Miłość w cieniu wojny - Kirby Carolyn - ebook + książka

Miłość w cieniu wojny ebook

Kirby Carolyn

4,3

Opis

Poruszająca fabuła wojenna.

Rok 1943. Na przeciwległych krańcach Europy dwie młode kobiety zmagają się z trudami wojny nie wiedząc, że kochają tego samego mężczyznę.

Anglia. Pomimo cudzoziemskiego pochodzenia i faktu, że jest kobietą, Vee Katchatourian zostaje pilotem RAF. Determinacja często skłania ją do brawury. W czasie awaryjnego lądowania poznaje mężczyznę, Stefana Bergela – a to przypadkowe spotkanie odmieni jej życie.

Poznań (Posen). W okupowanej Polsce Eva Hartman lawiruje, jak potrafi – w kontaktach z oficerami SS wykorzystuje pozycję volksdeutscha, a w tajemnicy pomaga AK i używa spolszczonej wersji imienia – jest Ewą. Jej ukochany Stefan Bergel zaginął, a ona wie tylko, że na początku wojny został pojmany przez Sowietów. Szukając go, Ewa nawiązuje romans z oficerem SS...

Ewa i Vee nie wiedzą, że Stefan zbiegł z niewoli – wykorzystując okazję, której do końca życia nie będzie potrafił sobie wybaczyć. A teraz ma tylko jeden cel: obnażyć prawdę o zbrodni katyńskiej.

Nie wie, że narazi obie kobiety na wielkie niebezpieczeństwo. Trzy życia odmieni w ułamku chwili jedna niewłaściwa decyzja.

Powieść historyczna w najlepszym wydaniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 399

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (9 ocen)
3
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00

Popularność




Wprowadzenie

Wiele czo­ło­wych pol­skich oso­bi­sto­ści, włącz­nie z Pre­zy­den­tem Kaczyń­skim, zgi­nęło w kata­stro­fie samo­lo­to­wej w Rosji.

Pol­scy i rosyj­scy urzęd­nicy pań­stwowi oświad­czyli, że nikt nie prze­żył po tym, jak samo­lot ude­rzył w drzewa, gdy w gęstej mgle pod­cho­dził do lądo­wa­nia na lot­ni­sku w Smo­leń­sku.

Wśród co naj­mniej 90 osób, które zgi­nęły, byli Szef Sztabu Gene­ral­nego Woj­ska Pol­skiego, pre­zes Naro­do­wego Banku Pol­skiego, par­la­men­ta­rzy­ści i wybitni histo­rycy.

Pre­mier Donald Tusk powie­dział, że ta kata­strofa jest naj­tra­gicz­niej­szym wyda­rze­niem w powo­jen­nej histo­rii kraju.

Pol­ska dele­ga­cja leciała z War­szawy dla upa­mięt­nie­nia 70 rocz­nicy masa­kry w Katy­niu, doko­na­nej przez Sowie­tów na ponad 20 tysią­cach pol­skich ofi­ce­rów w latach II wojny świa­to­wej.

BBC News, 10 kwiet­nia 2010 roku

Powietrze

10 kwiet­nia 2010

Powie­trze

Bournemouth, Anglia

Sobota, 10 kwiet­nia 2010

Głos radio­wej spi­kerki zacina się na nazwi­skach zmar­łych. Potyka się o obco brzmiące sylaby, jakby o ciała roz­rzu­cone wśród szcząt­ków samo­lotu. Serce mi się ści­ska na dźwięk jed­nego z tych nie­moż­li­wych do wymó­wie­nia nazwisk. Czy wła­śnie wspo­mniała o tobie? Jed­nak nie. Nie­mal całe życie minęło, odkąd po raz ostatni sły­sza­łam, jak ktoś wymie­nił twoje imię. Potem pre­zen­terka bez waha­nia wypo­wiada rosyj­ską nazwę „Katyń”. Miej­sce w lesie. Nara­sta we mnie poczu­cie winy i pstry­kam wyłącz­ni­kiem.

Na zewnątrz, za kuchen­nym oknem, wyso­kie chmury roz­cią­gają się po nie­bie jak mięk­kie dziew­częce włosy. Te lek­kie cir­rusy są tak daleko od nas, że ich ruch wydaje się nie­znaczny, ale gdy odwró­cisz od nich oczy na dłu­żej niż na chwilę, ich lodowe kształty odmie­nią się na zawsze.

Powie­dzia­łeś mi o tym, kiedy sta­li­śmy na roz­le­głym tra­wia­stym lądo­wi­sku tego ranka, gdy po raz pierw­szy zabra­łeś mnie w powie­trze.

– Spójrz! – powie­dzia­łeś, a gdy wska­za­łeś na chmury, opadł ci pod­wi­nięty rękaw koszuli. – Poru­szają się po nie­bie szyb­ciej niż cokol­wiek innego.

Ubrana w skó­rzany lot­ni­czy kask i męskie spodnie, scep­tycz­nie nasta­wiona, bęb­ni­łam pal­cami po ramie­niu.

– Nie wie­rzę ci – odpar­łam – wcale się nie poru­szają.

Mia­łeś chło­pięcy uśmiech, gdy tak mru­ży­łeś oczy od słońca.

– W porządku. A więc zabiorę cię, byś przyj­rzała się z bli­ska.

I zro­bi­łeś to. Stary dwu­pła­to­wiec wzbi­jał się pio­nowo w górę na tyle szybko, że to nie mogło długo potrwać. Na wierz­chołku pętli sil­nik zwol­nił, zakasz­lał i zamilkł. Sie­dzie­li­śmy zawie­szeni w powie­trzu. Potem zaczę­li­śmy spa­dać, naj­pierw powoli, potem coraz szyb­ciej, aż do prze­ra­ża­ją­cego lotu nur­ko­wego. Zmu­sza­łam się, by trzy­mać oczy otwarte. Poni­żej wyło­niło się gospo­dar­stwo, na sznu­rze powie­wały białe prze­ście­ra­dła.

Trzy­maj się – pomy­śla­łam – to chyba jed­nak nie jest żart.

Białe płachty powięk­szały się, ich widok wypeł­niał mi całe gogle. Wyobra­zi­łam sobie, jak roz­bi­jam się o poma­rań­czowy dach domu, zoba­czy­łam białe lilie na wła­snej trum­nie i łzy toczące się po wąsach mojego taty. Ale wtedy, gdy nie­wiele bra­ko­wało do upadku, sil­nik zawar­czał i samo­lot, tak jak się tego spo­dzie­wa­łeś, wzle­ciał ponow­nie w czy­ste niebo.

Musia­łeś pomóc mi wysiąść z otwar­tej kabiny. Nie mogłam cho­dzić.

– Nie podo­bało ci się? – spy­ta­łeś ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem.

– Dość przy­jemne, można powie­dzieć – odrze­kłam z podob­nym spo­ko­jem.

Unio­słeś brwi, mie­rząc mnie jasno­błę­kit­nym spoj­rze­niem.

– Więc będę musiał wymy­ślić coś jesz­cze bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego.

Mój wzrok, zuchwały jak zawsze, nie cof­nął się przed twoim. I pozwo­li­łam sobie na dotknię­cie czub­kiem palca two­jej opa­lo­nej skóry w trój­kąt­nym wycię­ciu roz­pię­tego koł­nie­rzyka.

Na całym świe­cie nie ma żad­nej two­jej foto­gra­fii. Zawsze myśla­łam, że nie zniosę dal­szego życia, gdy­bym miała ni­gdy wię­cej nie zoba­czyć two­jej twa­rzy, gdy przez zmru­żone oczy wpa­tru­jesz się w cir­rusy.

Nie­praw­do­po­dobne, ale jed­nak na­dal żyję. Mając jedyną zacho­waną pamiątkę po tobie.

Wycią­gam krze­sło spod kuchen­nego stołu i jakoś się na nie wdra­puję. Jed­nak nawet sto­jąc na pal­cach, nie mogę się­gnąć w głąb gór­nej półki kre­densu. Pal­cami prze­bie­ram w nie­wi­docz­nych szpar­ga­łach i zapo­mnia­nych papie­rach; takich jak gruby plik rachun­ków za South Coast School of English sprzed trzy­dzie­stu lat czy zgnie­ciony list lot­ni­czy z zachod­nio­nie­miec­kim znacz­kiem. Mój pier­ścio­nek ude­rza o gład­kie, zaokrą­glone szkło figurki latarni mor­skiej wypeł­nio­nej róż­no­ko­lo­ro­wym pia­skiem. Ten pier­ścio­nek nie przy­po­mina zarę­czy­no­wego: zwy­kła miedź jest matowa i znisz­czona, a noszę go na nie­wła­ści­wej ręce. Jed­nak jego obec­ność upew­nia mnie, nawet jeśli to nie­prawda, że kocha­łeś mnie bar­dziej niż tamtą cudzo­ziem­ską dziew­czynę.

Grze­biąc w sto­sie papie­rów, wyła­wiam kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym książkę lotów i chwy­tam ją jakoś za ziar­ni­stą okładkę. W środku twoje pismo na­dal wypeł­nia całą kartkę z cza­sami prze­lo­tów i typami samo­lo­tów. Mło­dzień­cza ele­gan­cja tego pisma dobrze cię cha­rak­te­ry­zuje.

Pocią­gam moc­niej i dzien­nik lotów się wysuwa. I nagle wyska­kuje. To wywo­łuje lawinę spa­da­ją­cych sta­rych rachun­ków i nie­wy­sła­nych listów, wsku­tek czego chwieję się w tył. I w przód. Począt­kowo wolno, ale nie­uchron­nie, tracę rów­no­wagę i zaczy­nam spa­dać. Staję się tak wolna i ode­rwana od ziemi jak tamta dziew­czyna w dwu­pła­towcu, lecz tym razem ude­rzam o zie­mię, i to z taką siłą, jak­bym spa­dała z wyso­ko­ści tysiąca stóp, a nie zale­d­wie z dwóch.

Czuję pod policz­kiem chłód kafel­ków. Przed oczami tań­czą mi czarne plamy. Potem te kropki zaczy­nają rosnąć, łączą się i pra­wie prze­sła­niają poroz­rzu­cane na kuchen­nej pod­ło­dze papiery. Jed­nak zanim zamknie się nade mną ciem­ność, coś prze­świeca przez potłu­czone szkło i roz­sy­pany pia­sek. Na wybla­kłej nie­bie­skiej okładce dzien­nika lotów Royal Air Force błysz­czą zło­tem twoje ini­cjały: SB.

