby zdobyć za pośrednictwem Philippe’a, otworzyłyby przed nim jeszcze wiele drzwi. Zaczął myśleć, że przynajmniej tyle dobrego może z tego wyjazdu wyniknąć, i nieoficjalnie uznał ten temat za zamknięty. Pogodził się z tym, że spędzi z żoną kilka dni we Francji, i zrozumiał, że mogłaby go od tego uratować tylko śmierć własna albo Mona Lisy.

Tydzień przed wyjazdem zaczęło się na dobre. Na marmurowym blacie w kuchni leżały trzy bardzo długie listy. Jedna z nagłówkiem „załatwić”, druga z nagłówkiem „kupić” i trzecia zatytułowana „spakować”. Wszędzie można było się natknąć na stosy powyjmowanych z szaf rzeczy. Na wieszakach wisiały komplety wypranych i wyprasowanych ubrań. Było tego tyle, że Hubert zaczął mieć wątpliwości, czy na pewno nie przeprowadzają się do Francji. W domu przybywało przewodników, map i albumów z obrazami. Książki leżały pootwierane w różnych miejscach w przedpokoju, kuchni i salonie. Zupełnie jakby Rita przygotowywała się do egzaminu na przewodnika po Marsylii. Znał ją. Wiedział, że zrobiła sobie szczegółowy plan zwiedzania miasta, że prawdopodobnie miała rozpisaną listę zabytków na każdy dzień i listę zadań do odhaczenia. Przeczuwał, że sam, mimo iż to będzie jego trzeci, a może nawet piąty pobyt, dopiero teraz pozna to miasto naprawdę dobrze. Im bardziej zbliżał się termin wylotu, tym mniej rzeczy pozostawało na listach. Ostatniego dnia wszystkie pozycje na wszystkich kartkach zostały wykreślone.

Mieli niezłe miejsca w przedniej części samolotu. Hubert osobiście zrobił odprawę. Przyglądał się, jak Rita pije kawę, i znów to zrobił.

— Okropna, co?

— Nie jest taka zła.

— Styropian może powodować raka. Czytałem o tym.

— Przecież ty nie lubisz kawy.

— Ale żal mi wszystkich, którzy piją z tych niezdrowych kubków. Jak można coś takiego w ogóle sprzedawać i to z taką marżą? — nakręcał się, chociaż sam tego nie rozumiał. Naprawdę liczył na to, że Rita zdecyduje się opuścić pokład w czasie lotu? Po kilku minutach paplania o chciwości linii lotniczych w końcu się opamiętał i zamilkł. Do lądowania spał albo udawał, że śpi.

W restauracji zrobiło się tłoczno. Światło świec przestało wystarczać i teraz salę rozświetliły sufitowe lampy. W tle słychać było wielonarodowy gwar i w miarę jak rosła liczba opróżnianych kieliszków, coraz swobodniejsze wybuchy śmiechu.

— Amerykanie — powiedział Hubert, odwracając się w tę stronę sali, z której dobiegał największy hałas. — Co robisz jutro? — zapytał. Z pełnym żołądkiem był bardziej skłonny do rozmowy.

— Nie pamiętasz? Picasso.

Ucieszył się, że tak jak obiecała, nie będzie mu towarzyszyć w biznesowych spotkaniach.

— Weź taksówkę — powiedział.

— To niedaleko. Muzeum to ta ultranowoczesna bryła na wodzie. Mijaliśmy ją.

— Aha.

Znów tylko udawał, że wie, o co chodzi. Nie pamiętał tego budynku. Kiedy jechali do hotelu, rozglądał się po okolicy, bo szukał jakiejś przyjemnej trasy do biegania. Dostrzegł kilka ścieżek, które mogłyby się nadawać, ale miał wątpliwości, czy jest tam bezpiecznie, i dopóki nie zobaczył nowoczesnej hotelowej siłowni, martwił się, że będzie musiał zrobić tygodniową przerwę w treningu.

Kelner zaproponował deser i chwilę rozmawiał z Ritą.

— Podobno mają tutaj taras z ładnym widokiem — wyjaśniła.

— Na pewno brakuje im stolików, więc chce się nas pozbyć w elegancki sposób. — Hubert mówił jak ktoś, kto zna te triki. W końcu miał doświadczenie w branży. Kiedyś otarł się o pracę w restauracji. Nawet jeśli był to tylko przydrożny bar przed Słubicami, serwujący kiełbasę z grilla. — Jestem zmęczony — wyznał.

— Może jutro — odpowiedziała kelnerowi.

Hubert westchnął z ulgą i ruszył za żoną. Po kilku krokach zrewidował kieszenie i odwrócił się gwałtownie. Tuż za jego plecami stał kelner sadysta.

— Votre téléphone, monsieur — powiedział.

