Bractwo Białego Lotosu. Cykl "Pięć Groszy Lavarede'a" część II - Paul d'Ivoi - ebook

Bractwo Białego Lotosu. Cykl "Pięć Groszy Lavarede'a" część II ebook

Paul d’Ivoi

0,0

Opis

Druga część cyklu "Pięć Groszy Lavarède’a"

Sir Murlyton z córką Aurett i Armand Lavarède przypływają do San Francisko. W hotelu Murlyton zostaje okradziony. Nie ma nawet czym opłacić telegramu do swego bankiera, który przesłałby mu pieniądze na dalszą podróż. Wykorzystując ludzką naiwność i chciwość, Lavarède zdobywa kwotę potrzebną na telegram. Wystrychnięci na dudka przyjmują jego drobne szalbierstwo z humorem, prócz jednego, który chce zastrzelić Armanda. Ten jednak unieszkodliwia napastnika celnym strzałem w rękę trzymającą pistolet. Świadkiem tej sceny jest Bouvreuil, wciąż trwający w zamiarze zrobienia z Lavarède’a swojego zięcia. Od tej chwili śledzi Anglików i dziennikarza.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona przedtytułowa

 

Biblioteka Andrzeja

– Szlakiem przygody

 

Paul d’Ivoi

 

Bractwo Białego Lotosu

Louis-Henri Boussenard

 

Paul d’Ivoi to pseudonim Paula Deleutre (1856-1915), pochodzącego z rodu pisarzy. Jego dziadek Edouard i ojciec Charles również podpisywali niektóre swe dzieła pseudonimem Paul d’Ivoi.

Studiował prawo w Paryżu, ale podążył drogą ojca i dziadka, wybierając literaturę. Zadebiutował jako żurnalista w dziennikach „Paris-Journal” i „Figaro”. Pod pseudonimem Paul d’Ivoi pisywał też do tygodników ilustrowanych „Journal des Voyages” i „Petit Journal”.

Działalność literacką zaczął od sztuk bulwarowych: Le mari de ma femme (1887) czyLa pie au nid (1887) oraz kilku powieści w odcinkach, które nie zwróciły uwagi, jak Le capitaine Jean, La femme au diadème rouge, Olympia et Cie.

W latach 1894-1914 wydał 21 książek tworzących serię „Voyages excentri-ques” [Dziwne podróże], wykorzystującą wzór „Voyages extraordinaires” Julesa Verne’a. Podobne były nawet okładki, powtarzały się także te same motywy. Obaj autorzy podzielali to samo nastawienie do czytelnika, pragnienie zapewniania mu rozrywki i wiedzy (geograficznej, przyrodniczej, technicznej). Z entuzjazmem dla rozwoju nauki i wynalazków łączyły się obawy przed niewłaściwym ich wykorzystywaniem.

W roku 1894 pierwszy tom tej serii, tworzący trzyczęściowy cykl Les Cinq Sous de Lavarède, napisany wspólnie z Henrim Chabrillatem, przyniósł mu sławę. Była to jego najbardziej realistyczna powieść, następne bowiem stawały się coraz bardziej naukowe i przesycone fantazją umyślnie naiwną. Seria, ukazująca się w wydawnictwie Boivin et Cie, była przeznaczona dla młodzieży. Kolejne tomy ukazywały się z częstotliwością jednej powieści na rok.

Paul d’Ivoi tworzył też, razem z pułkownikiem Royetem, opowiadania patriotyczne, np. Les briseurs d’épée, a także historyczne, pod pseudonimem Paul Eric, np. Les cinquante. Występują w nich typowe dla owej epoki stereotypy dotyczące poszczególnych narodów i ras.

Patriotyzm d’Ivoi zbliża się niekiedy do nacjonalizmu. W złym świetle przedstawiani są głównie Niemcy, a także Anglicy zagrażający francuskim interesom. Wychwalane są za to zalety Francuzów i ich umysłowość (esprit parisienne, „duch paryski”, wyrażający się pomysłowością, bystrością umysłu, skłonnością do płatania figli, lekkim traktowaniem prawa i zasad, zapalczywością, a przy tym nieskazitelną prawością).

Książki Paula d’Ivoi cieszyły się prawie do końca XX wieku dużą popularnością we Francji, miały wiele wydań.

Wielu czytelników, zwłaszcza młodych, przedkładało je nad dzieła Verne’a, gdyż zawierały więcej przygód, a ich akcja toczyła się szybciej. Toteż na przykład Jean-Paul Sartre pisał w swej autobiografii Les Mots, że zawierały więcej nadzwyczajności.

 

 

Strona tytułowa

Paul d’Ivoi

 

Bractwo Białego Lotosu

Druga część cyklu

„Pięć groszy Lavarede’a”

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Strona redakcyjna

Trzydziesta pierwsza publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Szósty tom serii:

„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuły oryginału francuskiego: Les Compagnons du Lotus blanc

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2016

 

36 ilustracji, w tym 3 kolorowe, 1 mapka trasy podróży: Lucien Métivet

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Projekt okładki: Barbara Linda

Konwersja do formatów cyfrowych Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2016

 

ISBN 978-83-64701-87-0 (całość)

ISBN 978-83-64701-89-4 (część druga)

Rozdział I

Frisco

 

 

San Francisco – Frisco dla Amerykanów oszczędzających czas i słowa – jest najważniejszym portem w zachodniej części Ameryki, a jego cudowną redę1 wysławiało wielu podróżników.

