Miss Aurett. Cykl "Pięć Groszy Lavarede'a" część III - Paul d'Ivoi - ebook

Miss Aurett. Cykl "Pięć Groszy Lavarede'a" część III ebook

Paul d’Ivoi

0,0

Opis

Trzecia część cyklu "Pięć Groszy Lavarède’a"

Aeronauci docierają do Tybetu. Miejscowi lamowie biorą Lavarède’a za Buddę, który zstąpił z nieba, czynią go obiektem kultu, ale i swoim więźniem. Podróżnikom udaje się naprawić powłokę balonu i uciec. Towarzyszy im Rachmed z ludu Tekke, kiedyś przewodnik francuskiego odkrywcy Bonvalota, który postanowił pomóc rodakowi badacza w ucieczce. Z powodu pożaru balonu podróżnicy muszą lądować wśród lodowej pustyni. Gdy zasypiają w napotkanej jaskini, Aurett zostaje porwana. Rano jej towarzysze ruszają na poszukiwania. Trafiają do Beharsandu, gdzie przebywa Aurett, porwana przez miejscowego bogacza. W mieście trwa doroczne święto, podczas którego władzę przejmują na jeden dzień kobiety. Dzięki pomocy kobiet poszukiwacze uwalniają brankę. Po ucieczce z Beharsandu wiele tygodni błąkają się po pustkowiach.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona przedtytułowa

 

Biblioteka Andrzeja

– Szlakiem przygody

 

Paul d’Ivoi

 

Miss Aurett

Louis-Henri Boussenard

 

Paul d’Ivoi to pseudonim Paula Deleutre (1856-1915), pochodzącego z rodu pisarzy. Jego dziadek Edouard i ojciec Charles również podpisywali niektóre swe dzieła pseudonimem Paul d’Ivoi.

Studiował prawo w Paryżu, ale podążył drogą ojca i dziadka, wybierając literaturę. Zadebiutował jako żurnalista w dziennikach „Paris-Journal” i „Figaro”. Pod pseudonimem Paul d’Ivoi pisywał też do tygodników ilustrowanych „Journal des Voyages” i „Petit Journal”.

Działalność literacką zaczął od sztuk bulwarowych: Le mari de ma femme (1887) czyLa pie au nid (1887) oraz kilku powieści w odcinkach, które nie zwróciły uwagi, jak Le capitaine Jean, La femme au diadème rouge, Olympia et Cie.

W latach 1894-1914 wydał 21 książek tworzących serię „Voyages excentri-ques” [Dziwne podróże], wykorzystującą wzór „Voyages extraordinaires” Julesa Verne’a. Podobne były nawet okładki, powtarzały się także te same motywy. Obaj autorzy podzielali to samo nastawienie do czytelnika, pragnienie zapewniania mu rozrywki i wiedzy (geograficznej, przyrodniczej, technicznej). Z entuzjazmem dla rozwoju nauki i wynalazków łączyły się obawy przed niewłaściwym ich wykorzystywaniem.

W roku 1894 pierwszy tom tej serii, tworzący trzyczęściowy cykl Les Cinq Sous de Lavarède, napisany wspólnie z Henrim Chabrillatem, przyniósł mu sławę. Była to jego najbardziej realistyczna powieść, następne bowiem stawały się coraz bardziej naukowe i przesycone fantazją umyślnie naiwną. Seria, ukazująca się w wydawnictwie Boivin et Cie, była przeznaczona dla młodzieży. Kolejne tomy ukazywały się z częstotliwością jednej powieści na rok.

Paul d’Ivoi tworzył też, razem z pułkownikiem Royetem, opowiadania patriotyczne, np. Les briseurs d’épée, a także historyczne, pod pseudonimem Paul Eric, np. Les cinquante. Występują w nich typowe dla owej epoki stereotypy dotyczące poszczególnych narodów i ras.

Patriotyzm d’Ivoi zbliża się niekiedy do nacjonalizmu. W złym świetle przedstawiani są głównie Niemcy, a także Anglicy zagrażający francuskim interesom. Wychwalane są za to zalety Francuzów i ich umysłowość (esprit parisienne, „duch paryski”, wyrażający się pomysłowością, bystrością umysłu, skłonnością do płatania figli, lekkim traktowaniem prawa i zasad, zapalczywością, a przy tym nieskazitelną prawością).

Książki Paula d’Ivoi cieszyły się prawie do końca XX wieku dużą popularnością we Francji, miały wiele wydań.

Wielu czytelników, zwłaszcza młodych, przedkładało je nad dzieła Verne’a, gdyż zawierały więcej przygód, a ich akcja toczyła się szybciej. Toteż na przykład Jean-Paul Sartre pisał w swej autobiografii Les Mots, że zawierały więcej nadzwyczajności.

 

 

Strona tytułowa

Paul d’Ivoi

 

Miss Aurett

Trzecia część cyklu

„Pięć groszy Lavarede’a”

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Strona redakcyjna

Trzydziesta druga publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Siódmy tom serii:

„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuły oryginału francuskiego: Miss Aurett

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2016

 

39 ilustracji, w tym 3 kolorowe, 1 mapka trasy podróży: Lucien Métivet

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Projekt okładki: Barbara Linda

Konwersja do formatów cyfrowych Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2016

 

ISBN 978-83-64701-87-0 (całość)

ISBN 978-83-64701-90-0 (część trzecia)

Rozdział I

Kraj lamów

 

 

Jak pamiętamy, nasi bohaterowie wylądowali w Tybecie.

Podróżników natychmiast otoczył hałasujący, gestykulujący tłum. Pośród jednak powtarzanych krzyków, niezbornych ruchów, w postawie, z jaką miejscowi zwracali się do przybyłych, wyczuwalna była nuta szacunku. Poważanie to wyrażało się nawet w dość przyjemny sposób. Wszyscy obecni na widok aeronautów1 wysuwali języki, jednocześnie pochylając głowę. Aurett o mało nie wybuchnęła głośnym śmiechem. W porę powstrzymała ją jednak uwaga przyjaciela:

– Proszę się nie śmiać…! To Tybetańczycy, nie ma żadnych wątpliwości; ten dziecinny grymas jest u nich oznaką głębokiego uszanowania.

Kapłani, których Lavarède, zwracając się do przyjaciół, określił natychmiast nazwą „lamowie”2, używaną w tamtym kraju, pomogli im opuścić powietrzne więzienie. Natychmiast po tym jak dotknęli przybyszów, by ich podtrzymać, podnosili ręce do ust i oddawali się skomplikowanym przejawom czci, przemieszanymi z klękaniem.

Armand patrzył na Anglików. Anglicy patrzyli na Armanda.