Nawet nie spojrzał na mężczyznę, bez słowa wziął od niego swojego i’Phone’a.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

DZIEŃ 2

Gdyby tłoczący się ludzie mieli przy sobie walizki, mogłaby pomyśleć, że weszła właśnie do hali odlotów. Wnętrze muzeum przypominało duże, nowoczesne lotnisko. Takie samo, z jakiego odlatują samoloty w Warszawie, Paryżu albo Berlinie. Równie przestronne, zatłoczone i głośne. Na środku, w wyznaczonych przez taśmy meandrach, wiło się kilka długich kolejek. Z boku stały dwa rzędy szerokich drewnianych ław. Rita usiadła na jednej z nich. Wyjęła z torebki bawełniany woreczek i bardzo dyskretnie zmieniała buty, w których przyszła, na granatowe czółenka. W muzeach nosiła specjalne obuwie, które w zetknięciu z drewnianą albo kamienną podłogą nie wydaje żadnego dźwięku. Uważała, że nie ma nic gorszego niż niosący się przez muzealne sale stukot obcasów. Buty, które teraz zakładała, były wygodne i miały neutralny kolor. Idealne. Dużo czasu zajęło jej znalezienie odpowiednich, niezupełnie płaskich, na miękkiej podeszwie, takich, których fason się nie starzeje i które pasują do każdego rodzaju ubrań. Do teraz żałuje, że nie kupiła wtedy dwóch identycznych par.

Do muzeum napływali turyści i można było odnieść wrażenie, że te korowody nie tylko się nie skracają, ale robią się coraz dłuższe. Rita próbowała się zorientować, ile osób wciąż przed nią stało, i doliczyła do czterdziestu dwóch, kiedy ktoś z obsługi przekierował ją do szybszej kolejki. Gdy zeskanowano jej internetowy bilet, pracownik ochrony, nie wypowiadając słowa, poprosił o możliwość zajrzenia do torebki. W prawej dłoni trzymał latarkę, którą świecił do wewnątrz, a lewą ręką ostrożnie przesuwał znajdujące się tam przedmioty. Samą posturą budził respekt. Torebka była największa, jaką Rita miała, a ten człowiek wyglądał jak olbrzym, który trzyma w dłoni jakiś drobiazg. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Mężczyznę, który cały dzień zagląda do damskich torebek, niewiele chyba może zdziwić. Chwilę później Rita stała na niewielkim chodniku z szeroko rozstawionymi nogami i kiedy partnerka olbrzyma skanowała jej ciało w poszukiwaniu metalowych przedmiotów, pomyślała, że dobrze, że nie ma przy tym Huberta. Prawdopodobnie zacząłby panikować, że skoro tak dokładnie wszystko sprawdzają, to na pewno nie jest tu bezpiecznie. Uśmiechnęła się smutno na wspomnienie ich rozmów przed wyjazdem do Marsylii. Rozmawiali o atakach terrorystycznych i kamizelkach kuloodpornych. Bardzo mu zależało, żeby uwierzyła, że się o nią troszczy, ale przecież wiedziała, że nie o to chodzi. Miał inne plany i po prostu nie chciał, żeby z nim jechała.

Zanim weszła na wystawę, kupiła katalog. Ukryta za kontuarem kobieta, nie podnosząc się z biurowego fotela, szybko wyjęła z przegródek w regale także plan oraz kilka ulotek. Jej pośpiech wydawał się zupełnie nieuzasadniony. Rita była jej jedyną klientką. Wszyscy inni tłoczyli się przy stoisku z audioprzewodnikami. Ale Rita nie wyobrażała sobie wyjść z wystawy bez katalogu, a do słuchawek zawsze podchodziła sceptycznie. Wątpiła w jakość przygotowanych materiałów. Wydawało jej się, że jedyne, czego można się po nich spodziewać, to encyklopedyczne fakty podane w nieco bardziej przystępny sposób. Poza tym trudno jej było wyobrazić sobie, że zakłada na uszy coś, co nosiły przed nią setki osób. A jeden, jedyny raz, kiedy zdecydowała się z takiego sprzętu skorzystać, tylko utwierdził ją w przekonaniu, że ma rację.

Kilka lat temu też byli z Hubertem we Francji. Napięty grafik biznesowych spotkań, w których uczestniczyli w różnych częściach kraju, nie uwzględniał zwiedzania, ale w drodze pomiędzy jednym miastem a drugim okazało się, że jakieś spotkanie wypadło, a inne udało się przełożyć. W ten sposób nieoczekiwanie zyskali jedno wolne popołudnie. Najbliżej miejsca, w którym się wtedy znajdowali, był Awinion. Na zwiedzanie Pałacu Papieskiego Huberta nie trzeba było nawet specjalnie namawiać. Być może liczył, że dowie się kilku pikantnych szczegółów z życia papieży. Rita, która zawsze czytała przed wyjazdem o wszystkim, co ma zamiar zobaczyć, tym razem nie zdążyła się dowiedzieć niczego. Właśnie dlatego zdecydowała się na słuchawki. Zanim je założyli, starannie wytarła obie pary, zużywając kilka wilgotnych chusteczek. Już w pierwszej minucie elektroniczny głos zbombardował ją całą masą bardzo szczegółowych informacji, których nawet nie starała się zapamiętać. Nie zdjęła słuchawek, mając nadzieję, że to tylko taki pseudonaukowy wstęp, ale później było tylko gorzej. Głos podawał dokładne wymiary każdego pomieszczenia, do którego wchodzili. Recytował dane dotyczące powierzchni sali oraz wysokości ścian. Opowiadał o tym, że znajdują się w jednej z największych gotyckich budowli w Europie, choć to było widać gołym okiem. Wysokie strzeliste ściany przytłaczały. Taki był zamysł architektów. Nie trzeba było tego udowadniać liczbami. Chyba że chodziło o to, by turysta miał poczuć się nie tylko mały, ale także głupi. Niecierpliwiła się, kiedy lektor kazał jej stać zbyt długo przed rzeźbą, której w ogóle nie uważała ze interesującą, a później szybko przejść do kolejnej sali i jeszcze szybciej szukać tam detali, o których mówił. Notorycznie pomijał rzeczy, na które ona zwracała uwagę i którym chciała poświęcić więcej czasu, więc co chwila zmuszona była wciskać pauzę. Hubert poddał się już dużo wcześniej i spacerował ze słuchawkami zawieszonymi na szyi.