Spośród wszystkich amerykańskich miast najmniej przypomina ono „miasto Ameryki”. Tłumy są tu bardziej pstre, mniej jednorodne. Rozrywki bardziej rozbuchane, mniej skrywane. Ludzie bardziej otwarci, mniej obłudni. Miasto ma wygląd bardziej radosny, a mniej ascetyczny. Pobyt w nim niewątpliwie bardziej cieszy Europejczyka, którego czeka śmierć z nudów w niektórych sztywnych i przesadnie wstydliwych miastach, na przykład Nowej Anglii2.

Na nabrzeżu rozładowczym, wypełnionym beczkami, skrzyniami, balami, roiła się zwarta i hałaśliwa ciżba: kupcy, marynarze, chińscy coolies3, irlandzcy dokerzy krążyli we wszystkich kierunkach, tak zajęci, że nawet jednym spojrzeniem nie zaszczycali wysiadających nowych przybyszy.

Ci zaś stali, na początek odrobinę oszołomieni nagłym przejściem od spokoju pełnego morza do ruchu wielkiego miasta. Armand rozmyślał z nutką smutku o kilku dniach rejsu, podczas którego miss4 Aurett nie szczędziła mu miłych pogawędek i czułej opieki. Szybko można przywyknąć do karmienia przez innych, a zwłaszcza przez piękną dziewczynę. Dlatego też młody człowiek niemal z żalem oczekiwał godziny, w której przyjdzie mu przystąpić ponownie do walki.

– Dokąd pójdziemy? – zapytała miss Aurett.

Pytanie to wstrząsnęło Armandem, który zwrócił się do sir5 Murlytona:

– Czy zna pan miasto?

– Ani trochę.

– W takim razie niech mi będzie wolno udzielić pewnej rady. Proszę pójść tą szeroką ulicą wysadzaną drzewami otwierającą się przed nami, to Kearny Street6. Pięćset metrów dalej zobaczą państwo obok Giełdy Towarowej hotel China Pacific, który polecam.

– Ach tak! – przerwał mu osłupiały Anglik – Był pan już tu kiedyś?

Lavarède się uśmiechnął:

– Niezupełnie, ale czytałem o tylu rzeczach…

Następnie zmienił ton:

– Jesteśmy teraz na lądzie, prawie nie cierpię już od rany; pora, żebym pomyślał o zarabianiu na życie i prowadzeniu dalszej podróży.

– Jak to, tak od razu? – zapytał Murlyton, na którego córka spojrzała znacząco.

– Dłuższe przyjmowanie pańskiej gościnności byłoby nietaktowne – odparł Armand i spokojnie dodał: – Proszę spojrzeć na tego człowieka otoczonego masą biedaków wszelkich narodowości. Najmuje on wyładowywaczy… Zatrudni mnie. Będę miał zapewnione środki na życie przez dwa dni, co da mi czas na zastanawianie się, co dalej.

Wyciągnął rękę do Anglika.

– Very curious7– szepnął tamten – przywódca państwa tam, a tu tragarz… Very curious.

Tu jednak wtrąciła się miss Aurett:

– Ojcze, zapominasz, co powiedział lekarz okrętowy. Przy najmniejszym nagłym wysiłku rana może się ponownie otworzyć. Byłoby czymś nieludzkim i nielojalnym pozwolić, żeby pan Lavarède pracował.

Dżentelmen klepnął się w czoło:

– Ach tak! Racja… Proszę posłuchać, drogi rekonwalescencie, pański stan wymaga opieki jeszcze przez osiem dni. Pójdzie pan z nami do hotelu, który sam wskazał.

– Jak to… do hotelu?

– Tak, jego koszt mieści się w staraniach, za które jestem panu nadal dłużny.

– Czy beefsteak8 także…?

– Owszem, taka jest cena za życie mojej córki; spłacam ją, to wszystko… Wyrównane rachunki tworzą przyjaciół9.

– I wrogów – uzupełnił z uśmiechem Armand.

– Nie sądzę – stwierdziła Aurett – aby pan Lavarède zamierzał upokarzać mego ojca, pozostając jego dłużnikiem.

Dziennikarzowi pozostało się tylko ukłonić. Pociągnął za sobą towarzyszy podróży i ruszył z nimi Kearny Street.

Przy ulicy tej, najpiękniejszej w San Francisco, stoi wiele zabytków. Stary i nowy City Hall10, Urząd Celny11, Poczta12, Mennica13, Giełda Kupiecka14, Biblioteka Handlowa15, wszystko to gmachy użyteczności publicznej. Piętnaście kościołów przeplata się z teatrami, Baldwin16, California17 itd., siedzibami wielkich banków, okazałymi hotelami osiągającymi dziesięć pięter, o balkonach obsadzonymi roślinami tropikalnymi.

– Cudowne! – oświadczył Murlyton.

– Zwłaszcza – dodał Armand – gdy się pomyśli, że to ogromne miasto istnieje od czterdziestu pięciu lat.

– Tylko? – spytała Aurett.

– Nie więcej, panno Aurett. W roku 1847 nad brzegiem morza stało miasteczko Yerba Buena18, mające tysiąc mieszkańców, założone w roku 1776 przez misjonarzy franciszkańskich19 z Meksyku.

– A dzisiaj?

