Kuzyn Lavarede'a. Część II. Bolid - Paul d'Ivoi - ebook

Kuzyn Lavarede'a. Część II. Bolid ebook

Paul d’Ivoi

0,0

Opis

Cała grupa bohaterów zostaje przetransportowana do Australii, gdzie ma przebywać jakby na zesłaniu. W czasie tego pobytu fałszywy Radjpoor opracowuje misterny plan, którego celem jest zgładzenie Lavarède’a. W momencie ataku na byłego kasjera cała grupa bohaterów zostaje nagle porwana z ziemi i uniesiona w przestworza… Tak zakończyła się pierwsza część przygód kuzyna Lavarède’a. W drugiej części, zatytułowanej „Bolid” okazuje się, że wszyscy bohaterowie znaleźli się na latającej maszynie, aerostacie, noszącym nazwę „Orłosęp” i dowodzonym przez szalonego osobnika, który się nazywa Grzywaczem, a swoją żonę – Jaskółką. Podróżnicy najpierw udają na biegun północny, do „siedziby” szalonego dowódcy, a później „Orłosep” zostaje skierowany na południe, by dotrzeć do bieguna południowego, jednak wściekły atak cyklonu powoduje, że znajdą się nad Afryką. Tam uda się im uratować spod męczeńskiego pala Armanda, kuzyna Roberta Lavarède’a i jego żonę, Aurett. Czy bohaterom uda się odkryć knowania Radjpoora, rzekomego Hindusa? Czy uda się im opuścić „nawę powietrzną” zwariowanego Grzywacza? Tego dowiemy się, czytając do końca drugą część cyklu „Kuzyn Lavarède’a!”, noszącą tytuł "Bolid". Cykl ten stanowi drugą część zbioru dwudziestu powieści Paula d’Ivoi, które we Francji zyskały sobie miano „Nadzwyczajnych Podróży”, zahaczających o fantastykę, fantasy, groteskę, ale mających podłoże normalnych powieści przygodowych.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paul d’Ivoi

 

 

Bolid

Druga część cyklu „Kuzyn Lavarede’a!”

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Janusz Pultyn

Sześćdziesiąta pierwsza publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuł oryginału francuskiego: Le Bolide

 

© Copyright for the Polish translation by Janusz Pultyn, 2019

 

77 ilustracje, w tym 5 kolorowych oraz mapka trasy podróży: Lucien Métivet

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

Ilustracje podkolorował: Dariusz Kocurek

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja i korekta: Andrzej Zydorczak

Projekt okładki: Barbara Linda

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2019

 

ISBN 978-83-65753-86-1 (całość)

ISBN 978-83-65753-88-5 (część 2)

 

 

 

Paul d’Ivoi

 

 

 

Paul d’Ivoi to pseudonim Paula Deleutre (1856-1915), pochodzącego z rodu pisarzy. Jego dziadek Edouard i ojciec Charles również podpisywali niektóre swe dzieła pseudonimem Paul d’Ivoi.

Studiował prawo w Paryżu, ale podążył drogą ojca i dziadka, wybierając literaturę. Zadebiutował jako żurnalista w dziennikach „Paris-Journal” i „Figaro”. Pod pseudonimem Paul d’Ivoi pisywał też do tygodników ilustrowanych „Journal des Voyages” i „Petit Journal”.

Działalność literacką zaczął od sztuk bulwarowych: Le mari de ma femme (1887) czyLa pie au nid (1887) oraz kilku powieści w odcinkach, które nie zwróciły uwagi, jak Le capitaine Jean, La femme au diadème rouge, Olympia et Cie.

W latach 1894-1914 wydał 21 książek tworzących serię „Voyages excentriques” [Dziwne podróże], wykorzystującą wzór „Voyages extraordinaires” Julesa Verne’a. Podobne były nawet okładki, powtarzały się także te same motywy. Obaj autorzy podzielali to samo nastawienie do czytelnika, pragnienie zapewniania mu rozrywki i wiedzy (geograficznej, przyrodniczej, technicznej). Z entuzjazmem dla rozwoju nauki i wynalazków łączyły się obawy przed niewłaściwym ich wykorzystywaniem.

W roku 1894 pierwszy tom tej serii, tworzący trzyczęściowy cykl Les Cinq Sous de Lavarède, napisany wspólnie z Henrim Chabrillatem, przyniósł mu sławę. Była to jego najbardziej realistyczna powieść, następne bowiem stawały się coraz bardziej naukowe i przesycone fantazją umyślnie naiwną. Seria, ukazująca się w wydawnictwie Boivin et Cie, była przeznaczona dla młodzieży. Kolejne tomy ukazywały się z częstotliwością jednej powieści na rok.

Paul d’Ivoi tworzył też, razem z pułkownikiem Royetem, opowiadania patriotyczne, np. Les briseurs d’épée, a także historyczne, pod pseudonimem Paul Eric, np. Les cinquante. Występują w nich typowe dla owej epoki stereotypy dotyczące poszczególnych narodów i ras.

Patriotyzm d’Ivoi zbliża się niekiedy do nacjonalizmu. W złym świetle przedstawiani są głównie Niemcy, a także Anglicy zagrażający francuskim interesom. Wychwalane są za to zalety Francuzów i ich umysłowość (esprit parisienne, „duch paryski”, wyrażający się pomysłowością, bystrością umysłu, skłonnością do płatania figli, lekkim traktowaniem prawa i zasad, zapalczywością, a przy tym nieskazitelną prawością).

Książki Paula d’Ivoi cieszyły się prawie do końca XX wieku dużą popularnością we Francji, miały wiele wydań.