— Wyjątkowo niestarannie przygotowany materiał — narzekała, kiedy znalazł się w pobliżu.

— Myślałem, że lubisz znać szczegóły — powiedział zdziwiony.

Tego dnia mieli już za sobą kilka godzin podróży, w tym dwa pomyłkowe zjazdy z autostrady. Hubert wyglądał na wyczerpanego, więc wtedy była przekonana, że decydując się na zwiedzanie, robił to dla niej, że się dla niej poświęcał. Dopiero teraz pomyślała, że mogło być zupełnie inaczej. To był bardzo upalny dzień, a pałacowe grube mury przyjemnie chłodziły. Naprawdę trudno było znaleźć w tej okolicy lepsze schronienie przed słońcem.

Szła wolno, próbując wydłużyć dystans dzielący ją od grupy turystów z Włoch. Gwar, który panował w holu, cichł. Rita spacerowała zgodnie z planem. Zerkała na niego często, upewniając się, że nie pominęła żadnej sali. Wiedziała, co chce zobaczyć. Przed niektórymi obrazami zatrzymywała się na dłużej, przed innymi tylko na moment. Oprócz jednego, wszystkie najważniejsze obrazy Picassa miała już okazję oglądać. Uśmiechnęła się, gdy wreszcie go dostrzegła. Grupa trzech wyrośniętych nastolatków w T-shirtach z nadrukami z „Gwiezdnych wojen” minęła to płótno tak samo obojętnie jak poprzednie. Jak dotąd żadne z dzieł nie przyciągnęło ich uwagi. Rita rozpoznała w nich pewien specyficzny typ osób zwiedzających muzea. Nazywała ich włóczęgami. Włóczędzy to ci, którzy nie bardzo wiedzą, po co w ogóle przyszli na wystawę. Być może na dworze było zimno albo padał deszcz i szukali schronienia przed kiepską pogodą. Czasem zaglądali do muzeum, bo spodobał im się budynek, w którym się mieściło, i chcieli sprawdzić, jak wygląda w środku. Najczęściej jednak przychodzili, bo ktoś z autorytetem — rodzic, nauczyciel albo zainteresowany sztuką małżonek — ich tam zaciągnął. W każdym razie są to ludzie, którzy w minimalnym stopniu interesują się sztuką, nie starcza im cierpliwości, żeby czytać tabliczki informacyjne, i często nawet nie przywiązują wagi do tego, czyją wystawę odwiedzają. Ci trzej właśnie tak wyglądali. Hubert zawsze reprezentował ten sam typ. Czasem nawet zabierał z sobą plan, ale tylko po to, żeby się nim wachlować albo żeby go nerwowo gnieść. Trzymał ręce albo w kieszeniach, albo splecione z tyłu na plecach i udawał, że intensywnie o czymś myśli. Robił te wszystkie rzeczy, próbując ukryć to, jak piekielnie się nudzi. Doceniała fakt, że starał się nikomu nie przeszkadzać, i bawiło ją to, jak z tęsknotą w oczach wypatrywał zielonych tabliczek z napisem „exit”.

Kiedy powiedział jej o wyjeździe do Marsylii, na początku przyjęła to jak każdą inną wiadomość o delegacji. Potrzebowała czasu, żeby przygotować się do tej rozmowy. Zaczęła od sprawdzenia harmonogramu marsylskich muzeów. Od razu natknęła się na tę wystawę. Nie potrzebowała lepszego argumentu. Wiedziała, że Hubert uwierzy, że ona chce po prostu zobaczyć te obrazy, że nie będzie niczego podejrzewać.

Nie chodziło nawet o to, że była złośliwa. Chociaż, to też. Właściwie dlaczego miałaby być wspaniałomyślna i pozwolić, żeby jej mąż spędził tydzień w Marsylii z inną kobietą? Na początku nie domyślała się nawet, że Hubert planuje z kimś lecieć. Upewniła się dopiero wtedy, kiedy zobaczyła, ile energii wkłada w to, żeby ją do tego wyjazdu zniechęcić.