– San Francisco liczy trzysta tysięcy dusz. Odkrycie placers20 sprowadziło tu tłumy awanturników; ta gorączka już opadła, obecnie przemysł i rolnictwo zastępują claim21… Oto jednak – zauważył Francuz – jesteśmy na miejscu.

Przed nimi wznosił się hotel China Pacific. Weszli do biura, w którym majestatycznie zasiadał master director22 Tower. Przed nim stał dwudziestoletni młodzieniec, obaj wiedli ożywioną rozmowę.

Po pojawieniu się podróżnych chłopiec odsunął się o kilka kroków. Pan Tower lekko się ukłonił i rzekł do Anglika:

– Szanowny pan potrzebuje pokoi, jak przypuszczam?

„Przypuszczam”, I guess23, to wyrażenie powszechnie stosowane w Ameryce, jak I say24 w Anglii, savez-vous25w Belgii i dis donc26we Francji. Na to pytanie Murlyton odpowiedział:

– Istotnie, trzy pokoje… Zamierzamy zatrzymać się tutaj na osiem dni.

– All right27, szanowny panie! Bagaże państwa są na dworcu, I guess?

– Nie mamy bagaży.

– All right…w takim razie policzmy: trzy osoby, piętnaście dolarów za dobę; osiem dni, w sumie sto dwadzieścia dolarów.

Sir Murlyton wyciągnął portfel i podał panu Towerowi bank-notes28 o podanej wartości.

Młody człowiek, który chwilę wcześniej rozmawiał z dyrektorem hotelu, podszedł bliżej. Przyglądał się z zadowoleniem, jak Anglik płaci rachunek. Kiedy pan Tower dzwonił po obsługę, aby zaprowadziła gości do ich pokoi, młody nieznajomy ukłonił się Anglikowi.

– Jest pan cudzoziemcem, sir? – zapytał.

– Nie jestem cudzoziemcem – odparł sztywno dżentelmen – ale Anglikiem.

Nieznajomy ukłonił się ponownie, co spodobało się Murlytonowi. Okazywany szacunek łechtał jego narodową miłość własną.

– Ma pan zatem zaszczyt być Anglikiem. Proszę więc pozwolić, że prosty „łowca samorodków29” da panu dobrą radę.

– Pozwalam panu.

– Proszę uważać na złodziei… Beware of pickpockets30.

I wskazał palcem kieszeń, w której jego rozmówca trzymał portfel.

– Ma pan tam coś kuszącego – dodał młody człowiek.

– Phi! Żeby to zabrać, trzeba by…

– Kogoś zręcznego, tyle wystarczy. Proszę nie zapominać, sir, że nasi kieszonkowcy pochodzą także z Wielkiej Brytanii.

Po tym spostrzeżeniu, w którym Anglik zdawał się nie wyczuwać zbytnio jakiegoś szowinizmu, nieznajomy spokojnie wyszedł. W tej samej chwili pojawił się jeden z pracowników hotelu. Na polecenie pana Towera poprosił podróżnych, aby poszli za nim. Po trzech sekundach winda wysadziła ich na podeście pierwszego piętra.

– Tutaj są pokoje 13, 15 i 17 – powiedział ich przewodnik. – Te dwa ostatnie mają połączenie wewnętrzne.

– Mój jest 13 – szepnął Lavarède.

A ponieważ Aurett wyglądała na zaniepokojoną, dodał wesoło:

– Liczba ta przyniosła mi już szczęście w Kostaryce.

Dziewczyna się uśmiechnęła. Lavarède, zostawiwszy towarzyszy, aby się rozgościli, zamknął się w swoim pokoju, pospolitym, aczkolwiek wygodnym, i przystąpił do toalety. Następnie paryżanin, odświeżony, upewniony po zerknięciu w taflę lustra, że dotychczasowe przejścia niewiele zmieniły jego pogodny wygląd, otworzył okno pokoju i wpatrywał się w rozległe widoki na ulice Montgomery31 i Kearny.

Stojące przy nich pełne przepychu budynki, wzniesione z jodły wspaniałej32, pokryte jednak specjalną okładziną, dawały złudzenie marmurowych pałaców. Powozy wszelkich odmian, tramwaje, omnibusy mijały się nieustannie na jezdni, a pochłonięci różnymi sprawami piesi wpadali na siebie na chodnikach, z ulicy zaś dobiegał gwar złożony z krzyków, rozmów, odgłosów kół, przyjemnie radujący Armanda. Hałasy te przypominały mu „jego Paryż”. Nie byłby jednak paryżaninem „z bulwarów”33, gdyby w obojętnie jakim miejscu świata nie uznawał w duchu, że „to nie jest gra w tej samej lidze”.

Od porównań przeszedł od wspomnień. Powracał w nich do ulicy Châteaudun, na której po raz pierwszy zobaczył czarującą dziewczynę towarzyszącą mu w podróży dookoła świata. Nagle wyrwano go z tych marzeń.

Z sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez Murlytona, dobiegały wściekłe dźwięki dzwonków elektrycznych, a głośne słowa docierały aż do uszu Lavarède’a. Skoro niewzruszony Anglik zaczął krzyczeć, musiało się zdarzyć coś poważnego. Wielce zaintrygowany, a nawet trochę zaniepokojony Armand pobiegł do drzwi z nr 15. Były otwarte.

Na środku pokoju Murlyton, mocno czerwony na twarzy, wymachiwał plikiem kartek. Aurett zdawała się go uspokajać.