Ludzie ci mówili nieznanym im językiem, wykonując niezrozumiałą pantomimę, przez co sprawiali wrażanie obłąkanych.

– Phi! – uznał po namyśle dziennikarz. – Nie potrzebujemy ich na razie rozumieć. Wyglądają na życzliwych, skorzystajmy z tego i poprośmy o śniadanie.

I poklepawszy po ramieniu lamę, który natychmiast padł na twarz, wiele razy podnosił rękę ku ustom, wskazując, że jest głodny. Kapłan wskazał młodemu człowiekowi dużą drewnianą budowlę stojącą niedaleko i zaprosił gestem, aby wraz z towarzyszami poszedł za nim.

Aeronauci nie kazali się prosić. Zostawiwszy balon pod strażą wojowników, którzy ustawili warty wokół gondoli, oddalili się, poprzedzani przez lamę, a mijani przez nich tubylcy bili czołem o kurz ziemi.

Wprowadzeni do zauważonego pałacu pokonywali liczne dziedzińce otoczone budynkami. Przy ostatnim, otoczonym ogrodem, stał dom wyższy od innych, o fasadzie bogaciej ozdobionej. Rzeźbione ażurowe drzwi otworzyły się przed nimi. Weszli do wielkiej sali zalanej światłem, przesiewanym przez okna mające zamiast szyb deszczułki powycinane na kształt pięknych koronek.

W głębi stał ogromny sześcian z zielonego marmuru, do którego prowadziły dwa stopnie z granitu.

Lama z pewnym zakłopotaniem wskazał go palcem. Lavarède szedł pierwszy. Domyślił się, że kapłan pragnie zobaczyć, jak wchodzi na to podwyższenie, i przypuszczając, że wymaga tego miejscowy zwyczaj, zajął na nim miejsce.

Tybetańczyk wydał gardłowe „hugh”, które przyciągnęło wielu jego kolegów, i wszyscy wyciągnęli z kieszeni pudełeczka, aby znajdującym się w nich białym proszkiem wypełnić zagłębienie wyryte w marmurze. Potem zapalili jego zawartość, a gęste opary mirry3 i kadzidła4 wywołały kichanie Armanda. Wreszcie lamowie, nie zajmując się zupełnie Anglikami i Bouvreuilem, zniknęli, zapowiadając gestami, że idą po jedzenie dla podróżników.

– Co to wszystko znaczy?! – zawołał dziennikarz po ich wyjściu. – Jestem byłym prezydentem republiki kostarykańskiej, czyżby moja sława dotarła aż tutaj?

– Niech pan na to nie liczy. Zresztą przy witaniu prezydentów nie używa się kadzidła.

– To prawda. Urządza się im bankiety z marnym winem, chociaż ten zwyczaj dzisiaj bardziej by mi odpowiadał, natomiast opary kadzidła, którymi bardzo niemile się oddycha, są przeznaczone…

– Dla bogów.

– Wyłącznie dla bogów… Być może po tybetańsku Lavarède znaczy Budda5.

– Nie znają pańskiego nazwiska.

– Dlatego przestaję szukać rozwiązania tej zagadki.

Parami, maszerując w rytm bicia w gongi, powracali kapłani. Z religijną powagę nieśli srebrne talerze i dzbany.

– Istna defilada, jak do Porte Saint-Martin6 – wymamrotał paryżanin.

Lamowie nie usłyszeli tej mało dla nich pochlebnej uwagi. Przestrzegając niezwykle złożonego obrządku, stawali kolejno przed Armandem, dość brutalne potrącając jego towarzyszy zgromadzonych wokół piedestału.

Dziennikarz, zanim się poczęstował, dopilnował, aby Anglicy mieli swój udział w miodzie, owocach, dziczyźnie wchodzących w skład przekąsek. Sam zjadł dopiero po nich i wreszcie zajął się Bouvreuilem. Kamienicznik, co zrozumiałe, nie mógł żądać od swego „dłużnika”, aby ten okazywał mu zbytnią uprzejmość.

Ten tak zwykły postępek Lavarède’a wywarł dziwaczne wrażenie na kapłanach. Od tej chwili powrócili do traktowania uniżenie dżentelmena i jego córki, ale bez najmniejszych oporów lekceważyli lichwiarza, bardzo niezadowolonego z tak nierównej postawy wobec przybyszów.

Uczucie poniżenia rysujące się na twarzy jego wroga ogromnie bawiło Armanda. Niestety! Miał mu wkrótce zazdrościć tego losu. Po zakończonym posiłku przyniesiono wielką zaokrągloną kratę, którą umieszczono w otworach płyt tworzących posadzkę, i szanowany gość lamów znalazł się w klatce.

Och! Jakże się złościł, przeklinał, złorzeczył. Kapłani zagłuszali go jednak, śpiewając monotonnie pieśń dziwnej liturgii, wznowili też palenie kadzidła, niemal go dusząc. Potem pagodę7 wypełnili wierni. Wszyscy kłaniali się do ziemi, wznosząc nad głowami lewe ręce uzbrojone w pałki, na których obracały się cylindry pokryte dziwacznymi znakami.

– Nie ma wątpliwości – jęknął paryżanin pomiędzy dwoma kichnięciami wywołanymi wonnym dymem, którym go okadzano – zostałem dobrym bogiem. To młynki modlitewne8.

I działo się tak aż do wieczora… W nocy wyczerpanego Lavarède’a wypuszczono z okratowanej celi i pozwolono mu swobodnie zaznać dobrze zasłużonego odpoczynku.

– Gdybym wiedział – powiedział przyjaciołom, zanim poszedł spać – jakże chętnie postawiłbym pana Bouvreuila na tym marmurowym stole…! Zamiast mnie odgrywałby buddę… A właśnie, dlaczego narzucono mi tę rolę?

– Och! Rzeczywiście!

– I nie ośmielę się wyprowadzić z błędu moich czcicieli. Gdybym ich rozczarował, uznaliby mnie za oszusta… Bycie tak wielbionym jest czymś strasznym. Najlepiej byłoby ulotnić się bez bębnów i trąbek.

Jedno spojrzenie rzucone na zewnątrz upewniło go, że sprawa będzie niestety trudna. Wokół pagody czuwali wojownicy… Podjęto wszelkie środki mające przeszkodzić ucieczce.

Następnego dnia dziennikarz, którego nie mogło zadowolić traktowanie Bouvreuila jak służącego, nie chciał pozwolić na zamknięcie go w klatce. Wtedy jednak, okazując przy tym ogromną uniżoność, lamowie pochwycili go, skrępowali mu kostki i przeguby rąk, aby wystawić w tym stanie na oznaki czci buddystów.