Zatrzymała się naprzeciwko niewielkiego płótna. Nie pasowało do reszty. Nie z takim typem malarstwa kojarzył się światu Picasso. Centralną postacią obrazu jest tytułowy pikador. Ma na sobie charakterystyczny żółty strój i czarny kapelusz. Dosiada konia. Widzowie czekają na pełen napięcia taniec człowieka z rozjuszonym zwierzęciem. Rita oglądała corridę, widziała, z jaką satysfakcją matador wbija lancę w grzbiet byka i jak triumfalnie spaceruje po arenie, ściskając w dłoni jego odcięty ogon. Potrafiła przywołać w pamięci tę szczególną atmosferę, gwar i oklaski, które towarzyszą owacjom. Ale na obrazie Picassa koń nadal ma odsłonięte oczy. Nie założono mu jeszcze pancerza, a pikador nie trzyma nawet lancy. Rita poczuła na sobie czyiś zniecierpliwiony wzrok. Odsunęła się o kilka kroków, żeby kobieta z burzą suchych imbirowych loków mogła sobie zrobić zdjęcie na tle obrazu. A później jeszcze długo przyglądała się każdemu fragmentowi dzieła. Potrafiła dostrzec wiele formalnych błędów. Na pierwszy rzut oka było widać zaburzone proporcje. Prawdopodobnie w pierwotnym założeniu widzów miało być więcej, ale zdaje się, że jedna z postaci nie udała się autorowi, bo nad głową pikadora można dostrzec rozmazaną plamę. Nie uważała, by był to udany obraz, ale przecież nie na tym polegała jego wyjątkowość. Picasso namalował go jako dziewięciolatek. Za cztery, pięć lat jego obrazy osiągną poziom akademicki. Jako nastolatek tworzył perfekcyjne, pozbawione błędów kompozycje. Mało kto wie, że zanim świat zaczął kojarzyć Picassa z kubizmem, jego akademickie rysunki porażały dokładnością i były tak dojrzałe, że nie dało się ich pokazywać na dziecięcych wystawach. Dlatego Pablo od początku konkurował z dojrzałymi artystami.

Ritę interesowały wszystkie szczegóły wystawy. Zwróciła uwagę nawet na deski na podłodze. Były inne niż te, które wybrała do swojej galerii. Sprzedawca odradzał dąb, argumentując, że jest niepraktyczny, miękki i łatwo go uszkodzić. Nie przekonał jej jednak, bo w tym przypadku chodziło o tradycję. W jej rodzinnym domu zawsze była dębowa podłoga. Każda architektoniczna decyzja miała swoje uzasadnienie. Rita poważnie podchodziła nawet do wyboru koloru ścian. Dawniej uważała, że biały jest idealny do eksponowania obrazów. Wiele galerii nadal się tego trzyma, ale ostatnio pomyślała, że powinna raczej postawić na kolor, który dominuje we współczesnych wnętrzach. Chodzi o to, żeby nabywca, patrząc na obraz w galerii, mógł z łatwością wyobrazić sobie, jak to dzieło będzie wyglądało u niego w domu. Od początku remontu starała się być tam każdego dnia. Lubiła na bieżąco obserwować postępy. Nie współpracowała z żadnym architektem. Była autorką każdej zmiany, którą wprowadzono, i czuła się za każdą z nich osobiście odpowiedzialna. Wyjazd do Marsylii był pierwszą przerwą w nadzorowaniu prac. Próbowała zawiesić remont na czas wyjazdu, ale okazało się, że ekipa budowlana ma swoje terminy i nie może sobie na to pozwolić. Ustaliła zatem, że kierownik budowy będzie ją na bieżąco o wszystkim informować i dzwonić w razie jakichkolwiek, choćby najmniejszych wątpliwości.

„Pikador” otwierał całą galerię portretów torreadorów. Rita zwracała uwagę na daty powstania tych obrazów i uważnie czytała teksty z tabliczek. Mijała szklane gabloty. Picasso we wszystkim, nawet w wyrzuconym przez morze kamieniu, odnajdywał okazję do tworzenia. Zatrzymała się przy jednym z talerzy. Zagięty brzeg — to trybuna dla widzów, wystarczyło tylko kilka plamek, by przedstawić tłum. Natomiast dno jest areną, na której dochodzi do najważniejszego spotkania człowieka i byka. W ten sposób artysta dostosował się do tradycyjnego kształtu naczynia, ale wydobył z niego zupełnie nową jakość.

Tymczasem fani „Gwiezdnych wojen” pokazywali na wiszącą przed nimi „Głowę byka”. Najniższy podparł brodę dłonią, parodiując zamyślonego nad dziełem krytyka, a koledzy robili sobie z niego żarty, przyprawiając mu rogi. Chyba powoli zaczynali rozumieć. Zorientowali się, że rogata głowa to właściwie tylko siodełko rowerowe i kierownica, a na widok zrobionego z samochodzików pawiana ożywili się jeszcze bardziej. Oglądali tę rzeźbę dokładnie z każdej strony jak profesjonaliści. Rita była ciekawa, co o niej myślą, ale stała zbyt daleko, żeby usłyszeć i zrozumieć, co do siebie mówią.

Gdy wyszła z sali, dochodziła druga. Czuła głód. Od wczorajszego wieczoru nic nie jadła, bo zrezygnowała ze śniadania na rzecz dłuższego leżenia w łóżku. Wcześnie rano obudziła ją krzątanina Huberta. Słyszała, jak potykał się o wszystko, co leżało na podłodze, i przeklinał pod nosem. Długo szukał czegoś w swojej walizce i szufladach. Zasnęła ponownie dopiero, kiedy wyszedł na trening. Leżała wystarczająco długo, żeby dać odpocząć plecom, ale obawiała się, że za chwilę kręgosłup może zacząć boleć, i na wszelki wypadek miała przy sobie proszki.