W chwili wejścia dziennikarza wpadł do pokoju boy34 hotelowy.

– Master Tower! – zawołał Anglik, gdy go zobaczył. – Niech przyjdzie zaraz… natychmiast!

Przestraszony boy się oddalił.

– Ach tak! – ciągnął dżentelmen, dając Francuzowi znak, żeby wszedł. – Jestem wściekły… Moje czeki, banknoty… wszystko to czyste kartki…!

– Przepraszam, co pan powiedział?

– Mojego ojca okradziono – wtrąciła się Aurett. – Zamiast portfela znalazł tylko plik czystych kartek.

– Yes35, tak właśnie, okradziono… – potwierdził Murlyton z narastającą wściekłością – a oprócz portfela z zegarka, brzytwy, z wszystkiego…!

Wszedł pan Tower:

– Powiedziano mi, że prosił pan o moje przyjście.

– Panie dyrektorze – oświadczył Anglik, usiłując odzyskać spokój – zostałem okradziony… Miałem portfel, wchodząc tutaj, może to pan potwierdzić.

– Istotnie, wyjął pan z niego sumę niezbędną na opłacenie ośmiu dni pobytu.

– Właśnie! Później stykałem się z trzema osobami: panem, człowiekiem, z którym pan rozmawiał, i boyem. Jeden z tej trójki mnie okradł.

– Bardzo prawidłowe wnioskowanie – odparł najspokojniej w świecie hotelarz.

– Bez komplementów. Kogo pan podejrzewa?

Pan Tower się uśmiechnął.

– Mam całkowitą pewność, szanowny panie. W noszeniu gotówki ulżyła panu osoba przebywająca w moim biurze.

Podróżni popatrzyli po sobie w oszołomieniu.

– Jak to?! – wymamrotała Aurett, wyrażając myśli swych towarzyszy. – Oskarża pan tę osobę? Wyglądało przecież na to, że jest pan z nim w najlepszej komitywie!

Otyły Tower wzniósł palec wskazujący.

– To wymaga wyjaśnienia. Jest pani Europejką i nie wie, że w San Francisco policja jest bezsilna. Dziesięć kilometrów za miastem zaczyna się preria, na której po popełnieniu przestępstwa kryją się wszyscy jego sprawcy.

– To nie powód, żeby otwierać przed nimi dom – zauważył Lavarède – a tym bardziej, żeby ściskać im ręce.

– Chwilkę cierpliwości. Robbers36 z miasta tworzą związki zawodowe i założyli towarzystwo ubezpieczeniowe przeciwko nim samym.

– Ubezpieczeniowe!? – zawołał Murlyton.

– Tak, szanowny panie. Interes jest korzystny. Jesteśmy Amerykanami, rozpoznajemy korzystne interesy i Towarzystwo działa ku powszechnemu zadowoleniu. Tak zatem, wnosząc coroczną opłatę dwustu dolarów, zdobywam pewność, że nie ucierpię wskutek kradzieży.

– Jak widać! – zadrwił Anglik.

– Proszę zauważyć różnicę… Nie ubezpieczam gości, ale tylko moją własność… i zarabiam na tej wymianie, gdyż nasi robbers są tak zręczni, że zabraliby hotel ze mną w środku, a nawet bym tego nie spostrzegł… Ten młody człowiek jest kasjerem złodziei, przyszedł pobrać opłatę.

I zakończywszy tak swe oświadczenie, pan Tower wyszedł, zanim ktokolwiek pomyślał o jego zatrzymaniu.

Podróżni patrzyli po sobie w milczeniu. Lavarède, dostrzegający przede wszystkim komiczną stronę tej sytuacji, pierwszy zdobył się na słowa.

– Przyjemny kraj – szepnął ni to głośno, ni to cicho – w którym złodzieje zakładają związki zawodowe i w którym policemen37 są wyśmiewani.

– Ach tak! – rzucił ponuro sir Murlyton. – Ogromnie żałuję, że tu przyjechałem… Nigdzie indziej nie dopuszczono by do czegoś podobnego.

– Bardzo przepraszam, ale podobnie jest we wszystkich zakątkach świata. Czyż prawie takiego samego związku nie tworzą Tuaregowie38 z Sahary? Pierwsze plemię, na które natrafi karawana, pobiera opłatę za prawo przejścia; po wniesieniu jej kupcy, ich zwierzęta i towary nie muszą się już niczego obawiać. Kilku jeźdźców towarzyszy im albo posuwa się przodem, powiadamiając innych rozbójników z pustyni, że prawo przejścia zostało wykupione. Na Bliskim Wschodzie wiele ludów kurdyjskich39 postępuje tak samo, ku powszechnemu zadowoleniu. A wreszcie, czy w samej Europie nie rozkwita stowarzyszenie włoskich bandytów, Maffia40?

Aurett słuchała go z uśmiechem.

– Bardzo ładnie – powiedziała wreszcie – mego ojca ogołocono w Ameryce równie dobrze, jak spotkałoby go to może w Afryce, w Azji lub w Europie… Niemniej jednak pozostaje prawdą, że jesteśmy teraz całkowicie pozbawieni pieniędzy.

– Nie został mi nawet jeden farthing41 – potwierdził dżentelmen z żałosnym grymasem.