Upłynęło tak wiele dni. Dopóki dziennikarz ulegał pokornie adoracji nieustannie narastającego tłumu, był hołubiony, karmiony najdelikatniejszymi specjałami, pojony doskonałymi winami z doliny Gangesu9. Gdy jednak próbował unikać kapłanów, usiłował opuścić pagodę, lamowie wiązali go z uszanowaniem, a przede wszystkim ciasno.

Nie sposób opisać jego rozgoryczenia, podzielanego zresztą przez Anglików, którzy na równi z nim byli więźniami. Jedynie Bouvreuil był rozanielony; mógł swobodnie wychodzić i przychodzić. Nikt nie przejmował się tym, co robi i co mówi gestami.

– No, no! Drogi panie – mawiał, kiedy paryżanin się pieklił – odrobina cierpliwości. Rok wyznaczony przez pańskiego świętej pamięci kuzyna jest już mocno napoczęty. Gdy tylko upłynie, wykorzystam własną swobodę, aby przywrócić pańską. Niech pan sobie wyobrazi, że odbywa jakby karę więzienia za długi.

Oczywiście na te kpinki lichwiarz pozwalał sobie dopiero wtedy, gdy kraty świętej klatki zapewniały mu bezkarność.

Raz jednak źle na tym wyszedł. Sir Murlyton, także bardzo oburzony, wymierzył mu jeden z tych ciosów pięścią, których moc poznali jego rodacy. Lamowie uznali natychmiast, że ten służący, którym nie raczyli się zajmować, obraził potężnych wielmożów, dzięki którym pagoda osiągała zawrotne korzyści, dlatego też zadali mu u stóp marmurowego ołtarza, na którym królował Armand, znaczną liczbę uderzeń pałką.

Przyniosło to Lavarède’owi miłe wytchnienie, ale w dalszym ciągu pozostawał on więźniem.

Wspomagany przez towarzyszy próbował spić dozorców, zmylić czujność wartowników; doprowadziło to jedynie do nasilenia nadzoru, pod jakim go trzymano.

Ogarnął go smutek zmieszany z bezsilną wściekłością i nie wiadomo, do jakich ostateczności by się posunął, kiedy wieczorem dwudziestego drugiego dnia pewne wydarzenie przywróciło mu nadzieję.

Zapadła noc. Wierni kolejno wychodzili i terkotanie młynków modlitewnych nie zakłócało już obrzędowej ciszy pagody. Armand wyliczył, że za niecałe pół godziny jego klatka zostanie otwarta i będzie mógł wreszcie pójść do swego „apartamentu”, w którym zdoła przynajmniej położyć się na poduszkach i dać odpocząć wymęczonym członkom.

Do sanktuarium wszedł jakiś człowiek. Miał na siebie katpalbę – ciemną bluzę ściśniętą w pasie, i szerokie spodnie Ilioków z syberyjskiego pogranicza. W ręku trzymał karakułową10 czapę.

„O – pomyślał Lavarède przywykły do strojów tybetańskich – skąd on przybył?”.

Aurett i jej ojciec z ciekawością przyglądali się przybyszowi. Mężczyzna powoli podchodził do podwyższenia. Jego regularne rysy, pełne wyrazu czarne oczy, szeroka szpakowata broda okalającą dolną część twarzy zdradzały jafetyckie11 pochodzenie.

Dotarłszy do sześcianu z zielonego marmuru, padł na twarz, zaczął obracać swój młynek modlitewny i półgłosem wypowiedział te kilka słów:

– W jakim kraju Europy pan się narodził?

Lavarède był poruszony. Ten człowiek mówił po francusku.

– Kim pan jest? – zapytał go.

– Rachmed z ludu Tekke12.

 

– Rachmed? – powtórzył dziennikarz. – Rachmed, przewodnik…

– Wielkiego uczonego Bonvalota13, tak.

– Jak pan się tu znalazł?

– Po opuszczeniu go wróciłem, żeby zamieszkać w tym kraju. Mój dom jest pięć dni drogi od Lhasy14. Dowiedziałem się od pielgrzymów, że w pagodzie nad Tengri-nor15, wielkim jeziorem, które może pan stąd widzieć, z nieba zstąpił Budda.

– Budda! – zawołali paryżanin i jego przyjaciele.

Tekke kiwnął głową.

– Tak. Po opisie waszego powietrznego rydwanu rozpoznałem balon i pewny, że podróżnicy z Europy są więźniami lamów, udałem się w drogę, aby pomóc im w ucieczce. Bonvalot i jego towarzysz, jak i ja syn króla16, sprawili, że kocham wszystkich ludzi z Europy.

Aurett uśmiechnęła się wdzięcznie do tego niespodziewanego wybawiciela i upewniwszy się szybkim spojrzeniem, że nie widać żadnego kapłana, zapytała go:

– Skąd jednak wiedział pan o naszej niewoli?

Rachmed przyjrzał jej się łagodnie.

– Znam świętą legendę.

– Jaką legendę?

– Nie wiecie więc o proroctwie…?

– Nic zupełnie.

– Brzmi ono tak: „W rychłej przyszłości Budda zstąpi z nieba do Tybetańczyków. Dopóki będzie pozostawać na płaskowyżach, kraj będzie kwitł i panował nad narodami. Lamowie niech zatrzymują Boga bogatymi darami, ofiarami miłymi jego wielkości, ale niech nie pozwalają mu się oddalać! Na lud pozbawiony swego boskiego protektora spadną najstraszliwsze nieszczęścia”.

Wszyscy słuchali. Teraz wszystko stało się jasne. Treść świętego tekstu wystarczyła, aby oświetlić umysły podróżników.

Na płytach zaszurały odległe kroki. Rachmed przybrał modlitewną postawę i szepnął:

– Idą. Zobaczymy się jutro!

Kapłani uwolnili Armanda, zaprowadzili go do pomieszczeń, które uczynili jego mieszkaniem, i zostawili tam z Anglikami omawiającymi osobliwe rewelacje Tekkego.

Bouvreuila nie było. Uzgodniono, że nic mu nie powiedzą. Biorąc pod uwagę nastawienie lichwiarza, było możliwe, że spróbuje się on przeciwstawiać zamiarom więźniów. Najlepiej było, żeby o niczym nie wiedział.