Stratus

Wio­sna 1943

Stra­tus

Niska war­stwa gęstych, sza­rych chmur, powy­żej czy­ste niebo. Jeśli leżą bar­dzo nisko, stra­tusy prze­kształ­cają się w wil­gotne opary lub mgłę.

Essex, Anglia

Środa, 31 marca

Żółte skrzy­dła samo­lotu Tiger prze­su­wają się nad roz­mo­kłymi polami. Vee spo­gląda w dół, by ponow­nie spraw­dzić mapę, ale wszystko zdaje się w porządku. Czer­wone drogi na wydruku odpo­wia­dają sza­rym szu­trów­kom wiją­cym się na ziemi. Jesz­cze dzie­sięć minut i w zasięgu wzroku powinna zna­leźć się baza RAF Birch.

Jed­nak na wscho­dzie powie­trze jest nie­prze­nik­nione; morze, niebo i wybrzeże zle­wają się w jedno. Gdy Vee rzuca okiem na ślad śmi­gła, biel zaczyna spo­wi­jać zie­mię. Jej puls przy­spie­sza. Może powinna była posłu­chać rady ofi­cera dyżur­nego ze Stra­di­shall, żeby zre­zy­gno­wać z lotu do Birch. Jed­nak jak by to wyglą­dało w jej reje­strze szko­le­nio­wym? Pomy­śle­liby, że jest leniwa lub tchórz­liwa. Nie na pozio­mie.

Potem przez nagły prze­świt w chmu­rach wśród roz­le­głych zabu­do­wań widać kręte drogi, a Vee znowu zerka na mapę. Może to Hal­stead? Ale mgła, do dia­bła, już zasła­nia wieś. Gęste chmury kłę­bią się wokół kok­pitu, i Vee wsuwa bez­u­ży­teczną mapę pod fotel. Teraz leci na ślepo, nie ma już czego oglą­dać.

Pot sączy się jej do sta­nika, a jakaś cząstka jej mózgu odczuwa przy­jemny przy­pływ adre­na­liny – zwięk­sza­ją­cej kon­cen­tra­cję, wyostrza­ją­cej zmy­sły. Prze­cież w końcu tego wła­śnie pra­gnęła w te nudne popo­łu­dnia, gdy przez okna w dachu fabryki obser­wo­wała krzy­żu­jące się na nie­bie smugi kon­den­sa­cyjne. A uczu­cie gorąca wewnątrz jej kom­bi­ne­zonu lot­ni­czego pocho­dzi raczej z iry­ta­cji niż ze stra­chu; iry­ta­cji na ofi­cera dyżur­nego, który nie ostrzegł jej przed niskim puła­pem chmur na wybrzeżu na tyle zde­cy­do­wa­nie, by zmie­niła trasę, i iry­ta­cji na kapi­tana Mil­lsa, który z dez­apro­batą przy­jął jej zeszło­ty­go­dniowe pyta­nie, czy będą się szko­lić w lata­niu według wska­zań przy­rzą­dów.

– Och, nie – fuk­nął. – Nie będziemy zawra­cać sobie tym głowy. Będziesz zbyt zajęta, by jed­nym okiem patrzeć na zie­mię, a dru­gim na mapę na kola­nach.

Dzi­siaj z tru­dem dostała nawet mapę samo­cho­dową, przy­po­mi­na­jącą raczej coś w rodzaju przed­wo­jen­nego dar­mo­wego dodatku do nie­dziel­nej gazety. Jed­nak teraz każda mapa sta­łaby się bez­u­ży­teczna.

Sil­nik war­czy, nie­czuły na nie­bez­pie­czeń­stwo. Twarz Vee, jej gogle i koł­nierz z flau­szu są całe mokre. Jedna dłoń w lep­kiej od wewnątrz ręka­wiczce ści­ska drą­żek ste­rowy, pró­bu­jąc utrzy­mać go w bez­ru­chu i w odpo­wied­nim poło­że­niu, druga unosi oku­lary. Jed­nak to nie pomaga. Zie­mia może być wszę­dzie. Wil­gotne powie­trze pokrywa powieki Vee, ale jej usta są suche.

Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziała zie­mię? Minuta czy trzy? Gdzieś czy­tała, że czas jest naj­waż­niej­szym czyn­ni­kiem, gdy nie trzyma się toru pod­czas lotu na ślepo, ale nie ma poję­cia, co teraz robić. Spraw­dza wyso­ko­ścio­mierz. Pięć­set stóp. Za nisko. Jed­nak wzbi­ja­nie się jest nie­do­zwo­lone. Kapi­tan Mills pod­kre­ślił, z poczu­ciem wyż­szo­ści, w instruk­cji napi­sa­nej dru­ko­wa­nymi lite­rami w książce regu­la­mi­nów ATA (Air Trans­port Auxi­liary): W ŻAD­NYCH OKO­LICZ­NO­ŚCIACH NIE PRÓ­BUJ­CIE ODNA­LEŹĆ WYJ­ŚCIA Z MGŁY PRZEZ WZBI­CIE SIĘ PONAD NIĄ. Słońce może świe­cić tuż nad war­stwą tych kłę­bia­stych chmur, ale Vee wie, że bez odpo­wied­nich przy­rzą­dów i prze­szko­le­nia w ich uży­ciu kusząca per­spek­tywa dotar­cia do czy­stego nieba jest śmier­telną pułapką. Paliwo może skoń­czyć się szyb­ciej niż war­stwa chmur prze­sła­nia­jąca zie­mię.

Ale czy ośmieli się zejść w dół? Na samą myśl serce bije jej dwa razy szyb­ciej. Przej­rzy­ste powie­trze może być zale­d­wie kilka stóp poni­żej kół Tigera. Albo mgła może zale­gać aż do pod­mo­kłego gruntu. Vee spo­gląda na nie­wielką drew­nianą tablicę przy­rzą­dów, mimo że wie, że na tej wyso­ko­ści nie można ufać wskaź­ni­kom samo­lotu. Wyrów­nuje oddech. Warto spró­bo­wać zejść o pięć­dzie­siąt stóp.

Z oczami na wyso­ko­ścio­mie­rzu Vee popy­cha lekko w przód drą­żek ste­rowy i czuje zna­jomy skurcz żołądka. Wska­zówka opada. Pięć­set stóp, czte­ry­sta pięć­dzie­siąt. Mgła jest gęsta od wil­goci. Czarne plamy prze­sła­niają jej pole widze­nia, gdy się tak wpa­truje. Czy coś ciem­nego rusza się tam nieco poni­żej samo­lotu? Czy tam coś jest? Dobry Boże. Opary nagle opa­dają i uka­zują się czarne skiby. Samo­lot nie leci na wyso­ko­ści czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu stóp. Znacz­nie niżej. To chyba dwie­ście stóp, a może mniej. Vee odru­chowo przy­ciąga drą­żek i Tiger wzbija się, a jego górny płat prze­cina dywan chmur. Pro­stuje drą­żek i poziom prze­lotu. Trzeba to zro­bić tuż nad słu­pami tele­gra­ficz­nymi.

Jed­nak nie ma tu żad­nych słu­pów tele­gra­ficz­nych i raczej niczego innego. Orne pola ustę­pują miej­sca grzą­skim mokra­dłom, a dalej, za pasem jało­wego gruntu, zie­mia prze­cho­dzi w morze. Tiger krztusi się, jakby chciał grzecz­nie spy­tać, czy to jest rze­czy­wi­ście trasa, którą Vee zamie­rza lecieć. Pot zbiera się jej pod pachami i w zgię­ciach kolan.

Znowu poja­wia się zie­mia, sza­ro­zie­lona, poprze­ci­nana błot­ni­stymi rowami, a za nią kolejny roz­le­gły obszar wody. Wzrok Vee wędruje ku hory­zon­towi. Woda. Moczary. Znowu woda. A w dali, za zasłoną opa­rów, dziwne zie­lone świa­tło. Dziew­czyna mruży oczy. Blask staje się wyraź­niej­szy i bar­dziej zie­lony. Odbija się lekko w coraz bliż­szej tafli wody. Coś na morzu musi być oświe­tlone. Ale jaki sta­tek wysta­wiłby się na łatwy cel dla Luft­waffe? Wtedy zie­lone świa­tło przyj­muje kształt pro­sto­kąta zło­żo­nego z zie­lonych punk­tów. Świa­tła lądo­wi­ska. A wewnątrz roz­ciąga się pro­ściutki pas betonu z przy­sa­dzi­stą wieżą kon­tro­lną z boku.

Vee czuje głę­boką ulgę. To nie baza Birch, za bli­sko brzegu jak na nią, ale jakie­kol­wiek lądo­wi­sko jest lep­sze od pola rzepy. Naci­ska­jąc butem pedał steru, zata­cza niski krąg wokół lot­ni­ska. Zwiot­czały żółty lot­ni­czy rękaw nadyma się, jakby wita­jąc ją z ocią­ga­niem, gdy nala­tuje na pas. Vee usta­wia maszynę dzio­bem do sła­bego przed­niego wia­tru. Koła lekko doty­kają gład­kiego betonu. Czuje wstrząs przy zetknię­ciu się z płytą, ale dal­sza droga hamo­wa­nia jest wystar­cza­jąco gładka.

Vee zatrzy­muje Tigera, ale nie wyłą­cza sil­nika. Na szczy­cie wieży kon­tro­l­nej, wewnątrz oszklo­nej sali obser­wa­cyj­nej, błysz­czy lor­netka. Nie mogą oczy­wi­ście zabro­nić jej lądo­wa­nia. Każ­dego może zasko­czyć mgła. Vee sięga po mapę i prze­biega wzro­kiem ukła­dankę zie­lo­nych i nie­bie­skich ozna­ko­wań lot­ni­ska.

Potem samo­lot prze­chyla się jak pijany na jedną stronę. To lot­nik w nie­na­pom­po­wa­nej kami­zelce ratun­ko­wej sta­nął na dol­nym pła­cie, prze­chylając go. Dło­nią prze­ciąga wzdłuż gar­dła, dając Vee do zro­zu­mie­nia, by odcięła sil­nik, ale się uśmie­cha. Ona sięga do wyłącz­nika obok szyby i gasi sil­nik. Kiedy war­kot milk­nie, spo­gląda na lot­nika. Gdy chłodne spoj­rze­nie jego jasno­nie­bie­skich oczu napo­tyka jej wzrok, jego uśmiech zamiera.

– Mein Gott!

Twarz mu bled­nie.