– Ja mam pięć sou – oznajmił Armand. – To trochę za mało, żeby zupełnie samemu okrążyć świat; dla trzech zaś osób to już na pewno tyle nie wystarczy. W tym kłopot: ponieważ nie może pan dalej jechać w ślad za mną, jestem tu unieruchomiony i tracę czas.

Anglik popatrzył na niego.

– Ma pan rację. Pójdę do najbliższego urzędu telegraficznego i „przekabluję”, jak tu mówią, do mojego bankiera.

Usiadł, napisał treść telegramu i przeczytał ją na głos, jakby oczekując zatwierdzenia przez słuchaczy:

 

Harris, Goldener and Sons. Grace Church Street, London, England.

Folio42 237. – Przyślijcie przekazem telegraficznym dwa tysiące funtów. Hotel China and Pacific, Kearny, San-Francisco.

Edward Murlyton.

 

Telegraph office43, założony przy Sacramento Street44, był niedaleko. Wszyscy troje dotarli tam szybko. Czekało ich jednak nowe rozczarowanie. Dzień ten był wyraźnie pechowy…! Pracownik przyjmujący depeszę zażądał za jej wysłanie dolara za słowo, czyli dwudziestu pięciu dolarów. Sir Murlyton na próżno opowiadał mu o swej przygodzie, podawał adres, zaręczał, że spółka Harris, Goldener and Sons bez zwłoki odpowie na jego podpis. Kancelista nie chciał o niczym słyszeć.

– Za dwadzieścia pięć dolarów wyślę… Kierownictwo nie udziela kredytu.

I udzieliwszy tej odpowiedzi, zamknął okienko przed nosem zbitych z tropu podróżników.

Zapadał zmrok, kiedy bardzo oburzony Anglik wrócił do hotelu. Aurett była przybita prawie jak jej ojciec, a malujące się na twarzy dziewczyny strapienie zdławiło u paryżanina w zarodku wszelkie rozbawienie.

Obiad upłynął w milczeniu, a po przełknięciu ostatniego kęsa sir Murlyton i panna udali się do swych pokoi. Lavarède pół godziny nudził się w salonie, pośród nieznajomych najrozmaitszych narodowości, nim także poszedł do siebie.

Następnego dnia o dziewiątej melancholijna miss Aurett piła herbatę, mocząc w niej grzanki. Potem dołączyła do ojca, który podobnie jak ona nie spał tej nocy. Oboje byli bladzi i powracała im nieustannie ta dręcząca myśl: „Jesteśmy cztery tysiące lig45 od ojczyzny, bez penny46 w kieszeni”.

– Z tego powodu – wypowiedziała dziewczyna na głos jej dalszy ciąg – jeśli ten młody człowiek znajdzie sposób odbywania dalej swej podróży, nie będziemy mieli prawa go zatrzymać.

– Och! Gdyby pracownik telegrafu zgodził się udzielić mi kredytu!

– Tak, ale nie zechciał i miał do tego prawo.

– To właśnie mnie trapi. Nie wiem, co robić: pójść do naszego konsula? Przecież złodziej wraz z banknotami zabrał moje dokumenty. Potrzebne byłoby dochodzenie, potrwa może z dwa tygodnie… A jednak nie widzę innego wyjścia.

W tej chwili rozległo się delikatne pukanie do drzwi i wszedł steward47.

– Pan Armand Lavarède – powiedział – pyta, czy pomimo porannej pory zechce go pan przyjąć. Chciałby porozmawiać o ważnej sprawie.

Sir Murlyton popatrzył na córkę; oczy miss Aurett wyrażały nadzieję. Rozpogodziła się, gdy tylko usłyszała nazwisko Francuza.

– Niech wejdzie – odrzekł.

Chwilę później pojawił się młody człowiek. Promieniał uśmiechem. Wszystko w nim wyrażało zadowolenie. Młoda Angielka pomyślała, że skoro pan Armand wygląda na rozradowanego, to musiał znaleźć sposób na położenie kresu ich zmartwieniom.

– Przejdę od razu do rzeczy – oświadczył Lavarède, po szybkim shake hand48z przyjaciółmi. – Jako rycerscy rywale wspólnie okrążamy świat. A kiedy byłem ranny i niezdolny do podążania swą drogą, pan opiekował się mną, pielęgnował mnie, rozpieszczał i przewoził; jestem przeto pańskim dłużnikiem.

– Wcale nie – przerwał mu Anglik – odpłacałem się panu… Został pan ranny w obronie mej córki.

Armand wzniósł ręce ku niebu w geście rozpaczy.

– Odbiega pan od tematu. Mam prawo do pozbycia się w drodze odrobiny własnej krwi; testament kuzyna Richarda nakazuje mi oszczędzać wyłącznie pieniądze. A przystanie na pańską gościnność oznacza niemal wykroczenie poza jego ustalenia. Dlatego też przyszedłem prosić pana… o pozwolenie zdobycia dwudziestu pięciu dolarów potrzebnych panu, aby przekablować do Londynu.

Bardzo wzruszony Murlyton wstał.

– Jak to?! Chciałby pan…? Mógłby pan…?

Aurett ani drgnęła. Czyżby po przyjściu towarzysza podróży domyśliła się, w jakim celu to uczynił? Jej wielkie oczy wpatrywały się jednak w młodego człowieka bardzo miłym spojrzeniem. Lavarède tymczasem odpowiedział:

– Mógłbym zdobyć dla pana tę sumę… Leży to zresztą w moim interesie. Nie chcę zatrzymać się na długo w tym mieście, a mój wyjazd jest uzależniony od pańskiego…

– Jak jednak zamierza pan to uczynić?

– Zamierzam po prostu dotrzymać złożonej panu obietnicy. Współczesna alchemia49 pozwoli mi zamienić w dobre dolary pięć sou, które przyznał mi szczodry kuzyn i o zabraniu których po drodze nie pomyśleli wrogowie, kiedy kradli mi ubranie u señory50 Conchy. Nie wiedzieli, ile można zdziałać za dwadzieścia pięć centymów51; ja natomiast wiem, dlatego starannie je przechowuję.

– Co za alchemia?

– Och! Proszę uszanować mój sekret, sir. Zajmę się tą sprawą po śniadaniu. Upoważniam pana do śledzenia mych kroków, ale z daleka, gdyż być może będą one sprzeczne z pańskimi uprzedzeniami. A ponieważ doszliśmy już do zgody, proszę do trzeciej zawrzeć zawieszenie broni ze swymi troskami, porozmawiamy o czymś innym. Na przykład o mieście, w którym jesteśmy.

– Aż do trzeciej?

– Dokładnie… Aby czymś państwa zająć, niech będzie mi wolno pokazać państwu Frisco.

Co można robić bez pieniędzy, oprócz chodzenia pieszo…? Oglądali zatem wille o najrozmaitszej architekturze, wzniesione na wzgórzach, Montgomery52, Parc-du-Nord53, Cliffhouse54, gospodę Falaise55, z której roztacza się jedna z najwspanialszych panoram świata. Z jednej strony miasto przytłoczone trzema dworcami linii Oakland56, South57 i North Pacific58, łączącymi je z Nowym Jorkiem, Meksykiem i ziemiami Dominion59; z drugiej zatłoczona reda, twierdza Presidio60, morze upstrzone białymi plamami żagli i siwymi pióropuszami steams61; w oddali wyłaniały się Seal Rocks62 ze stadami fok będących pod ochroną rządu federalnego. Lavarède wszystko objaśniał.

– Proszę popatrzeć – mówił – na te pasma zieleni przecinające skupiska domów. Wskazują na miejsca cmentarzy Lone Mountain63, Francs-Maçons64 i Odd Fellows65. To tam przychodzą zakochani, aby rozmawiać o przyszłości obok kamieni, które zamykają pieczęcią przeszłość… jak to się robi na Wschodzie.

A ponieważ Aurett się poruszyła, dodał:

– Czego się pani spodziewała, miss? Tutaj wszystko jest dziwne. Proszę spojrzeć na tę wysepkę budowli opierających się jedne o drugie: to chińskie miasteczko66.

– Obejrzyjmy to chińskie miasteczko, mój drogi cicerone67.

– Pomiędzy skwerami Lafayette68 i Alta Plaza69 – bez zwłoki mówił dalej Armand – znajduje się trzydzieści skupisk domów wzniesionych na sposób chiński i porozdzielanych wąskimi uliczkami, na których zalegają nieczystości. W domach, które kupiono już zbudowane, mieszka teraz dziesięć razy więcej ludzi niż wcześniej. Są tu siedziby sześciu wielkich kompanii imigracyjnych70. Och! Owe kompanie…! We Francji narzeka się na urzędy kwaterunkowe. Co mogliby powiedzieć na to poddani Syna Niebios71? Stowarzyszenia te na całym wybrzeżu Cesarstwa Środka72 mają agentów werbujących emigrantów, których zatrudnia się tu jako kulisów, służbę domową, rzemieślników, praczy et cetera. Wypływający z Chin stawiają tylko jeden warunek, że po śmierci ich zwłoki zostaną przewiezione z powrotem do ojczyzny… Należy podkreślić – dodał dziennikarz – że kompanie mają własne prawa, własne sądy, rozstrzygające bez możliwości apelacji wszystkie spory pomiędzy Niebianami73.

Nadeszła pora powrotu do hotelu. Po odpoczynku, chętnie przedłużonym o krótką sjestę odbytą w salonie, podróżni doczekali się godziny zapowiedzianej przez paryżanina.

– Trzecia! – zawołali miss Aurett i jej ojciec.

Armand złożył ukłon i już po pięciu minutach cała trójka szła trotuarem Kearny Street. Pierwszy kroczył Francuz. Wydawał się przeszukiwać teren wzrokiem.

Po dojściu do Giełdy Kupieckiej, obleganej przez zbity tłum spekulantów, wyraził gestem swe zadowolenie.

Murlyton i Aurett przyglądali się niepojętemu dla nich widowisku. Lavarède wyciągnął z kieszeni chusteczkę do nosa, by ją rozwinąć, potrząsnąć i wreszcie rzucić na chodnik z miną człowieka zaaferowanego prowadzeniem wielkich interesów finansowych. Następnie okrążył kwadracik batystowej74 tkaniny, mrucząc niezrozumiałe słowa i machając rękoma.

Grzebiąc w kieszonce na zegarek wyjął jeden z pięciu soli75 stanowiących cały jego majątek i położył go na pomarszczonym płótnie swej chusteczki.

Te dziwaczne manewry zwróciły uwagę sąsiednich grupek. Zatrzymał się przy nim jeden przechodzień, potem dwóch i dziesięciu. Kiedy paryżanin skończył, otaczał go cały krąg ludzi.