Wielu czytelników, zwłaszcza młodych, przedkładało je nad dzieła Verne’a, gdyż zawierały więcej przygód, a ich akcja toczyła się szybciej. Toteż na przykład Jean-Paul Sartre pisał w swej autobiografii Les Mots, że zawierały więcej nadzwyczajności.

 

 

Rozdział I

Problem naukowy

 

RobertLavarède wyciągnął ręce, przetarł sobie oczy i z zaniepokojeniem rozejrzał się wokół.

Nie do końca otrząśnięty z szoku, jakiego doznał, oszołomiony nadal wskutek napływu krwi do głowy, niewyraźnie, jakby przez mgłę, widział otaczające go rzeczy, zupełnie ich nie rozpoznając.

Znajdował się w saloniku, umeblowanym w kanapy i niskie siedzenia. Na suficie znajdował się plafon1 w kształcie wieńca z liści, w którym lampy elektryczne tworzyły świetlne kwiaty.

– Co to takiego? – szepnął młody człowiek.

Zamknął na chwilę oczy i ponownie otworzył; widok się nie zmienił. Przyjrzawszy się lepiej Robert dostrzegł Astérasa, Lotię, Maïvę i Radjpoora. Wszyscy siedzieli tak jak on, ale mieli zamknięte powieki, a nieruchomość rysów twarzy wskazywała, że nie są jeszcze świadomi swego położenia.

Francuz nie bez wysiłku dźwignął się na nogi. Jego krew nie odzyskała jeszcze normalnego krążenia; zataczał się, stojąc. Opierając się jednak o meble zdołał się zbliżyć do astronoma.

– Ulysse! – zawołał go.

Naukowiec wszakże mu nie odpowiedział.

– Ach tak! To zamek śpiącej królewny2 – stwierdził Robert. – Wszyscy jakby się nawdychali chloroformu3. Nie może tak dłużej pozostawać.

Z tym przekonaniem zabrał się do mocnego potrząsania przyjaciela. Na skutki tego prymitywnego masażu nie musiał długo czekać. Astéras skrzywił się, odemknął lekko oczy, poruszył rękoma i z trudem wydusił:

– Maïva!

Lavarède nie zdołał powściągnąć uśmiechu.

– Tacy już są naukowcy. Nie pyta, gdzie się znajduje, ale tylko o nią. Jest obok ciebie, marzycielu. Zajmij się jej cuceniem, a ja zrobię to samo z Lotią. Natomiast wielmożny Radjpoor sam powróci do przytomności.

Czuł, że otrząsa się z otępienia, która go powaliło. Życie wracało mu falami. Astronom pochylał się już nad niemą, zaś Robert zajmował się Lotią.

Nie upłynęło jeszcze pięć minut, kiedy młode Egipcjanki przemierzały pokój błędnym wzrokiem.

– Gdzie jesteśmy? – rzuciły jednocześnie z wzruszającą jednomyślnością.

– Dowiemy się wkrótce – odparł Robert. – Pilniejsze było wyrwanie was z omdlenia.

– To prawda – przyznała Lotia niepewnym głosem, jakby starała się uporządkować wspomnienia. – Straciłam przytomność.

– Tak.

– Przypominam sobie cień na prerii, wstrząs, który mnie przewrócił.

– Jak i nas.

– Co to było?

Po tym pytaniu wszyscy popatrzyli po sobie w zakłopotaniu.

– Daję słowo – mruknął Robert po chwili milczenia – nic nie rozumiem. No właśnie! Co nas spotkało?

– Tak, co nas spotkało? – powtórzył zbolały głos Radjpoora.

Hindus otworzył oczy i tak samo, jak jego towarzysze, wydawał się być bardzo zdumiony wyglądem salonu, w którym wszyscy oni się znaleźli.

– Najlepiej jest się tego dowiedzieć – szepnął Lavarède, a idąc ku drzwiom, dodał:

– A potem, wielmożny Radjpoorze, zażądam od pana paru wyjaśnień na temat zasadzki, z której uciekliśmy tylko cudem – następnie po chwili namysłu – powiedziałem, że uciekliśmy, ale nie mam takiej pewności, gdyż niech mnie diabli, jeśli pojmuję, co się z nami stało!

– Nie przeszkadza to panu oskarżać – poważnym głosem rzuciła Lotia.

Młody mężczyzna skierował na nią zasmucone spojrzenie. Prze­paść dzieląca go od Egipcjanki nie została zasypana. Tak samo jak wcześniej, broniła przed nim Hindusa.

Nie dorzucił jednak ani jednego słowa. Podszedł do drzwi i spróbował je otworzyć. Stawiły opór. Drugie wyjście istniało naprzeciw pierwszego. Robert podszedł do niego, ale raz jeszcze nadaremnie próbował nim opuścić pokój. Podróżni byli niewątpliwie zamknięci.

– Uwięzieni, ale gdzie? – jęknął Robert. – Gdyż, do cholery, nie jesteśmy na farmie sir Parkera.

Potem z większą jeszcze złością wrócił do Radjpoora.

– Waszmość Radjpoor, teraz już pana znam. To pan był sprawcą wszystkich przygód, których padłem ofiarą. Dlatego też na pewno jest pan w stanie wytłumaczyć mi i tę ostatnią.

– Myli się pan – odparł spokojnie Hindus, który tym razem mówił prawdę.

Rozmówca nie pozwolił mu jednak dokończyć.

– Za pozwoleniem! Znowu próbuje mnie pan oszukać, nie można tego określić inaczej. To nic panu nie da. Pragnę, żądam odpowiedzi stanowczej, i jeśli mi jej pan odmówi…

– Jeśli panu odmówię…?