Vee prze­biega dreszcz i czuje nie­miłe ukłu­cie w kark. Ta ostat­nia tafla wody… prze­cież to nie może być Morze Pół­nocne, prawda? A ten bom­bo­wiec na pasie star­to­wym to z pew­no­ścią jest Bri­stol Blen­heim, a nie Jun­kers 88… Jej oczy szu­kają zna­jo­mego czer­wono-nie­bie­skiego, koli­stego ozna­ko­wa­nia. I oczy­wi­ście na kadłu­bie Blen­heima wid­nieje sym­bol RAF. Czyż mogłaby znaj­do­wać się gdzie­kol­wiek poza Anglią?

Odwraca się do lot­nika i zdaje sobie sprawę, jak długo wstrzy­my­wała oddech. Odzywa się ochry­płym i piskli­wym gło­sem:

– Co to za miej­sce?

Lot­nik ponow­nie nie­pew­nie się uśmie­cha.

– Pani nie wie?

– Nie.

– Naprawdę?

– Po co zada­je­cie sobie trud oświe­tla­nia pasa star­to­wego, jeśli nie spo­dzie­wa­cie się kogoś, kto zgu­bił drogę?

– No tak. – Uśmie­cha się sze­rzej. – Ma pani rację.

– A skoro kazał mi pan wyłą­czyć sil­nik, mógłby pan po pro­stu poka­zać mi wła­ściwy kie­ru­nek i zeszła­bym panu z drogi.

– Ale mgła nad morzem jest teraz zbyt gęsta, by odle­cieć.

Nie ma zbyt wyraź­nego obcego akcentu, ale jed­nak sły­chać jakiś ślad, a ona nie potrafi go jed­no­znacz­nie okre­ślić. Czy to rze­czy­wi­ście może być nie­miecki? Sły­szy, że jej wła­sny głos staje się drżący.

– Wydaje mi się, że raczej nie chce pan ujaw­nić naszego poło­że­nia.

– To tajna infor­ma­cja.

– Słu­cham?

On się śmieje. Brzmi to uspo­ka­ja­jąco, ale jed­no­cze­śnie iry­tu­jąco.

– Nie, nie, prze­pra­szam, to żart. Bra­dwell. To baza RAF Bra­dwell Bay.

– Dzię­kuję.

Vee ponow­nie spo­gląda na mapę i czuje, że oblewa się rumień­cem, cho­ciaż on nie ma prze­cież poję­cia, że wyobra­ziła sobie miej­sce w oku­po­wa­nej przez Niem­ców Bel­gii. Ma nadzieję, że męż­czy­zna odej­dzie, ale on pochyla się ku niej i wska­zuje pal­cem. To musi być pilot; oni ni­gdy nie oprą się mapie.

– Jeste­śmy tutaj, pro­szę spoj­rzeć. Bra­dwell. Skąd pani przy­le­ciała?

– Przy­kro mi, to tajna infor­ma­cja.

On prze­chyla głowę zakło­po­tany, jakby dając do zro­zu­mie­nia, że już wyrów­nali rachunki. Jed­nak gdy Vee pró­buje spoj­rzeć na mapę, jego wzrok ją powstrzy­muje. Ciemna otoczka wokół jego bla­dej twa­rzy nadaje mu dziwny, obcy wygląd. Uśmie­cha się teraz cie­plej.

– Nie, prze­pra­szam. I muszę jakoś zre­ha­bi­li­to­wać się za mój kiep­ski żart. Może her­batki?

– Nie ma potrzeby.

– Pro­szę, niech pani prze­czeka tutaj jakiś czas. Pro­szę mi wie­rzyć, że za pół godziny może się wszystko zmie­nić.

– Cho­dzi panu o widocz­ność?

On przy­ta­kuje.

– Chmury wkrótce znikną.

Vee stuka pal­cem w kla­merkę w talii. On praw­do­po­dob­nie ma rację. Nie mia­łoby sensu, gdyby jesz­cze bar­dziej zmar­zła, sie­dząc na zewnątrz przez pół godziny.

– W porządku.

Vee odpina rze­myki uprzęży pilota. Lot­nik wyciąga rękę, by jej pomóc wysiąść z kabiny, ale ona ją igno­ruje, cią­gnąc za sobą spa­do­chron i torbę lot­ni­czą. Nie będzie ryzy­ko­wać, zosta­wia­jąc je tutaj. Wszystko może się zda­rzyć z nie­strze­żo­nym samo­lo­tem, szcze­gól­nie tak bli­sko wro­giego wybrzeża.

Dopiero kiedy Vee staje na beto­nie, zdaje sobie sprawę, że ma zdrę­twiałe stopy. Lot­nik unosi ramię, wska­zu­jąc drogę, a ona usi­łuje utrzy­mać się na nogach, idąc za nim. Lepiej byłoby, gdyby zapro­po­no­wał pomoc w nie­sie­niu bagażu. Vee czuje się winna, że była zbyt ostra.

– Stra­di­shall – mówi.

– Słu­cham?

– Stam­tąd jestem, baza RAF Stra­di­shall. A przy­naj­mniej tam ostat­nio sta­łam na ziemi. Rano wyle­cia­łam z Luton na oblot kraju.

Patrzy na nią z ukosa.

– Więc… więc kim pani jest?

– Pilo­tem.

On się lekko wstrząsa, a ona ponow­nie zdaje sobie sprawę, że zare­ago­wała zbyt ostro.

– Jestem Vee.

Lot­nik mocno marsz­czy brwi.

– V jak „Vic­tory”?

– Jak Vale­rie.

– Va-le-rie – miele w ustach sylaby.

– Vee – popra­wia.

– Pro­szę mi wyba­czyć. Powi­nie­nem był się przed­sta­wić. – Strzela obca­sami i robi mocny skłon głową. – Sier­żant pilot Ste­fan Ber­gel, Dywi­zjon 302. Witam panią.

Vee pró­buje się nie roze­śmiać.

– Miło mi pana poznać. Vee Kat­cha­to­urian.

Idzie dalej i przy­gląda mu się przez ramię, gdy on ją doga­nia. Jest wysoki, nawet jak na pilota. Jego ruchy w wor­ko­wa­tym kom­bi­ne­zo­nie suge­rują tłu­mioną ener­gię. Wygląda na prze­ję­tego.

– Jest pani Ormianką, Vee?

Nie traci rytmu.

– Nie, jestem Angielką.

Mówi tro­chę ostrzej­szym tonem, ale wła­ści­wie jest pod wra­że­niem. Nie pamięta, kiedy ostat­nio ktoś się nie pomy­lił. A jest to zupeł­nie uza­sad­nione pyta­nie; wielu kade­tów pocho­dzi z zagra­nicy. Jed­nak zawsze jest przy­go­to­wana na naj­częst­szą reak­cję na jej nazwi­sko: lek­kie zmarsz­cze­nie brwi ozna­cza­jące brak zro­zu­mie­nia; gry­mas zakło­po­ta­nia w związku z jej obco­ścią, mimo że nie­za­leż­nie od oliw­ko­wej cery i orze­cho­wych oczu Vee jest tak samo Angielką jak wszy­scy, któ­rych zna.

Vee zerka w bok na Ste­fana Ber­gla.

– Ale pan nie. Nie jest pan Angli­kiem.

– Nie, nie! – Chi­cho­cze i pod­sta­wia jej ramię, uno­sząc sztywny, żółty skraj kami­zelki ratun­ko­wej. Na ramie­niu kom­bi­ne­zonu ma wyszyte „Poland”.

– Rozu­miem.

Zatem to, co powie­dział wcze­śniej, musiało być po pol­sku, a może było to My God z tym jego dziw­nym akcen­tem.

Szara mgła kłębi się wokół zie­lo­nych świa­teł. Na wieży kon­tro­l­nej jakieś cie­nie prze­su­wają się za dużymi oknami, zakle­jo­nymi taśmą na krzyż. Ste­fan unosi kciuk w ich kie­runku, a potem pro­wa­dzi ją do poczer­nia­łego drew­nia­nego baraku, który nawet wewnątrz śmier­dzi kre­ozo­tem.

W kącie byle jak ume­blo­wa­nego pomiesz­cze­nia dym unosi się z popiel­niczki sto­ją­cej na popla­mio­nej ławce. Jakiś pilot chra­pie wci­śnięty w zapad­nięty fotel. Vee rzuca spa­do­chron na pod­łogę i siada przy pory­so­wa­nym sto­liku do kart. Pije łyk z fili­żanki, którą posta­wił przed nią Ste­fan. Her­bata nie jest zbyt gorąca, cho­ciaż paruje.

Ste­fan wierci się na krze­śle.

– No tak. I co pani myśli o naszej kan­ty­nie?

– Nie­chlujna.

– Powinno nas odwie­dzać wię­cej kobiet.

– Żeby posprzą­tały?

Reaguje śmie­chem, a ciemne włosy, wil­gotne od mgły, spa­dają mu na czoło. Jed­nak nie­za­leż­nie od tego jego jasne oczy są nie­ru­chomo utkwione w Vee. Ona czuje się zakło­po­tana, ale także lekko pod­nie­cona. Na szczę­ście w baraku jest zbyt zimno, by mogła roz­piąć koł­nierz swego ocie­plo­nego kom­bi­ne­zonu czy nawet zdjąć skó­rzany lot­ni­czy hełm. Nie wolno jej się sku­sić na dłuż­szy pobyt tutaj. Bio­rąc pod uwagę, że nie wyko­nała zapla­no­wa­nego lądo­wa­nia w Birch, kapi­tan Mills już może się zasta­na­wiać, gdzie się podziali ona i jej Tiger.

Ste­fan pochyla się nad sto­li­kiem i nie­mal szep­cze:

– Okay. Pod­daję się. Wiem, że nie jest pani z Women’s Auxi­liary Air Force, więc pro­szę powie­dzieć, kim pani jest? Z dowódz­twa ochrony wybrzeża czy jakie­goś rodzaju lot­nic­twa cywil­nego…?

– Tak, coś w tym rodzaju. Z Air Trans­port Auxi­liary.

– Ach, tak. Pani dostar­cza nam nowe samo­loty i uprząta z drogi zde­ze­lo­wane.

Vee śmieje się. Jego angiel­ski jest dobry, ale dzi­waczny.

– Zga­dza się.

– I Luton jest pani bazą?

Vee kręci głową.

– White Wal­tham.

– No tak, bli­sko Nor­tholt.

Kiwa głową i pije łyk her­baty.

– A wypo­sa­że­nie pilo­tek ATA w odbior­niki radiowe spra­wi­łoby, że lata­nie sta­łoby się dla nich zbyt łatwe?

– Myślę, że raczej pozba­wi­łoby je przy­jem­no­ści.

– Poważ­nie?

Vee śmieje się.

– Oczy­wi­ście, że nie.