Powitał ich z dużym wdziękiem i mówiąc doskonale po angielsku, wygłosił taką oto samochwalczą blagę:

– Pochodząc z tego wolnego kraju, dorastałem we Francji. Tam właśnie dokonałem cudownego odkrycia, którym zamierzam obdarzyć mą ojczyznę. Przez całe średniowiecze uczeni, zwani wówczas alchemikami, poszukiwali kamienia filozoficznego76, umożliwiającego przeobrażenie zwykłego metalu w czyste złoto… No cóż, to, czego nadaremnie poszukiwali owi godni podziwu pracownicy, przypadek pozwolił odkryć mnie. Tak, szanowni panowie, w moich rękach brąz staje się srebrem. Cent przekształca się w dolara… Tu oto mamy jedno francuskie sou, będą panowie świadkami ciekawego doświadczenia. Żebym jednak odsłonił swą tajemnicę, raczcie zachęcić mnie do działania. No dalej, ręce do kieszeni, korzystajcie z okazji, szanowni panowie.

– Akurat! – zauważył widz, który dołączył do kręgu – gdyby ta metoda była niezawodna, jej odkrywca nie musiałby się odwoływać do szczodrości innych.

Lavarède popatrzył na osobnika, który mu przeszkodził, i na krótko znieruchomiał. Był to Bouvreuil we własnej osobie. Miss Aurett rozpoznała go od razu.

– Ojcze – powiedziała do sir Murlytona z lekką obawą w głosie – to ten zły człowiek!

Jak się tam znalazł? W sposób najłatwiejszy do wyjaśnienia. Rano tego dnia ojciec Pénélope przyjechał linią South Pacific Railway, po czym zostało mu jeszcze prawie cztery tysiące franków i listy kredytowe, i mógł tak rozważać:

– Waćpan Armand jest bywalcem bulwarów. Dlatego też mam szanse natrafić na niego na najbardziej uczęszczanych ulicach, na miejscowych promenadach.

Wypytał o takie i jak widać, przebieg wydarzeń przyznał mu rację.

Jego spostrzeżenie spotkało się z potwierdzającym szmerkiem, zwłaszcza że, choć wygłoszone po francusku, zostało przez kogoś przetłumaczone. Paryżanin odzyskał jednak cały swój tupet, i wykorzystał przewagę, jaką dawała mu znajomość miejscowego języka.

– Szanowni panowie! – zawołał. – Ten, który mówił przed chwilą, nie ma duszy filantropa… nie pojmuje zupełnie subtelności sytuacji. Jeśli proszę panów o obola77, to po to, abyście nie mieli wrażenia, że dajecie jałmużnę. On tego nie dostrzega, nie chce przekazać jednego centa… Należy do ludzi, którzy wolą brać, niż dawać… Być może jest nawet lichwiarzem.

I dodał grzmiącym głosem:

– Jest nim, szanowni panowie…! Popatrzcie na cechy charakterystyczne tej rasy: spłaszczony nos, uciekające spojrzenie, zaciśnięte usta, bo otwarte ukazałyby zęby szakala. Och! Fizjonomia wstrętna i pospolita!

Obecni się roześmiali. Bouvreuil, rozumiejący dość, aby uznać, że najlepiej zrobi, odchodząc z tego miejsca, oddalił się kilka kroków, aby się stamtąd przyglądać.

– Drwij sobie, kochany przyjacielu – mruczał pod nosem – odnalazłem cię. Będę wiedział, jak sprawić, żebyś pożałował swych kpinek!

Rozweseleni gapie płacili. Centy padały miedzianym deszczem, który Armand zbierał starannie, zachęcając wahających się jeszcze.

– No, panowie, jeszcze dziesięć centów… jeszcze tylko pięć, trzy, dwa!

 

Dwie monety zadźwięczały na ziemi. Młody człowiek podniósł wtedy swoją chusteczkę oraz sou i schował je do kieszeni, a następnie poważnie oznajmił:

– Eksperyment został wykonany; widzieli panowie: mając jedno sou, zdołałem uzyskać dolara. Doświadczenie, którego panowie byli świadkami, jest tym, co paryscy przekupnie nazywają „sztuczką”.

Skwitował tę przemowę perlisty śmiech, którym wybuchła miss Aurett. Gdyby trzy miesiące wcześniej powiedziano jej, że będzie w takich okolicznościach podziwiała francuskiego dziennikarza, zaprzeczyłaby z całą stanowczością. Brytyjskie can’t78 nie dopuszcza podobnych odstępstw od właściwych zachowań. A przecież, rzecz niemożliwa, nieprawdopodobna: ona miała świadomość zachodzącej w głębi jej duszy przemiany. Naprawdę oddalała się stale od poprawnej Anglii, a Lavarède „szalbierzył” dla niej.

Rozbawienie wesołej osoby jest zaraźliwe. Gapie rozchodzili się z rozpromienionymi minami.

– Good humbug79 – mówili.

Jeden tylko mężczyzna o nieuczesanej, rudawej brodzie, w ubraniu poplamionym ziemią, „skrobacz placers”, jak określa się tam późno przybyłych, którzy zbierają nieliczne odrobiny złota przeoczone w porzuconych złożach rudy, wyciągnął rewolwer i ochrypłym głosem powiedział:

– Z podziałem na dwóch, mój przekupniu; rzuciłem centa, zadowolę się zyskiem wynoszącym pół dolara… Dla alchemika, jeśli łaska.