Szła wąskim korytarzem, a później schodami w górę, tropiąc dowcipne wskazówki — białe ślady butów, przy których napisano accès Fort Saint-Jean, terrasse, restaurant. Przez szklaną ścianę muzeum można było podziwiać morze, więc co kilka kroków zatrzymywała się albo wymijała tych, którzy obserwowali przepływające łodzie. Kawiarniane stoliki znajdowały się na dachu. Przez ażurową elewację, która zakrzywiała się, tworząc oryginalne częściowe zadaszenie, przedzierało niebo w kolorze łagodnego błękitu. Koronkowa konstrukcja rzucała na drewnianą podłogę tarasu cień, tworząc na niej zjawiskowy wzór. Goście siedzieli w niezobowiązujących pozach, w rozpiętych lekkich kurtkach albo marynarkach, z twarzami wystawionymi do słońca, wdychając przyjemny zapach morza. Tylko barista wyglądał, jakby miał za sobą ciężką noc. Nawet nie silił się na uprzejmość. Zamówiła kawę i croissanta. Z trudem znalazła wolny stolik. Po dachu ciągle przechodzili turyści. Co kilka minut robiło się tłoczno, jakby wylądował samolot albo zatrzymał się pociąg, z którego wylewał się tłum. Część turystów docierała do kawiarni z muzeum, tak jak Rita, inni schodzili tutaj po betonowej kładce od strony fortu. Niektórzy rozglądali się zagubieni, inni wlepiali wzrok w plany lub telefony. Otaczał ją szum pomieszanych języków. Popijała wodą mocną kawę i gapiła się na przepływający wokół tłum. Zgarbione męskie plecy, które dostrzegła w oddali, wydały jej się znajome i przypomniały jej o kimś, kogo kiedyś znała. Wstała, żeby upewnić się, że to on, ale tłum porwał tę postać, zanim zdążyła się jej przyjrzeć. Na tarasie zrobiło się spokojniej i ciszej i było tak aż do następnego przypływu.

Rita domyślała się, że część z tych osób przyjechała do Marsylii akurat w tym czasie ze względu na Picassa. Kiedyś często tak podróżowała. Potrafiła polecieć zimą do Londynu tylko po to, żeby obejrzeć wystawę listów pisanych przez van Gogha. Wybrała się do muzeum wcześnie, licząc, że będzie mogła w spokoju przeczytać słowa, które autor „Słoneczników” pisał do młodszego brata, ale o spokoju można było tylko pomarzyć. Szybko pożałowała, że w ogóle zdecydowała się tego dnia wejść do muzeum. Już kiedy dostrzegła na parkingu kilkanaście autokarów, powinna była wiedzieć, że to źle wróży. Ludzie tłoczyli się przy gablotach i szybach, w taki sposób, że w ogóle nie można było dostrzec listu, o czytaniu nie wspominając. Ci, którym udało się do gabloty dopchać, stali przed nią na szeroko rozstawionych nogach z wycelowanymi w bok łokciami. Tego dnia zdołała przeczytać od początku do końca tylko jeden list. Wyszła stamtąd zdenerwowana i głodna z zamiarem, że wróci następnego dnia, ale nie musiała. Przy obiedzie w restauracji przeczytała wszystkie przedruki listów van Gogha w katalogu. Później wracała do nich jeszcze wielokrotnie. Hubert kpił, że wybrała się do Londynu właściwie tylko po to, żeby kupić książkę.

Betonowa kładka, która łączyła muzeum z fortem, wyglądała jak wielka czarna kolejowa szyna zawieszona nad wodą, pomiędzy budynkami z dwóch różnych epok. Można było nią przejść w dwie strony, z nowoczesnego muzeum do siedemnastowiecznego fortu i odwrotnie. Ten spacer był jak przejście z jednego wymiaru czasowego do drugiego. Dystans dałoby się pokonać choćby w minutę, ale nikomu nie zależało na takim wyniku. Widok, który rozciągał się po obu stronach, wart był tego, żeby wydłużać tę przechadzkę w nieskończoność. O uwagę walczyło kilka zabytków: broniący dostępu do miasta fort, zbudowany dla Napoleona pałac, bazylika Notre-Dame ze złotą Matką Boską na szczycie i ogromna pasiasta katedra z bizantyjskimi kopułami. Od budynków uwagę odwracały przepływające w dole łodzie i jachty.

Gdy Rita była mniej więcej w połowie kładki, dwie kobiety poprosiły, żeby zrobiła im zdjęcie. Młodsza wytłumaczyła, że zależy im, żeby uchwycić pałac. Światło było doskonałe, a czyste błękitne niebo stanowiło idealne tło. Budynek, choć ogromny i doskonale położony, architektonicznie nie zachwycał. Kobiety odczekały cierpliwie, aż minie je większa grupa osób. Ktoś na chwilę zatrzymał ruch na kładce i Rita podniosła aparat, a wtedy one objęły się, spojrzały na siebie i uśmiechnęły, demonstrując krzywe w identyczny sposób jedynki. Młodsza z nich podeszła i sprawdziła, czy zdjęcie się zapisało.

— Perfecto! Merci! — powiedziała, w uroczy sposób mieszając języki.

Kładka nagrzewała się w słońcu i barierka, której dotykała Rita, oddawała ciepło. Grupa, która w tym samym czasie zeszła na dziedziniec fortu, od razu udała się do środka budynku. Rita usiadła na moment, zmieniła buty, a później przez chwilę patrzyła jeszcze na zostawione po drugiej stronie MuCEM. Miała wrażenie, że muzeum dosłownie dryfuje na morzu. Ten cud architektury był prostą, nowoczesną bryłą, która wyglądała, jakby zarzucono na nią rybacką sieć. Gęstość oczek sprawiała, że ciężka betonowa konstrukcja wyglądała zaskakująco delikatnie i lekko.