Chyba go to tro­chę dotknęło i Vee znowu czuje się winna. Nie pamięta, żeby jakiś facet tak poważ­nie trak­to­wał jej słowa. Jego reak­cja spra­wia, że czuje się star­sza od niego, cho­ciaż z pew­no­ścią tak nie jest. Wypija łyk zim­nej her­baty i odsta­wia pozba­wioną spodeczka fili­żankę na sto­lik. Wygląda na to, że sta­lowe ogniwa zegarka przy­cięły Ste­fa­nowi kilka ciem­nych wło­sków na nad­garstku. Wystar­czy­łoby zła­pać pal­cem za brzeg paska, aby je uwol­nić. Odrzuca tę myśl. Musiała stra­cić rozum od tej mgły. Ści­ska fili­żankę obiema rękami.

– Nie mamy radia z wielu powo­dów. ATA czę­sto lata nowymi mode­lami samo­lo­tów z fabryki do warsz­ta­tów, w któ­rych są mon­to­wane odbior­niki. Więc musimy uczyć się latać, obser­wu­jąc teren pod nami, a nie pole­ga­jąc na sygna­łach radio­wych. Poza tym kanały radiowe muszą być dostępne głów­nie dla was.

– Więc nie­ważne, że kiedy przyj­dzie mgła, mogą stra­cić samo­lot i pilotkę?

– Nie stra­cili mnie, prawda? Jestem tutaj.

– A ja się cie­szę, że pani tu jest.

Przez zawsty­dza­jącą chwilę Vee myśli, że on chce zła­pać ją za rękę, tak jak wcze­śniej w wyobraźni zro­biła to ona. Jed­nak on po pro­stu odgar­nia mokre włosy z czoła.

Po prze­ciw­nej stro­nie pomiesz­cze­nia lot­nik w fotelu dono­śnie pusz­cza bąka, a głowa opada mu na ramię. Ste­fan pod­nosi pła­ską poduszkę i rzuca w niego, war­cząc jakieś sze­lesz­czące słowa. Pilot chrząka, rusza się i otwiera oczy, widzi Vee i zrywa się na równe nogi. Bez słowa pod­cho­dzi, chwyta jej dłoń i pod­nosi do ust, zanim Vee może zaopo­no­wać. Potem robi ten sam nie­miecki skłon głową i stuka obca­sami jak Ste­fan, ale z więk­szym roz­ma­chem.

Mówi coś nie­zro­zu­mia­łego, a potem:

– Miło mi panią poznać.

Vee uwal­nia rękę i uśmie­cha się.

– Cześć.

Ste­fan unosi pod­bró­dek i gło­śno zwraca się do lot­nika, który natych­miast odpo­wiada tak samo i zaraz ich słowa krzy­żują się w powie­trzu. Vee widzi, że nie miała racji: pol­ski wcale nie brzmi jak nie­miecki. Ten język trzesz­czy i zlewa się w nie­znany, nie­zro­zu­miały stru­mień. Ani jedno słowo w niczym nie przy­po­mina angiel­skiego.

– On pró­buje pani powie­dzieć, że nazywa się Piotr Drze­wiecki. Ale wszy­scy tutaj mówią na niego Double Whi­skey i musiał się do tego przy­zwy­czaić.

– Musiał? Dla­czego?

– Bo sta­ramy się uła­twiać życie naszym angiel­skim gospo­da­rzom.

– Nie każdy może mieć nie­skom­pli­ko­wane nazwi­sko.

Ste­fan odwraca się, by na nią spoj­rzeć, rozu­mie­jąc, co ma na myśli. Mruga pomału.

– Pani nazwi­sko…

– …jest ormiań­skie. Miał pan rację. Mój ojciec przy­je­chał do Anglii jako bar­dzo młody czło­wiek i potem spo­tkał moją matkę. Kat­cha­to­urian może być trudne do wymó­wie­nia, ale ojciec zacho­wał to nazwi­sko, bo tylko tyle zostało mu z ojczy­zny.

– Która teraz należy do… Związku Radziec­kiego?

– Mia­sto, w któ­rym się uro­dził, jest zdaje się w Tur­cji. Ale on dawno temu zerwał z nim wszel­kie związki. Osoby z takimi nazwi­skami jak jego były tam strasz­nie trak­to­wane.

Vee dziwi się sama sobie, że tak dużo mówi. Zazwy­czaj rzuca swym nazwi­skiem wyzy­wa­jąco, bez wyja­śnia­nia czy tłu­ma­czeń, i jest gotowa do ataku, kiedy ktoś źle na nie zare­aguje.

Ste­fan inten­syw­nie się w nią wpa­truje, co ją zawsty­dza. Vee pod­nosi fili­żankę i koń­czy chłodną her­batę. Spo­gląda na zega­rek, ale Ste­fan jest szyb­szy.

– Za pięt­na­ście druga.

– Tak.

– Jest pani tutaj dopiero dwa­dzie­ścia pięć minut. A widocz­ność nie­wiele się popra­wiła.

– Powie­dzia­ła­bym, że znacz­nie się popra­wiła.

Okno jest zbyt zapa­ro­wane i brudne, by stwier­dzić, czy pogoda jest lep­sza, czy gor­sza.

– A dla­czego nie zostać tutaj? Ma pani ze sobą swoje rze­czy.

Ste­fan wska­zuje głową jej dyżurną torbę.

– To tylko na wypa­dek praw­dzi­wego nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Może jeśli pani tu zosta­nie, unik­nie pani praw­dzi­wego nie­bez­pie­czeń­stwa. Piotr mówi, że już do końca dnia nie będzie dziś zezwo­le­nia na ruty­nowe starty.

Czy to o tym wła­śnie roz­ma­wiali? Wyglą­dało, że było w tym wię­cej ognia niż w zwy­kłej roz­mo­wie o pogo­dzie. Vee używa swego naj­ostrzej i naj­czy­ściej brzmią­cego angiel­skiego.

– Cóż, ATA upo­waż­nia mnie do podej­mo­wa­nia samo­dziel­nych decy­zji. Więc teraz odlecę i wrócę do sie­bie, gdy jesz­cze jest dość jasno. – Drewno skrzypi, gdy wstaje. – Lepiej nie dopu­ścić, by sil­nik zanadto wystygł.

Ste­fan na­dal sie­dzi oparty o stół i zaczyna szu­kać innych argu­men­tów za tym, by pozo­stała, ale Vee jest już za drzwiami, zanim za nią nadąży.

Mgła jest teraz wyraź­nie rzad­sza i Vee czuje dreszcz satys­fak­cji, że miała rację. Zwal­nia kroku, gdy dostrzega koło sie­bie duży cień Ste­fana.

– Pro­szę nie robić sobie kło­potu i nie iść ze mną.

– Ale będzie pani potrze­bo­wała kogoś, kto zakręci śmi­głem.

– Nie macie obsługi naziem­nej?

– Z wielką rado­ścią sam to zro­bię.

I może, gdy teraz o tym myśli, tak będzie naj­le­piej. Ktoś inny mógłby zażą­dać ofi­cjal­nych zezwo­leń i może nawet zadzwo­niłby do kapi­tana Mil­lsa. A to by wszystko skom­pli­ko­wało. Jeśli dobrze pój­dzie, nie będzie musiała w ogóle wspo­mnieć o tym przy­mu­so­wym lądo­wa­niu, po pro­stu powie, że pomi­nęła Birch ze względu na gęstą mgłę nasu­wa­jącą się znad morza. Dzięki temu zachowa czy­sty rejestr prze­lo­tów po kraju.

Mgła się na tyle pod­nio­sła, że Vee widzi w dali na pły­cie lot­ni­ska rząd Hur­ri­cane’ów i Spit­fire’ów. Nie może powstrzy­mać się przed pyta­niem.

– Pan lata na myśliw­cach?

Ste­fan pota­ku­jąco kiwa głową.

– Pani także?

– Och nie, przy­naj­mniej jesz­cze nie. Muszę naj­pierw zdo­być Skrzy­dła Pilota.

– Zapewne nie­ba­wem.

– Może nie po dzi­siej­szym przy­padku.

– Ach! Wszy­scy piloci gubią się w chmu­rach. Czego ocze­kuje ATA, skoro nie ma pani radia?

Vee uśmie­cha się. On robi wra­że­nie obu­rzo­nego jej ewen­tu­alną krzywdą.

– Czy sądzi pan, że ktoś poin­for­muje ATA, że byłam tutaj?

– A dla pani lepiej, gdyby się tak nie stało?

– No cóż, przy­mu­sowe lądo­wa­nie nie wygląda naj­le­piej, prawda?

– Wobec tego zapew­niam, że dziś nie wylą­do­wał tutaj żaden Tiger Moth.

– Naprawdę? Ślicz­nie dzię­kuję.

Ste­fan wzru­sza ramio­nami.

– Nie ma sprawy.

Na moment łapie ją za rękaw.

– Pro­szę, niech pani sta­nie tutaj na chwilę.

Pod­cho­dzi bli­żej, bacz­nie obser­wu­jąc jej twarz. Vee czuje lekki cyna­mo­nowy zapach jego mydła i skó­rza­nej kurtki lot­ni­czej pod kom­bi­ne­zo­nem. Serce bije jej szyb­ciej, gdy on wyciąga z kie­szeni nie­ska­zi­tel­nie białą chu­s­teczkę.

– Tu jest grudka tłusz­czu. Pro­szę zamknąć oczy.

Vee bez zasta­no­wie­nia robi, co on każe, i jak dziecko nad­sta­wia ku niemu twarz. Ma zamknięte oczy. Miękka tka­nina pociera raz za razem to samo miej­sce tuż pod jej brwią.

– Już.

Otwiera oczy i czuje powiew powie­trza, gdy on odcho­dzi. Wyraz jego twa­rzy się zmie­nia; jest poważny, tro­chę zaże­no­wany, a w jego spoj­rze­niu jest jakiś głę­boki smu­tek.

Vee uśmie­cha się nie­pew­nie.

– Czy to naprawdę dla pana taki pro­blem zoba­czyć kobietę w kok­pi­cie?

– Nie. Dla­czego pani pyta?

– Patrzy pan na mnie tak dziw­nie, a kiedy pierw­szy raz pan mnie zoba­czył, wyglą­dał…

– Jak?

– Na zaszo­ko­wa­nego.

– Nie. Pani się myli. Nie mam nic prze­ciwko kobie­tom pilo­tom. Wręcz prze­ciw­nie, w grun­cie rze­czy…

Vee widzi, jak poru­sza mu się grdyka, gdy prze­łyka ślinę.