 

Wycelował w Armanda.

Angielka poruszyła się i krzyknęła. Sir Murlyton postąpił krok, aby się włączyć, ale paryżanin powstrzymał go gestem. Także wziął do ręki rewolwer i stanął na wprost przeciwnika. Tamten nacisnął spust. Kula świsnęła przy uchu dziennikarza i przedziurawiła kapelusz przechodnia – prawdziwego Amerykanina, który odwrócił się, narzekając:

– Co za utrapienie z tymi ludźmi, którzy spierają się na ulicach…!

I odszedł, wygładzając włosie swego kapelusza.

Teraz z kolei strzelił Armand, i to z takim powodzeniem, że roztrzaskał kolbę broni przeciwnika, przeszywając jednocześnie jego rękę.

– Wystarczy? – zapytał.

– Yes,all right! – zaklął ranny.

Skinąwszy lekko głową, Lavarède miał się już oddalić, chcąc czym prędzej dołączyć do przyjaciół, których widział dziesięć kroków dalej jakby wrośniętych w ziemię: dżentelmen był cały czerwony, a dziewczyna nagle zbladła. Zatrzymało go jednak nowe wydarzenie. Zagrodził mu drogę jakiś Chińczyk, w którym po niebieskiej tunice i czapeczce zwieńczonej gałką z bursztynu80 można było rozpoznać uczonego drugiej klasy. Ten Niebianin jeden z pierwszych zatrzymał się przy młodym dziennikarzu i przypatrywał się odgrywanej przez niego scenie z wyrazem wielkiego zadowolenia.

– Ma pan zimną krew – powiedział po angielsku z nosowym akcentem.

Francuz spojrzał nań z uśmiechem.

– Czy to następna zaczepka?

– Nie, chcę tylko zadać jedynie pytanie! Czy jest pan odważny i potrzebuje pieniędzy?

– A zatem zamierza mi pan zaproponować interes?

– Właśnie!

– No to szybko, czekają na mnie znajomi.

– Chodzi o zajęcie niebezpieczne, ale dobrze płatne.

Armand się wahał. Nie miał żadnego powodu, aby się wdawać w niepewne przedsięwzięcie; mając teraz dolara, był pewny, że zdobędzie sumę obiecaną sir Murlytonowi; instynkt skłaniał go jednak do zainteresowania się propozycją owego Chińczyka. A ponadto niczym nie ryzykował, dowiadując się, o co chodzi.

– Czy mam swobodę odmowy, gdyby warunki mi nie odpowiadały?

– Tak.

– Co trzeba zrobić?

– Przyjść dziś wieczorem, o dziesiątej, w południowy narożnik skweru Alta Plaza.

– Na skraj chińskiego miasteczka?

– Właśnie tam! Zaprowadzą pana w miejsce, gdzie się pan dowie, czego się po nim oczekuje.

– O dziesiątej stawię się na spotkanie.

I na stronie szepnął:

– Do licha…! A to ci koloryt miejscowy.

Po tej rozmowie uczony z gałką z bursztynu poszedł w swoją stronę, a Lavarède w swoją.

– Och! – zawołał Murlyton. – Nie pozwoliłbym panu szukać dla mnie pieniędzy, gdybym wiedział, że znowu będzie pan narażał swe życie.

– Nie mówmy już o tym – przerwał mu młody człowiek. – Czyż ten pojedynek na drodze nie był bardzo malowniczy? Będę miał z tego ciekawy reportażyk… po powrocie. Teraz zaś chodźmy do siedziby „Californian Times”81.

W biurze dziennika Anglik, według wskazówek Lavarède’a, zapłacił dolara za zamieszczenie następującego ogłoszenia:

„Niezawodny sposób zarabiania na wyścigach. Pisać V.R., 271, na adres dziennika. Dołączyć dziesięć centów”.

– Po tym ogłoszeniu – powiedział towarzyszom młody człowiek, gdy wychodzili – dostaniemy jutro tyle, ile nam potrzeba, i jeszcze więcej.

– To całkiem możliwe – zauważył Anglik – głupota ludzka nie zna granic; co jednak za niezawodny sposób pan obiecuje?

Lavarède wzruszył ramionami i odparł ze śmiechem:

– Stawianie tylko na zwycięskie konie.

– Och! – obruszyła się natychmiast miss Aurett. – To nieuczciwe!

Francuz wyglądał na urażonego tą uwagą.

– Myli się pani, miss Aurett; czyż nie potrzebujemy kilku dolarów? Pożyczam je, jak mogę, mając pewność, że nikomu nie zaszkodzę. Jutro pójdziemy do „Californiana”. Będziemy otwierali zaadresowane do nas listy, dopóki nie osiągniemy sumy dwudziestu pięciu dolarów, po czym sir Murlyton prześle depeszę do Londynu. Potem nadejdzie odpowiedź od bankiera i oddamy każde dziesięć centów z otwartych listów, które odniesiemy do biura gazety. Ojciec pani będzie wtedy łaskaw zamieścić kolejne ogłoszenie o takiej oto treści: „Niezawodny sposób zarabiania na wyścigach nie istnieje. Ci, którzy do nas napisali, niech się zgłoszą do «Californian Times»,gdzie po sprawdzeniu ich personaliów otrzymają zwrot wysłanych sum”. Koszt wyniesie trzy lub cztery dolary. Będzie to moja prowizja.

Dziewczyna