Przed wyjazdem Rita obiecała sobie, że nie będzie tego robić, ale nie mogła się powstrzymać. Właśnie zaczynał się nowy tydzień i musiała wiedzieć, jakie prace zaplanowano. Wyjęła telefon i wybrała numer kierownika budowy.

— No, mówiłem przecież, od poniedziałku malujemy — odpowiedział zniecierpliwiony głos.

— Teraz sobie przypominam — przyznała.

— Wszystko idzie zgodnie z planem — zapewniał kierownik. — Jakby co, będę dzwonił.

— Żałuję, że mnie tam nie ma. Ten wyjazd był dość niespodziewany — Rita bardzo starannie dobierała słowa — po prostu musiałam tu być.

Usprawiedliwiała siebie, bo uważała, że rozgrzebany remont, który wreszcie dotarł do ostatniego etapu, wymagał jej stałej obecności.

— Niech się pani nie martwi. Jakoś damy radę — uspokajał fachowiec.

— Jestem pewna, że tak.

Uśmiechnęła się.

— Wyślę pani kilka zdjęć, może nawet jutro.

Musiała tu przyjechać, chociaż wszystko mówiło, żeby tego nie robić: Hubert, remont i oczywiście lekarz. Po ostatnim ostrym ataku bólu, z którego tylko cudem wyprowadził ją jakiś mistrz rehabilitacji, doktor straszył szpitalem i stanowczo odradzał długie podróże.

Fort zajmował ogromny obszar, a pogoda sprzyjała spacerom. Można się tam było włóczyć godzinami i patrzeć na miasto z każdej strony. Rita spacerowała wokół murów obronnych, wspinała się po krzywych, wydeptanych schodkach i mijała turystów, którzy ucinali sobie drzemki na drewnianych ławach, wygrzewając się w wiosennym słońcu jak jaszczurki.

Zastanawiała się, czy tak jak oni nie zrobić sobie przerwy, ale wolała nacieszyć oczy widokami. Dopiero gdy poczuła się naprawdę wyczerpana, przeszła po kładce nad ruchliwą ulicą i wróciła taksówką do hotelu.

Hubert otworzył drzwi, burknął coś na powitanie i zniknął we wnętrzu apartamentu. Idąc do sypialni, Rita starała się omijać wszystko, co leżało na drodze. Na ogromnym, idealnie zaścielonym łóżku piętrzył się stos pasków i skarpetek, a z otwartej walizki wypadały skłębione ubrania. Drzwi ich wspólnej szafy były otwarte, a szuflady komody wysunięte. Podeszła i zamknęła je jedną po drugiej.

— Okradli nas? — zapytała.

— Nie wiesz, gdzie mogą być moje okulary?

Hubert krążył wokół niespokojny jak mucha, która wpadła do pokoju i szukając wyjścia, obija się o ściany i lustra. Przerzucał leżące na łóżku przedmioty. Był zdenerwowany. Łatwo można było się domyślić, że nie chodzi tylko o okulary.

— Jak poszły rozmowy? — zapytała.

— Nie poszły.

— Jak to?

— Sebastian wtrącił swoje uwagi.

Hubert akcentował to imię po polsku i chwilę trwało, zanim Rita dopasowała je do Francuza, szefa jednego z największych projektów.

— Jakie konkretnie?

— Dużo ich było. Przy lunchu gadał jak najęty, a ja nie mogłem się skupić, bo słońce świeciło mi prosto w oczy. W skrócie, cały pieprzony kontrakt do przerobienia.

— Cały? — Głos Rity dobiegał z łazienki.

— Założę się, że zajrzał do niego wczoraj wieczorem, chociaż naciskał, żeby dostać go w połowie kwietnia! Stawki zostają, ale dochodzą kolejne szkolenia, za które być może zapłacimy. Te ich związki zawodowe mnie wykończą.

— Tadeusz tego nie dopilnował?

Rita nawet nie starała się ukryć zaskoczenia. Tadeusz od początku istnienia firmy zajmował się tą współpracą. Mieszkał we Francji i miał wszystko na oku. Ufała mu bezgranicznie.

— Też był zaskoczony. Zresztą, Tadeusz — Hubert przewrócił oczami — tak długo tu mieszka, że jest już bardziej francuski od Francuzów.

— Ojciec zawsze mógł na niego liczyć.

— Tadzio liczy akurat bardzo dobrze. Prawie zapomniałem! — Hubert zajrzał do łazienki. — Chciał podwyżkę. Powiedziałem, że muszę to skonsultować z tobą. Na lunch zamówił sobie cały garnek muszli. Idiota.

— Zgadzam się — powiedziała bez chwili zastanowienia. — Jesteś zbyt surowy. Tadzio to niegroźny frankofil.

— Założę się, że tęskni za schabowym — mruknął do siebie Hubert. — Wycisnęli z nas sporo poprawek. Muszę dzisiaj jeszcze raz wszystko przeczytać.

— Tak w ostatniej chwili?

Cała Rita — pomyślał. Nawet nie miała pojęcia, ile wysiłku on wkłada w to, żeby mogła spokojnie zajmować się tą swoją pieprzoną sztuką.

— Przecież zawsze tak robią. — Suwak od walizki zranił go w palec. — Jasna cholera! — wrzasnął.

Gdy Rita wyszła z łazienki, w salonie nadal panował chaos, a Hubert siedział na łóżku z laptopem na udach.