– Tak naprawdę, ja…

Otwiera usta, jakby chciał powie­dzieć coś jesz­cze, ale po chwili potrząsa głową. Jego twarz natych­miast przy­biera sza­rawy odcień.

Czu­jąc nagłe zaże­no­wa­nie, Vee pod­nosi rekę do czoła, by spoj­rzeć na pas star­towy.

– Sądzę, że pod­stawa chmur pod­nio­sła się do jakie­goś tysiąca stóp.

On wzdy­cha.

– Ma pani rację.

Idą do Tigera i Ste­fan staje obok kabiny. Vee ładuje zło­żony spa­do­chron do schowka w fotelu pilota, a sama siada ponad nim. Bie­rze mapę, a Ste­fan ponow­nie pochyla się nad nią, poka­zu­jąc trasę.

– Niech pani leci cał­kiem na wschód, aż zoba­czy pani tory kole­jowe. Potem, jeśli widocz­ność na­dal będzie kiep­ska, niech pani leci wzdłuż torów na pół­noc aż do Riven­hall i tam wylą­duje, widzi pani?

– Dzię­kuję.

Kolejne awa­ryjne lądo­wa­nie? Nie zrobi cze­goś takiego. Vee włą­cza sta­cyjkę.

– A teraz, jeśli nie ma pan nic prze­ciwko? Śmi­gło?

Ste­fan pota­kuje i idzie w kie­runku dziobu samo­lotu.

– Prze­pust­nica otwarta.

– Prze­pust­nica otwarta. Dalej!

Cią­gnie łopatkę obiema rękami i podmuch śmi­gła zrzuca mu włosy na oczy. Sil­nik ter­ko­cze jak maszyna do szy­cia, a Ste­fan cofa się o kilka kro­ków, cze­ka­jąc, by Vee docią­gnęła rze­myk w pasie i wło­żyła ręka­wiczki. Jest tam na­dal, z rękami w kie­sze­niach i gry­ma­sem na twa­rzy, gdy ona, roz­grze­wa­jąc sil­nik, spraw­dza klapy i kon­tro­lki.

Może przy­po­mina mu kogoś, kogo znał. Może kogoś z Pol­ski. Może nawet inną kobietę pilota. Tak przy­stojny facet miał z pew­no­ścią dużo dziew­czyn. Jed­nak coś w zre­zy­gno­wa­nym wyra­zie jego twa­rzy suge­ruje, że nie bar­dzo chce myśleć o oso­bie, którą Vee mu przy­po­mniała.

Vee uprzej­mie macha ręką, gdy Ste­fan kie­ruje Tigera na beto­nowy pas. Rzuca ostat­nie ukrad­kowe spoj­rze­nie, prze­su­wa­jąc w przód dźwi­gnię prze­pust­nicy. On nie macha do niej w odpo­wie­dzi. Rękaw lot­ni­czy wypeł­nia się lekką bryzą znad morza i Tiger jak zawsze lekko wzbija się w powie­trze.

Gdy tylko koła samo­lotu tracą kon­takt z zie­mią, słabe pro­mie­nie sło­neczne roz­pra­szają powie­trze wokół dwu­pła­towca. Vee zata­cza kręgi w kie­runku wschod­nim, stale prze­ci­na­jąc pas nie­wiel­kich fal przy ujściu rzeki. Gdy wcho­dzi na odpo­wied­nią wyso­kość, pas czy­stego nieba otwiera się pomię­dzy mgłą na ziemi a wyso­kimi chmu­rami na skle­pie­niu. Na wscho­dzie linia kole­jowa wcina się w mono­to­nię pól. Daleko na hory­zon­cie wid­nieje brą­zowa łuna Lon­dynu. Potem, gdy Vee ogląda się na lot­ni­sko, które wła­śnie opu­ściła, ści­ska jej się serce. Oświe­tlony świa­tłami pasa star­to­wego Ste­fan cią­gle tam stoi, z rękami w kie­sze­niach, przy­gar­biony. I na­dal patrzy w ślad za nią.

Poznań, ziemie wcielone do Rzeszy Niemieckiej

Czwar­tek, 1 kwiet­nia

Po spo­so­bie, w jaki ojciec smaży jajecz­nicę, Ewa orien­tuje się, że jest w złym humo­rze. Zbyt gorący tłuszcz pry­ska na kuchenkę, na białku two­rzą się przy­pa­lone, czarne pęche­rzyki. Gniew­nie spo­gląda na nią przez ramię. Na siwych wąsach ma resztki piany z piwa.

– Wyspana?

– Led­wie, led­wie.

– Wiesz, ile jest roboty. A dziś rano przy­jeż­dża kolejny ofi­cer Schutz­staf­fel.

– Tak bez uprze­dze­nia? Oni to mają nerwy.

Ojciec rzuca szyb­kie spoj­rze­nie.

– Cicho bądź, Myszko.

Ewa stuka wycie­ra­nymi nad zle­wem naczy­niami i gło­śno odsta­wia na kuchenkę do połowy napeł­niony dzba­nek do kawy.

– Gdzie go umie­ścimy? W szczy­to­wym pokoju?

– Nie, to SS-Obersturmführer. Pój­dzie do pokoju z dębo­wym łóż­kiem.

Ewa kiwa głową. Przy­naj­mniej ten na pod­da­szu, sąsia­du­jący z jej poko­jem, dłu­żej pozo­sta­nie pusty. Cza­sami ogar­nia ją panika, kiedy myśli o tych kilku cen­ty­me­trach gipsu i drewna, które oddzie­lają jej tajną szu­fladę od głowy chra­pią­cego nie­miec­kiego ofi­cera.

Nad­mier­nie wysma­żone jajka pod­ska­kują, gdy ojciec zsuwa je na popę­kany talerz. Umiesz­cza go na sto­sie papie­rów na kre­den­sie i na­dal sto­jąc, sieka gumo­watą masę łyżeczką. Ewa opiera się ple­cami o zlew i zakłada ręce na pier­siach.

– Czy poli­czymy coś eks­tra za ten więk­szy pokój?

Ojciec potrząsa głową i wkłada kromkę czer­stwego czar­nego chleba w tward­nie­jące żółtko.

– Opłata za kwa­terę była uzgod­niona. Cieszmy się, że biz­nes się kręci.

– I z dodat­ko­wej pracy?

– Tak, czemu nie? Nowy loka­tor tro­chę zapełni pustą restau­ra­cję.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś, papo, gdy dałeś na drzwiach wywieszkę „Tylko dla Niem­ców”?

Jego dłoń z kromką czar­nego chleba zawisa w powie­trzu, gdy spo­gląda na córkę. Ewa posu­nęła się za daleko. Wie, że ojciec czuje się nie­zręcz­nie ze względu na zakres ich kola­bo­ra­cji z oku­pan­tem. Ale jeśli Ewa może trak­to­wać swoją uprzej­mość wobec loka­to­rów jako przy­krywkę dla swej taj­nej dzia­łal­no­ści w Pod­zie­miu, jej ojciec, Oskar, musi prze­ko­ny­wać sam sie­bie, że nie ma innego wyboru. Twier­dzi, że nie­miecka inwa­zja była nie­uchronna, bo Rzecz­po­spo­lita Pol­ska była bar­dzo słaba. Pań­stwo ist­niało zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat, zanim ponow­nie zostało włą­czone w obręb gra­nic potęż­nych sąsia­dów. Jak więc może być zdrajcą tak nie­trwa­łego kraju, który już nie ist­nieje?

Ewa podej­rzewa, że jej ojciec w grun­cie rze­czy poczuł ulgę, gdy Wehr­macht wkro­czył do Pozna­nia i natych­miast zamie­nił wszyst­kie miej­skie ozna­ko­wa­nia na Posen. Mia­sto od razu zaczęło tro­chę bar­dziej przy­po­mi­nać wyglą­dem i atmos­ferą to z cza­sów mło­do­ści Oskara Hart­mana. A on sam już wię­cej nie czuł się zakło­po­tany swym nie­miec­kim imie­niem ani nie musiał śpie­wać ulu­bio­nych kolęd w odosob­nie­niu.

Cho­ciaż ni­gdy by się jej do tego nie przy­znał, Ewa zasta­na­wia się, czy ojciec nie wolałby być po pro­stu praw­dzi­wym Niem­cem niż nie­miec­ko­ję­zycz­nym Pola­kiem. Oskar uro­dził się i dora­stał w mie­ście, które sta­no­wiło część Nie­miec, i nawet nie­złom­nie wal­czył za Kaisera pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej. Ewa sądzi, że ojciec sam nie wie dokład­nie, wobec kogo naprawdę powi­nien być lojalny, a ona nie potrafi mu pomóc, roz­dra­pu­jąc tę dole­gli­wość jak na wpół zago­joną ranę.

– Eva, dosyć.

Dźwięk błęd­nej wer­sji jej imie­nia w jego ustach, z twar­dym nie­miec­kim E, spra­wia, że Ewa znowu chce zerwać strup z rany.

– Nie powin­ni­śmy byli wcale pod­pi­sy­wać volks­li­sty.

– Nie zaczy­naj znowu, Eva. I mów cicho.

– Nie nazy­wam się Eva. Brzy­dzę się tym imie­niem.

Jed­nak by zapew­nić im miej­sce w kate­go­rii pierw­szej na volks­li­ście i by móc na­dal pro­wa­dzić pen­sjo­nat po obję­ciu wła­dzy przez oku­pan­tów, pan Hart­man przy­siągł, że to nie on wybrał imię dla córki zapi­sane w akcie uro­dze­nia. W 1919 roku, gdy dziew­czynka przy­szła na świat, nowo mia­no­wany pol­ski urzęd­nik, który wypeł­niał jej świa­dec­two uro­dze­nia, auto­ma­tycz­nie zmie­nił nie­miec­kie imię Eva na pol­ską Ewę. Jed­nak w domu, jak prze­ko­nu­jąco zapew­niał Oskar życz­li­wego SS-Scharführera, córkę zawsze nazy­wano Eva.

Oskar odnosi pusty talerz do zlewu i syczy:

– Gdy­byś na­dal była Ewą, nie mogli­by­śmy już miesz­kać w tym pen­sjo­na­cie. Na moim miej­scu stałby teraz jakiś zado­wo­lony z sie­bie osad­nik, gotu­jący śle­dzie na każdy posi­łek i mówiący po nie­miecku z rosyj­skim akcen­tem. Wyobraź to sobie!