Następnego dnia Rachmed, po krótkiej naradzie z Anglikami, poszedł do taglamy, czyli przywódcy gminy, z propozycją, że spróbuje porozmawiać z bogiem, który zstąpił z nieba. Po swej podróży z Bonvalotem i księciem Henrim d’Orléans Tekke pełnił funkcję tłumacza, a mandaryni17 z Lhasy nabrali do niego wielkiego szacunku. Kapłani udzielili mu więc pozwolenia na porozmawianie z Lavarède’m i wkrótce po kraju rozeszła się nowina, że Budda, dzięki pośrednictwu azjatyckiego uczonego, biegle posługującego się językiem nieba, może się porozumiewać ze skromnymi mieszkańcami ziemi tybetańskiej. Odtąd pagodę zalewała nieustannie procesja ludzi. Przybywali oni zasięgać rady boga we wszystkich sprawach, i jeszcze kilku innych. Jeden pragnął uzdrowić chorą żonę; inny martwił się o swoje jaki18 czy konie; trzeci, myśliwy z płaskowyżów, pytał o długość zaczynającej się zimy. A dziennikarz miał zawsze odpowiedź, stając się kolejno lekarzem, weterynarzem bądź astronomem.

Ta ostatnia rola wydawała mu się łatwiejsza aniżeli pozostałe. Śniegi padały coraz częściej, a na powierzchni Tengri-nor pływały już liczne kry. W tych warunkach łatwo było zapowiadać srogą zimę.

Za udzielane rady otrzymywał hojną zapłatę. Wojownicy przynosili mu swój najpiękniejszy oręż, pasterze – skóry jaków, mieszkańcy miast – ubrania; myśliwi prosili o przyjęcie swego największego i najcieplejszego namiotu z wojłoku19.

Armand zrobił majątek, jak mawiał w żartach, ale nawet na krok nie zbliżało go to do wolności. Nawet Rachmed się zniechęcał. Lamowie zbyt dobrze znali święte proroctwo i podejmowali najbardziej niezwykłe środki ostrożności mające zapobiec ucieczce fałszywego Buddy.

Wierni stawali się wspólnikami kapłanów. Odejście niebiańskiego wędrowca przyniosłoby Tybetowi wszelkiego rodzaju nieszczęścia, dlatego pełne obaw oczy śledziły każdy jego ruch, omawiany przez ludzi, którzy przebiegłością przewyższali najsprytniejszych Europejczyków.

Tekke był na przykład wpuszczany do świątyni dopiero po drobiazgowym przeszukaniu. To samo spotykało go, kiedy wychodził.

Upłynęły nowe dwa tygodnie. Sir Murlyton, Aurett, Rachmed byli coraz bardziej rozdrażnieni. Denerwowało ich borykanie się z niemożliwym i spokój Bouvreuila, który po otrzymanym napomnieniu nie odważał się na otwarte drwiny, zostawiając je dla siebie.

Co dziwne, Lavarède wykazywał większy spokój niż jego przyjaciele. Najwyraźniej wymyślił jakąś ścieżkę wyjścia. Co pewien czas zagadkowy uśmiech pojawiał się na jego wargach, rzucał kpiące spojrzenie na tłum, ale nic nie odpowiadał na pytania Anglików.

Pod koniec piątego tygodnia uwięzienia przywołał Rachmeda w chwili, gdy ten miał, jak zwykle, po wyjściu ostatnich wiernych wrócić do swej kwatery.

– Powiedzcie taglamie, że dziś wieczorem pragnę mieć was przy stole… Wyjdziecie dopiero po posiłku.

– A to dlaczego? – zapytał zdumiony Tekke.

– Zróbcie tak, a się dowiecie.

Wielki kapłan zgodził się chętnie spełnić kaprys swego nieoczekiwanego Buddy i po kilku chwilach paryżanin, Anglicy i tłumacz, siedząc na matach wokół okrągłego lakowanego20 stołu, spożywali z wielkim apetytem kolację. W kącie sali jadł samotnie ojciec Pénélope.

Postawiwszy potrawy przed jedzącymi, aimanowie, czyli nowicjusze wykonujący najcięższe prace, wyszli z pomieszczenia.

Armand wskazał wzrokiem Bouvreuila i pochylony ku przyjaciołom cichym głosem powiedział im kilka szybkich słów. Zaskoczenie odmalowało się wyraźnie na twarzach Murlytona i Aurett, natomiast Rachmed pokręcił głową.

– Nigdy na to nie przystaną!

Ocena ta spotkała się z uśmiechem niewierzącego w nią boga.

– Mylicie się. Wyrażą zgodę.

– Jak to?

– Jutro przetłumaczcie dobrze moje słowa, a zobaczycie!

– Co powiecie?

– Jeszcze nie wiem. Jestem jednak zdecydowany wywieść w pole tych dobrych lamów i pięknie będzie zobaczyć, jak bywalec boulevard des Italiens21 triumfuje nad tymi zżółkłymi figurynkami.

Po kolacji Tekke, niezbyt przekonany, pożegnał się z podróżnikami i wszyscy odczuwali wielkie emocje, mówiąc sobie:

– Do jutra!

Zima jest najstraszliwszym wrogiem Tybetańczyków. Na płaskowyżach, których najniżej położone części znajdują się na wysokości szczytu Mont Blanc22, od listopada do kwietnia panują silne mrozy. Rzeki zamarzają, przegrodzone lodem źródła toczą swe wody pod ziemią. Nocami temperatura spada do minus czterdziestu stopni, a roślinność zanika w promieniu kilku lig23 od Lhasy.

Człowiek na tyle odważny, aby zapuścić się w lodową pustynię, nie napotka żadnego drzewa mogącego dostarczyć drew do ogniska obozowego. Musi poszukiwać śladów po letnich szlakach karawan i zbierać żmudnie odchody jaków, jedyny opał znany w tym przeklętym kraju.

Chłody dręczą także nieliczne doliny zagubione wśród pustkowi płaskowyżów. Drzewa, spróchniałe topole i różnych gatunków iglaste, po zamarznięciu pękają i usychają; bydło ginie, a mieszkańcom często brakuje najbardziej podstawowych rzeczy, gdyż zaopatrujące ich karawany czekają na pierwsze ocieplenie w kwietniu, aby wyruszać. Dlatego też Tybetańczycy po nastaniu ciężkiej dla nich pory roku mają zwyczaj błagać Buddę o łaskawość.

Pierwszego grudnia Lavarède, odziany we wspaniałe szaty, mający na głowie czapę ozdobioną diamentem niemal dorównującym urodą Regentowi Francji24, wysłuchiwał na ołtarzu z zielonego marmuru błagań tłumu. Żyjący bóg rozpoznał, jak bardzo w kraju wzmogła się pobożność. Pagodę przepełniali ludzie, a pozornie niewzruszeni lamowie radowali się w głębi duszy, gromadząc dary składane u stóp dziennikarza. Ten niespodziewanie wyciągnął rękę.

– Rachmedzie – powiedział – przekażcie me słowa temu ludowi umiłowanemu w niebie.

Na dźwięk jego głosu pochyliły się wszystkie głowy; młynki modlitewne przestały się obracać, a kapłani, oszołomieni tym wydarzeniem, którego nie przewidział żaden z jedenastu tysięcy siedmiuset czterdziestu artykułów opisujących obrzędy, nastawiali ucha. Armand przemawiał, a Tekke przekładał wiernie jego słowa.