– Siłą zmuszę pana do jej udzielenia.

Radjpoor wzruszył ramionami, wyjął z kieszeni rewolwer, ten sam, którym o mało nie zamordował już Francuza i drwiącym tonem powiedział:

– Mogę więc działać w ramach uprawnionej samoobrony.

Ironia ugrzęzła mu wszakże w gardle. Szybki – niby myśl – Robert rzucił się na niego, kantem dłoni wytrącił daleko rewolwer i owym nieodpartym skokiem przewrócił oszusta, który znalazł się teraz pod jego kolanem.

Przerażona Lotia ruszyła się, aby mu przeszkodzić, ale ujrzała przed sobą Astérasa i Maïvę, którzy zagrodzili jej drogę.

Lavarède zaś mówił do swego powalonego wroga:

– Wiedział pan przecież dobrze, że jestem Francuzem, że byle jaki pistolet mnie nie przestraszy. Zbytnio liczył pan na moją wyrozumiałość. Od paru miesięcy strzelają do mnie, ciągną we wszystkie możliwe strony. Mam tego dość, mam aż za wiele, a pan przyznał się do swoich kłamstw.

Dławiony, ledwo dyszący, o nerwach napiętych w próbach wydostania się z uścisku Lavarède’a, Radjpoor zsiniał, oczy podchodziły mu krwią.

– Przecież go pan udusi – żaliła się Lotia, na próżno usiłująca odepchnąć Astérasa i Maïvę.

– Też coś! – odparł Robert. – Może w bardzo prosty sposób odzyskać oddech. Niech nie kłamie…, choć jeden raz.

I pochyliwszy się nad Hindusem, zapytał:

– Czy rozumie pan uroki szczerości?

– Nie mam nic do powiedzenia – świszczącym głosem rzucił pokonany. – Powalony przez zdradę…

– Przez zdradę, to właściwe słowo. Miał pan rewolwer, a ja byłem bezbronny… a zatem jestem zdrajcą. Nie odpowiem na to rozumowanie wyzbyte logiki. Chcę się okazać dobrym księciem. Małe wyznanie, a będzie pan wolny. Zresztą pomogę w tym panu – rzekł Robert i tonem niemożliwym do oddania, dodał:

– Proszę powiedzieć, drogi Mości Radjpoor, czy zna pan Thanisa?

Nagłym podskokiem Hindus zdołał wstać, ale Lavarède był silniejszy. Ponownie rozciągnął go na ziemi.

– Niech się pan nie unosi. Wygodnie leży pan na podłodze, w pozycji najbardziej odpowiedniej do prowadzenia rozmowy; niech pan wypoczywa, a ja ponowię pytanie: Czy zna pan Thanisa?

Przez chwilę Robert czekał na odpowiedź, która nie następowała.

– Obawia się pan mówić – stwierdził. – Dlaczego… dowiem się jeszcze. Leży teraz powalony, z moim kolanem na swej piersi.

– Kłamstwo! – wycharczał Hindus.

– Tak, wredne kłamstwo! – rzuciła jak echo Lotia. – Skąd ta komedia?

– Skąd? – powtórzył Lavarède, ożywiając się. – Skąd? Stąd, że mam dość odgrywania roli osoby podejrzanej, zdrajcy swojego kraju, na pewno sługusa Anglii; stąd, że chcę odzyskać moje nazwisko Lavarède i oddać Thanisowi to, co należy do Thanisa.

– Zwariował! – jęknęła Lotia, załamując ręce.

– Zwariował! Do licha, nie wytrzymałaby tego głowa mniej od mojej mocna. Może być jednak pani pewna, mój umysł jest całkowicie zdrowy i to udowodnię. Radjpoor i Thanis to jedno i to samo. Ten człowiek porwał mnie z zaskoczenia, groźbą śmierci wpakował w całkowicie niepojętą przygodę. Na oczy przejrzałem dopiero dziś w nocy, dzięki Maïvie, jego niewolnicy. Niech pani wypyta to dziecko, a ono wskaże jej prawdziwego Thanisa.

Ochrypłym głosem Radjpoor zawołał:

– Intryga uknuta przez pana, żeby z serca Lotii przegnać nienawiść, którą zaprzysięgła mordercy swej matki.

– Prawda! – odparł Astéras.

– Tak – wsparła go Maïva.

– Wspólnicy mówią tak jak pan.

Dłonie Roberta zacisnęły się na ramionach Hindusa.

– Uważaj! Przypomnę ci, Radjpoor, radę jaką dałeś mi kiedyś, że prawda jest złotem, a kłamstwo stalą.

– Ech! Zabij mnie. Nie chcę ci pomagać w oszukiwaniu Lotii.

– Masz wolną wolę, ale ja także. Ulysse, sznury. Skrępujemy tego zucha i poszukamy sposobu przekształcenia jego charakteru. Och! Do licha, rozumiem go, trudno jest przejść od zdrady do wierności.

Astronom szperał już we wszystkich kątach, aby zdobyć jakieś więzy. Lotia z narastającą litością przyglądała się Hindusowi. Jego postawa, w sumie odważna, przegnała wątpliwości, sekundę wcześniej wywołane słowami Roberta. Po raz kolejny ją sobie zdobył. Tak, chciano pomieszać jej w głowie, z pomocą niewolnicy Maïvy. Po raz kolejny przebiegłość Radjpoora wzięła górę nad szczerością przeciwników.