Ona wzru­sza ramio­nami, ale wie, że ojciec ma rację. Nie mieli żad­nego wyboru poza volks­li­stą. Trudno sobie wyobra­zić, jak by żyli, gdyby zostali uznani za Pola­ków, potem wysie­dleni i pew­nie wysłani do Rze­szy jako robot­nicy przy­mu­sowi. I jak ona mogłaby być przy­datna AK, gdyby pra­co­wała pod przy­mu­sem w jakiejś nie­miec­kiej fabryce, nosząc czer­woną gwiazdę z naszywką „P”?

Ewa nalewa led­wie cie­płą kawę i pod­nosi do ust czarkę, by ukryć swoją porażkę. Naprawdę szkoda, że kłóci się w ten spo­sób z wła­snym ojcem. Mówi, jakby miała pięt­na­ście lat, a nie dwa­dzie­ścia trzy. Ale wygod­nie jest być w złym humo­rze; prze­staje wtedy myśleć o tym, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby nie wojna.

– Prze­pra­szam, papo. Powlekę to dębowe łóżko naj­lep­szą pościelą.

– Dobrze, Myszko. – Ojciec odkręca kran. – Wiem, że ci trudno doglą­dać wszyst­kiego, zwłasz­cza przy takich gościach, jakich teraz mamy…

Kła­dzie dłoń na jej ręce i ści­ska.

– Bez cie­bie nie dał­bym sobie rady z pro­wa­dze­niem pen­sjo­natu.

Ewa czuje nie­spo­dzie­wane szczy­pa­nie w nosie i przy­tula się do ojca. Jego poli­czek dra­pie ją w czoło.

– Jestem zado­wo­lona z tego, co robię, papo. A oni naprawdę nie spra­wiają mi kło­potu.

Cofa się i wyj­muje odro­binę żółtka z czubka jego wąsów.

Ojciec kiwa głową i mówi cicho:

– Przy­naj­mniej jestem zbyt stary, by dostać powo­ła­nie, nie tak jak część z tych, któ­rzy wybrali volks­li­stę. Nie musisz się mar­twić, że jesteś tu sama.

Na dzie­dzińcu trza­skają drzwi i Ewie moc­niej bije serce. Czyżby to był nowy loka­tor? Nie powie­działa ojcu całej prawdy na temat ofi­ce­rów. Więk­szość z nich, nawet jeśli nie są zbyt uprzejmi, przy­naj­mniej trzyma ręce przy sobie. Jed­nak kilku z nich nie. Jakiś spo­kojny ofi­cer w pokoju byłby manną z nieba. Zerka na dzie­dzi­niec przez siat­kową firankę. Ale to tylko Scharführer Feld­man zakłada szelki na kami­zelkę, wycho­dząc z toa­lety w pen­sjo­na­cie.

– Wiem, papo. Pójdę i posprzą­tam rze­czy po śnia­da­niu. Myślę, że już wszy­scy skoń­czyli.

Kiedy Ewa idzie z tacą do jadalni, widzi, że rze­czy­wi­ście wszy­scy ofi­ce­ro­wie wyszli, poza jed­nym. Sie­dzi do niej tyłem. Ma taką samą sza­ro­zie­loną kurtkę jak inni, ale ona od razu wie, że go wcze­śniej nie widziała.

Nauczyła się odzy­wać pierw­sza.

– Heil Hitler!

Przy­bysz odwraca się. Jego ciem­no­blond włosy są uło­żone do tyłu i jakby wil­gotne. Uśmie­cha się i Ewa dostrzega, że jest nad­zwy­czaj przy­stojny.

– Dzień dobry, panno Hart­man.

Gasi papie­rosa i wstaje, robiąc szybki skłon głową.

– SS-Obersturmführer Beck. Miło mi panią poznać.

Ład­nie z jego strony, że oszczę­dził jej peł­nej pro­ce­dury z Heil Hitler.

– Dzię­kuję, panie Obersturmführer. Jak rozu­miem, jest pan naszym nowym gościem?

– Tak.

– Tak mi przy­kro, że musiał pan cze­kać. Powi­nien był pan zadzwo­nić po mnie lub mojego ojca.

– Drzwi wej­ściowe były otwarte, więc nie chcia­łem prze­szka­dzać pani w kuchni.

Ma przy­ja­zny uśmiech i nie robi wra­że­nia tak prze­sad­nie pew­nego sie­bie jak więk­szość z nich. Ewa zawsze musi zwal­czać w sobie odruch, by zacho­wy­wać się oschle i ponuro wobec oku­pan­tów, bo wie, że życz­li­wość jest naj­lep­szym kamu­fla­żem dla kon­spi­ra­to­rów. I stara się nie polu­bić żad­nego z tych nie­miec­kich ofi­ce­rów. Ale widzi, że aku­rat w tym przy­padku to może być trudne.

– Dzię­kuję, panie Obersturmführer, jest pan bar­dzo miły. Czy ma pan teraz ochotę na śnia­da­nie? Jesz­cze nie skoń­czy­łam szy­ko­wać pana pokoju.

– Tylko kawę, jeśli mogę pro­sić.

– Oczy­wi­ście. Zro­bi­łam świeży dzba­nek.

W rze­czy­wi­sto­ści resztki kawy w dzbanku stoją na kuchence już dobrą chwilę, ale Ewa nalewa je do jed­nej z naj­ład­niej­szych fili­ża­nek Rosen­thala. Mruga ze zdzi­wie­nia, przy­po­mi­na­jąc sobie, że Beck przy powi­ta­niu wymie­nił jej nazwi­sko. Skąd wie­dział, że to wła­śnie ona, a nie jakaś dziew­czyna na przy­chodne, która pomaga przy śnia­da­niu? A spo­sób, w jaki wśli­zgnął się do jadalni wprost z ulicy, wydaje się jeśli nie podej­rzany, to przy­naj­mniej dziwny. Jed­nak gdyby został tu spe­cjal­nie przy­słany z zada­niem obser­wo­wa­nia jej, z pew­no­ścią byłby ostroż­niej­szy pod­czas spon­ta­nicz­nego powi­ta­nia. Może po pro­stu roz­po­znał ją na pod­sta­wie opisu, który dostał od innych loka­to­rów.

Ewa sta­wia fili­żankę w jasno­ró­żowe różyczki napeł­nioną zie­mi­stą kawą przy nakry­ciu przed Bec­kiem. On ma roz­piętą kurtkę. Pod spodem jego beżowa koszula wygląda, jakby była przy­kle­jona do skóry i wil­gotna. Ewa stara się omi­jać go wzro­kiem, sprzą­ta­jąc inne stoły. Część lnia­nych, kra­cia­stych ser­we­tek jest już cia­sno zwi­nięta i umiesz­czona we wła­ści­wych obrącz­kach, uło­żo­nych pod lustrem na kre­den­sie. Inne, zmięte, zostały pozo­sta­wione na sto­łach przez zadu­fa­nych użyt­kow­ni­ków, prze­ko­na­nych, że Ewa będzie wie­działa, w któ­rej obrączce należy umie­ścić ser­wetkę danego ofi­cera. Ona oczy­wi­ście roz­po­znaje naj­go­rzej wycho­wa­nych po spo­so­bie, w jaki rzu­cają ser­wetki.

Obersturmführer Beck bie­rze łyk z por­ce­la­no­wej fili­żanki.

– Dzię­kuję, panno Hart­man. To taka zmiana na lep­sze w porów­na­niu do kawy w kosza­rach.

Ewa na­dal się miło uśmie­cha, cho­ciaż wie, że on kła­mie.

– Był pan zakwa­te­ro­wany w Zamku?

– Tak. I cie­szę się, że moja prośba o prze­nie­sie­nie tutaj została speł­niona.

– Pan spe­cjal­nie pro­sił do nas?

– O tak, wszy­scy mówią, że to naj­lep­szy pen­sjo­nat w mie­ście.

Teraz już wyraź­nie kła­mie, ale Ewa uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej.

– Pochle­bia nam pan, panie Obersturmführer.

– Więc pro­szę wyba­czyć, że zja­wi­łem się pod­czas śnia­da­nia, ale po tym, jak wsta­łem wcze­śnie, żeby popły­wać, nie mogłem po pro­stu znieść, że mam znowu przejść przez całe mia­sto i wró­cić na pry­czę w kosza­rach.

Ewa układa pozo­stałe zwi­nięte ser­wetki na kre­den­sie. Pły­wak. To paso­wa­łoby do wil­got­nych wło­sów i chyba także do jego sze­ro­kich ramion.

– Lubi pan pły­wać, panie Obersturmführer?

– Bar­dzo.

– W tym nowym base­nie?

– Zna go pani? Zna­ko­mite udo­god­nie­nie dla mia­sta. Już tam pani pły­wała?

Jej uśmiech nawet na moment nie słab­nie, gdy kręci głową.

– Jesz­cze nie, ale sły­sza­łam, że jest świetny.

W rze­czy­wi­sto­ści skręca ją na samą myśl o pły­wa­niu w tym kry­tym base­nie. Bo cho­ciaż basen jest nowy, budy­nek, w któ­rym się mie­ści, już nie. A kto stwier­dzi, że taki sam los nie spo­tka z kolei kościoła św. Woj­cie­cha? Kościół rów­nie łatwo można prze­kształ­cić w salę gim­na­styczną, jak wielką miej­ską syna­gogę zmie­niono w basen o wymia­rach olim­pij­skich.

Beck z brzę­kiem odsta­wia fili­żankę na spodek.

– To taki nowo­cze­sny obiekt spor­towy. Woda utrzy­muje tem­pe­ra­turę ide­alną dla pły­wa­nia wyczy­no­wego, ale powie­trze jest tam zawsze cie­płe. Jeśli pani ma ochotę, mógł­bym zała­twić pani moż­li­wość pły­wa­nia na osob­no­ści, po godzi­nach otwar­cia.

Gła­dzi pal­cem deli­katne uszko fili­żanki, gdy się jej przy­gląda, i Ewa czuje falę gorąca na karku. Jed­nak tym razem nie jest ono wywo­łane wysił­kiem wło­żo­nym w stłu­mie­nie nie­chęci do przed­sta­wi­cieli oku­pan­tów.

– Byłoby wspa­niale, panie Obersturmführer, gdy tylko uda mi się zna­leźć tro­chę czasu. Czy czę­sto pan pływa?

– Codzien­nie, jeśli tylko mogę. Basen jest poło­żony bar­dzo bli­sko biblio­teki.

– Biblio­teki?

– Tak. Wła­śnie tam pra­cuję.

Prze­rywa, prze­ciąga dło­nią po mokrych wło­sach i śmieje się z jej zakło­po­ta­nia. Kła­dzie żółtą paczkę papie­ro­sów na obru­sie.

– Pozwoli pani?