 

– Waleczni mężowie Tybetu i wy, kobiety, ich niezrównane towarzyszki, słuchajcie. Moja boskość jest rada z przyjęcia przez was, z waszej wiary. Kołysząc się w niebieskich zasłonach nieskończonego eteru, widzę z żalem zbliżanie się kresu czasu wyznaczonego na moje dobrowolne wygnanie na ziemski glob. Nie tęsknię już teraz do pobytu w niebiosach; ogień wiary płonącej w waszych duszach rozświetla mi tę ziemię oślepiającym blaskiem.

Pomimo świętości miejsca szmer zadowolenia przyjął ten przypochlebiający się wstęp.

Paryżanin wymienił spojrzenia z miss Aurett, siedzącą wraz z ojcem obok sześcianu z malachitu25, i mówił dalej:

– Tę straszną porę roku, w którą wkraczamy, pragnę przekształcić w łagodną wiosnę, lodowate wichury w ciepłe wietrzyki. Nagim drzewom pragnę przywrócić zielone szaty, stwardniałą ziemię usiać wesołymi trawnikami, zesłać na was radość, dostatek i miłość.

Po ukazaniu im tego czarującego obrazu, wśród słuchających nastało długie poruszenie. Rachmed wbił w Armanda zaniepokojone spojrzenie. Ten zdawał się tego nie zauważać i nasilił głos:

– Dżinny26 zbuntowane przeciw mojej władzy uzbroiły się w plagi niszczące świat. Nadeszła pora, żeby zostały wytępione. Słuchający mnie lamowie, każcie wnieść do pagody powietrzny rydwan, który mnie przyniósł. Z towarzyszami doprowadzę go do stanu umożliwiające wielkie podróże, mój zaś sługa – wskazał osłupiałego Bouvreuila – uda się w przestworza i dostarczy nagromadzone przez stulecia niepokonane talizmany przewidziane do walki, którą stoczą dobroczynne duchy.

– Jak to… jak to? – sprzeciwiał się kamienicznik. – Ja w balonie, zupełnie sam? Nigdy!

Uderzenie pałką przerwało mu w połowie słowa. Taglama przywołał go do porządku.

Rozległa się wrzawa, a pośród szmeru głosów Armand mógł szepnąć do Aurett, tak że tylko ona go usłyszała:

– Sądzę, że jako Budda jestem wystarczająco symboliczny!

Tymczasem powtarzano sobie obietnice boga. Na zewnątrz pagody wybuchały jak rakiety wielkie krzyki radości.

Sceptyczni z natury kapłani musieli wbrew sobie ustąpić naciskom ludu. Już tego wieczora Lavarède wszedł w posiadanie swego aerostatu27. Powłoka była w żałosnym stanie. Długie rozdarcia biegły pręgami po jej błyszczącej powierzchni; dokładne oględziny wykazały jednak, że uszkodzenia można naprawić nićmi, igłami, gumą i… cierpliwością.

Od tej chwili, kiedy dziennikarz udawał pana niebios, miss Aurett i dżentelmen spędzali cały czas na cerowaniu jedwabiu aerostatu. Było to zadanie niewdzięczne i mało przypominające rozrywkę. Wieczorami jednak, kiedy podróżni, zebrani wokół miedzianego piecyka ogrzewającego ich apartamenty, przyglądali się sobie, dostrzegali w oczach wesołe iskierki.

Dwudziestego czwartego grudnia balon był gotowy. Powłoka podwieszona sznurem rozpiętym między dwiema żerdziami kołysała się na dziedzińcu, górując nad gondolą wypełnioną bronią, ciepłą odzieżą, rozmaitą żywnością, darami pobożnych Tybetańczyków. Pod dolnym otworem umieszczono rodzaj naczynia przeznaczonego na alkohol pędzony z ryżu, który paląc się, będzie dostarczał ciepłego powietrza niezbędnego do wznoszenia się balonu. Wobec braku wodoru dziennikarz wskazał na ten prymitywny sposób. Aerostat przeobraził się w montgolfierę28.

Rzekomy Budda ogłosił tego dnia, że jego sługa wzniesie się nazajutrz w powietrze i zaprosił wiernych, żeby byli świadkami tej uroczystości.

Lamów, początkowo bardzo zaniepokojonych, uspokoiła ta zapowiedź. Wierzyli teraz w zwodnicze obietnice Armanda, czego dowodzili mu głębszymi ukłonami, dłuższym trwaniem na kolanach. Młody człowiek, zamknięty z Anglikami i Rachmedem, powiedział im:

– Teraz nikt nas nie podejrzewa. Kapłani wrócą do swoich cel i wnętrze pagody będzie puste. O północy taglama przyjdzie do mnie na modlitwę, jaką mu przygotowałem.

I dodał z uśmiechem:

– Powinniśmy się skupić na pewniejszych sposobach pokonywania dżinnów.

– Jednakże… – uczynił zastrzeżenie Murlyton, przechodząc do sedna sprawy – balon jest gotowy, lecz my zostaliśmy zamknięci w pokojach…

– Taglama przybędzie właśnie po to, żeby nas wypuścić.

– Och! – zawołała Aurett. – Teraz rozumiem.

– Oto mój plan: lekko podduszę tę czcigodną personę, na tyle tylko, aby mieć pewność jej bezczynności… Wymkniemy się na zewnątrz… W gondoli są butle alkoholu z ryżu, o które poprosiłem; wypełnimy nim naczynie, podpalimy i przestaniemy dotrzymywać towarzystwa naszym strażnikom.

Rachmed słuchał. Tę noc spędzał w pagodzie, aby jako tłumacz służyć taglamie podczas jego rozmowy z Buddą.

– Czy możecie mnie zabrać? – zapytał z pewnym niepokojem. – Gdy odejdziecie, nie będę tutaj bezpieczny.

Lavarède się zastanawiał.

– Do diabła! – rzucił. – Już jest nas czworo.

Potem się zdecydował.

– Istotnie, będzie nas czworo, licząc z wami… Bouvreuil boi się wycieczek po krainie chmur, więc zostanie.

Ledwo wymówił te słowa, gdy wszedł lichwiarz. Przybył wybłagać u swego byłego dłużnika, aby ten zwolnił go z lotu, który mu jego zdaniem groził. Na wszystkich ustach prośba ta wywołała uśmiech; dżentelmen musiał się nawet powstrzymywać, aby zachowywać powagę, kiedy jako bóg zapewniał dobrotliwie ojca Pénélope, że postara się spełnić jego życzenie.

Noc upływała. Na zewnątrz hulał wiatr, gnając przed sobą gęste chmury, nie pozwalające przebić się przez nie choćby odrobinie blasku księżyca.

Wybiła dziesiąta, a potem jedenasta. Bouvreuil udał się do swojego pokoju, a pozostali w napięciu, z sercami skaczącymi im w piersiach czekali północy. Jeśli powiedzie się ich przedsięwzięcie, będą wolni…! O ile tylko nie zostaną skazani na jeszcze ściślejszą niewolę w owej bezludnej krainie…

Nagle znieruchomieli jakby sparaliżowani. Drzwi zazgrzytały, obracając się w zawiasach.

Pojawił się taglama. Nie był jednak sam. Za nim szedł oficer chińskiej policji, rozpoznawalny po niebiesko-zielonym mundurze.

Lavarède spostrzegł go i jego twarz pokryła się od razu bladością. Co uczyni ów policjant?

– Przedobry Buddo – powiedział wielki kapłan – błądzić jest rzeczą ludzką… Wybacz przeto z góry to, co ci rzeknę.

– Słucham – odparł paryżanin, który odzyskał już całą zimną krew.

Lama się ukłonił i mówił dalej.

– Wolnomularz, biały jak ty, skazany na śmierć przez Tsong-Li-Yamena, uciekł z cesarskiej stolicy, kradnąc maszynę do latania w powietrzu.

– Aha! I chcecie go odnaleźć…?

Pytanie rzucone przez boga jakby zmieszało przybyłych.

– To nie tak…

– Nie – oświadczył ze współczuciem taglama – ale mandaryn Sandyama, obecny tutaj dowódca policji tajnej drogi z Yunnanu29, otrzymał rozkazy prowadzenia poszukiwań uciekiniera… Wieść o twoim cudownym przybyciu dotarła aż do niego i pośpieszył tutaj. Wbrew zasadom zabraniającym profanom30 wchodzenia nocą do pagód, wpuściłem go, tak usilnie mnie prosił. Jego żołnierze są na dziedzińcu. Pozwól na pokazanie mu twojego powietrznego rydwanu, żeby usunąć z jego duszy wszelkie wątpliwości.

Armand się zastanawiał. Nagle spojrzał uważnie na Rachmeda i Anglika, a potem podszedł do taglamy i położył mu rękę na ramieniu.

– Po co ta wizyta? – zapytał. – Wystarczyłoby mnie zapytać, gdzie jest złodziej, a bym ci powiedział.

Rachmed również wstał. Aby móc tłumaczyć słowa rzekomego Buddy, stanął pomiędzy kapłanem i policjantem.

– To prawda – szepnął taglama. – Zgodzisz się zatem…?

– Wyprowadzić was na właściwą drogę? Tak, oczywiście.

Sandyama zatarł ręce.

– Gdzie on się skrywa, potężny panie?

– Tuż obok.

– Naprawdę?

Lavarède rzucił okiem na dżentelmena, który także od razu wstał.

– Wskaż miejsce – nalegał policjant.

– Chętnie, gdyż jest w zasięgu twych rąk.

– Och! Buddo, dowiedź mi tego.

– Chcesz go?

– Przysięgam ci!

– No dobrze, bądź więc rad.

I wyrzuciwszy niespodziewanie w przód zaciśnięte pięści, trafił nimi w pierś oficera, który głucho jęknął. Zanim policjant otrząsnął się z zaskoczenia, paryżanin przewrócił go na ziemię. Rachmed z kolei powalił taglamę.

– Sznury, szybko! – polecił Armand Murlytonowi.

Od czasu podjęcia naprawy balonu linki walały się we wszystkich kątach. Tybetańczyk i Chińczyk zostali szybko związani i zakneblowani.

– Co zrobimy? – zapytał Murlyton. – Słyszał pan, dziedziniec jest pełny policjantów.

– Proszę nałożyć strój kapłana, a ja wezmę mundur policjanta… a miss proszę, żeby się odwróciła.

Dziewczyna posłuchała. Obaj mężczyźni przebrali się w kilka minut.

– A teraz – polecił Lavarède – wyjdziemy… Miss Aurett, siostra Buddy, udzieli niezbędnych wyjaśnień taglamie i nieufnemu policjantowi Sandyamie.

Przepuścił przed sobą ogromnie poruszonego dżentelmena, Angielkę i Tekkego, a potem starannie zamknął drzwi i wyszedł na dziedziniec.

Trzydziestu lub czterdziestu ludzi otaczało balon. W ciemnościach ich sylwetki były ledwo widoczne.

– Odkryją oszustwo – rzucił łagodnie dżentelmen.

– Skądże, skądże… – odparł dziennikarz. – Poprosimy ich, żeby się oddalili, co ułatwi nasz mały podstęp.

I zwracając się do Rachmeda, powiedział:

– Nakażcie tym ludziom wycofać się na skraj dziedzińca. Siostra Buddy nie zgodzi się przemawiać do profanów. Tylko Sandyamie wolno będzie podejść.

Tekke się uśmiechnął. Pojął zamysł Armanda. Gromkim głosem przekazał wydany rozkaz. Funkcjonariusze, którym w półmroku wydawało się, że widzą swego dowódcę i taglamę, szybko go wykonali i zostawili wolny obszar wokół aerostatu.

Po chwili uciekinierzy znaleźli się w gondoli; miss Aurett wylała do przeznaczonego na to naczynia litr alkoholu i zapaliła płyn. Niebieskawy płomień oświetlił drewniany czworobok fantastycznym blaskiem. Lavarède i Murlyton przezornie odwrócili się plecami do grupy policjantów, którzy przyglądali się, nic nie rozumiejąc i uważając, że są świadkami jakiegoś czarodziejskiego obrzędu. Tymczasem powłoka rozciągała się pod wpływem ciepłego powietrza. Jedwab nadymał się, wydając lekkie trzaski. Wkrótce rozpoczęło się kołysanie.

– Przewróćcie żerdzie – powiedział cicho Lavarède.

Tłumacz kopnięciem zrzucił na ziemię drewniane słupki. Uwolniony teraz balon naprężył liny łączące go z gondolą. Armand żelaznym prętem podsycał płomienie. Nagłe drżenie wstrząsnęło pojazdem; po następnym aerostat zawahał się jakby przed opuszczeniem ziemi, a potem jednym skokiem wzniósł się na wysokość dachu pagody.

Zabrzmiała wrzawa. Funkcjonariusze, którzy domyślili się wreszcie, że zostali wystrychnięci na dudka, biegali bezładnie po całym dziedzińcu, chwytając karabiny i łuki, aby strzelać do uciekinierów.

– Oby tylko nie przebili powłoki – mruknął paryżanin.