— Czekam na mail od Wawrzyniaka — rzucił, jakby chciał usprawiedliwić bezczynne siedzenie i gapienie się w ekran.

— Nadal jest naszym prawnikiem?

— A dlaczego nie?

— Mówiłeś, że to sknera.

„Pierdolona sknera”, tak dokładnie mówił Hubert. Nie lubił prawników, mimo że sam kiedyś próbował zostać jednym z nich. A może właśnie dlatego.

— Wszyscy prawnicy są chciwi, a on najbardziej, dlatego pracuje po godzinach.

Rita wyjęła z szafy sukienkę. Nie czuła nawet ćmienia w okolicach lędźwi i pomyślała, że nie chce się jeszcze kłaść.

— Wyjdziemy gdzieś wieczorem? — zapytała.

— Mówiłem przecież, że czekam na mail.

— Równie dobrze możesz czekać na tarasie.

Odwiesiła sukienkę i wyjęła spodnie z szerokimi nogawkami.

— Nie jestem głodny.

— Ja też nie, ale napiłabym się kawy. — Nie miała zamiaru rezygnować.

Hubert odłożył laptop i położył się na łóżku.

— Mam go popędzić? Jest prawie siódma.

— Jeśli to zadziała.

Nie mogła się zdecydować: ciemna bluzka czy jasna. Jednak jasna.

— Lepiej nie — Hubert mówił do siebie, gapiąc się w sufit — może mi podnieść stawkę za ekspres, i tak mam z nim umowę exclusive. To znaczy cennik jest exclusive. Usługi takie sobie.

Zanim wyszli, Hubert otworzył wąską szafę w przedpokoju i omiótł jej wnętrze wzrokiem.

— Chodzi o te, które przynoszą ci szczęście? — zapytała.

Skinął. Był przesądny. Naprawdę w to wierzył, a nawet więcej, uważał swoje czarne ray-bany za podwójnie szczęśliwe. Tego dnia, kiedy je kupił, miał wypadek. Na skrzyżowaniu młody kierowca golfa wymusił pierwszeństwo i wjechał w lewy bok jego auta. Wszystko działo się tak szybko, że Hubert nie zdążył nawet zareagować. Szczęście polegało na tym, że nic mu się nie stało. Wszystkie poduszki powietrzne w volvo zareagowały tak, jak obiecują w reklamie. O tym, że to było podwójne szczęście, Hubert przekonał się dopiero kilka tygodni po wypadku, kiedy firma ubezpieczeniowa zrobiła coś, czego podobno nigdy nie robi, to znaczy wypłaciła mu więcej, niż pierwotnie zakładał. W ostatecznym rozrachunku zatem nie tylko nie miał żadnego uszczerbku na zdrowiu, ale jeszcze udało mu się zarobić kilkaset złotych. Jeśli chodzi o szczeniaka, który prowadził golfa, to można uznać, że on też miał podwójne szczęście. Po pierwsze, wyszedł z auta o własnych siłach, a po drugie, Hubert nie zdążył go udusić, bo przeszkodziła mu policja, która pojawiła się na miejscu zdarzenia zaskakująco szybko.

— Myślę, że w ogóle ich nie zabrałeś — powiedziała Rita.

Szedł kilka kroków za nią, pochylony nad telefonem.

— Jutro będzie wiać — mamrotał.

Taras znajdował się w tym samym skrzydle budynku co restauracja, ale na wyższym piętrze. Dach i jedna ściana były przeszklone, pomieszczenie wyglądało jak wielka luksusowa oranżeria. Panował tam przyjemny, intymny półmrok. Płomienie świec odbijały się w starannie wypolerowanych naczyniach, jakby tańczyły do dobiegającej z końca sali fortepianowej muzyki. Na wysokich stołkach przy barze siedziało kilka osób w niezobowiązujących, ale eleganckich ubraniach.

Hubert nie miał nastroju ani na muzykę, ani na blask świec. Liczył na to, że wypiją coś szybko i wrócą do pokoju. Kelner prowadził ich do stolika, ale Rita zatrzymała się przy szybie i przez chwilę patrzyła na oświetlony port i muzeum. Podświetlone na niebiesko MuCEM, wyglądało jeszcze bardziej zjawiskowo niż w ciągu dnia.

— Może być crème brûlée? — zapytał Hubert, kiedy w końcu usiadła. Tylko tę nazwę deseru potrafił przeczytać. — Już zamówiłem.