Ewa gestem zachęca go, by zapa­lił. On wyciąga papie­rosa z paczki, a jej wali serce. „Mokri” eks­tra mocne – takie same jak te, które zawsze miał w kie­szeni Ste­fan.

Beck wska­zuje jej sąsied­nie krze­sło przy stole.

– Ma pani teraz czas na papie­rosa?

– Tak, dzię­kuję.

Stara się na­dal uśmie­chać, gdy sięga po papie­rosa. Dla­czego mia­łaby nie być życz­liwa wobec tego nowego? Przy­naj­mniej na początku.

Beck pstryka zapal­niczką i pod­suwa wysoki pło­mień do jej twa­rzy. Ewa zaciąga się dymem i unosi nieco spód­niczkę, sia­da­jąc.

– Zatem jest pan naukow­cem, panie Obersturmführer?

On opiera łokieć na stole, a smuga dymu wije się nad papie­ro­sem, który trzyma w dłoni.

– Ach, przed wojną było to moje marze­nie. Ale teraz przy­naj­mniej moje lin­gwi­styczne bada­nia mają prak­tyczne zasto­so­wa­nie.

Ewa wypusz­cza kłąb dymu i stara się nie robić wra­że­nia nad­mier­nie zain­te­re­so­wa­nej.

– Jak to?

– Jestem odpo­wie­dzialny za plan zmiany nazw.

Ona uśmie­cha się i prze­krzy­wia głowę.

– Ma pan na myśli zmianę nazw ulic?

– Nie tylko ulic: jestem odpo­wie­dzialny za zna­le­zie­nie wła­ści­wej nie­miec­kiej nazwy dla każ­dego miej­sca na mapie w całym Kraju Warty, aż po naj­mniej­szą osadę i naj­węż­szą dróżkę.

– O mój Boże! To wygląda na wiel­kie zada­nie.

– I jest. Mógł­bym spę­dzać każdą noc w biblio­tece i jesz­cze nie upo­rać się z bada­niami, które należy zro­bić.

Papie­ros wisi w kąciku warg Ewy, która wpa­truje się spo­koj­nie w jego jasno­szare oczy.

– Na pewno nie­ła­two zna­leźć starą nie­miecką nazwę dla każ­dego miej­sca.

– Powinno mi się udać, o ile będę miał dość czasu na prze­stu­dio­wa­nie sta­rych map i doku­men­tów doty­czą­cych wła­sno­ści ziemi. Jed­nak nie wszyst­kie dawne nazwy są odpo­wied­nie.

– Naprawdę?

– Na przy­kład tej ulicy, która pro­wa­dzi do nowego basenu.

Ma na myśli ulicę Żydow­ską.

Ewa strze­puje popiół z papie­rosa do popiel­niczki.

– Jestem za młoda, by pamię­tać, jak się nazy­wała, gdy nasze mia­sto wcho­dziło w skład Prus.

– Oczy­wi­ście! Ale nazwa była taka sama. Jüden Strasse. Zatem nie możemy przy­wró­cić tej nazwy, prawda?

– Nie. Myślę, że nie!

Ewa śmieje się, sta­ra­jąc się, by nie brzmiało to sztucz­nie.

On się uśmie­cha.

– Sądzę, że nowe okre­śle­nie, „Bec­ken Strasse”, suge­ruje bli­skość tego obiektu inży­nie­rii wod­nej. Czy­sty przy­pa­dek, że moje wła­sne nazwi­sko będzie czę­ścią tej nowej nazwy ulicy.

Pusz­cza oczko i widać, że żar­tuje sam z sie­bie, a Ewa tym razem śmieje się naprawdę.

– Co za fascy­nu­jąca i ważna praca!

On prze­sta­wia krze­sło spod stołu do kąta i wyciąga nogi, krzy­żu­jąc je w kost­kach.

– Och, cza­sem to bywa żmudne. Pra­cuję tu zale­d­wie od mie­siąca, ale już są nie­po­ro­zu­mie­nia pomię­dzy armią i pocztą co do map i adre­sów.

Ewa mocno zaciąga się papie­ro­sem i pró­buje okre­ślić miej­sce pocho­dze­nia Becka na pod­sta­wie jego głosu, ale jego nie­miecki jest pozba­wiony akcentu. Słu­cha­jąc go, zdaje sobie sprawę, jak miękko i melo­dyj­nie może brzmieć ten język.

– Skąd pan pocho­dzi, panie Obersturmführer?

– A jak pani myśli?

– Skądś, gdzie mówi się czy­stym języ­kiem. – Wzru­sza ramio­nami. – Może z Hano­weru?

– Cał­kiem nie­źle. – Kiwa głową z uśmie­chem. – Chce pani jesz­cze zga­dy­wać?

– Hmm… z Dort­mundu?

– Nie kończmy zabawy zbyt szybko. Czemu nie mia­łoby być jed­nego pyta­nia każ­dego dnia, skoro zamiesz­kam tutaj w waszym ślicz­nym pen­sjo­na­cie? Ale wąt­pię, czy pani się uda.

Ewa kiwa stopą, zakła­da­jąc nogę na nogę.

– Mogę pana zasko­czyć!

Wstrzą­śnięta łapie się na tym, że jej ochronny pan­cerz pęka. Przez kilka chwil roz­ma­wiała z Bec­kiem, w ogóle nie myśląc o jego mun­du­rze ani o zagro­że­niu, jakie może on sta­no­wić.

– Cóż, panie Obersturmführer, będę nie­cier­pli­wie cze­kać na codzienny quiz i na moż­li­wość oto­cze­nia pana gościn­no­ścią Hart­ma­nów.

Wstaje i pod­cho­dzi do szu­flady kre­densu po nie­uży­wane obrączki do ser­we­tek, potem umiesz­cza je na stole przed Bec­kiem. Złote włosy błysz­czą mu na karku nad aksa­mit­nym, zie­lo­nym koł­nie­rzem kurtki.

– Mógłby pan wybrać sobie któ­rąś? Pie­rzemy ser­wetki co tydzień, więc każdy ofi­cer trzyma swoją we wła­snej obrączce.

Obrączki mają trzy cha­rak­te­ry­styczne wzory: albo są zro­bione z rogu z wyry­tymi gło­wami byków, albo mają nama­lo­wane gór­skie kwiatki, albo są to cynowe opa­ski bez żad­nych ozdób.

Beck zaska­kuje ją, bio­rąc naj­prost­szą.

– Dobry wybór, panie Obersturmführer.

– Pro­sta jak obrączka ślubna.

Uśmie­cha się i sku­pia na sobie inten­sywne spoj­rze­nie Ewy, która zwija różową lnianą ser­wetkę. Jedy­nie moc­niej­sze bicie serca mówi jej, że wstrzy­muje oddech.

Gdy Ewa odwraca się, by odło­żyć nie­po­trzebne obrączki do szu­flady, przy­biera spo­kojny wyraz twa­rzy. Kilka razy musiała zro­bić duży wysi­łek, by nie zadu­rzyć się w jed­nym z ofi­ce­rów zakwa­te­ro­wa­nych w pen­sjo­na­cie. Jej życz­li­wość, a cza­sami kokie­te­ria nie mogły prze­ro­dzić się w praw­dziwe uczu­cie, bo jej kamu­flaż byłby cał­ko­wi­cie zagro­żony. Poza tym, cho­ciaż może nie każdy ofi­cer miesz­ka­jący pod dachem jej pen­sjo­natu budził w niej nie­chęć, to nie­na­wi­dziła tego, czemu słu­żyli.

Jed­nak jej odczu­cia jesz­cze ni­gdy nie były wysta­wione na taką próbę jak ta. Ponie­waż Ewa nie potrafi w tej chwili myśleć o niczym innym niż jej naj­więk­sze obec­nie pra­gnie­nie: zna­leźć się wewnątrz daw­nej syna­gogi przy Bec­ken Strasse i obser­wo­wać, jak Obersturmführer Beck wycho­dzi z basenu, ocie­ka­jąc wodą.

Zaci­ska mocno usta w uśmie­chu i odwraca się ku niemu.

– Ma pan ochotę na kolejną kawę, gdy będę szy­ko­wać pań­ski pokój?

– Nie, dzię­kuję. I pro­szę nie robić sobie spe­cjal­nego kło­potu.

– Och, to żaden kopot, po pro­stu tro­chę odku­rzę i dam świeżą pościel.

Skła­nia głowę tak ener­gicz­nie i lekko, na ile jej się udaje, a potem wycho­dzi z pokoju.

Jed­nak gdy się wspina po scho­dach, ćmiące, zna­jome poczu­cie winy dopada ją przy każ­dym kroku. Mija drzwi do pokoju z dębo­wym łożem i idzie dalej, kolejną kon­dy­gna­cją scho­dów, aż do swo­jej nisko skle­pio­nej sypialni pomię­dzy sko­sami dachu. Zamyka za sobą drzwi i siada na dywa­nie.

To nie fair. Dla­czego nie może jej się spodo­bać przy­stojny facet, do któ­rego wcale nie czuje miłego dresz­czyku pożą­da­nia, bez przy­tła­cza­ją­cego poczu­cia winy? Święci Pań­scy, mijają już trzy lata, odkąd miała ostat­nie wie­ści od Ste­fana. Trzy z jej naj­lep­szych lat stra­cone. Byłoby lepiej, gdyby miała cał­ko­witą pew­ność, że on nie żyje. Ponie­waż w tej sytu­acji cała reszta jej życia może upły­nąć w cie­niu pyta­nia o los Ste­fana.

Czy pozo­stałe lata jej mło­do­ści mają prze­mknąć w ogóle bez miło­ści? Nie może nie anga­żo­wać się emo­cjo­nal­nie ze względu na jakieś widmo. Gdyby wszystko poto­czyło się ina­czej, Ste­fan do tej pory zna­la­złby sobie inną kochankę. I na ile Ewa się orien­tuje, może już ją ma. Ewa sie­dzi bez ruchu na pod­ło­dze, pró­bu­jąc wyobra­zić sobie Ste­fana z jakąś domnie­maną dziew­czyną w innym kraju. Jed­nak łzy szczy­pią ją pod powie­kami. Potrząsa głową. Do licha, trzy lata to wystar­cza­jąco długo. W jakiś spo­sób musi wyrzu­cić go z serca.

Ewa pociąga nosem i miękko przy­klęka na lśnią­cych, nie­rów­nych deskach pod­łogi. Z policz­kiem przy­ci­śnię­tym do szafy sięga obiema rękami pod spód i wyczuwa dwa zaci­ski. Napi­na­jąc ramiona dla utrzy­ma­nia rów­no­wagi, obraca je i wyciąga z dołu kwa­dra­towy pojem­nik nieco mniej­szy od pudełka na buty. Bez­sze­lest­nie prze­nosi tajną szu­fladę na łóżko i usta­wia ją na koł­drze.