Hałasy ustały jednak, czy raczej zmieniły swą naturę. Złowróżbne trzaski wstrząsnęły powietrzem… zawaliła się część dachu świątyni… a przez ziejącą dziurę wystrzelił snop płomieni. Teraz funkcjonariuszy policji zajmowało coś innego niż montgolfiera.

– Pożar! – zawołał Lavarède. – Jesteśmy uratowani.

Przez jedno z okienek w górnej części budowli wydostały się teraz trzy skąpo ubrane osoby i zaczęły biegać po kalenicy31, wydając okrzyki strachu.

– Lama! – stwierdził Armand.

– I chiński dowódca! – dodała miss Aurett.

– I waćpan Bouvreuil! – zawołał Anglik.

 

Nieszczęśnikami tymi, pośród lodowatej nocy odzianymi tylko w koszule, byli istotnie wrogowie podróżników. Podczas krótkiej walki z oficerem Lavarède przewrócił kosz z żarem służący do ogrzewania pomieszczenia. Wychodząc pospiesznie, nie zwrócił zupełnie uwagi na ten wypadek, podobnie jak jego towarzysze; ogień zaś, znajdując łatwo zasilanie w tym drewnianym pałacu, szybko się rozprzestrzeniał.

Na krzyki Chińczyka, związanego, ale źle zakneblowanego, przybył obudzony Bouvreuil. Uwolnił obu biedaków… Ściany i drzwi prowadzące na dziedziniec już płonęły. Trzej mężczyźni wspinali się z piętra na piętro ścigani huczącymi płomieniami i osiągnęli dach akurat w porę, żeby widzieć ucieczkę sprawców ich nieszczęścia.

Kiedy przystępowano do ratunku, aerostat wznosił się ciągle i zanurzywszy się w wyścielającej niebo chmurze, zniknął wszystkim z oczu.

Do rana ze świątyni została jedynie kupka wypalonych szczątków, dymiąca jeszcze na brzegu zamarzniętego Tengri-nor. Poszukiwano Bouvreuila, który przepadł. Wyczuwając dobrze, że po zaistniałych wydarzeniach nie zdoła utrzymać swej dotychczasowej pozycji, kamienicznik zabrał kapłańskie szaty i uciekł prosto na południe, w nadziei dotarcia do Hindustanu32 albo angielskiej Birmy33. Jego portfel został w ubraniu spalonym w pożarze, ledwo zdołał zagarnąć część dokumentów i biegnąc, aby pokonywać przenikliwy mróz nocy, rozmyślał:

„Okradziony przez Joségo, obrabowany przez pożar… Ta podróż kosztuje mnie sto tysięcy franków… A teraz mój nieuchwytny zięć pędzi drogami krainy ptaków! Mnie zaś przyjdzie może umrzeć z głodu albo zostanę zamordowany! Nie, moja biedna Pénélope nie dowie się nigdy, jak trudno jest zapewnić przyszłość dziewczęcia!”.

Omijając Lhasę od zachodu, Bouvreuil pokonał zamarznięty nurt Irarudnambo34 i zapuścił się w wąwozy Palhé35, kierując się według gwiazd, by nie zagubić wytyczonej marszruty.

 

 

 

 

1Aeronauta– dawniej lotnik, zwłaszcza balonowy.

2Lamowie – kapłani i mnisi lamaizmu, wyznawanej w Tybecie odmiany buddyzmu, panującej tam od VIII wieku n.e., zreformowanej w XI i XVI wieku, o złożonej hierarchii, w której naczelne miejsca zajmuje dalajlama, przeważającej także w Mongolii i Nepalu.

3Mirra – wysuszona żywica balsamowca mirry (Commiphora habessinica) i drzew pokrewnych gatunków, rosnących na Półwyspie Arabskim, o przyjemnym zapachu i gorzkim smaku, używana jako cenne kadzidło, a także lekarstwo i składnik kosmetyków.

4Kadzidło – substancje różnego pochodzenia, głównie żywice, których spalanie daje przyjemnie pachnący dym, stosowane w obrzędach wielu religii.

5Budda (sanskr. buddha, przebudzony, oświecony) – indyjski książę Siddhartha Gautama (ok. 563-483 p.n.e.), pustelnik i mędrzec, głoszący naukę o cierpieniu i jego unikaniu (tzw. cztery szlachetne prawdy), twórca buddyzmu, uznawany przez wyznawców za boga; także budda – człowiek, który doznał oświecenia, osiągnął stan nirwany (zerwania z cyklem narodzin i śmierci), w niektórych odmianach buddyzmu czczony jako bóstwo.

6Porte Sainte-Martin – pokryta płaskorzeźbami brama triumfalna w X dzielnicy Paryża, wzniesiona w roku 1674 dla upamiętnienia zwycięstw nad Niemcami w Nadrenii na miejscu bramy średniowiecznej; co roku 10 listopada we Francji północnej i Belgii odbywają się tradycyjne pochody, podczas których niosące lampiony dzieci w rytm muzyki szukają osła świętego Marcina, zgubionego przez niego, gdy wypił zbyt wiele wina.

7Pagoda– wielopiętrowa wieża z daszkami na każdym piętrze, stawiana na terenie świątyń buddyjskich i przeznaczona do przechowywania relikwii, zwykle ceglana; w Tybecie nie było typowych wysokich pagód chińskich.

8Młynki modlitewne– w lamaizmie tybetańskim obrotowe cylindry z wypisanymi modlitwami, różnej wielkości, od trzymanych w ręku do kilkumetrowych walców stawianych w świątyniach, obracanie młynka oznacza odmawianie modlitwy.

9Ganges– wielka rzeka (długość 2700 km) wypływająca z Himalajów, przecinająca północne Indie i wpadająca do Zatoki Bengalskiej, w hinduizmie uważana za świętą.

10Karakuły – skóra i czarna wełna owiec rasy karakułowej, jednej z najstarszych, pochodzącej z Azji Centralnej.

11Jafetyckie– od Jafeta, jednego z trzech synów Noego, wedle tradycji żydowskiej, przejętej później przez chrześcijan przodka ludów mieszkających na północ od Morza Śródziemnego, według Józefa Flawiusza Jafet miał jedenastu synów, od których wywodzą się różne narody, przede wszystkim indoeuropejskie, dlatego w późniejszej nauce (aż do XX wieku) tak nazywano ludy indoeuropejskie (czasami także inne północne, np. tureckie).

12Rachmed – uczestnik wypraw Bonvalota po Azji Środkowej, w tym głównej do Tybetu, którą odbył całą; w książkach Bonvalota określony jako Uzbek; Tekke (Teke) – jedno z pięciu głównych plemion Turkmenów, ludu tureckiego zamieszkującego głównie południowy Turkmenistan, a także sąsiednie Uzbekistan, Iran i Afganistan.

13GabrielBonvalot(1853-1933) – francuski badacz i podróżnik, po roku 1880 odbył wiele podróży w Azji Środkowej, w roku 1889 rozpoczął wielką podróż z Paryża do Tonkinu w Indochinach, pokonując całą Azję, przez Rosję i Syberię dotarł do Turkiestanu Chińskiego, stamtąd przebył Tybet z północy na południe, następnie dotarł do Syczuanu w Chinach i Rzeką Czerwoną spłynął do Hanoi w Wietnamie; autor wielu książek opisujących jego wyprawy, na których oparł się d’Ivoi.

14Lhasa – stolica i główny ośrodek Tybetu, leżąca w południowej jego części, w dolinie rzeki Lhasa, dopływu Brahmaputry, na wysokości 3500 m, siedziba dalajlamy, głównego przywódcy religijnego.

15Tengri-nor (Niebiańskie Jezioro) – mongolska nazwa słonego jeziora Nam Co, w lamaizmie uważanego za święte, leżącego ok. 110 km na północ od Lhasy, na wysokości 4718 m n.p.m., o powierzchni 1920 km2, stoi nad nim mały klasztor Tashi Dor.

16Syn króla – chodzi o księcia Henriego d’Orléans (1867-1901), francuskiego fotografa i przyrodnika, wnuka, a nie syna króla Ludwika Filipa I, który odbył wiele podróży po Azji, m.in. uczestniczył w wyprawie Bonvalota, finansowanej przez ojca księcia; wykonał wtedy wiele zdjęć, prowadził zielnik, odkrył nowe gatunki roślin; autor kilku książek.

17Mandaryn – używana w Europie nazwa chińskich dostojników i uczonych, którzy zdali egzaminy wymagane przez władze cesarskie, w odniesieniu do Tybetu nazwa przenośna.

18Jak (Bos grunniens) – gatunek ssaka z rodziny wołowatych, duże (samce osiągają wysokość w kłębie 2 m) zwierzę przeżuwające żyjące dziko w Tybecie, Indiach i Chinach, do wysokości 6000 m n.p.m., także hodowane (o mniejszych rozmiarach) jako bydło; jaki dają mleko i wełnę, służą również jako zwierzęta juczne.

19Wojłok – filc wyrabiany z wełny i sierści zwierząt, powstaje poprzez spilśnianie włókien, co daje grube, wytrzymałe warstwy, wykorzystywane na pokrywy jurt, chodniki, czapraki pod siodła, buty (walonki) itp.

20Lakowany– pokryty laką, trującą żywicą sumaka lakowego (Rhus verniciflua), osiągającego 20 m wysokości drzewa rosnącego w południowych Chinach, Korei i Japonii; po wysuszeniu laka daje twardą i bardzo trwałą substancję, która po nałożeniu wieloma warstwami na wyroby z drewna, skóry czy metalu czyni je bardzo dekoracyjnymi i odpornymi na uszkodzenia.

21Boulevard des Italiens – jeden z czterech głównych bulwarów Paryża, w XIX wieku, do I wojny światowej, znajdowały się przy nim najelegantsze paryskie kawiarnie.

22Mont Blanc – góra o wysokości 4810 m w Alpach Graickich, na granicy Francji i Włoch, najwyższy szczyt Alp i Europy, jeśli pominąć Kaukaz.

23Liga(fr. lieue) – dawna francuska miara odległości, po wprowadzeniu miar metrycznych uznana za odpowiednik dokładnie 4 km.

24Regent Francji (fr. Régent de France) – biały diament znaleziony w roku 1698 w Golkondzie w Indiach, miał 426, a po oszlifowaniu 140 karatów, w roku 1717 kupiony przez regenta Francji (stąd nazwa) Filipa II Burbona-Orleańskiego, stał się jednym z klejnotów koronacyjnych Francji, obecnie wystawiany w Luwrze.

25Malachit – zielony, dość miękki minerał, występujący często ze złożami miedzi, rzadko występujące kryształy cenione w jubilerstwie, skupienia tworzą bryły osiągające nawet kilkadziesiąt ton wagi, robi się z nich np. okładziny ścian i mebli, naczynia.

26Dżinn – w wierzeniach arabskich sprzed islamu zrodzone z czystego ognia niewidzialne demony o ogromnej mocy, wrogie ludziom, wiara w dżinny zachowała się w islamie, który dzieli je na dobre i złe; bardzo popularne w folklorze, występują np. w Baśniach z tysiąca i jednej nocy.

27Aerostat– statek latający lżejszy od powietrza, np. balon i sterowiec.

28Montgolfiera – najprostszy rodzaj balonu na ogrzane powietrze, nazwa od braci Josépha Michela i Jacques’a Étienne’a Montgolfier, którzy w roku 1783 dokonali w Wersalu pierwszego lotu balonem wypełnionym powietrzem ogrzewanym nad ogniskiem; montgolfiery wkrótce zostały wyparte przez balony wypełnione wodorem; ich popularność wróciła w połowie XX wieku, wraz z zastosowaniem palników zasilanych propanem.

29Yunnan (w Polsce także nazwa Jünnan) – górzysta prowincja w południowo-zachodnich Chinach, trochę większa od Polski, granicząca z Birmą, Laosem i Wietnamem, na wąskim odcinku z południowo-wschodnim Tybetem; słynie m.in. z uprawy herbaty.

30Profan – człowiek niewtajemniczony, nieupoważniony do udziału w określonych obrzędach religijnych.

31Kalenica – górna pozioma krawędź styku dwóch przeciwległych połaci dachowych.

32Hindustan – pochodząca z perskiego nazwa dzisiejszych północnych Indii i Pakistanu, w XIX wieku używana w odniesieniu do bezpośrednich posiadłości brytyjskich na Półwyspie Indyjskim.

33Birma (Myanmar, Mjanma) – państwo nad Zatoką Bengalską, sąsiadujące z Bangladeszem, Indiami, Chinami, Laosem i Tajlandią; kolonia angielska od roku 1853 (Dolna Birma) i 1886 (Górna Birma) do 1947.

34Irarudnambo – zniekształcenie tybetańskiej (Yarlung Tsangpo) lub chińskiej (Yarlung Zangbo, Yalu Zangbu), nazwy Brahmaputry, rzeki o długości 2840 km, w górnym biegu płynącej z zachodu na wschód przez południowy Tybet, wpadającej do Zatoki Bengalskiej.

35Palhé – miejscowość pomiędzy Gyantse i Shigatse na południowy zachód od Lhasy, siedziba możnowładczego rodu Palha, w roku 1904 miejsce bitwy sił brytyjskich pod dowództwem gen. Younghusbanda i tybetańskich, otwierającej Anglikom drogę do Lhasy.