ZdecydowanieLavarède’a przezwyciężyłoby być może wszelki opór. Gotów był posunąć się do każdej skrajności. Choćby miał wziąć wroga na męki, zdoła wydrzeć zeń przyznanie się do knowań. Godzina wyjaśnień jeszcze jednak nie wybiła, kiedy bowiem Francuz trzymał Hindusa, kiedy naukowiec nadaremnie poszukiwał więzów, i kiedy Lotia i Maïva, powodowane sprzecznymi uczuciami, oczami świadków przyglądały się tej scenie, rozległ się zgrzyt klucza obracanego w zamku.

Wszystkich przeszedł dreszcz, zwrócili wzrok na drzwi z prawej strony, które powoli obróciły się w zawiasach, otwierając przejście dwóm nieznanym osobom, mężczyźnie i kobiecie.

Mężczyzna powitał ich gestem ręki i spokojnym głosem powiedział:

– Proszę powstać, panowie. Na „Gypaète”4 ludzkie gniewy nie powinny podnosić głowy.

Zdominowany tonem przybysza Lavarède puścił Radjpoora, który chwiejnie wstał. Wszyscy z nieskrywanym zdumieniem przyglądali się nowym osobom.

Były średniego wzrostu, uśmiechnięte, wyposażone oboje w długie szyje, podtrzymujące wydłużone głowy o ptasim profilu. Marynarka mężczyzny i bluzka kobiety miały lamówki z wielobarwnych piór. I rzecz dziwna, owe osobliwe osoby nieustannie przekrzywiały swe głowy na lewo i prawo, naprzemiennie kładąc policzki na każdym ramieniu, sprawiając jednym słowem wrażenie, że oddają się wykonywaniu ćwiczeniom rozluźniającym, przez nauczycieli gimnastyki nazywanymi „rozgrzewkowymi”.

– Z kim mam zaszczyt rozmawiać? – zapytał wreszcie mężczyzna.

Posługiwał się bardzo poprawnym językiem francuskim, ale z gardłowymi naleciałościami wskazującymi, że Francja nie była jego ojczyzną.

– RobertLavarède, Francuz – pospieszył z odpowiedzią małżonek Lotii.

Przerwał muRadjpoor:

– O przepraszam! Thanis, Egipcjanin.

Młody człowiek wydał okrzyk złości.

– Do tysiąca diabłów? Jestem Francuzem i…

Świeżo przybyły powściągnął go gestem.

– Niech się pan uspokoi. Narodowość nie ma tutaj żadnego znaczenia. Podziały powierzchni globu nie odbijają się echem pośród wolnych obywateli atmosfery.

A ponieważ słuchacze wpatrywali się weń w oszołomieniu, nie pojmując niczego z jego dziwnych słów, ciągnął spokojnie:

– Jeśli natomiast chodzi o wasze nazwiska, to gdzie miałem głowę prosząc o ich podanie, skoro jestem zmuszony prosić o ich zapomnienie.

– Zapomnienie? – powtórzyli wszyscy w osłupieniu.

– No oczywiście! Ziemskie miana nie mają sensu dla mieszkańców nieba. Dlatego też weźmy najpierw pana – dziwny człowiek wskazał Lavarède’a. – Ma pan szerokie czoło, szczere, śmiałe spojrzenie i od tej pory pan będzie Panem Orłem.

– Hę? Pozwoli pan?

– Kiedy tylko skończę, proszę. Pański sąsiad – chodziło mu o Astérasa – ze swą kulistą sylwetką, oczami cierpiącego na ślepotę dzienną, stanie się Puchaczem5.

Następnie przyjrzał się kolejnoRadjpoorowi, Lotii i Maïvie, dokończył:

– Ten będzie Kaniukiem6, ptakiem drapieżnym nie mającym odwagi, a te ładne panie zostaną Sikorą i Piegżą7. Skoro to powiedziałem, pozostaje mi jedynie przedstawić państwa gospodarzy. Ja jestem Pan Grzywacz8, a oto moja żona i wierna towarzyszka, która odpowiada na słodkie imię Pani Jaskółki.

 

Nie sposób odmalować zdumienia podróżnych. Słuchali nieznajomego z niejasną obawą, którą wyraził w końcu Robert, szepcząc do ucha Ulysse’a:

– Ten typ jest wariatem.

Nagle podjął decyzję i zapytał:

– Gdzie jesteśmy?

– Na pokładzie „Orłosępa”, szanowny panie.

– „Orłosępa”… statku…?

– Powietrznego. Poradziłem sobie z wielką trudnością awiacji9, żeglugi przez atmosferę w pojeździe cięższym od powietrza. Odkrycie pomyślne dla państwa, mogę rzec bez schlebiania sobie, gdyż inaczej nie zdołalibyście uciec wrogom ścigającym was na pustyni Victoria.

Ponieważ słuchający go patrzyli po sobie mając wrażenie, że śnią, tajemniczy osobnik mówił dalej stanowczym głosem:

– Każda rzecz stworzona porusza się, zakreślając krzywą zamkniętą. Planeta, powstała ze słońca, podąża po elipsie. Ludzkość, zrodzona na ziemi, podczas swej ewolucji przemierza orbitę, którą graficznie można przedstawić jako okrąg, będący właściwie niczym innym, jak elipsą, której oba ogniska nałożyły się na siebie.

Nie zauważając, że Robert, ogłuszony tymi naukowymi określeniami, gapi się zdumionymi oczyma, pan Grzywacz ciągnął:

– Dlatego też ludzkość jest zmuszona do powtarzania tych samych faz, a jeśli zdoła się ustalić różne etapy jej początków, będzie można przewidzieć cały cykl czynionych przez nią wynalazków.

– Wierzy pan w to? – wymamrotał oszołomiony Lavarède.

Pan „Orłosępa” zdawał się go nie słyszeć.

– I tak odkryłem niewątpliwego przodka człowieka.

– Małpę – przerwał mu Astéras – jak twierdzą niektórzy.

– Mylą się – oświadczył mały mężczyzna, tupiąc niecierpliwie. – Małpa to gatunek sąsiedni, dołączony, że ośmielę się tak wyrazić, ale nie on stanowił punkt wyjścia. Od szympansa do sajmiri10, pomiędzy którymi jest gibon11, rodzaj małpi stanowi część ludzkości, ale nie jest jej źródłem.

Na owe dziwaczne stwierdzenie wszyscy zamilkli.

– Przodka człowieka – podjął z entuzjazmem pan Grzywacz – należy szukać pośród ptaków, pośród wielkich gatunków latających z minionych wieków. Człowiek miał początkowo skrzydła; przetrwał w nim podziw do gwiazd i pragnienie spoglądania z wysoka. Jesteśmy synami gigantycznych pterodaktyli12.

– Przedpotopowych nietoperzy13? – szepnął Robert.

– Tak, nietoperzy, które ponad ciepłymi mokradłami tworzącej się skorupy ziemskiej przemierzały powietrze, na swych błoniastych skrzydłach podlatując na wierzchołki drzew iglastych, grzybów wyższych od naszych współczesnych dębów, paproci, pod którymi mogłyby się schować dzisiejsze baobaby. Wychodząc zatem od zasady krzywej zamkniętej, którą dopiero co wyłożyłem, dotarłem do następującego aksjomatu: Człowiek fruwał w przestworach, a więc musi fruwać ponownie. Doprowadziło to mnie do zajęcia się kwestią awiacji, uporania się z trudnością uznawaną za nieprzezwyciężoną: „Uzyskawszy urządzenie cięższe od powietrza, sprawić, aby się wznosiło i latało w atmosferze”.

Lavarède, Astéras, Maïva, Lotia i Radjpoor patrzyli po sobie.

Jedna i ta sama myśl narodziła się w ich głowach. Przemawiał do nich szaleniec. Jak inaczej można wytłumaczyć, że ktoś ma odwagę jako ojca chrzestnego człowieka wskazywać pterodaktyla, podawać się za wynalazcę statku powietrznego?

Wskutek dojścia do tego wniosku Robert bardzo cicho mruknął:

– Nie należy sprzeciwiać się wariatom.

A głośno dodał:

– Czyli jesteśmy w nawie powietrznej?

– Nazwanej „Le Gypaète” – odparł, kłaniając się, pan Grzywacz.

– I unosimy się w powietrzu?

Mężczyzna sprawdził manometr14 przytwierdzony do ściany:

– Dokładnie dziewięćset pięćdziesiąt trzy metry nad powierzchnią globu. Unoszenie się nie jest właściwym słowem, gdyż obecnie przesuwamy się na północ z szybkością sześćdziesięciu sześciu mil na godzinę.

– Około stu dwudziestu kilometrów15?

– Prawie.

Na chwilę dawny kasjer poczuł się niepewnie. Odpowiedzi wariata były tak precyzyjne, że zaczął się zastanawiać, czy nie spełniło się niemożliwe, czy naprawdę wraz ze swoimi towarzyszami nie został pasażerem nawy powietrznej; bardzo wszakże szybko odegnał równie dziwaczną myśl. Odkrycie urządzenia latającego w przestworach wywołałoby w świecie wielki rozgłos. Gazety, czasopisma, rozwodziłyby się o tej sprawie. Pojawiłaby się istna lawina artykułów, doniesień, polemik, zaprzeczeń. Echo takiej wrzawy dotarłoby do Massaui, a nawet na Górę Youle. Ponieważ zaś nic takiego nie nastąpiło, pierwsze przypuszczenie zachowywało swą moc. Pan Grzywacz był zwykłym maniakiem, przed którym należało jak najszybciej uciec.

Najlepszą drogą do tego wydawało się wychwalanie jego „bzika”. Dlatego też młody człowiek powiedział najbardziej przypochlebiającym się tonem:

– Jestem przekonany, że widok ziemi przemykającej pod nogami musi być piękny.

– Podniosły – poprawił go szaleniec.

– Chciałbym rozkoszować się nim na własne oczy.

– Nic prostszego.

– Czyżby? A zatem uważa to pan za proste? – mamrotał Robert wstrząśnięty spokojem rozmówcy.

– Za bardzo proste. Proszę udać się za mną. Pójdziemy na mostek i bez trudu ujrzy pan wszystko.

– Na mostek?

– No oczywiście. Moje urządzenie ma oczywiście kształt statku, a jego górna część, otoczona lek­ką balustradą, tworzy mostek.

I zwracając się do towarzyszki, milczącej i uśmiechniętej:

– Droga Jaskółko, pójdź pierwsza, wskażesz nam drogę.

 

 

 

 

 

1Plafon – ozdobna część sufitu lub sklepienia, rzeźbiona, malowana lub wyróżniana w inny sposób.

2Śpiąca królewna – postać z baśni Charles’a Perraulta (La Belle au bois dormant), także u braci Grimm, która wskutek klątwy niezaproszonej na chrzciny wróżki wraz z całym dworem spała przez sto lat.

3Chloroform (CHCl3) – ciężka, lotna ciecz używana jako rozpuszczalnik, od roku 1847 głównie do zadawania narkozy, obecnie zakazana w tym celu ze względu na szkodliwe skutki uboczne.

4Orłosęp (fr.) – orłosęp (Gypaetus barbatus), duży (około 2,5 m rozpiętości skrzydeł) ptak padlinożerny z rodziny jastrzębiowatych, ma ciemnobrązowy grzbiet, skrzydła i ogon, reszta ciała jasnoruda, występuje w południowej Europie, większości Azji i Afryki, głównie w górach; w dalszej części tekstu będzie stosowana nazwa polska.

5Puchacz (Bubo bubo) – duży (do 1,8 m rozpiętości skrzydeł) nocny ptak drapieżny z rodziny puszczykowatych, występuje w prawie całej Eurazji, głównie w lasach, osiadły, poluje nocami.

6Kaniuk (Elanus caeruleus) – nieduży (wielkości kawki) ptak drapieżny z rodziny jastrzębiowatych, występuje w Afryce, na Półwyspie Arabskim i Pirenejskim, o jasnym ciele, czarnych skrzydłach, poluje na gryzonie i owady (w oryginaleMilan, po francusku kania, gatunek pokrewny, ale ponieważ chodzi o mężczyznę, lepszy jest kaniuk).

7Piegża (Curruca curruca) – mały (wielkości sikorki) ptak z rodziny pokrzewkowatych, występuje w Europie i większości Azji, podobny do wróbla, ale jaśniejszy, owadożerny, wędrowny.

8Grzywacz (Columba palumbus) – gatunek dużego gołębia z rodziny pokrzewkowatych, występuje w całej Europie i sąsiednich częściach Azji, wędrowny, roślinożerny, dawniej leśny, od XIX wieku coraz częściej miejski.

9Awiacja – dawniej lotnictwo, żegluga powietrzna.

10Sajmiri (Saimiri) – rodzaj małp z rodziny płaksowatych, obejmuje siedem gatunków występujących w Ameryce Południowej i Środkowej, małe (22-42 cm długości bez ogona), nadrzewne, roślinożerne.

11Gibon (Hylobatidae) – rodzaj małp człekokształtnych, z rodziny płaksowatych, obejmuje 18 gatunków występujących w Azji Południowo-Wschodniej, średniej wielkości (do 1 m wysokości), o długich kończynach; nadrzewne, roślinożerne.

12Pterodaktyle – rodzina późnojurajskich i kredowych pterozaurów o silnie zredukowanym ogonie i szerokich skrzydłach, cechująca się znacznym zróżnicowaniem wielkości: rozpiętość skrzydeł wynosiła od 30 cm (pterodaktyl) poprzez 130 cm (germanodaktyl), 4 m (ceradaktyl) do 14 m (kecalkoatl).

13Nietoperze – jako ssaki nietoperze są bardzo daleko spokrewnione z gadzimi pterodaktylami, cały ten wywód nie ma nic wspólnego z nauką i rzeczywistością.

14Manometr – przyrząd do pomiaru ciśnienia, zwłaszcza atmosferycznego, bardzo czułe barometry służą także do określania wysokości (wraz ze wzrostem wysokości ciśnienie spada w stałym stosunku).

15120 kilometrów – chodzi o mile morskie, 66 mil to dokładnie 122,23 km.

 

 

Rozdział II

Dzieło szalonego geniusza

 

Naprawdę wielce poruszeni podróżni poszli za swymi gospodarzami. Opuścili salon i naleźli się wszyscy w wąskim korytarzu, oświetlonym rozmieszczonymi w dużych odstępach lampkami elektrycznymi.

Idąc nim Lavarède macał ściany. Stwierdził ze zdumieniem, że tworzą je metalowe płytki.

– Do licha – szepnął – czyżby ten pan Grzywacz powiedział prawdę?

Pokręcił jednak głową. Nie, nawa powietrzna może być tylko mrzonką; awiacja, ten trudny problem, który kosztował życie tylu badaczy, nie został jeszcze rozwiązany! Mimo to młody człowiek przypominał sobie niewyraźnie, w jaki sposób zdołał z przyjaciółmi umknąć przed pościgiem zabójców prowadzonych przez sir Parkera. Nie mógł temu zaprzeczyć, bowiem odnieśli oni wrażenie, że zostali uniesieni w powietrze. Jaki więc można było wyciągnąć inny wniosek, aniżeli ten, że porwało ich urządzenie powietrzne? Nie jakiś zwykły aerostat16, balon, gdyż do wzniesienia się gondoli o rozmiarach tej, w jakiej się znajdowali, potrzebna byłaby wypełniona wodorem powłoka z tafty17, której powierzchnia wynosiłaby połowę Paryża18.

Przerwał nagle ten monolog wewnętrzny. Wszyscy dotarli do małego, okrągłego pomieszczenia. Od jego podłogi do sufitu wiodła żelazna drabinka.

Pan Grzywacz wszedł po niej z nadzwyczajną zręcznością, bezszelestnie odsunął rygiel i nacisnąwszy ręką na sufit, obracał nim powoli, aż odsłonił kwadratowy otwór, przez który wpadło świeże powietrze.

Oszołomieni, niezdolni do wypowiedzenia jednego słowa, podróżni patrzyli na rozgwieżdżone niebo, widoczne przez otwarty luk19.

– Wejdźcie! – nakazał ich przewodnik.

– Wejdźcie – śpiewnym głosem powtórzyła pani Jaskółka.

– O rany, żeby tak mocno wbić coś sobie w głowę – mruknął Lavarède stawiając stopy na metalowych szczeblach.

Po chwili stanął obok wariata na platformie mającej pięćdziesiąt stóp długości i dziesięć szerokości, wokół której biegła lekka balustrada ze stali; dołączyła reszta jego towarzyszy i wszyscy tkwili przytłoczeni widokiem dużo dziwniejszym od wszelkiego, jaki można by było sobie wymarzyć.

Nad głową mieli sklepienie niebios, na którym konstelacje kreśliły kręte linie, jakby tworząc świtę księżyca, swymi srebrzystymi promieniami zalewającego mostek; pod stopami platformę, a poza nią, z każdej strony relingu20, metalową, błyszczącą powierzchnię, wdzięczną krzywizną wyginającą ku miejscu, w którym powinna znajdować się ziemia.

– Proszę podejść do balustrady – poradził pan Grzywacz – i spojrzeć w dół. Nie należy obawiać się zawrotów głowy, gdyż burty mojej nawy powietrznej są przedłużeniem mostka i nie pozwolą państwu spoglądać pionowo.

Powoli, opanowani niejasną obawą, że nieprawdopodobne staje się prawdą, że rzecz uważana za niemożliwą przekształca się w rzeczywistość, pasażerowie go posłuchali.

Ten sam okrzyk zdumienia wyrwał się z wszystkich ust.

Daleko poniżej nich kolebała się ruchoma powierzchnia, niby cekinami usiana odbiciami promieni księżycowych.

– Morze – ze spokojem wyjaśnił szaleniec. – W tym momencie szybujemy nad Oceanem Spokojnym. Patrzcie – dodał po chwili – te przesuwające się powoli światełka to latarnie statku. Miotają nim fale, kolebie się, kołysze, my zaś płyniemy w powietrzu bez wstrząsów i bez hałasów.

Następnie podniósłszy głos, rzekł:

– Trzymajcie się dobrze, wydam polecenie zwiększenia prędkości. Przed godziną rozkazałem ją zmniejszyć, aby państwo nie oszołomiła gonitwa w powietrzu.

Pochylił się nad tubą głosową analogiczną do używanej przez pełniących wachtę oficerów marynarki wojennej, aby zawołać:

– Do sześciuset obrotów koła!

– A zatem ma pan załogę? – szepnął Lavarède.

– Tak… złapcie się czegoś.

Niemal natychmiast z dziobu nawy powietrznej dobiegło bu­czenie. Ramiona o dziwacznej postaci biły powietrze i jak koń, któ­remu popuści się cugle, „Orłosęp” pomknął w przestworzach.

Wszyscy pojęli teraz przydatność rady wariata. Ogłuszeni szumem silnika napędowego, smagani mocnym prądem powietrza, uświadomili sobie szybkość przemieszczania się urządzenia. Po kilku minutach steamer, którego ognie widzieli, pozostał w tyle i zniknął w ciemnościach.

Przesuwający się z trudem wzdłuż balustrady Robert dotarł do pana Grzywacza.

– Co to za dziwaczne narządy poruszające się na dziobie?

– To skrzydła mojego „Orłosępa” – odparł i z odcieniem dumy dodał:

– Wydaje się to pana interesować. Zejdźmy. Z ogromną przyjemnością pokażę panu moją maszynę. Nie opowiadam o niej ludziom na ziemi, ale ponieważ przypadek skierował pana na mój pokład, nie widzę powodu, abym miał skrywać przed panem swoje tajemnice.

Nie zostawiwszy Robertowi czasu na zdumienie się owym nagłym zaufaniem, pan Grzywacz przez tubę głosową wydał nowy rozkaz. Buczenie silnika ucichło, wiatr stracił na gwałtowności i wszyscy, na zaproszenie owego osobliwego osobnika, wrócili do wnętrza nawy powietrznej, której luk starannie zamknięto.

Kiedy uśmiechnięta i pełna zapału pani Jaskółka zabrała Lotię, Maïvę i Radjpoora do salonu, w którym wszyscy przedtem byli, szaleniec poprowadził za sobą Roberta wraz z jego przyjacielem Astérasem. Na korytarzu otworzył jakieś drzwi.

– Proszę wejść, panowie – rzekł. – Zanim odwiedzą panowie urządzenia, konieczne jest kilka słów wyjaśnienia. Ta sala jest moim biurem, nadaje się doskonale do rozmów.

Francuzi rozejrzeli się z ciekawością. Trzy boki obszernego pomieszczenia, do którego weszli, miały ściany przesłonięte półkami, na których w malowniczym nieładzie przeplatały się książki, przyrządy chemiczne, mechaniczne, fizyczne. Cały czwarty bok zajmowała czarna tablica, pokryta równaniami algebraicznymi, których zwarte szeregi wywołały grymas dawnego kasjera. Jako meble służyły szerokie deski kreślarskie na podpórkach, palenisko zastawione pękatymi kolbami, próbówkami i butlami oraz siedzenia wyściełane słomą.

Pewnym ruchem ręki profesora przeprowadzającego dowód pan Grzywacz kreślił na tablicy różne rysunki.

– Panowie – powiedział, kiedy zakończył – proszę mi wybaczyć, jeśli mojego „Orłosępa” przedstawię na sposób nauczycielski. Spotkania z ludźmi inteligentnymi zdarzają się jednak rzadko, kiedy ktoś zamieszkuje krainę w chmurach, a zamierzam w pełni zapoznać panów z moim urządzeniem, abyście pokochali go tak samo jak ja.

I wskazując rysunek nr 1, zaczął wyjaśniać:

 

 

A – Przód czyli dziób

B – Śruba na rufie

C – Ster

DD – Skrzydła napędowe

E – Skrzydła bezpieczeństwa

F – Latarnia

GG – Iluminatory

HH – Mostek

 

AA’ – Maszynownie

BB’B’’ – Kabiny mieszkalne

C – Zbiornik powietrza

DD’ – Pompa i przewód ciśnieniowy

EE’ – Ładownie

F – Śruba na rufie

G – Ster

H – Latarnia

KL – Mostek

M – Reling

N – Sala spadochronu

O – Luk spadochronu

 

AA’ – Maszynownie

BB’ – Skrzydła napędowe

CC’ – Skrzydła bezpieczeństwa

DD’ – Kabiny mieszkalne

EE’ – Korytarz centralny

F – Sionka z lukiem na mostek

G – Śruba na rufie

H – Ster z jego zaczepem

 

– Oto plan mojego statku powietrznego. Daje on pojęcie o jego kształcie ogólnym. Widać tu mostek, na którym byliśmy przed chwilą, umieszczone z przodu skrzydła napędowe, śrubę rozruchową na rufie, jak też ster poruszający się w płaszczyźnie pionowej wokół osi poziomej.

– Ale przecież – zaprotestował słuchający z nieskrywaną ciekawością Astéras – odnoszę wrażenie, że zaznaczył pan nie dwoje skrzydeł, lecz czworo. Czy zatem pańska maszyna lata na sposób ptaków czy na sposób chrabąszczy21?

– Chrabąszcze to ten zacny jegomość ma pod sufitem – westchnął Robert tak cicho, że jego towarzysze nie zdołali posłyszeć tej nieuprzejmej uwagi.

Pan Grzywacz zresztą już odpowiadał na spostrzeżenie Astérasa:

– Nie, nie, myli się pan, „Orłosęp” jest napędzany tylko jedną parą skrzydeł naraz. Druga, umieszczona na ścianie zewnętrznej, pozostaje nieruchoma. Są to skrzydła bezpieczeństwa.

– Bezpieczeństwa?

– Oczywiście. Przypuśćmy, że jedno z moich skrzydeł uległoby awarii podczas ruchu.

– Urządzenie nie byłoby wtedy podtrzymywane i zacząłby się straszliwy upadek…

– Zacząłby się, gdyby w tej samej chwili nie zostały zwolnione automatycznie skrzydła bezpieczeństwa, działające zamiast i w miejsce zepsutych.

– Rozumiem, rozumiem! – wołał zachwycony astronom. – Upadek jest niemal niemożliwy.

– Niemal – mruknął znowu Lavarède – i takie niemal mu wystarcza!

– Jednakże – mówił dalej naukowiec nie zwracając uwagi na to wtrącenie się – proszę mi pozwolić na jeszcze jedno zastrzeżenie.

– Słucham pana – oświadczył z ukłonem pan Grzywacz.

– Wydaje mi się, że ze względu na masę nawy powietrznej pańskie skrzydła nie mają dostatecznych rozmiarów… czyli jednym słowem siła nośna pańskiego urządzenia latającego jest bardzo słaba.

Uśmiech zadowolenia rozjaśnił oblicze szaleńca.

– Z tego właśnie jestem dumny – oznajmił powoli. – Wskazał pan trafnie na prawdziwą trudność tego zagadnienia. Istotnie, uzyskanie trzech różnych ruchów skrzydła ptaka, z dołu do góry, z tyłu do przodu oraz ukośnie z przodu do tyłu, tak iż przemieszcza się ono wzdłuż boków trójkąta – jednocześnie szkicował na tablicy poniższy rysunek – to dziecinna igraszka; wystarczy tu system dźwigni połączonych stawami, czyli przegubami Goubeta22. Wyprodukowanie skrzydeł złożonych z listewek, które tak samo jak pióra żywych istot latających przeciskają się przez powietrze w ruchu wznoszącym, ale stają się nieprzeniknioną płaszczyzną podczas ich opuszczania, jedynych przydatnych jako napędowych, jest również łatwe. Sednem zagadnienia są rozmiary skrzydeł, gdyż moc i waga niezbędnego silnika są proporcjonalne do ich powierzchni. Przy zwykłych skrzydłach cały mój pojazd służyłby wyłącznie do unoszenia silników. Byłoby to wykluczone.

 

– Zgadzam się – potwierdził astronom – ale nie wiem, jak pan uporał się z tą trudnością. Przyznaję, że wydaje mi się ona niemożliwa do przezwyciężenia.

Oświadczenie to ponownie przywołało uśmiech na usta pana Grzywacza.

– Proszę słuchać mnie uważnie – powiedział z pełną pychy wyższością. – Wie pan, że u ptaków podobnych do siebie geometrycznie, wymiary liniowe są wobec siebie w pewnym stosunku, zaś w zależności do owego stosunku powierzchnie rosną w potędze drugiej, a ciężary w potędze trzeciej.

– To oczywiste – potwierdził Astéras.

Lavarède wzruszył ramionami.

– Oczywiste! Czyżbyś to rozumiał?

– Oczywiście!

– Jak to, stosunki rosnące na potęgę?

– To jasne jak słońce.

– Słońce w nocy23, chciałeś powiedzieć?

Niecierpliwym gestem pan Grzywacz nie pozwolił im ciągnąć tej rozmowy.

– Nie ma o tym mowy – oschłym tonem powiedział niski mężczyzna. – Pompéïen-Piraud24, mój poprzednik w awiacji, a przed nim cała plejada25 wybitnych umysłów: Edison26, Dandrieux27, Tatin28, Kaufmann29, de Groof30, Le Bris31, Michel Loup32, Degen33, Guard34, markiz de Bacqueville35, Besnier36, Giovanni Battista Danti37, Paolo Guidotti38 a nawet Leonardo da Vinci39, wielki artysta renesansu, wykazali eksperymentalnie, że im większy jest ptak, tym proporcjonalnie zmniejsza się40 rozpiętość jego skrzydeł.

– To już za dużo. Czyli ptak, który byłby sto, tysiąc razy cięższy od istniejących gatunków, nie miałby skrzydeł w ogóle?