Dostrzegł kilka par oczu, które wpatrywały się w jego żonę. Ostatnio rzadko razem wychodzili i zapomniał już, jakie Mona Lisa potrafi robić wrażenie. Rita przez lata pozostawała wierna swojemu stylowi, mimo to można było odnieść wrażenie, że wyprzedzała trendy o kilka sezonów. Zawsze nosiła oryginalne, ale nie ekstrawaganckie ubrania. Długie spódnice albo, jak teraz, spodnie z wysokim stanem podkreślającym talię i szerokimi nogawkami, uszyte ze szlachetnych, szeleszczących tkanin. Jej ubrania to raczej rodzaj opakowania, ale tak eleganckiego, że większość ludzi kryguje się, by rozwiązać kokardę. Rita wyróżniała się na ulicy, ale na tle swoich przyjaciół artystów nadal wyglądała jak zwolenniczka klasyki. Z tego, co Hubert zdążył zauważyć, im gorszy artysta, tym bardziej krzykliwa marynarka i bardziej pstrokate skarpetki. Rita zawsze dużą wagę przywiązywała do szczegółów i nigdy nie przesadzała z biżuterią. Zazwyczaj nosi tylko jeden element. Najczęściej bransolety. Potrafi je komponować tak, że nawet jeśli pozornie zupełnie do siebie nie pasowały, na jej ręce tworzyły oryginalny i zgrany zestaw. Widział, jak na lotnisku dziewczyna, która parzyła jej kawę, nie mogła oderwać oczu od jej nadgarstka. Styl Rity to jednak coś więcej niż ubrania. To, w jaki sposób siedzi, jak się porusza, jak jada i jak gestykuluje, tworzy całość, która onieśmiela. Kiedy przechadza się po swojej galerii wśród obrazów albo rozmawia ze swoimi klientami, wygląda, jakby sama zeszła z płótna, jakby sama była dziełem sztuki. Na początku jego też to onieśmielało. Czuł się wyróżniony, że mógł poluzować tę kokardę, ale po kilku latach zrozumiał, że nie da się dzielić życia z Mona Lisą i nie bez powodu trzymają ją w muzeum, za pancerną szybą.

Hubert usłyszał dźwięk przychodzącego maila. Pochylił się gwałtownie i sięgnął po telefon, potrącając szklankę. Kawałek ananasa ledwo zdołał utrzymać się na jej krawędzi.

— Nareszcie — powiedział do siebie i zabrał się do czytania. Pił sok, nie odrywając wzroku od telefonu. Plastikowe mieszadełko omal nie wybiło mu oka. Czytał powoli i uważnie, zdanie po zdaniu. Musiał się skupić, żeby w gęstym prawniczym bełkocie odnaleźć te informacje, na których najbardziej mu zależało.

Rita odwróciła się w stronę portu.

— Ten widok jest niesamowity — powiedziała.

— Nocą nawet oświetlone slumsy wyglądają pięknie — wymamrotał, nie przerywając lektury. Czytanie z niewielkiego ekranu było niewygodne i męczące. Co chwila podnosił wzrok, żeby dać odpocząć oczom. Gapił się na wielkie zielone liście, które wyrastały z donic ustawionych przy szybie, albo po prostu rozglądał się dookoła i za każdym razem, kiedy podnosił wzrok, wydawało mu się, że siedzący w głębi sali mężczyzna spogląda w ich stronę. Z trudnością przebijał się przez kolejny paragraf umowy. Nie lubił takich sytuacji, ale akurat po Francuzach można się było tego spodziewać. Właściwie był to klasyczny francuski sposób na prowadzenie negocjacji. Przez miesiąc udawać, że wszystko pasuje, że na wszystko się zgadzają, a w ostatniej chwili wysłać swoje uwagi albo zupełnie inną od pierwotnej propozycję kontraktu. W zeszłym roku po świętach wprowadzili takie zamieszanie, że Hubert nie wiedział, co ma powiedzieć setce wściekłych, czekających na wyjazd do pracy spawaczy. Cała inwestycja zawisła na włosku. Już żegnał się z kontraktem, ale Francuzi w ostatniej chwili wysłali swoją wersję umowy, dali mu pięć godzin na akceptację i na szczęście jeszcze przed sylwestrem machina znów ruszyła. Podniósł zmęczony wzrok i rozejrzał się po sali. Widział, jak Rita wymieniała uśmiech z siedzącą przy barze kobietą, i zauważył, że typ, który wcześniej jej się przyglądał, nadal na nią patrzył. Nie był sam. Towarzyszył mu starszy łysiejący mężczyzna oraz kobieta, która nie uczestniczyła w rozmowie. Typ siedział z nogą założoną na nogę, słuchał, potakiwał i obserwował Ritę. Hubert próbował skupić się na tekście, ale miał z tym coraz większe problemy. Czytał wolniej i zupełnie świadomie co kilkadziesiąt sekund podnosił wzrok znad ekranu, próbując przyłapać podglądacza. Pierwsza próba — trafiony. Druga — pudło. Trzecia — trafiony. W międzyczasie rzucał okiem na Ritę. Kończyła deser. Dziwiło go, że nie czuje skupionego na sobie wzroku. Może po prostu była przyzwyczajona do tego, że ciągle ktoś się jej przygląda. Zabawa w przyłapywanie podglądacza stanowiła ciekawe urozmaicenie nudnego wieczoru i zaczynała mu się coraz bardziej podobać. Przebiegł wzrokiem przez ostatni, czwarty paragraf. Przeprosił Ritę i stanął z telefonem w takim miejscu, z którego mógł widzieć ją i podglądacza, sam jednocześnie pozostając w ukryciu. Gdy towarzyszący podglądaczowi mężczyzna pożegnał parę i wyszedł z sali, Hubert stał za rośliną o wielkich jak bananowiec liściach i odprowadził go wzrokiem. Próbował napisać odpowiedź do prawnika, krótki, rzeczowy tekst, z tylko jedną uwagą, przerzucając raz po raz wzrok z Rity na podglądacza. Tymczasem typ spokojnie dopijał kawę, poprawiał szalik i strzepywał coś z klap marynarki. Rita siedziała wyprostowana jak struna. Nie narzekała, ale domyślał się, że musi ją boleć kręgosłup. Przecież zawsze ją bolał. Jeszcze tylko jedno, ostatnie zdanie