Kilka sztuk sta­rej bie­li­zny na wierz­chu nie zmy­li­łoby nikogo, ale nie potrafi zmu­sić się, by zosta­wić zawar­tość zupeł­nie odkrytą. Prze­nosi cichą maszynę do pisa­nia na łóżko wraz ze stertą gęsto zadru­ko­wa­nych papie­rów – to liczby, słowa, kropki i kre­ski, które prze­pi­suje z naba­zgra­nych przez agen­tów nota­tek, oraz jakieś nie­ostre foto­gra­fie, a ona nie bar­dzo rozu­mie ich zna­cze­nie. Sterta rośnie. Musi poin­for­mo­wać łącz­niczkę, że potrze­buje nowej dostawy.

Pod maszy­no­pi­sami jest mały sto­sik otwar­tych brą­zo­wych kopert. Widok jego ręcz­nego pisma zawsze zapiera jej dech w pier­siach, jakby sam Ste­fan ukry­wał się pod szafą. Wła­ści­wie nie musi jakoś szcze­gól­nie cho­wać jego listów. Nawet w Rze­szy nie jest prze­stęp­stwem mieć narze­czo­nego, który słu­żył w woj­sku nie­ist­nie­ją­cej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Cho­dzi po pro­stu o to, że Ewa nie jest w sta­nie znieść myśli, że ktoś jesz­cze mógłby prze­czy­tać słowa Ste­fana o miło­ści.

Jed­nak słowa blakną. I cho­ciaż Ewa potrafi odtwo­rzyć swoje emo­cje z cza­sów, kiedy te listy do niej dotarły, nie czuje ich już tak mocno. Wyciąga list z samego dołu. To ten, który przy­szedł tuż przed pierw­szymi wojen­nymi świę­tami Bożego Naro­dze­nia; wcze­śniej nie miała żad­nego znaku od Ste­fana od tego par­nego let­niego poranka, gdy wsiadł do pociągu do War­szawy zapcha­nego oddzia­łami w zie­lo­no­brą­zo­wych mun­du­rach. Ich ostatni poca­łu­nek był tak gwał­towny, że została jej ranka po wewnętrz­nej stro­nie ust.

Gdy Ewa po raz pierw­szy zoba­czyła kopertę z wła­snym nazwi­skiem napi­sa­nym jego ręką, aż zadrżała z emo­cji. Kiedy ją roz­darła, poczuła przy­pływ rado­ści. Ste­fan żył i pozo­stał cał­ko­wi­cie sobą; dowo­dziły tego jego słowa:

Muszę wyznać – napi­sał – że „Karaś” roz­bił się już pod­czas pierw­szego lotu prze­ciwko Sowie­tom, a co zawsty­dza­jące, nie został zestrze­lony przez kulę wroga, ale uni­ce­stwiony przez nie­wielką mecha­niczną usterkę. Wtedy ja wraz z dru­gim pilo­tem poszli­śmy w zupeł­nie nie­wła­ści­wym kie­runku i wpa­dli­śmy na uro­czego kapi­tana Armii Czer­wo­nej, który wyglą­dał na dość zakło­po­ta­nego, gdy nas aresz­to­wał.

Nawet teraz Ewa sły­szy przy tych sło­wach jego głos i nie może powstrzy­mać uśmie­chu.

Ste­fan spra­wił, że opo­wieść o obo­zie dla jeń­ców brzmiała zno­śnie, a nawet efek­tow­nie. Starą klasz­torną twier­dzę, w któ­rej go trzy­mano, Ewa wyobraża sobie tak dokład­nie, jakby już kie­dyś tam była, choć prze­cież ni­gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie widziała oka­la­ją­cych ją murów z wie­życz­kami ani prycz usta­wio­nych w sze­ściu pię­trach wewnątrz wspa­nia­łego, kopu­la­stego kościoła. Ste­fan napi­sał, że śpi w naj­lep­szym miej­scu: na naj­wyż­szej pry­czy z dobrym wido­kiem na kolo­rowe malo­wi­dła świę­tych. To miej­sce chroni go także, jak twier­dzi: …od przy­kro­ści, które zno­szą ci na niżej poło­żo­nych pry­czach, na któ­rych kapie stale ście­ka­jąca po ścia­nach wil­goć, pocho­dząca ze skro­plo­nych odde­chów setek męż­czyzn (a także wil­goć two­rzona przez tych face­tów, któ­rym nie chce się w nocy zleźć na dół do wia­dra!).

Może Ste­fan wie­dział, że po począt­ko­wym uczu­ciu ulgi Ewa będzie prze­ra­żona wizją tego, co go czeka pod­czas rosyj­skiej zimy, i pró­bo­wał ją uspo­koić. Jed­nak szcze­góły, o któ­rych pisał, wyglą­dały na praw­dziwe: że owsianka na śnia­da­nie zacho­wuje cie­pło w drew­nia­nej misce, że jeńcy dostali sza­chy i har­mo­nijki ustne, że w obo­zie jest sala kinowa i roz­rywka radiowa: …stale korzy­stamy z Radia Moskwa, które gra przez gło­śniki, umiesz­czone w każ­dej czę­ści oto­czo­nych murem zabu­do­wań, nawet w latry­nach. Cen­zor naj­wy­raź­niej nie dostrzegł sar­ka­zmu Ste­fana. Nawet adres podany, gdyby chciała odpi­sać: „Dom Wypo­czyn­kowy im. Gor­kiego, Moskwa, skrytka pocz­towa 12”, poma­gał uci­szyć jej nie­po­kój. Wyobra­żała sobie jeń­ców pod­czas lecz­ni­czych masaży wyko­ny­wa­nych przez tęgich Rosjan w bia­łych far­tu­chach.

Oczy Ewy wędrują ostroż­nie na dół strony do naj­bar­dziej poru­sza­ją­cego frag­mentu tego pierw­szego listu: Moja kochana Ewo… twoja foto­gra­fia jest ukryta w kla­pie mojej kami­zelki i przy­tu­lona do serca… a kiedy przy­po­mnę sobie zarys two­jego ramie­nia albo zapach two­ich wło­sów, czuję oszo­ło­mie­nie… Ewa uzmy­sła­wia sobie, że gdy to czyta, na­dal jak na złość szczy­pie ją w nosie.

Jed­nak naj­bar­dziej zaczyna ją dener­wo­wać to, co nastą­piło potem. Jak Ste­fan mógł być tak naiwny w grud­niu 1939 roku, by wyobra­żać sobie, że wkrótce zosta­nie zwol­niony? Jego listy z Rosji przy­cho­dziły przez całą pierw­szą zimę, jeden co kilka tygo­dni, aż do wio­sny 1940 roku. A potem nic. Jed­nak słowa w liście, który trzyma w ręku, brzmią sta­now­czo nie tylko w odnie­sie­niu do szyb­kiego uwol­nie­nia Ste­fana, ale rów­nież tego, że on i Ewa wkrótce się pobiorą: Wizja naszego ślubu na wio­snę dodaje mi otu­chy – pisze. – Nie drwij, Ewo, ale cza­sem wyraź­nie widzę, jak sto­isz przed foto­gra­fem, oblana pro­mie­niami słońca, w wianku z kwia­tów wiśni we wło­sach.

Ewa ma suche oczy, gdy wkłada list z powro­tem do pudełka. Bar­dzo się pomy­lił. To już czwarta wio­sna, odkąd napi­sał te słowa, a jedyny pier­ścio­nek, jaki Ewa ma na palcu, to ten ze sztucz­nym oczkiem, który Ste­fan kupił w pośpie­chu na ulicy Żydow­skiej, gdy dostał roz­kaz mobi­li­za­cyjny.

Z upły­wem czasu ujmu­jąca przed­tem wiara Ste­fana w przy­szłość wygląda raczej na aro­gan­cję. Tak, aro­gancki. Taki wła­śnie jest Ste­fan Ber­gel. Ale już dość tego. Ewa zaci­ska obie pię­ści na jedwab­nej koł­drze, w miarę jak rośnie jej iry­ta­cja na nie­obec­nego kochanka. Tym razem jej udręka jest nie­mal tak gwał­towna, że czuje się wyzwo­lona.

White Waltham, Anglia

Nie­dziela, 11 kwiet­nia

Zimne powie­trze wla­tuje z każ­dym trza­śnię­ciem drzwi, ale kory­tarz na­dal śmier­dzi przy­pa­lo­nym beko­nem. Vee opiera się ramie­niem o ścianę, gdy mijają ją Mar­jo­rie Hyde-Bar­ker i Fred­die Dunne, z notat­kami w ręku, gło­śno roz­ma­wia­jąc:

– Co masz?… Hur­ri­cane do Hul­la­ving­ton… Super!

Tak, bar­dzo faj­nie. One miały lep­szy start w tej roz­grywce, przy­by­wa­jąc do bazy z licen­cjami pilota i książ­kami lotów z wie­loma wyla­ta­nymi godzi­nami, za które nie­wąt­pli­wie zapła­cili ich tatu­sio­wie. Gdy tylko zdo­bę­dzie Skrzy­dła, Vee będzie takim samym pilo­tem jak one, ale wygląda na to, że zabie­rze jej to wię­cej czasu niż innym kade­tom. Od czasu tej sprawy w Bra­dwell Bay nic nie idzie jej tak, jak by chciała. Lądo­wa­nia wycho­dzą z tru­dem, popeł­nia błędy w nawi­ga­cji: za duże odchy­le­nie w locie do Deb­den, zmy­lony kurs na Ratc­liffe. Nawet jej pisemne oceny się pogor­szyły. I nie ma ku temu żad­nej poważ­nej przy­czyny poza tym, że – jak się na tym zła­pała – przez cały czas wypa­truje myśliw­ców z 302 Dywi­zjonu.

Kolejny chłodny powiew i z kory­ta­rza nad­cho­dzi Sonia: ma mister­nie zakrę­cone włosy, błysz­czącą szminkę i nową mary­narkę, ścią­gniętą paskiem o jedną dziurkę cia­śniej, niż trzeba. Nad kie­szonką na piersi błysz­czą złote skrzy­dełka.

– Sonia! Co za mun­dur! Szybko go dosta­łaś.

Vee robi, co może, by utrzy­mać ser­deczny uśmiech, gdy Sonia staje obok niej w kolejce, pró­bu­jąc ukryć radość.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki