Miłość ponad czasem - Audrey Niffenegger - ebook + książka

Miłość ponad czasem ebook

Audrey Niffenegger

4,2

Opis

Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie..

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 639

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (61 ocen)
32
15
10
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jwernika

Nie oderwiesz się od lektury

@52inspiracje Historia o miłości, życiu i jego ulotności, której motywem przewodnim są podróże w czasie. Głównych bohaterów - Clare i Henryego rozdziela czas, jednak nigdy na stałe, bowiem prędzej czy później znowu pozwala im być ze sobą. Cała historia jest bardzo dobrze przemyślana i co ważne - spójna. Przyjemnie się ją czytało. Zmusza również do refleksji nad własnym życiem i podejmowanymi działaniami i ich przyszłymi konsekwencjami. Wszystko w życiu ma bowiem swoje miejsce. Żadne nasze postępowanie w przeszłości nie może zmienić naszej przyszłości, bowiem ona jest już z góry ustalona. To historia o pięknej, prawdziwej miłości, która naprawdę zwycięża czas i jest silniejszej niż wszystko. Miłości, która trwa od samego początku aż do końca, przez przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
30
AliceBooks

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia, piękna, wzruszająca, napisana pięknym językiem, polecam!
00
Booklutek95

Nie polecam

Nie rozumiem fenomenu tej książki, a miałam duże oczekiwania względem niej. Niestety powiało nudą, mimo iż pomysł oryginalny (miłość i podróże w czasie) to wykonanie kiepskie. Fabuła była zawiła i lepiej byłoby, gdyby książka nie podejmowała prób poruszania tak wielu wątków pobocznych i drobiazgów. Postacie były samolubne, pretensjonalne i zaabsorbowane sobą. Clare czasami potrafiła być bezduszna i w drugiej połowie książki zaczęła podejmować działania, które były wręcz nieprzyjemne. Bohaterka nigdy tak naprawdę nie miała dzieciństwa ani życia bez Henry'ego. A mężczyzna nie wydawał oznaków miłości, ich związek wyglądał mi na pełen zazdrości. To nie jest romantyczne, to jest smutne!
00
Polciowa2307

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami się gubiłam przez te przeskoki czasowe ale koniec końców świetnie się czytało. polecam. końcówka wzruszająca.
00
Yenneferinred

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza książka o podróżach w czasie jaką znam. serial też bardzo dobry, wierny książce.
00

Popularność




PRO­LOG

CLARE: Trudno jest zostać samej. Cze­kam na Henry’ego, nie wie­dząc, gdzie jest; mar­twię się, czy nic mu się nie stało. Trudno jest być osobą, która zostaje.

Pró­buję się czymś zająć. Dzięki temu czas pły­nie szyb­ciej.

Cho­dzę spać sama i sama się budzę. Dużo spa­ce­ruję. Pra­cuję, dopóki nie zacznę padać ze zmę­cze­nia. Obser­wuję, jak wiatr bawi się śmie­ciami, które przez całą zimę leżały ukryte pod śnie­giem. Wszystko wydaje się bar­dzo pro­ste, dopóki nie zaczy­nasz się nad tym zasta­na­wiać. Dla­czego nie­obec­ność tak bar­dzo potę­guje miłość?

Dawno temu męż­czyźni wypły­wali na morze, a kobiety cze­kały na nich i sto­jąc na brzegu, wypa­try­wały na hory­zon­cie malut­kiego statku. Teraz ja cze­kam na Henry’ego. Znika nagle, bez ostrze­że­nia. Cze­kam na niego. Każda chwila tego ocze­ki­wa­nia wydaje się rokiem, wiecz­no­ścią. Każda chwila bie­gnie wol­niutko i jest przej­rzy­sta jak szkło. Przez każdą z nich widzę nie­skoń­czo­ność takich chwil, które są cze­ka­niem. Dla­czego odszedł tam, gdzie nie mogę za nim podą­żyć?

HENRY: Jak to jest? Co czu­jesz?

Cza­sami jest tak, jakby twoja uwaga roz­pro­szyła się na uła­mek sekundy. Potem uświa­da­miasz sobie prze­ra­żony, że książka, którą trzy­ma­łeś w ręce, czer­wona baweł­niana koszula z bia­łymi guzi­kami, ulu­bione czarne dżinsy i brą­zowe skar­petki prze­tarte na jed­nej pię­cie, salo­nik, czaj­nik, który już miał zagwiz­dać w kuchni: wszystko znik­nęło.

Jak to jest?

Dokład­nie tak, jak w jed­nym z tych snów, kiedy nagle uświa­da­miasz sobie, że musisz napi­sać test, do któ­rego się w ogóle nie uczy­łeś, na doda­tek nie masz nic na sobie, a port­fel zosta­wi­łeś w domu.

Kiedy prze­miesz­czam się w cza­sie, zamie­niam się w roz­pacz­liwą wer­sję sie­bie samego. Staję się zło­dzie­jem, włó­częgą, zwie­rzę­ciem, które ucieka i szuka kry­jówki. Budzę prze­ra­że­nie na twa­rzach star­szych kobiet i wpra­wiam w osłu­pie­nie dzieci. Jestem magiczną sztuczką, ilu­zją naj­wyż­szego rzędu, tak nie­wia­ry­godną, że aż praw­dziwą.

Czy w całym tym prze­miesz­cza­niu się zawarta jest jakaś logika? Czy ist­nieje spo­sób na to, by pozo­stać w jed­nym miej­scu i trzy­mać się teraź­niej­szo­ści każdą komórką ciała? Nie wiem. Poja­wiają się pewne symp­tomy; jak w przy­padku każ­dej cho­roby ist­nieją powta­rza­jące się objawy: wyczer­pa­nie, hałas, stres, gwał­towne wsta­nie z miej­sca, miga­jące świa­tło – każda z tych rze­czy może stać się powo­dem nagłego znik­nię­cia. Ale dzieje się także i tak: czy­tam nie­dzielne wyda­nie „Timesa”, trzy­mam w ręce kubek z kawą, Clare drze­mie obok mnie na łóżku i nagle znaj­duję się w roku 1976, i oglą­dam sie­bie w wieku trzy­na­stu lat, jak koszę traw­nik dziadka. Cza­sami epi­zody te trwają tylko parę chwil; jest tak, jakby ktoś słu­chał radia, ale miał kło­pot z odna­le­zie­niem wła­ści­wej sta­cji. Wpa­dam w tłum, publicz­ność na jakiejś impre­zie, zamęt. Rów­nie czę­sto jestem sam: na polu, w domu, w samo­cho­dzie, na plaży, w szkole pod­sta­wo­wej w środku nocy. Zawsze bar­dzo się boję, że tra­fię do wię­zien­nej celi, windy peł­nej ludzi, na śro­dek auto­strady. Poja­wiam się zni­kąd, nagi. Jak można to wytłu­ma­czyć? Ni­gdy niczego ze sobą nie zabra­łem. Ubra­nia, pie­nię­dzy, doku­men­tów. Pod­czas tych epi­zo­dów więk­szość czasu poświę­cam na zna­le­zie­nie ubra­nia i kry­jówki. Na szczę­ście nie noszę oku­la­rów.

To wielka iro­nia losu, naprawdę. Uwiel­biam drobne przy­jem­no­ści: wygodny fotel, spo­kojne wie­czory w domu. I nie pra­gnę wiele. Kry­mi­nał do poduszki, zapach wil­got­nych, rudych wło­sów Clare, pocz­tówka od przy­ja­ciół z waka­cji, śmie­tanka do kawy, miękka skóra pod pier­siami Clare, syme­tria toreb z zaku­pami cze­ka­ją­cych na kuchen­nym bla­cie, by ktoś je roz­pa­ko­wał. Uwiel­biam snuć się mię­dzy rega­łami w biblio­tece, gdy wszy­scy już poszli do domu, i doty­kać lekko grzbie­tów ksią­żek. Tęsk­nota za tymi wła­śnie rze­czami prze­szywa mnie szcze­gól­nie bole­śnie, gdy kaprys Czasu posta­na­wia mnie od nich oddzie­lić.

I Clare, zawsze Clare. Clare ran­kiem, zaspana, z odci­skiem poduszki na policzku. Clare z rękami zanu­rzo­nymi w kadź do robie­nia papieru, wyj­mu­jąca z niej formę i potrzą­sa­jąca nią gwał­tow­nie, by połą­czyły się włókna. Clare z książką w ręce, z wło­sami prze­rzu­co­nymi przez opar­cie fotela, wcie­ra­jąca przed snem bal­sam w spierzch­nięte, zaczer­wie­nione dło­nie. I jej niski głos.

Nie­na­wi­dzę być tam, gdzie jej nie ma; kiedy jej nie ma. A jed­nak zawsze odcho­dzę tam, gdzie ona nie może za mną podą­żyć.

I. MĘŻ­CZY­ZNA SPOZA CZASU

I

Męż­czy­zna spoza czasu

Och, nie, iż to wła­śnie Szczę­ściem jest, ten tutaj zysk przed­wcze­sny na rychłej stra­cie.

Lecz że być to dużo, a ile żeśmy z pozoru Całej tu byt­no­ści, tej zni­kli­wo­ści potrzebni, Z którą rzecz dziwna, musimy coś począć. Naj­zni­kliwsi.

Ach, biada, biada, co nieść ze sobą tam, gdzie wszystko po się sprzęga? Nie to patrze­nie, Któ­rego się żmud­nie uczyło, i nic z tego, co się tu przy­da­rzy. Nic. Cier­pie­nie tedy. Nasam­przód tedy cię­żary, długo tedy Zgłę­biane arkana miło­ści – to zatem, Co zgoła nie­wy­po­wie­dziane.

Rainer Maria Rilke, Ele­gie duiń­skie, Ele­gia dzie­wiąta, (przeł. Adam Pomor­ski)

PIERW­SZA RANDKA, JEDEN

Sobota, 26 paź­dzier­nika 1991(Henry ma 28, Clare 20 lat)

CLARE: W biblio­tece panuje chłód i czuć zapach środka do czysz­cze­nia dywa­nów, choć wszę­dzie dookoła widzę tylko mar­mur. Wpi­suję się do książki: Clare Abshire, 11.15, 10 26-91, Zbiory Spe­cjalne. Ni­gdy wcze­śniej nie byłam w Biblio­tece New­berry i teraz, kiedy prze­szłam już przez ciemny, zło­wrogi hol, czuję dziwne pod­nie­ce­nie. Biblio­teka jest dla mnie niczym ogromne pudło pełne cudow­nych ksią­żek leżące w Boże Naro­dze­nie pod cho­inką. W win­dzie panuje pół­mrok, a ona unosi się w górę nie­mal bez­sze­lest­nie. Wysia­dam na trze­cim pię­trze i wypeł­niam for­mu­larz nie­zbędny do otrzy­ma­nia karty czy­tel­nika, po czym udaję się na górę do działu Zbio­rów Spe­cjal­nych. Obcasy moich butów stu­kają na drew­nia­nej pod­ło­dze. W zatło­czo­nej sali panuje cisza, pełno tu cięż­kich, zarzu­co­nych sto­sami ksią­żek sto­łów, przy któ­rych sie­dzą czy­tel­nicy. Przez wyso­kie okna wpada blask jesien­nego poranka w Chi­cago. Pod­cho­dzę do biurka dyżur­nej biblio­te­karki i odbie­ram rewersy. Zamie­rzam napi­sać pracę na zaję­cia z histo­rii sztuki. Jej tema­tem jest Chau­cer wydany przez Kelm­scott Press. Spraw­dzam numer książki w kata­logu i wypeł­niam rewers. Chcę poczy­tać wię­cej o wytwa­rza­niu papieru w Kelm­scott, ale nie mogę sobie pora­dzić z kata­lo­giem. Wra­cam do biurka, by popro­sić o pomoc. Kiedy wyja­śniam sie­dzą­cej tam kobie­cie, czego szu­kam, spo­gląda przez moje ramię na prze­cho­dzącą wła­śnie osobę. „Może pan DeTam­ble będzie mógł pani pomóc”, mówi. Odwra­cam się, by zacząć wszystko wyja­śniać od początku, i staję twa­rzą w twarz z Hen­rym.

Odbiera mi mowę. Stoi przede mną Henry, spo­kojny, ubrany, młod­szy niż kie­dy­kol­wiek mia­łam go oka­zję oglą­dać. Pra­cuje w Biblio­tece New­berry i stoi przede mną teraz, w teraź­niej­szo­ści. Tutaj i teraz.

Nie posia­dam się z rado­ści. Henry patrzy na mnie cier­pli­wie, nie­pew­nie, ale bar­dzo uprzej­mie.

– W czym mogę pani pomóc? – pyta.

– Henry! – Z tru­dem powstrzy­muję się, by nie paść mu w ramiona.

Widać jed­nak po nim wyraź­nie, że w swoim obec­nym życiu ni­gdy mnie nie spo­tkał.

– Czy my się znamy? Prze­pra­szam, ale…

Roz­gląda się nie­spo­koj­nie w oba­wie, że całe to zamie­sza­nie nie umknie uwagi czy­tel­ni­ków i jego kole­gów z pracy. Jed­no­cze­śnie szybko prze­szu­kuje pamięć i docho­dzi do wnio­sku, że któ­reś z jego przy­szłych wcie­leń poznało już kie­dyś tę cudowną dziew­czynę sto­jącą teraz przed nim.

Gdy ja widzia­łam go po raz ostatni, ssał palce moich stóp na Łące.

Pró­buję mu wszystko wyja­śnić.

– Nazy­wam się Clare Abshire. Pozna­łam cię, kiedy byłam małą dziew­czynką…

Bra­kuje mi słów, bo jestem po uszy zako­chana w tym męż­czyź­nie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jesz­cze przy­szło­ścią. Cała sytu­acja jest tak absur­dalna, że mam ochotę wybuch­nąć śmie­chem. Ja znam Henry’ego od lat, pod­czas gdy on patrzy na mnie z obawą i nie­po­ko­jem. Henry w sta­rych rybac­kich spodniach ojca cier­pli­wie prze­py­tu­jący mnie z tabliczki mno­że­nia, fran­cu­skich słó­wek, sto­lic; Henry śmie­jący się z lun­chu o dziw­nym smaku, który jako sied­mio­latka przy­nio­słam mu na Łąkę; Henry w smo­kingu, roz­pi­na­jący guziki koszuli w moje osiem­na­ste uro­dziny. Tutaj! Teraz!

„Chodź ze mną na kawę, na kola­cję, na cokol­wiek…”. Jasne, że musi się zgo­dzić. Henry, który kocha mnie w prze­szło­ści i przy­szło­ści, musi kochać mnie także i teraz. To uczu­cie powraca niczym echo z innego czasu. Poczu­łam wielką ulgę, gdy zgo­dził się ze mną umó­wić. Mamy się spo­tkać dziś wie­czo­rem w pobli­skiej taj­skiej restau­ra­cji. Wszystko to odbywa się w obec­no­ści zdu­mio­nej kobiety za biur­kiem. Wycho­dzę z biblio­teki, zapo­mi­na­jąc o Chau­ce­rze i Kelm­scott, zbie­gam po mar­mu­ro­wych scho­dach pro­sto na zalaną paź­dzier­ni­ko­wym słoń­cem ulicę. Potem, krzy­cząc z rado­ści, bie­gnę przez park, wśród barasz­ku­ją­cych psów i wie­wió­rek.

HENRY: Zwy­kły, ruty­nowy dzień w paź­dzier­niku, sło­neczny i cie­pły. Sie­dzę w pracy w małym, pozba­wio­nym okien pokoju, o wyraź­nie okre­ślo­nej wil­got­no­ści, na czwar­tym pię­trze Biblio­teki New­berry i kata­lo­guję kolek­cję mar­mur­ko­wych papie­rów, którą nie­dawno prze­ka­zano nam w darze. Papiery są piękne, lecz praca nudna i powoli zaczy­nam uża­lać się nad sobą. Czuję się staro, tak staro, jak może się czuć dwu­dzie­sto­ośmio­la­tek po nocy spę­dzo­nej na piciu dro­giej wódki i bez­sku­tecz­nych pró­bach odzy­ska­nia wzglę­dów Ingrid Car­mi­chel. Kłó­ci­li­śmy się przez cały wie­czór, a teraz nawet nie pamię­tam o co. Czuję, że zaraz pęk­nie mi głowa. Muszę napić się kawy. Pozo­sta­wia­jąc mar­mur­kowe papiery w sta­nie kon­tro­lo­wa­nego cha­osu, prze­cho­dzę przez biuro i mijam biurko w czy­telni. Nagle zatrzy­muje mnie głos Isa­belle: „Może pan DeTam­ble będzie mógł pani pomóc”, co zna­czy: „Henry, ty dra­niu, dokąd się wybie­rasz?”. Nie­sa­mo­wi­cie piękna, wysoka, rudo­włosa dziew­czyna odwraca się i patrzy na mnie, jak­bym był jej oso­bi­stym zba­wi­cie­lem. Czuję nagły skurcz w żołądku. Ona najwyraź­niej mnie zna, ja za to nie mam poję­cia, kim jest. Bóg jeden wie, co powie­dzia­łem, zro­bi­łem lub obie­ca­łem temu uro­czemu stwo­rze­niu, jestem więc zmu­szony zwró­cić się do niej naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nym tonem, na jaki potra­fię się zdo­być: „W czym mogę pani pomóc?”. Dziew­czyna szep­cze nagle: „Henry!”, gło­sem, który prze­ko­nuje mnie, że kie­dyś musiało nas łączyć coś naprawdę nie­sa­mo­wi­tego. To jesz­cze pogar­sza sprawę, bo ja prze­cież nic o niej nie wiem, nie znam nawet jej imie­nia. Mówię: „Czy my się znamy?”, a Isa­belle rzuca mi spoj­rze­nie, które zna­czy tylko jedno: „Ty dupku”. Dziew­czyna odpo­wiada jed­nak spo­koj­nie: „Nazy­wam się Clare Abshire. Pozna­łam cię, gdy byłam małą dziew­czynką”, zapra­sza mnie na kola­cję. Zdu­miony przy­staję na jej pro­po­zy­cję. Patrzy na mnie czule, choć jestem nie­ogo­lony, ska­co­wany i ogól­nie rzecz bio­rąc, w nie naj­lep­szej for­mie. Uma­wiamy się na wie­czór w restau­ra­cji Beau Thai i Clare wypada z czy­telni.

Kiedy stoję oszo­ło­miony w win­dzie, uświa­da­miam sobie, że oto wspa­niała część mojej przy­szło­ści odna­la­zła mnie wła­śnie w teraź­niej­szo­ści, i wybu­cham śmie­chem. Prze­cho­dzę przez hol i gdy zaczy­nam scho­dzić na dół, widzę Clare bie­gnącą rado­śnie przez plac Waszyng­tona. Czuję, że jestem bli­ski łez, choć zupeł­nie tego nie rozu­miem.

Póź­niej tego samego wie­czoru:

HENRY: O szó­stej wie­czo­rem pędzę z pracy do domu i pró­buję coś ze sobą zro­bić. Domem w tych dniach jest nie­wiel­kie, lecz sza­leń­czo dro­gie stu­dio przy North Dear­born; stale obi­jam się o ściany, blaty i meble. Krok Pierw­szy: otwo­rzyć sie­dem­na­ście zam­ków w drzwiach, wpaść do salo­niku, który jest jed­no­cze­śnie sypial­nią, i zrzu­cić ubra­nie. Krok Drugi: prysz­nic i gole­nie. Krok Trzeci: pozba­wione choć cie­nia nadziei spoj­rze­nie do wnę­trza szafy; mia­łem rację, żadne ubra­nie nie jest cał­kiem czy­ste. Na szczę­ście udaje mi się zna­leźć jedną białą koszulę, któ­rej nie wyją­łem jesz­cze z worka po ode­bra­niu z pralni. Decy­duję się na ciemny gar­ni­tur i jasno­nie­bie­ski kra­wat. Krok Czwarty: wkła­dam to wszystko i docho­dzę do wnio­sku, że wyglą­dam jak agent FBI. Krok Piąty: roz­glą­dam się po miesz­ka­niu, bała­gan jest rze­czy­wi­ście kosz­marny. Posta­na­wiam unik­nąć zapra­sza­nia Clare do sie­bie dziś wie­czo­rem, nawet jeśli miał­bym taką spo­sob­ność. Krok Szó­sty: oglą­dam się w dużym lustrze w łazience i widzę szczu­płego, wyso­kiego faceta niczym z rysunku Egona Schiele, w czy­stej koszuli i gar­ni­turze przed­się­biorcy pogrze­bo­wego. Zasta­na­wiam się, w jakim ubra­niu oglą­dała mnie ta dziew­czyna, bo z pew­no­ścią nie we wła­snym przy­by­wa­łem z mojej przy­szło­ści do jej prze­szło­ści. Powie­działa, że była małą dziew­czynką? Przez głowę prze­biega mi cała masa pytań, na które nie potra­fię udzie­lić odpo­wie­dzi. Chwilę oddy­cham głę­boko. Dobra. Chwy­tam port­fel, klu­cze i wycho­dzę. Zamy­kam trzy­dzie­ści sie­dem zam­ków, wcho­dzę do trzesz­czą­cej windy, kupuję dla Clare róże w kwia­ciarni w holu i pędzę do odda­lo­nej o dwie prze­cznice restau­ra­cji. I tak jestem pięć minut spóź­niony. Clare sie­dzi już w bok­sie i kiedy mnie dostrzega, na jej twa­rzy poja­wia się wyraz wiel­kiej ulgi. Macha do mnie, jakby uczest­ni­czyła w para­dzie.

– Cześć – mówię.

Ma na sobie aksa­mitną sukienkę w kolo­rze czer­wo­nego wina i perły. Wygląda jak dziew­czyna z obra­zów Bot­ti­cel­lego: duże szare oczy, długi nos, usta deli­katne jak u gej­szy. Ma dłu­gie rude włosy, które opa­dają miękką falą do połowy ple­ców. Jest tak blada, że w świe­tle świec wygląda jak figura z wosku. Podaję jej róże.

– To dla cie­bie.

– Dzię­kuję – mówi dziw­nie zachwy­cona. Patrzy na mnie i uświa­da­mia sobie, że jestem zdzi­wiony jej reak­cją. – Ni­gdy wcze­śniej nie dawa­łeś mi kwia­tów.

Sia­dam obok niej. Jestem zafa­scy­no­wany. Ta kobieta naprawdę mnie zna; to nie jest tylko prze­lotna zna­jo­mość z któ­re­goś z moich przy­szłych wysko­ków. Pod­cho­dzi kel­nerka i podaje nam karty.

– Powiedz mi – rzu­cam.

– Co?

– Wszystko. Czy rozu­miesz, dla­czego ja cię nie znam? Jest mi bar­dzo przy­kro z tego powodu…

– Och, nie­po­trzeb­nie. Cho­dzi mi o to, że ja wiem… wiem, dla­czego tak się dzieje. – Clare zniża głos. – Wszystko przez to, że dla cie­bie nic się jesz­cze nie wyda­rzyło, a ja znam cię od bar­dzo dawna.

– Jak długo?

– Czter­na­ście lat. Zoba­czy­łam cię po raz pierw­szy, gdy mia­łam sześć lat.

– Jezu. Czę­sto mnie widy­wa­łaś? Czy tylko kilka razy?

– Kiedy spo­tka­li­śmy się po raz ostatni, kaza­łeś mi to przy­nieść na nasze następne spo­tka­nie. – Poka­zuje jasno­nie­bie­ski dzie­cinny pamięt­nik. – Pro­szę, to dla cie­bie.

Otwie­ram go w miej­scu zazna­czo­nym kawał­kiem gazety. Strona z dwoma małymi spa­nie­lami w pra­wym gór­nym rogu zawiera wykaz dat. Pierw­sza z nich to 23 wrze­śnia 1977 roku, a ostat­nia, szes­na­ście ozdo­bio­nych śmiesz­nymi psia­kami stron dalej, to 24 maja 1989 roku. Liczę powoli. Sto pięć­dzie­siąt dwie daty zapi­sane nie­bie­skim dłu­go­pi­sem sze­ro­kim pismem sze­ścio­latki.

– To ty spi­sa­łaś te daty? Są dokładne?

– Ty mi je podyk­to­wa­łeś. Kilka lat temu powie­dzia­łeś mi, że nauczy­łeś się ich na pamięć z tej wła­śnie listy. Nie wiem, skąd ona się wzięła… przy­po­mina tro­chę wstęgę Möbiusa. Ale daty są dokładne. Wie­dzia­łam, kiedy mam wyjść na Łąkę, żeby się z tobą spo­tkać.

Przy sto­liku znów staje kel­nerka i skła­damy zamó­wie­nie: tom kha kai dla mnie i gang mus­sa­man dla Clare. Kel­nerka przy­nosi her­batę, którą nale­wam do fili­ża­nek.

– Co to takiego ta Łąka? – Jestem tak pod­nie­cony, że z tru­dem udaje mi się usie­dzieć na krze­śle. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem nikogo z mojej przy­szło­ści, a już na pewno nie dziew­czynę Bot­ti­cel­lego, która widziała mnie sto pięć­dzie­siąt dwa razy.

– To część posia­dło­ści moich rodzi­ców w Michi­gan. Po jed­nej stro­nie rośnie las, a po dru­giej stoi dom. Mniej wię­cej w środku znaj­duje się polana o śred­nicy trzech metrów, z wiel­kim kamie­niem. Jeśli znaj­dujesz się na tej pola­nie, to nikt z domu nie może cię zauwa­żyć, bo teren naj­pierw się wznosi, a na pola­nie gwał­tow­nie opada. Czę­sto się tam bawi­łam, bo lubi­łam być sama i myśla­łam, że nikt nie wie, gdzie jestem. Pew­nego dnia, kiedy byłam w pierw­szej kla­sie, wró­ci­łam do domu ze szkoły, wyszłam na polanę i zoba­czy­łam tam cie­bie.

– Byłem nagi i pewno wymio­to­wa­łem.

– Szcze­rze mówiąc, spra­wia­łeś wra­że­nie bar­dzo opa­no­wa­nego. Pamię­tam, że wie­dzia­łeś, jak mam na imię, i że znik­ną­łeś w bar­dzo spek­ta­ku­larny spo­sób. Teraz, kiedy patrzę na to z per­spek­tywy, wiem, że musia­łeś być tam już wcze­śniej. To było chyba w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku, mia­łam dzie­sięć lat. Powta­rza­łeś raz po raz „O mój Boże” i nie spusz­cza­łeś ze mnie wzroku. Byłeś też bar­dzo skrę­po­wany swoją nago­ścią. Po tym spo­tka­niu przy­wy­kłam już, że ten stary, nagi facet w magiczny spo­sób zjawi się z przy­szło­ści i będzie chciał dostać ubra­nie. – Clare się uśmie­cha. – I coś do jedze­nia.

– Co w tym śmiesz­nego?

– Przez te wszyst­kie lata przy­rzą­dza­łam ci bar­dzo dziwne rze­czy. Kanapki z masłem orze­cho­wym i pastą z file­tów anchois. Pasz­tet i kawałki bura­ków na kra­ker­sach „Ritz”. Chcia­łam spraw­dzić, czy jest coś takiego, czego nie zjesz, a po czę­ści pró­bo­wa­łam ci zaim­po­no­wać umie­jęt­no­ściami kuli­nar­nymi.

– Ile mia­łem lat?

– W wer­sji naj­star­szej jakieś czter­dzie­ści parę. Nie jestem pewna, ile naj­mniej, może koło trzy­dzie­stu? A ile masz teraz?

– Dwa­dzie­ścia osiem.

– Teraz wyglą­dasz w moich oczach bar­dzo młodo. Przez kilka lat poja­wia­łeś się głów­nie w wer­sji czter­dzie­sto­pa­ro­let­niej i wyglą­dało na to, że nie jest ci lekko w życiu… Ale kiedy jest się dziec­kiem, wszy­scy doro­śli wyglą­dają na dużych i sta­rych.

– Co robi­li­śmy? Na Łące? Zdaje się, że spę­dzi­li­śmy tam sporo czasu.

Clare się uśmie­cha.

– Mnó­stwo rze­czy. Zmie­niały się w zależ­no­ści od mojego wieku i pogody. Dużo poma­ga­łeś mi w lek­cjach. Gra­li­śmy w różne gry. Ale przede wszyst­kim roz­ma­wia­li­śmy. Kiedy byłam cał­kiem mała, myśla­łam, że jesteś anio­łem, więc wypy­ty­wa­łam cię o Pana Boga. Jako nasto­latka pró­bo­wa­łam cię nakło­nić, żebyś się ze mną kochał, ale ty ni­gdy nie chcia­łeś, co oczy­wi­ście spra­wiało, że sta­wa­łam się coraz bar­dziej natar­czywa. Bałeś się chyba, że naba­wię się przez to jakichś kom­plek­sów. Pod wie­loma wzglę­dami trak­to­wa­łeś mnie po ojcow­sku.

– Och. Miło to sły­szeć, ale teraz aku­rat jakoś nie mam ochoty, żebyś trak­to­wała mnie jak ojca. – Patrzymy sobie w oczy i uśmie­chamy jak sta­rzy spi­skowcy. – A w zimie? Zimy w Michi­gan są bar­dzo ostre.

– Prze­my­ca­łam cię do piw­nic. Są naprawdę ogromne. Jedna z nich pełni funk­cję maga­zynu, a po dru­giej stro­nie ściany znaj­duje się kotłow­nia. Nazy­wamy to pomiesz­cze­nie Czy­tel­nią, bo trzy­mamy tam stare książki i pisma. Pew­nego dnia sie­dzia­łeś tam zamknięty i roz­pę­tała się wielka śnie­życa. Nikt nie poszedł do szkoły ani do pracy, a ja myśla­łam, że osza­leję, bo nie mogłam zdo­być dla cie­bie jedze­nia. Kiedy roz­pę­tała się zamieć, Etta miała wła­śnie jechać na zakupy. Przez trzy dni sie­dzia­łeś więc w piw­nicy, czy­ta­jąc stare numery „Reader’s Digest”, żywiąc się sar­dyn­kami i maka­ro­nem instant.

– Brzmi słono. Już nie mogę się tego docze­kać.

Kel­nerka posta­wiła na stole nasze dania.

– Nauczy­łaś się goto­wać?

– Nie. Marna ze mnie kucharka. Nell i Etta zawsze wpa­dały w szał, kiedy pró­bo­wa­łam coś zro­bić w kuchni. Mogłam tam przyjść tylko po colę. Od czasu prze­pro­wadzki do Chi­cago nie mam dla kogo goto­wać i stra­ci­łam moty­wa­cję. Poza tym mam mnó­stwo zajęć w szkole, więc jadam głów­nie tutaj. – Clare wsuwa do ust wide­lec pełen curry. – To jest naprawdę pyszne.

– Nell i Etta?

– Nell jest naszą kucharką. – Clare się uśmie­cha. – Wygląda tak, jak wyglą­da­łaby Are­tha Fran­klin, gdyby była Julią Child1. Etta jest naszą gospo­dy­nią i zaj­muje się wszyst­kim. Jest dla nas pra­wie jak mama, bo moja matka jest… No cóż, Etta jest Niemką i jest przez to dość surowa, ale zawsze była przy nas, gdy tym­cza­sem mama… czę­sto buja w obło­kach. Rozu­miesz?

Kiwam głową, bo mam usta pełne zupy.

– No i jest jesz­cze Peter – dodaje Clare. – To nasz ogrod­nik.

– No pro­szę, twoja rodzina ma służbę. Tro­chę za wyso­kie progi jak dla mnie. Czy pozna­łem kie­dyś… kogoś z nich?

– Pozna­łeś bab­cię Meagram tuż przed jej śmier­cią. To jedyna osoba, któ­rej o tobie opo­wie­dzia­łam. Była już wtedy pra­wie nie­wi­doma. Wie­działa, że mamy się pobrać, i bar­dzo chciała cię poznać.

Prze­staję jeść i patrzę na Clare. Odpo­wiada mi poważ­nym spoj­rze­niem. Jest uro­cza i spo­kojna jak anioł.

– Mamy się pobrać?

– Tak sądzę – odpo­wiada. – Przez wszyst­kie te lata opo­wia­da­łeś mi, że w cza­sach, z któ­rych przy­by­wasz, jeste­śmy mał­żeń­stwem.

To za dużo. Sta­now­czo za dużo. Zamy­kam oczy i zmu­szam się, by o niczym nie myśleć; ostat­nią rze­czą, jakiej pra­gnę, jest utrata kon­taktu z tutaj i teraz.

– Henry? Henry, nic ci nie jest?

Czuję, jak Clare siada obok mnie. Otwie­ram oczy, a ona ujmuje moje dło­nie.

– Henry, prze­pra­szam, ale nie mogę się do tego przy­zwy­czaić. Wszystko się odwró­ciło. Przez całe moje życie to ty wszystko wie­dzia­łeś i zapo­mnia­łam, że dziś wie­czór nie powin­nam się tak śpie­szyć. – Uśmie­cha się. – Ostat­nie słowa, jakie do mnie powie­dzia­łeś pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia, brzmiały: „Miej litość, Clare”, i teraz już wiem, co mia­łeś na myśli.

Na­dal trzyma mocno moje dło­nie w swo­ich. Patrzy na mnie z miło­ścią. Jestem jej głę­boko wdzięczny.

– Clare?

– Tak?

– Czy możemy się cof­nąć? Możemy uda­wać, że to nor­malna pierw­sza randka, na którą umó­wiły się dwie nor­malne osoby?

– Jasne. – Clare wstaje i wraca na swoje miej­sce. Siada wypro­sto­wana i siłą powstrzy­muje uśmiech.

– No dobra, Clare. Opo­wiedz mi coś o sobie. Masz jakieś hobby? Zwie­rzaki? Nie­zwy­kłe upodo­ba­nia sek­su­alne?

– Sam się prze­ko­naj.

– Dobrze. Co dalej? Gdzie cho­dzisz do szkoły? Co stu­diu­jesz?

– Jestem w Insty­tu­cie Sztuk Pięk­nych. Zaczy­na­łam od rzeźby, ale nie­dawno zaczę­łam zgłę­biać taj­niki wytwa­rza­nia papieru.

– Świet­nie. Jak wyglą­dają twoje dzieła?

Po raz pierw­szy Clare spra­wia wra­że­nie zakło­po­ta­nej.

– Są… duże i przed­sta­wiają… ptaki. – Wbija wzrok w blat stołu, a po chwili wypija łyk her­baty.

– Ptaki?

– Tak naprawdę cho­dzi o… tęsk­notę. – Na­dal nie patrzy na mnie, więc zmie­niam temat.

– Opo­wiedz mi coś o swo­jej rodzi­nie.

– Dobrze. – Odpręża się i uśmie­cha. – Moja rodzina mieszka w sta­nie Michi­gan, nie­da­leko poło­żo­nego nad jezio­rem małego mia­steczka South Haven. Nasz dom tak naprawdę stoi na wydzie­lo­nym tere­nie i nale­żał do rodzi­ców mojej matki, dziadka i babci Meagram. Dzia­dek umarł przed moim uro­dze­niem, a bab­cia miesz­kała z nami aż do śmierci. Umarła, gdy mia­łam sie­dem­na­ście lat. Dzia­dek był praw­ni­kiem i mój tato też jest praw­ni­kiem. Poznał mamę, gdy zaczął pra­co­wać w kan­ce­la­rii dziadka.

– Oże­nił się więc z córką szefa.

– Tak. Cza­sami się zasta­na­wiam, czy przy­pad­kiem nie oże­nił się z domem szefa. Dom jest naprawdę nie­sa­mo­wity. Jego zdję­cia można zna­leźć w wielu książ­kach poświę­co­nych archi­tek­tu­rze.

– Ma jakąś nazwę? Kto go zbu­do­wał?

– Nazywa się Meadow­lark House, a zbu­do­wał go Peter Wyns w tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku.

– Ach tak. Widzia­łem te zdję­cia. Zbu­do­wano go dla rodziny Hen­der­so­nów, prawda?

– Tak. W pre­zen­cie ślub­nym dla Mary Hen­der­son i Die­tera Bascombe. Po dwóch latach roz­wie­dli się i sprze­dali dom.

– To bar­dzo wytworna rezy­den­cja.

– Moja rodzina też jest wytworna. I ma bzika na jego punk­cie.

– A rodzeń­stwo?

– Mój brat Mark ma dwa­dzie­ścia dwa lata i stu­diuje prawo na Harvar­dzie. Ali­cia ma sie­dem­na­ście lat i koń­czy szkołę śred­nią. Gra na wio­lon­czeli.

Wyczu­łem dużo cie­pła dla sio­stry i pewną nie­chęć w sto­sunku do brata.

– Nie prze­pa­dasz za Mar­kiem?

– Jest podobny do ojca. Obaj lubią wygry­wać i potra­fią męczyć cię tak długo, aż w końcu przy­znasz im rację.

– Wiesz, zawsze zazdro­ści­łem innym rodzeń­stwa, nawet jeśli za nim nie prze­pa­dali.

– Jesteś jedy­na­kiem?

– Tak. Myśla­łem, że wiesz o mnie wszystko.

– Tak naprawdę wiem wszystko i nic. Wiem, jak wyglą­dasz bez ubra­nia, ale do dzi­siej­szego ranka nie zna­łam two­jego nazwi­ska. Wie­dzia­łam, że miesz­kasz w Chi­cago, ale nie wiem nic o two­jej rodzi­nie poza tym, że twoja mama zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym, kiedy mia­łeś sześć lat. Wiem, że dosko­nale znasz się na sztuce i mówisz płyn­nie po nie­miecku i fran­cu­sku, ale nie mia­łam poję­cia, że pra­cu­jesz w biblio­tece. Nie uła­twi­łeś mi wcale odna­le­zie­nia cię w teraź­niej­szo­ści; powie­dzia­łeś, że spo­tkamy się, kiedy nadej­dzie odpo­wied­nia chwila. No i jeste­śmy.

– Jeste­śmy – zga­dzam się z nią. – Moja rodzina nie jest wcale wytworna. Rodzice poświę­cili życie muzyce. Moim ojcem jest Richard DeTam­ble, a matką była Annette Lyn Robin­son.

– Ta śpie­waczka!

– Ow­szem. A ojciec jest skrzyp­kiem. Gra w Chi­ca­gow­skiej Orkie­strze Sym­fo­nicz­nej. Ale ni­gdy nie zro­bił takiej kariery jak mama. Wielka szkoda, bo jest genial­nym wir­tu­ozem. Po śmierci mamy nie potra­fił się odna­leźć.

Zja­wia się kel­nerka z rachun­kiem. Nie­wiele zje­dli­śmy, ale przy­naj­mniej ja nie mam już na nic ochoty. Clare otwiera torebkę, ale potrzą­sam głową i płacę. Wycho­dzimy z restau­ra­cji i sta­jemy na Clark Street w przy­jemny jesienny wie­czór. Clare ma na sobie jakieś wymyślne nie­bie­skie okry­cie i futrzany sza­lik; ja zapo­mnia­łem wło­żyć płaszcz, więc trzęsę się z zimna.

– Gdzie miesz­kasz? – pyta Clare.

Och nie.

– Dwie prze­cznice stąd, ale mam bar­dzo małe miesz­ka­nie, w któ­rym teraz panuje kosmiczny bała­gan. A ty?

– W Roscoe Vil­lage nad Hoyne. Ale mam współ­lo­ka­torkę.

– Jeśli przyj­dziesz do mnie, to będziesz musiała zamknąć oczy i poli­czyć do tysiąca. Może twoja współ­lo­ka­torka jest bar­dzo dys­kretna i głu­cha?

– Masz pecha. Ni­gdy nikogo nie zapra­szam do sie­bie. Cha­risse natych­miast by na cie­bie nasko­czyła i wbiła ci drza­zgi pod paznok­cie, żeby tylko wszyst­kiego się dowie­dzieć.

– Marzę o tym, by tor­tu­ro­wała mnie osóbka o imie­niu Cha­risse, ale widzę, że ty się do tego nie palisz. Chodźmy więc do mojej jaskini.

Ruszamy Clark Street. Po dro­dze wstę­puję do sklepu po butelkę wina. Kiedy wycho­dzę, Clare patrzy na mnie zasko­czona.

– Myśla­łam, że nie wolno ci pić alko­holu.

– Nie?

– Dok­tor Ken­drick był wyraź­nie temu prze­ciwny.

– A kto to taki?

– To twój lekarz, eks­pert od zabu­rzeń cza­so­wych.

– Wyja­śnij mi, pro­szę.

– Nie­wiele wiem. Dok­tor Ken­drick jest gene­ty­kiem mole­ku­lar­nym, który odkrył… odkryje, dla­czego ludzie cier­pią na zabu­rze­nia cza­sowe. To pro­blem gene­tyczny; roz­wiąże go w dwa tysiące szó­stym roku. – Wzdy­cha ciężko. – Musi upły­nąć jesz­cze sporo czasu. Powie­dzia­łeś mi kie­dyś, że za dzie­sięć lat będzie znacz­nie wię­cej ludzi cier­piących na tę cho­robę.

– Ni­gdy nie sły­sza­łem o nikim, kto cier­piałby na tego typu… zabu­rze­nia.

– Podej­rze­wam, że nawet gdyby udało ci się teraz odna­leźć dok­tora Ken­dricka, nie potra­fiłby ci pomóc. A gdyby mógł, ni­gdy byśmy się nie spo­tkali.

– Prze­stańmy o tym myśleć.

Sta­jemy w holu. Clare wcho­dzi pierw­sza do malut­kiej windy. Zamy­kam drzwi i wci­skam guzik jede­na­stego pię­tra. Clare pach­nie sta­rym mate­ria­łem, mydłem, potem i futrem. Oddy­cham głę­boko. Winda zatrzy­muje się na moim pię­trze. Wycho­dzimy i ruszamy wąskim kory­ta­rzem. Męczę się ze wszyst­kimi stu sied­mioma zam­kami i lekko uchy­lam drzwi.

– Kiedy byli­śmy na kola­cji, bała­gan zro­bił się jesz­cze więk­szy. Będę musiał zawią­zać ci oczy.

Clare chi­cho­cze, gdy sta­wiam butelkę na pod­ło­dze i zdej­muję kra­wat. Zasła­niam jej oczy i mocno zawią­zuję kra­wat z tyłu głowy. Otwie­ram drzwi, wpro­wa­dzam ją do środka i sadzam na fotelu.

– Dobra, zacznij liczyć.

Liczy posłusz­nie. Mio­tam się po miesz­ka­niu, zbie­ra­jąc bie­li­znę i skar­petki z pod­łogi, łyżeczki i fili­żanki po kawie ze wszyst­kich moż­li­wych powierzchni i wrzu­cam wszystko do zlewu w kuchni. Kiedy Clare mówi: „Dzie­więć­set sześć­dzie­siąt sie­dem”, zdej­muję jej kra­wat z oczu. Zdą­ży­łem nawet zło­żyć kanapę i teraz sia­dam na niej wygod­nie.

– Wino? Muzyka? Świece?

– Bar­dzo pro­szę.

Wstaję z kanapy i zapa­lam świece. Gdy koń­czę, gaszę górne świa­tło i cały pokój zalewa cie­pły, migo­czący blask. Wszystko od razu wygląda znacz­nie lepiej. Wkła­dam róże do wody, znaj­duję kor­ko­ciąg, otwie­ram wino i nale­wam do kie­lisz­ków. Po chwili zasta­no­wie­nia wsu­wam do odtwa­rza­cza nagraną przez matkę dla wytwórni EMI płytę z pie­śniami Schu­berta i pusz­czam ją bar­dzo cicho.

Moje miesz­ka­nie to w zasa­dzie tylko kanapa, fotel i około czte­rech tysięcy ksią­żek.

– Jak miło – mówi Clare.

Wstaje i prze­nosi się na kanapę. Sia­dam obok niej. To bar­dzo sym­pa­tyczna chwila, gdy sie­dzimy bez słowa, tylko patrząc na sie­bie. Blask świec odbija się od jej rudych wło­sów. Wyciąga dłoń i dotyka mojego policzka.

– Tak dobrze znów cię widzieć. Czu­łam się bar­dzo samotna.

Przy­cią­gam ją do sie­bie. Cału­jemy się. To bar­dzo… zna­jomy i czuły poca­łu­nek, zro­dzony z dłu­giej zaży­ło­ści i przez moment zasta­na­wiam się, co tak naprawdę robi­li­śmy na tej jej łące, ale szybko odrzu­cam tę myśl. Odsu­wamy się lekko od sie­bie. Zazwy­czaj w takiej chwili zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak odna­leźć drogę przez labi­rynt ubra­nia, lecz teraz kładę się wygod­nie na kana­pie i pocią­gam za sobą Clare, chwy­ta­jąc ją pod pachy. W swo­jej aksa­mit­nej sukience jest bar­dzo śli­ska i wsuwa się mię­dzy mnie i opar­cie kanapy niczym węgorz. Przez cienki mate­riał czuję cie­pło jej ciała. Część mnie pra­gnie gorąco rzu­cić się na nią i pie­ścić aż do zapa­mię­ta­nia, ale jestem też wykoń­czony i mocno tym wszyst­kim przy­tło­czony.

– Biedny Henry.

– Dla­czego biedny? Nie posia­dam się ze szczę­ścia. – I to jest prawda.

– Zarzu­ci­łam cię tymi wszyst­kimi rewe­la­cjami niczym lawiną kamieni.

Clare prze­rzuca nogę przez moje bio­dro, tak że sie­dzi teraz na moim peni­sie.

To cudowne, bo mam się na czym skon­cen­tro­wać.

– Nie ruszaj się – mówię.

– Dobra. To naprawdę cudowny wie­czór. Cho­dzi mi o to, że wie­dza to potęga i tak dalej. Zawsze byłam bar­dzo cie­kawa, gdzie miesz­kasz, jak się ubie­rasz i czym się zaj­mu­jesz.

– Voilà – wsu­wam dło­nie pod jej sukienkę i wędruję aż do ud. Ma na nogach poń­czo­chy i pod­wiązki. Moja dziew­czyna. – Clare?

– Oui.

– Szkoda byłoby pochło­nąć to wszystko od razu. Zostawmy sobie coś na potem.

Clare jest wyraź­nie zasko­czona moimi sło­wami.

– Prze­pra­szam! Ale wiesz, cze­ka­łam na to tyle lat. A to nie jest jak kawa­łek tortu, który znika, gdy go zjesz.

– No to jedz swój tort, który nie znika.

– Tak brzmi moje motto. – Uśmie­cha się prze­bie­gle i poru­sza kilka razy bio­drami.

Mam teraz erek­cję tak wielką, że mogłaby jeź­dzić kolejką gór­ską bez opieki rodzi­ców.

– Czę­sto sta­wiasz na swoim, prawda?

– Zawsze. Jestem okropna. Lecz ty opie­ra­łeś się moim naj­bar­dziej wymyśl­nym sztucz­kom. Strasz­li­wie cier­pia­łam z powodu two­jego reżimu fran­cu­skich słó­wek i gry w war­caby.

– Chyba powi­nien pocie­szyć mnie fakt, że moja wer­sja z przy­szło­ści będzie przy­naj­mniej wypo­sa­żona w jakieś środki przy­musu. Robisz to wszyst­kim chłop­com?

Clare jest ura­żona; nie wiem, do jakiego stop­nia szcze­rze.

– Do głowy by mi nawet nie przy­szło, żeby robić to z chłop­cami. Też masz pomy­sły! – Zaczyna roz­pi­nać mi koszulę. – Boże, jesteś taki… młody. – Szczy­pie mnie mocno w sutki.

Do dia­bła z cnotą. Udało mi się roz­wią­zać tajem­nicę jej sukni.

Następ­nego ranka:

CLARE: Budzę się i nie mam poję­cia, gdzie jestem. Obcy sufit. Odgłosy ruchu ulicz­nego w oddali. Półki na książki. Nie­bie­ski fotel z moją aksa­mitną sukienką prze­rzu­coną przez opar­cie i leżą­cym na niej kra­wa­tem. Potem wszystko sobie przy­po­mi­nam. Odwra­cam głowę. Obok mnie leży Henry. Wszystko wydaje się tak pro­ste, jak­bym robiła to przez całe życie. Henry śpi głę­boko, zwi­nięty w kłę­bek, jakby fale wyrzu­ciły go na brzeg morza. Jedną ręką zasła­nia oczy, dłu­gie czarne włosy roz­sy­pują się na poduszce. To takie pro­ste. Naresz­cie jeste­śmy razem. Tutaj i teraz. Naresz­cie teraz.

Wstaję ostroż­nie z łóżka. Henry śpi na roz­kła­da­nej kana­pie, któ­rej sprę­żyny trzesz­czą, gdy się pod­no­szę. Mię­dzy kanapą a pół­kami nie ma zbyt wiele miej­sca, więc sta­ram się prze­ci­snąć jak naj­ci­szej, by dotrzeć do kory­ta­rza. Łazienka jest nie­wielka. Czuję się jak Ali­cja w kra­inie cza­rów, która nagle uro­sła i musi wysu­nąć rękę przez okno, żeby się obró­cić. Ozdobny mały kalo­ry­fer jest bar­dzo cie­pły. Robię siku, myję ręce i twarz. A potem dostrze­gam dwie szczo­teczki do zębów w bia­łym por­ce­la­no­wym kubku.

Otwie­ram wiszącą na ścia­nie szafkę. Żyletki, krem do gole­nia, tyle­nol, płyn po gole­niu, wyka­łaczka, dez­odo­rant na naj­wyż­szej półce. Krem do rąk, tam­pony, pude­łeczko na krą­żek dopo­chwowy, dez­odo­rant, szminka, bute­leczka z wita­mi­nami, tubka środka plem­ni­ko­bój­czego na naj­wyż­szej półce. Szminka jest ciem­no­czer­wona.

Stoję, trzy­ma­jąc ją w dłoni. Tro­chę mi nie­do­brze. Cie­kawe, jak ona wygląda, jak się nazywa. Jak długo są razem? Chyba wystar­cza­jąco długo. Odkła­dam szminkę, zamy­kam szafkę. W lustrze widzę odbi­cie swo­jej bla­dej twa­rzy, zmierz­wio­nych wło­sów ster­czą­cych we wszyst­kie strony. Kim­kol­wiek jesteś, teraz ja jestem tutaj. Może i jesteś prze­szło­ścią Henry’ego, ale ja jestem jego przy­szło­ścią. Uśmie­cham się do swego odbi­cia, a ono odpo­wiada mi uśmie­chem. Poży­czam sobie biały fro­towy szla­frok Henry’ego, który wisi na drzwiach. Pod nim wisi jasno­błę­kitny jedwabny. Zupeł­nie bez powodu czuję się znacz­nie lepiej, mając na sobie jego szla­frok.

Wra­cam do pokoju. Henry jesz­cze śpi. Zdej­muję zega­rek z para­petu. Jest dopiero wpół do siód­mej. Jestem jed­nak zbyt nie­spo­kojna, żeby wró­cić do łóżka. Idę do malut­kiej kuchni poszu­kać kawy. Wszyst­kie blaty i kuchenka zarzu­cone są naczy­niami, maga­zy­nami i papie­rami. W zle­wo­zmy­waku leży nawet skar­petka. Zeszłego wie­czoru Henry wrzu­cał wszystko do kuchni, jak leci. Od samego początku odno­si­łam wra­że­nie, że jest bar­dzo pedan­tyczny. Teraz stało się jasne, że należy do tych osób, które bar­dzo dbają o swój wygląd, a cała reszta nie­wiele ich obcho­dzi. Znaj­duję kawę w lodówce i włą­czam eks­pres. Cze­ka­jąc, aż kawa się zapa­rzy, oglą­dam książki.

Tutaj odnaj­duję Henry’ego, jakiego znam. Ele­gie, pie­śni i sonety Donne’a. Dok­tor Fau­stus Mar­lowe’a. Nagi lunch. Anne Brad­street, Imma­nuel Kant. Bar­thes, Foucault, Der­rida. Pie­śni nie­win­no­ści i doświad­cze­nia Blake’a. Kubuś Pucha­tek. Ali­cja w kra­inie cza­rów z komen­ta­rzami Mar­tina Gard­nera. Heideg­ger. Rilke. Tri­stram Shandy. Wiscon­sin Death Trip. Biskup Ber­ke­ley. Andrew Marvell. Hipo­ter­mia, odmro­że­nia i inne cho­roby wywo­ły­wane przez niskie tem­pe­ra­tury.

Trzesz­czy łóżko, pod­ska­kuję prze­stra­szona. Henry siada i patrzy na mnie, mru­żąc oczy w bla­sku poranka. Jest taki młody, tak bar­dzo przed… Jesz­cze mnie nie zna. Nagle ogar­nia mnie strach, że zapo­mniał, kim jestem.

– Wyglą­dasz na zmar­z­niętą – mówi. – Wra­caj do łóżka, Clare.

– Zapa­rzy­łam kawę – odpo­wia­dam.

– Mmmm, czuję jej zapach. Ale naj­pierw chodź się przy­wi­tać.

Wsu­wam się do łóżka, wciąż mając na sobie jego szla­frok. Wkłada rękę pod biały mate­riał i zatrzy­muje ją na chwilę. Widzę, że powią­zał fakty i pró­buje sobie przy­po­mnieć, co jesz­cze mogłam zoba­czyć w łazience.

– To cię nie­po­koi? – pyta.

Waham się przez chwilę.

– Jasne, że tak – odpo­wiada sam sobie. – I to bar­dzo. To oczy­wi­ste. – Siada, ja też się pod­no­szę. Patrzy na mnie z powagą. – To i tak było już pra­wie skoń­czone.

– Pra­wie?

– Mia­łem z nią zerwać. To tylko kwe­stia złego wyczu­cia czasu. A może dobrego, nie mam poję­cia. – Pró­buje wyczy­tać z mojej twa­rzy… Co? Prze­ba­cze­nie? To prze­cież nie jego wina. Skąd mógł wie­dzieć. – Drę­czy­li­śmy się nawza­jem od dłuż­szego czasu… – mówi coraz szyb­ciej, po czym urywa. – Chcesz się dowie­dzieć wszyst­kiego?

– Nie.

– Dzięki. – Prze­suwa dło­nią po twa­rzy. – Prze­pra­szam. Nie wie­dzia­łem, że tu przyj­dziesz, bo posprzą­tał­bym tro­chę sta­ran­niej. W moim życiu, nie tylko w miesz­ka­niu. – Ma ślad szminki pod uchem. Pochy­lam się, by go zetrzeć. Ujmuje moją dłoń. – Czy jestem bar­dzo inny? Nie tego się spo­dzie­wa­łaś? – pyta z nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Tak… jesteś bar­dziej… – Ego­istyczny, myślę, ale mówię: – Jesteś młod­szy.

Zasta­na­wia się przez chwilę.

– To dobrze czy źle?

– Ina­czej.

Prze­su­wam dłońmi po ramio­nach i ple­cach Henry’ego, masu­jąc mię­śnie, szu­ka­jąc blizn.

– Widzia­łeś sie­bie po czter­dzie­stce?

– Tak. Wyglą­dam, jakby ktoś kie­dyś nie­źle mnie pobił.

– Też. Ale jesteś mniej… cho­dzi mi o to, że jesteś bar­dziej… Znasz mnie, więc…

– Dajesz mi wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że teraz jestem bar­dziej nie­po­radny.

Kręcę głową, choć wła­śnie to mia­łam na myśli.

– Cho­dzi o to, że ja mam za sobą wszyst­kie te doświad­cze­nia, a ty… Po pro­stu nie przy­wy­kłam do tego, że ty jesz­cze nic nie wiesz, nic nie pamię­tasz.

Henry spo­waż­niał.

– Prze­pra­szam. Ale osoba, którą znasz, jesz­cze nie ist­nieje. Zostań ze mną, a prę­dzej czy póź­niej na pewno się pojawi. To naj­lep­sze, co mogę ci zaofe­ro­wać.

– Zgoda. Ale tym­cza­sem…

Patrzy mi pro­sto w oczy.

– Tym­cza­sem?

– Chcę…

– Czego chcesz?

Rumie­nię się. Henry uśmie­cha się i kła­dzie mnie deli­kat­nie na poduszce.

– No wiesz.

– Nie wiem, ale potra­fię się paru rze­czy domy­ślić.

Póź­niej drze­miemy, cie­pło okryci w bla­dym świe­tle paź­dzier­ni­ko­wego słońca. Henry mówi mi coś pro­sto w kark.

– Co takiego?

– Myśla­łem wła­śnie, że jest tu z tobą tak spo­koj­nie. Miło jest tak leżeć i wie­dzieć, że w pew­nym sen­sie zadbano już o naszą przy­szłość.

– Henry?

– Hmmm?

– Dla­czego ni­gdy nie opo­wie­dzia­łeś sobie o mnie?

– Nie robię tego.

– Czego?

– Nie opo­wia­dam sobie rze­czy, które się wyda­rzą, chyba że grozi mi jakieś wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. Pró­buję żyć jak nor­malny czło­wiek. Nie lubię nawet prze­by­wać w swoim wła­snym towa­rzy­stwie, więc sta­ram się nie wpa­dać na sie­bie, chyba że nie mam wyboru.

Zasta­na­wiam się przez chwilę nad jego sło­wami.

– Ja powie­dzia­ła­bym sobie o wszyst­kim.

– Nie powie­dzia­ła­byś. Wyni­kają z tego same kło­poty.

– Zawsze sta­ra­łam się wycią­gnąć z cie­bie wszystko.

Prze­wra­cam się na plecy, a Henry opiera się na łok­ciu i patrzy na mnie z góry. Nasze twa­rze znaj­dują się bli­sko sie­bie, o parę cen­ty­me­trów. Czuję się tro­chę dziw­nie, roz­ma­wia­jąc z nim w ten spo­sób. Niby jest jak daw­niej, ale przez tę fizyczną bli­skość trudno mi się skon­cen­tro­wać.

– Czy coś ci mówi­łem? – pyta.

– Cza­sami. Kiedy mia­łeś na to ochotę albo musia­łeś.

– Na przy­kład co?

– Widzisz? Chcesz się dowie­dzieć. Ale ja nic ci nie powiem.

Henry wybu­cha śmie­chem.

– Dobrze mi tak! Jestem głodny. Chodźmy na śnia­da­nie.

Dzień jest chłodny. Samo­chody i rowe­rzy­ści suną Dear­born, przy­tu­lone pary idą chod­ni­kiem. Idziemy wśród nich, trzy­ma­jąc się za ręce. Naresz­cie razem. Naresz­cie wszy­scy mogą nas zoba­czyć. Czuję lek­kie ukłu­cie żalu, jak­bym zdra­dziła długo skry­wany sekret, a potem falę wiel­kiej rado­ści: teraz wszystko zaczyna się naprawdę.

WSZYSTKO PO RAZ PIERW­SZY

Sobota, 16 czerwca 1968 roku

HENRY: Pierw­szy raz był magiczny. Skąd mogłem wie­dzieć, co to zna­czy? Był dzień moich pią­tych uro­dzin i poszli­śmy do Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Chyba ni­gdy wcze­śniej tam nie byłem. Rodzice przez cały tydzień opo­wia­dali mi o cudach, jakie można tam zoba­czyć, o wypcha­nych sło­niach w wiel­kiej sali, szkie­le­tach dino­zau­rów, dio­ra­mach z życia jaski­niow­ców. Mama wró­ciła wła­śnie z Syd­ney i przy­wio­zła mi ogrom­nego, cudow­nie nie­bie­skiego motyla, Papi­lio ulys­ses w ramce wypeł­nio­nej watą. Trzy­ma­łem go tuż przy twa­rzy, tak bli­sko, że widzia­łem tylko ten pora­ża­jący błę­kit. Prze­peł­niał mnie uczu­ciem, które póź­niej chcia­łem odtwo­rzyć za pomocą alko­holu, a odna­la­złem je dopiero u boku Clare: uczu­ciem jed­no­ści, zapo­mnie­nia, bez­myśl­no­ści w naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu. Rodzice opo­wia­dali mi o masach gablot z moty­lami, koli­brami, żukami. Byłem tak pod­nie­cony, że obu­dzi­łem się przed świ­tem. Wło­ży­łem teni­sówki, zabra­łem mojego Papi­lio ulys­ses, w piża­mie prze­sze­dłem przez podwórko i zsze­dłem po schod­kach nad rzekę. Sie­dzia­łem na brzegu i patrzy­łem, jak wstaje dzień. Po chwili nad­pły­nęła rodzina kaczek, na dru­gim brzegu poja­wił się szop i spoj­rzał na mnie zacie­ka­wiony, po czym wyprał swoje śnia­da­nie i zjadł je ze sma­kiem. Chyba zasną­łem na chwilę. Usły­sza­łem jed­nak, jak woła mnie mama, i wbie­głem po śli­skich od rosy schod­kach, trzy­ma­jąc motyla. Mama była zła, że zsze­dłem sam nad rzekę, ale upie­kło mi się z powodu uro­dzin.

Rodzice tego wie­czoru nie pra­co­wali, więc nie śpie­szyli się z ubie­ra­niem i wyj­ściem z domu. Ja byłem gotowy długo przed nimi. Usia­dłem na ich łóżku i uda­wa­łem, że czy­tam par­ty­turę. Wszystko to działo się w cza­sie, gdy moi rodzice muzycy odkryli, że ich jedyna lato­rośl nie ma w tym kie­runku żad­nych talen­tów. I nie cho­dziło wcale o to, że nie pró­bo­wa­łem, nie; nie potra­fi­łem tylko usły­szeć w utwo­rze tego, co oni. Bar­dzo lubi­łem muzykę, ale słu­chu nie mia­łem za grosz. I choć potra­fi­łem czy­tać gazetę już w wieku czte­rech lat, par­ty­tury były dla mnie tylko masą śmiesz­nych czar­nych znacz­ków. Rodzice nie porzu­cali jed­nak nadziei, że może obu­dzą się we mnie jakieś ukryte talenty, więc kiedy wzią­łem do ręki par­ty­turę, mama usia­dła obok mnie na łóżku i pró­bo­wała mi pomóc. Po chwili zaczęła śpie­wać, a ja wtó­ro­wa­łem jej, wyda­jąc z sie­bie jakieś okropne dźwięki. Pstry­ka­łem pal­cami, mama zaczęła mnie łasko­tać i oboje wybuch­nę­li­śmy śmie­chem. Z łazienki wyszedł tato owi­nięty w pasie ręcz­ni­kiem i przy­łą­czył się do nas. Przez kilka cudow­nych minut śpie­wali razem, potem tato wziął mnie na ręce i zaczęli tań­czyć w sypialni, trzy­ma­jąc mnie mię­dzy sobą. Nagle zadzwo­nił tele­fon, prze­ry­wa­jąc zabawę. Mama poszła ode­brać, a tato posa­dził mnie na łóżku i zaczął się ubie­rać.

Naresz­cie byli gotowi. Mama wło­żyła czer­woną sukienkę bez ręka­wów i san­dałki. Paznok­cie u rąk i nóg poma­lo­wała na pasu­jący do sukienki kolor. Tato pre­zen­to­wał się wspa­niale w gra­na­to­wych spodniach i bia­łej koszuli z krót­kimi ręka­wami, sta­no­wiąc ide­alne tło dla urody mamy. Wsie­dli­śmy do samo­chodu. Jak zawsze mia­łem całe tylne sie­dze­nie tylko dla sie­bie, więc wycią­gną­łem się wygod­nie, oglą­da­jąc przez okno wyso­kie budynki wzno­szące się wzdłuż Lake Shore Drive.

– Usiądź, Henry – powie­działa mama. – Jeste­śmy na miej­scu.

Usia­dłem i spoj­rza­łem na budy­nek muzeum. Do tej pory spę­dza­łem dzie­ciń­stwo, podró­żu­jąc od jed­nej euro­pej­skiej sto­licy do dru­giej, więc muzeum wpraw­dzie speł­niło moje ocze­ki­wa­nia jako „muzeum”, lecz jego kamienna fasada nie zro­biła na mnie więk­szego wra­że­nia. Była nie­dziela, przez co mie­li­śmy tro­chę pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem miej­sca na par­kingu. W końcu udało nam się zapar­ko­wać i ruszy­li­śmy wzdłuż jeziora, mija­jąc łódki, posągi, a także wiele bar­dzo pod­nie­co­nych dzieci. Weszli­śmy do budynku mię­dzy dwiema ogrom­nymi kolum­nami.

Od pierw­szej chwili byłem ocza­ro­wany.

Mia­łem przed sobą całą naturę ozna­czoną i uło­żoną zgod­nie z logiką tak wielką, że spra­wiała wra­że­nie, jakby zro­biono to na zamó­wie­nie samego Boga; być może zgu­bił gdzieś ory­gi­nalne plany stwo­rze­nia świata i popro­sił pra­cow­ni­ków muzeum, by pomo­gli Mu je odtwo­rzyć i wszystko raz jesz­cze ska­ta­lo­go­wać. Dla pię­cio­latka, któ­rego zachwy­cił jeden błę­kitny motyl, wizyta w muzeum przy­po­mi­nała spa­cer przez raj­ski ogród i oglą­da­nie wszyst­kiego, co się tam wyda­rzyło.

A zoba­czy­li­śmy tego dnia mnó­stwo: oczy­wi­ście motyle, całe setki gablot, z Bra­zy­lii, Mada­ga­skaru, nawet brata mojego błę­kit­nego motyla z anty­po­dów. Muzeum było mroczne, zimne i stare, a to jesz­cze pod­kre­ślało panu­jącą tam aurę nie­sa­mo­wi­to­ści, ocze­ki­wa­nia, poczu­cia, że w tych murach czas i życie sta­nęły w miej­scu. Widzie­li­śmy krysz­tały i pumy, szczury piż­mowe i mumie, tysiące ska­mie­lin. Zro­bi­li­śmy sobie pik­nik na traw­niku przed muzeum, a potem wró­ci­li­śmy do środka, żeby oglą­dać ptaki, ali­ga­tory i nean­der­tal­czy­ków. Pod koniec byłem już tak zmę­czony, że z tru­dem trzy­ma­łem się na nogach, ale za nic nie chcia­łem wyjść. Kiedy straż­nicy zaczęli nas kie­ro­wać w stronę wyj­ścia, naj­pierw siłą powstrzy­my­wa­łem łzy, ale w końcu i tak zaczą­łem pła­kać ze zmę­cze­nia i roz­cza­ro­wa­nia, że już musimy iść. Tato wziął mnie na ręce i ruszy­li­śmy w stronę samo­chodu. Natych­miast zasną­łem na tyl­nym sie­dze­niu, a kiedy się obu­dzi­łem, byli­śmy w domu. Wró­ci­li­śmy w samą porę na kola­cję.

Zje­dli­śmy ją na dole w miesz­ka­niu pań­stwa Kim. Wynaj­mo­wa­li­śmy apar­ta­ment w nale­żą­cym do nich domu. Pan Kim był nie­du­żym, szorst­kim męż­czy­zną, który chyba mnie lubił, ale nie­wiele się odzy­wał, a pani Kim (nazy­wa­łem ją Kimy) była moim kum­plem, moją sza­loną, uwiel­bia­jącą grać w karty kore­ań­ską nia­nią. Spę­dza­łem z nią zresztą więk­szość czasu. Mama ni­gdy nie radziła sobie zbyt dobrze w kuchni, nato­miast Kimy była w tej mate­rii praw­dziwą artystką i potra­fiła zro­bić wszystko: od sufletu po bi bim bop. Któ­re­goś wie­czoru, na moją uro­dzi­nową kola­cję, przy­go­to­wała pizzę i tort cze­ko­la­dowy.

Wszy­scy odśpie­wali mi Sto lat, ja zdmuch­ną­łem świeczki na tor­cie. Nie pamię­tam, jakie wypo­wie­dzia­łem życze­nie. Tego dnia wolno mi było poło­żyć się póź­niej niż zwy­kle. Byłem na­dal mocno pod­nie­cony wszyst­kim, co widzia­łem w muzeum, a poza tym drze­ma­łem w dro­dze powrot­nej do domu. Sie­dzia­łem w piża­mie na weran­dzie razem z rodzi­cami i pań­stwem Kim, popi­ja­jąc lemo­niadę. Spo­glą­da­łem w ciem­no­błę­kitne wie­czorne niebo, słu­cha­łem cykad i dźwię­ków tele­wi­zo­rów pły­ną­cych z innych miesz­kań. Wresz­cie tato powie­dział: „Czas spać, Henry”. Umy­łem zęby, zmó­wi­łem pacierz i posze­dłem do łóżka. Byłem wykoń­czony, ale nie mogłem zmru­żyć oka. Tato czy­tał mi przez chwilę, a potem, widząc, że na­dal nie mogę zasnąć, razem z mamą zga­sił wszyst­kie świa­tła, uchy­lił drzwi do mojego pokoju i poszedł do salo­niku. Nasz rodzinny układ pole­gał na tym, że będą mi grali tak długo, jak zechcę, ale ja musia­łem zostać w łóżku. Mama usia­dła więc przy pia­ni­nie, tato wyjął skrzypce i razem grali i śpie­wali przez długi czas. Koły­sanki, pie­śni, nok­turny, nastro­jową muzykę, która miała uspo­koić chłopca leżą­cego w sypialni. Wresz­cie mama przy­szła spraw­dzić, czy już śpię. W moim nie­du­żym łóżeczku musia­łem wyglą­dać na bar­dzo zmę­czo­nego – jak małe, wycień­czone zwie­rzątko w piża­mie.

– Moje maleń­stwo, wciąż nie możesz zasnąć?

Ski­ną­łem głową.

– Idziemy już z tatą spać. Wszystko w porządku?

– Tak.

Mama przy­tu­liła mnie mocno.

– Dzień w muzeum był bar­dzo eks­cy­tu­jący, prawda?

– Możemy tam pójść jutro?

– Jutro nie, ale wró­cimy tam nie­ba­wem, dobrze?

– Dobrze.

– Dobra­noc. – Mama zosta­wiła uchy­lone drzwi i zga­siła świa­tło w holu. – Śpij słodko. Kara­lu­chy pod podu­chy, a szczy­pawki do zabawki.

Sły­sza­łem szum wody w łazience, wodę spusz­czaną w toa­le­cie. Potem zapa­dła cisza. Wsta­łem z łóżka i uklęk­ną­łem przy oknie. Widzia­łem świa­tła w oknach sąsied­nich domów, ulicą prze­je­chał samo­chód, w któ­rym radio grało na cały regu­la­tor. Sie­dzia­łem tak przez chwilę, a gdy wsta­łem, nic nie było już takie jak daw­niej.

Sobota, 2 stycz­nia 1988, 4.03 nad ranem/nie­dziela16 czerwca 1968, 22.46(Henry ma 24 i 5 lat)

HENRY: Jest 4.03 w okrop­nie zimny stycz­niowy ranek. Wra­cam wła­śnie do domu. Posze­dłem potań­czyć, a teraz jestem wykoń­czony i tro­chę zalany. Kiedy wal­czę z klu­czami w jasno oświe­tlo­nym holu, nagle zaczyna mi się krę­cić w gło­wie. Padam na kolana i po chwili znaj­duję się już w ciem­no­ści, wymio­tu­jąc na wyło­żoną płyt­kami pod­łogę. Pod­no­szę głowę i widzę pod­świe­tlony na czer­wono napis WYJ­ŚCIE. Kiedy moje oczy przy­zwy­cza­jają się do ciem­no­ści, dostrze­gam tygrysy, jaski­niow­ców z włócz­niami, ich kobiety ubrane w skóry, podobne do wil­ków psy. Serce wali mi jak mło­tem i przez pijaną głowę prze­biega sza­lona myśl: „Cho­lera, cof­ną­łem się do ery kamie­nia łupa­nego”. Dopiero po chwili uświa­da­miam sobie, że napis WYJ­ŚCIE jest raczej typowy dla wieku dwu­dzie­stego. Wstaję roz­trzę­siony i ruszam w stronę drzwi. Pod bosymi sto­pami czuję zimne płytki, na ciele mam gęsią skórkę. W całym budynku panuje abso­lutna cisza. Kli­ma­ty­zo­wane powie­trze jest duszne i trudno się w nim oddy­cha. Docie­ram do drzwi i zaglą­dam do następ­nego pomiesz­cze­nia. Pełno w nim szkla­nych gablot, w bla­dym świe­tle wpa­da­ją­cym z ulicy przez wyso­kie okna dostrze­gam tysiące żuków. Dzięki Bogu tra­fi­łem do Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Stoję nie­ru­chomo i biorę głę­boki wdech, pró­bu­jąc logicz­nie myśleć. Nagle w moim umę­czo­nym mózgu zapala się jakieś świa­tełko i pró­buję iść za jego bla­skiem. Mam coś zro­bić. Tak. Moje piąte uro­dziny… ktoś tutaj był i ja zaraz mam się tym kimś stać… Muszę zna­leźć jakieś ubra­nie. Tak, koniecz­nie.

Pędzę przez dział żuków do dłu­giego holu, który prze­cina dru­gie pię­tro, zbie­gam scho­dami na pierw­sze, wdzięczny, że tra­fi­łem do cza­sów, gdy nie znano jesz­cze czuj­ni­ków ruchu. Wiel­kie sło­nie wzno­szą się zło­wiesz­czo nade mną w bla­sku księ­życa, macham do nich po dro­dze do sklepu z pamiąt­kami, który znaj­duje się po pra­wej stro­nie wej­ścia. Prze­glą­dam szybko ofe­ro­wane tam przed­mioty. Kilka z nich na pewno mi się przyda: ozdobny nożyk do otwie­ra­nia listów, meta­lowa zakładka do książki z sym­bo­lem muzeum i dwie koszulki z dino­zau­rami. Zamki na gablo­tach są nie­po­ro­zu­mie­niem; otwie­ram je wsuwką, którą znaj­duję obok kasy, i wyj­muję, co trzeba. Świet­nie. Wra­cam po scho­dach na trze­cie pię­tro. To „strych” muzeum, gdzie znaj­dują się labo­ra­to­ria i biura pra­cow­ni­ków. Odczy­tuję nazwi­ska na wizy­tów­kach przy drzwiach, ale żadne z nich nic mi nie mówi. Wresz­cie wybie­ram jedno i prze­su­wam meta­lową zakładkę przez zamek, aż pusz­cza zapadka. Wcho­dzę do środka.

Biuro należy do nie­ja­kiego V.M. Wil­liam­sona, który jest strasz­li­wym bała­ga­nia­rzem. W pokoju walają się papiery i brudne kubki po kawie, z popiel­niczki wysy­pują się nie­do­pałki. Na biurku leży czę­ściowo zło­żony szkie­let żmii. Szu­kam jakichś ubrań, ale bez powo­dze­nia. Następne pomiesz­cze­nie zaj­muje kobieta, J.F. Ben­tley. Trze­cie podej­ście oka­zuje się udane. W pokoju D.W. Fit­cha wisi na wie­szaku gar­ni­tur, który mniej wię­cej na mnie pasuje. Ma tylko tro­chę za krót­kie rękawy i nogawki i jest za sze­roki w ramio­nach. Wkła­dam pod niego jedną koszulkę z dino­zau­rem. Nie mam co prawda butów, ale pre­zen­tuję się względ­nie przy­zwo­icie. D.W. scho­wał też w biurku nie­otwartą paczkę cia­ste­czek „Oreo”, chwała mu za to. Wyj­muję ją z szu­flady i wycho­dzę, zamy­ka­jąc za sobą sta­ran­nie drzwi.

Gdzie byłem, kiedy zoba­czy­łem sie­bie? Zamy­kam oczy i czuję, jak ogar­nia mnie coraz więk­sze zmę­cze­nie. O mało co nie padam na pod­łogę, ale udaje mi się odzy­skać rów­no­wagę i nagle wszystko sobie przy­po­mi­nam: widzę idącą w moją stronę syl­wetkę oświe­tloną od tyłu świa­tłem wpa­da­ją­cym przez fron­towe wej­ście do muzeum. Muszę wró­cić do Wiel­kiego Holu.

Kiedy tam docie­ram, panuje cisza. Prze­cho­dzę przez śro­dek sali, pró­bu­jąc odtwo­rzyć widok wej­ścia, po czym sia­dam w pobliżu szatni, by móc poja­wić się z lewej strony. Sły­szę pul­so­wa­nie krwi w gło­wie, szum kli­ma­ty­za­cji, samo­chody jadące Lake Shore Drive. Powoli zja­dam dzie­sięć cia­ste­czek, roz­kła­da­jąc je na pół i wyskro­bu­jąc nadzie­nie przed­nimi zębami, by wystar­czyły na dłu­żej. Nie mam poję­cia, która to godzina ani jak długo przyj­dzie mi cze­kać. Jestem już pra­wie trzeźwy i w związku z tym czujny. Czas mija, ale nic się nie dzieje. Wresz­cie sły­szę głu­chy stuk i świst wcią­ga­nego powie­trza. Znów zapada cisza. Cze­kam. Wstaję cichutko i powoli wcho­dzę do holu. Staję przy drzwiach i wołam nie­zbyt gło­śno: „Henry”.

Nic. Grzeczny chło­piec, zawsze ostrożny. Pró­buję jesz­cze raz.

– Wszystko w porządku, Henry. Jestem twoim prze­wod­ni­kiem, opro­wa­dzę cię. To wyjąt­kowe zwie­dza­nie, tylko dla cie­bie. Nie bój się.

Sły­szę sap­nię­cie.

– Przy­nio­słem ci pod­ko­szu­lek. Nie zmar­z­niesz, kiedy będziemy oglą­dać eks­po­naty. – Widzę go teraz, jak stoi na gra­nicy bla­dego świa­tła i ciem­no­ści. – Łap!

Rzu­cam mu pod­ko­szu­lek, który znika, po czym Henry wcho­dzi w krąg świa­tła.

Pod­ko­szu­lek opada mu aż do kolan. Widzę sie­bie w wieku pię­ciu lat: czarne ster­czące włosy, blada cera, brą­zowe oczy, szczu­pły, zwinny. Jako pię­cio­la­tek jestem szczę­śliwy, chro­niony przez nor­mal­ność i kocha­jące ramiona rodzi­ców. Teraz wszystko się zmieni i nic nie będzie już takie jak daw­niej.

Pod­cho­dzę do niego powoli i pochy­lam się.

– Cześć – mówię cicho. – Miło cię widzieć, Henry. Dzięki, że wpa­dłeś tutaj dziś wie­czór.

– Gdzie ja jestem? I kim ty jesteś? – pyta lekko piskli­wym gło­sem, który odbija się echem od zim­nych mar­mu­rów.

– Jesteś w Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Przy­słano mnie tutaj, żebym poka­zał ci eks­po­naty, któ­rych nie można nor­mal­nie oglą­dać za dnia. Ja też mam na imię Henry. Czyż to nie zabawne?

Kiwa głową.

– Masz ochotę na cia­steczko? Ja bar­dzo lubię jeść cia­steczka, gdy zwie­dzam muzeum. To zwięk­sza ilość doznań. – Pod­su­wam mu paczkę „Oreo”.

Jest na pewno głodny, ale waha się, nie wie­dząc, ile cia­ste­czek może wziąć, by nie oka­zać się nie­grzecz­nym.

– Weź, ile tylko chcesz. Ja zja­dłem już dzie­sięć, więc będziesz musiał mnie dogo­nić.

Bie­rze trzy.

– Czy chciał­byś zoba­czyć coś w pierw­szej kolej­no­ści?

Kręci głową.

– Wiesz co? Chodźmy na trze­cie pię­tro. Tam trzy­mają wszyst­kie te rze­czy, któ­rych nie poka­zują zwie­dza­ją­cym. Dobrze?

– Dobrze.

Wcho­dzimy w mroku po scho­dach. Henry idzie powoli, więc dopa­so­wuję swoje tempo do niego.

– Gdzie jest mama?

– W domu. Śpi. To spe­cjalne zwie­dza­nie, tylko dla cie­bie, bo masz uro­dziny. Poza tym doro­śli nie robią takich rze­czy.

– A ty nie jesteś doro­sły?

– Jestem bar­dzo nie­zwy­kłym doro­słym. Moja praca polega na prze­ży­wa­niu przy­gód. Kiedy więc się dowie­dzia­łem, że masz wielką ochotę wró­cić natych­miast do muzeum, sko­rzy­sta­łem z oka­zji, żeby cię opro­wa­dzić.

– Ale jak się tu dosta­łem? – Zatrzy­muje się na ostat­nim stop­niu i patrzy na mnie, nic nie rozu­mie­jąc.

– To sekret. Jeśli ci go zdra­dzę, będziesz musiał przy­siąc, że nikomu o tym nie powiesz.

– Dla­czego?

– Bo nikt ci nie uwie­rzy. Możesz powie­dzieć mamie albo Kimy, jeśli chcesz, ale nikomu wię­cej. Dobrze?

– Dobrze…

Klę­kam przed nim, przed moją tak jesz­cze nie­winną wer­sją, i patrzę mu pro­sto w oczy.

– Przy­się­gasz na wszystko?

– Aha…

– No to posłu­chaj. Podró­żo­wa­łeś w cza­sie. Byłeś w swo­jej sypialni, aż tu nagle bum! i jesteś tutaj. Nie jest jesz­cze tak późno, więc mamy mnó­stwo czasu, żeby obej­rzeć wszystko, zanim będziesz musiał wró­cić do domu.

Henry mil­czy i patrzy na mnie wyraź­nie zbity z tropu.

– Ale… dla­czego?

– Tego jesz­cze nie wiem. Ale na pewno ci powiem, gdy to odkryję. Na razie chodźmy dalej. Masz jesz­cze ochotę na cia­steczko?

Bie­rze jedno i ruszamy powoli kory­ta­rzem. Decy­duję się na mały eks­pe­ry­ment.

– Spró­bujmy tutaj.

Prze­su­wam zakładkę wzdłuż drzwi ozna­czo­nych nume­rem 306 i otwie­ram je. Kiedy zapa­lam świa­tło, dostrze­gam na pod­ło­dze całą masę kamieni wiel­ko­ści dyni. Nie­które są całe, inne roz­bite na pół, mają poszar­paną powierzch­nię i żyłki metalu w środku.

– Spójrz, Henry, to mete­oryty.

– Co to są mete­ryty?

– Kamie­nie, które spa­dły z kosmosu.

Patrzy na mnie, jak­bym ja też stam­tąd przy­był.

– Pój­dziemy dalej?

Kiwa głową. Zamy­kam drzwi do sali z mete­ory­tami i otwie­ram te po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. W tej sali jest mnó­stwo pta­ków. Uchwy­cone w symu­lo­wa­nym locie, sie­dzące na gałę­ziach drzew, ale też pta­sie głowy i skóry. Otwie­ram jedną z setek szu­flad; znaj­duje się w niej kil­ka­na­ście szkla­nych pro­bó­wek.

W każ­dej zamknięto malut­kiego złoto-czar­nego ptaka. Kar­teczka z jego nazwą przy­cze­piona jest do nóżki. Henry ma oczy wiel­kie jak spodeczki.

– Chcesz jed­nego dotknąć?

– Aha.

Wyj­muję watę zamy­ka­jącą pro­bówkę i wytrzą­sam szczy­gła na dłoń. Henry gła­dzi go czule po malut­kiej główce.

– Czy on śpi?

– Mniej wię­cej.

Patrzy na mnie ostro, nie­uf­nie przyj­mu­jąc moje wyja­śnie­nie. Wsu­wam ostroż­nie szczy­gła z powro­tem do pro­bówki, zaty­kam ją watą i cho­wam do szu­flady. Jestem bar­dzo zmę­czony. Nawet samo słowo „sen” sta­nowi pokusę nie do odpar­cia, kusi mnie swą sło­dy­czą. Wypro­wa­dzam Henry’ego do holu i nagle przy­po­mi­nam sobie, co naj­bar­dziej urze­kło mnie pod­czas tego noc­nego wypadu do muzeum, kiedy byłem mały.

– Chodźmy do biblio­teki.

Henry wzru­sza ramio­nami. Idę teraz znacz­nie szyb­ciej, więc musi pod­bie­gać, by dotrzy­mać mi kroku. Biblio­teka jest na trze­cim pię­trze we wschod­nim skrzy­dle budynku. Kiedy tam docie­ramy, zatrzy­muję się na chwilę i oglą­dam zamki. Henry patrzy na mnie, jakby chciał powie­dzieć: „No to koniec”. Wyj­muję z kie­szeni nożyk do otwie­ra­nia listów. Odkrę­cam drew­nianą rączkę i oka­zuje się, że w środku jest bar­dzo uży­teczny meta­lowy pręt. Wsu­wam go do zamka i deli­kat­nie nim kręcę. Sły­szę, jak poru­szają się sprę­żyny, wsu­wam więc pręt głę­biej. I nagle pro­szę! Sezam otwarty.

Naresz­cie udało mi się zro­bić na nim wra­że­nie.

– Jak to zro­bi­łeś?

– To nie jest wcale takie trudne. Nauczę cię, kiedy spo­tkamy się następ­nym razem. Entrez!

Przy­trzy­muję drzwi i Henry wcho­dzi do środka.

Włą­czam świa­tło i czy­tel­nia uka­zuje się nam w całej oka­za­ło­ści: cięż­kie drew­niane stoły, krze­sła, brą­zowy dywan, ogromne biurko. Biblio­teki w Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej nie zapro­jek­to­wano by­naj­mniej z myślą o pię­cio­lat­kach. Jest zamknięta dla publicz­no­ści, korzy­stają z niej tylko naukowcy. Wzdłuż wszyst­kich ścian wzno­szą się prze­szklone półki, lecz znaj­dują się na nich przede wszyst­kim opra­wione w skórę cza­so­pi­sma z epoki wik­to­riań­skiej. Księga, któ­rej szu­kam, leży samot­nie w ogrom­nej dębo­wej gablo­cie na środku sali. Otwie­ram zamek szpilką i pod­no­szę szklaną pokrywę. Naprawdę, w muzeum powinni zadbać o lep­sze zabez­pie­cze­nia. Nie mam z tego powodu żad­nych wyrzu­tów sumie­nia, w końcu jestem pra­cow­ni­kiem biblio­teki i przez cały czas opro­wa­dzam wycieczki po New­berry. Znaj­duję na biurku kawa­łek filcu i kilka pod­kła­dek i kładę je na naj­bliż­szym stole. Zamy­kam księgę, ostroż­nie wyj­muję ją z gabloty i ukła­dam na filcu. Odsu­wam krze­sło.

– Stań tutaj. – Wska­zuję mu krze­sło. – Żebyś mógł lepiej widzieć.

Henry posłusz­nie wspina się na krze­sło, a ja otwie­ram księgę.

To Ptaki Ame­ryki Audu­bona, luk­su­sowe ogromne wyda­nie, które jest nie­mal tak wyso­kie, jak moja pię­cio­let­nia wer­sja. To naj­pięk­niej­szy zacho­wany egzem­plarz; podzi­wia­łem go przez wiele desz­czo­wych popo­łu­dni. Kiedy poka­zuję mu pierw­szą ilu­stra­cję, Henry się uśmie­cha.

– Nur pospo­lity – czyta. – Wygląda jak kaczka.

– Masz rację. Założę się, że zgadnę, któ­rego ptaka lubisz naj­bar­dziej.

Kręci głową z uśmie­chem.

– O co się zało­żysz?

Spusz­cza wzrok na koszulkę z dino­zau­rem i wzru­sza ramio­nami. Znam dobrze to uczu­cie.

– A co powiesz na to: jeśli zgadnę, dosta­niesz cia­steczko, a jeśli nie zgadnę, też je dosta­niesz?

Zasta­na­wia się przez chwilę i docho­dzi do wnio­sku, że to uczciwe posta­wie­nie sprawy. Otwie­ram księgę na stro­nie z fla­min­giem. Henry wybu­cha śmie­chem.

– Zga­dłem?

– Tak!

Łatwo jest być wszech­wie­dzą­cym, gdy już raz wszystko się prze­żyło.

– Pro­szę, to twoje cia­steczko. Ja też wezmę jedno w nagrodę, że zga­dłem. Ale musimy pocze­kać, aż skoń­czymy oglą­dać książkę; nie chcemy prze­cież pobru­dzić pta­ków okrusz­kami, prawda?

– Tak!

Henry kła­dzie ciastko na pod­pórce fotela i zaczy­namy oglą­dać wszystko od początku, bar­dzo powoli. Ptaki na obraz­kach wydają się o wiele bar­dziej praw­dziwe niż te zamknięte w szkla­nych pro­bów­kach, które oglą­da­li­śmy w pierw­szej sali.

– To wielka błę­kitna cza­pla. Jest ogromna, o wiele więk­sza od fla­minga. Widzia­łeś kie­dyś koli­bra?

– Tak, dzi­siaj!

– Tutaj, w muzeum?

– Aha.

– Pocze­kaj, aż zoba­czysz go na wol­no­ści. Przy­po­mi­nają małe heli­kop­tery, poru­szają skrzy­deł­kami tak szybko, że aż się kręci w gło­wie…

Odwra­ca­nie stron przy­po­mina ście­le­nie łóżka, każda z nich wznosi się maje­sta­tycz­nie, a potem opada. Henry stoi spo­koj­nie, cze­ka­jąc cier­pli­wie na każdy nowy cud, wydaje okrzyki zachwytu, widząc żura­wia, łyskę ame­ry­kań­ską, alkę olbrzy­mią, dzię­cioła. Kiedy docho­dzimy do ostat­niej strony, śnież­nego trzna­dla, Henry pochyla się i deli­kat­nie gła­dzi rysu­nek. Patrzę na niego, na książkę i wszystko sobie przy­po­minam: ten moment, tę pierw­szą książkę, którą poko­cha­łem; pamię­tam, jak chcia­łem się na niej poło­żyć i zasnąć.

– Jesteś zmę­czony?

– Uhm.

– Pój­dziemy już?

– Dobrze.

Zamy­kam Ptaki Ame­ryki, wkła­dam księgę do gabloty, otwie­ram ją na stro­nie z fla­min­giem i zamy­kam pokrywę. Henry zeska­kuje z krze­sła i wsuwa do buzi cia­steczko. Odkła­dam filc na biurko i przy­su­wam krze­sło. Henry gasi świa­tło i wycho­dzimy z biblio­teki.

Idziemy kory­ta­rzem, cały czas pogry­za­jąc cia­steczka i roz­ma­wia­jąc o stwo­rze­niach, które latają i peł­zają. Henry opo­wiada mi o mamie i tacie, o pani Kim, która uczy go przy­rzą­dzać lasa­gne, o Bren­dzie, o któ­rej zupeł­nie zapo­mnia­łem. Była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, ale jej rodzina prze­nie­sie się do Tampy na Flo­ry­dzie za jakieś trzy mie­siące. Sta­jemy przed Busz­me­nem, legen­dar­nym srebr­nym gory­lem, który spo­gląda na nas dostoj­nie z mar­mu­ro­wego pode­stu usta­wio­nego w holu pierw­szego pię­tra. Nagle Henry krzy­czy, pochyla się, pró­buje zła­pać mnie za rękę. Chwy­tam go, ale on już znika. Trzy­mam w ręce mały, wil­gotny pod­ko­szu­lek. Wzdy­cham ciężko i idę na górę, by przez chwilę pooglą­dać w samot­no­ści mumie. Moja mała wer­sja jest już na pewno w domu i kła­dzie się do łóżka. Pamię­tam, pamię­tam dosko­nale. Obu­dzi­łem się rano i myśla­łem, że to był cudowny sen. Mama śmiała się i powie­działa, że podró­żo­wa­nie w cza­sie jest na pewno bar­dzo zabawne i ona też chcia­łaby spró­bo­wać. To był mój pierw­szy raz.

PIERW­SZA RANDKA

Pią­tek, 23 wrze­śnia 1977(Henry ma 36, Clare 6 lat)

HENRY: Jestem na Łące, cze­kam. Sie­dzę nie­da­leko polany, nagi, bo nie mogę zna­leźć ubrań, które Clare trzyma dla mnie w pudle pod kamie­niem. Nie ma też pudła, więc dzię­kuję Bogu, że popo­łu­dnie jest cie­płe. To chyba począ­tek wrze­śnia jakie­goś nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego roku. Raz jesz­cze prze­szu­kuję wysoką trawę. Zasta­na­wiam się przez chwilę. Fakt, że nie zna­la­złem pudła z ubra­niami, ozna­cza, że zja­wi­łem się w cza­sie, kiedy jesz­cze nie pozna­li­śmy się z Clare. Może Clare jesz­cze się nie uro­dziła? Zda­rzyło się już tak parę razy i zawsze mocno to prze­ży­wa­łem. Brak mi jej i ukry­wam się wtedy nagi na Łące, bo nie mam odwagi poka­zać się w pobliżu jej rodziny. Myślę z tęsk­notą o jabło­niach rosną­cych na zachod­nim krańcu Łąki. O tej porze roku na pewno są na nich jabłka, nie­wiel­kie i kwa­śne, ale jadalne, ulu­biony przy­smak jeleni. Nagle sły­szę stu­kot zamy­ka­nych drzwi i wysu­wam głowę nad trawę. Krętą ścieżką bie­gnie rado­śnie dziecko i po chwili na polanę wpada Clare.

Jest jesz­cze mała. O niczym nie wie, jest sama. Wciąż ma na sobie szkolny mun­du­rek: ciem­no­zie­lony swe­ter, białą bluzkę, pod­ko­la­nówki i sznu­ro­wane buciki. W ręce trzyma rekla­mówkę i duży pla­żowy ręcz­nik. Roz­kłada go na tra­wie i wysy­puje z rekla­mówki mnó­stwo przy­bo­rów do pisa­nia. Stare dłu­go­pisy, ogryzki ołów­ków, kredki, pisaki, wieczne pióro. Przy­nio­sła też papier z kan­ce­la­rii ojca. Układa wszystko sta­ran­nie, po czym wypró­bo­wuje po kolei każdy dłu­go­pis i pisak, malu­jąc na papie­rze naj­róż­niej­sze zawi­jasy. Cały czas nuci coś pod nosem. Przez chwilę słu­cham uważ­nie i już wiem: to motyw prze­wodni z pro­gramu „The Dick Van Dyke Show”.

Waham się przez moment. Clare jest bar­dzo pochło­nięta tym, co robi. Ma chyba sześć lat; jest wrze­sień, więc musiała wła­śnie zacząć pierw­szą klasę. Naj­wy­raź­niej nie czeka na mnie, jestem obcy, a na pewno pierw­szą rze­czą, jakiej uczą w szkole, jest uni­ka­nie wszel­kich kon­tak­tów z obcymi, któ­rzy zja­wiają się nadzy w twoim ulu­bio­nym miej­scu, wie­dzą, jak masz na imię, i pro­szą, żeby nie mówić o nich ani słowa rodzi­com. Cie­kawe, czy dziś przy­pada dzień naszego pierw­szego spo­tka­nia. A może wyda­rzyło się to kiedy indziej? Może powi­nie­nem pozo­stać w ukry­ciu? Clare pój­dzie sobie, a ja zjem kilka tych kwa­śnych jabłek i ukradnę jakieś ubra­nia z pralni. Z zamy­śle­nia wyrywa mnie Clare, która stoi tuż przede mną. Uświa­da­miam sobie, sta­now­czo zbyt późno, że pod­śpie­wy­wa­łem razem z nią.

– Kto tu jest? – syczy. Wygląda jak roz­gnie­wana gąska: wyciąga szyję i wspina się na palce.

Na gwałt szu­kam wła­ści­wych słów.

– Witaj, mała miesz­kanko Ziemi – odpo­wia­dam śpiew­nie.

– Mark! Ty świn­tu­chu! – Clare szuka cze­goś, czym mogłaby rzu­cić, i decy­duje się na buty z cięż­kimi obca­sami. Zdej­muje je szybko i rzuca.

Chyba nie widzi, ale ma szczę­ście, bo jed­nym tra­fia mnie pro­sto w usta. Z roz­cię­tej wargi pły­nie krew.

– Pro­szę, nie rób tego. – Nie mam czym zata­mo­wać krwi, więc przy­ci­skam dłoń do ust, przez co mówię zdu­szo­nym gło­sem. Boli mnie cała szczęka.

– Kto tam jest? – Clare jest teraz mocno prze­stra­szona; ja też.

– Henry. Mam na imię Henry. Clare, nie zro­bię ci krzywdy i pro­szę, nie rzu­caj już we mnie.

– Oddaj mi buty. Nie znam cię. Dla­czego się cho­wasz? – Patrzy wście­kła w moją stronę.

Rzu­cam buty na polanę. Clare pod­nosi je z ziemi i trzyma w dło­niach jak pisto­lety.

– Cho­wam się, bo zgu­bi­łem ubra­nie i bar­dzo się wsty­dzę. Przy­by­łem tu z daleka, jestem głodny, nie znam nikogo, a teraz krwa­wię.

– Skąd się tu wzią­łeś? I skąd wiesz, jak mam na imię? Prawda i tylko prawda.

– Przy­by­łem tu z przy­szło­ści. Podró­żuję w cza­sie. W przy­szło­ści będziemy przy­ja­ciółmi.

– Ludzie podró­żują w cza­sie tylko w fil­mach.

– Chcemy, żeby­ście w to wie­rzyli.

– Dla­czego?

– Gdyby wszy­scy zaczęli podró­żo­wać w cza­sie, zro­biłby się strasz­liwy tłok. Jak wtedy, gdy w zeszłym roku poje­cha­łaś na święta do babci Abshire i na lot­ni­sku O’Hare pano­wał straszny ścisk. Pamię­tasz? My, podró­żu­jący w cza­sie, nie chcemy mieć kło­po­tów, wiec nikomu o tym nie mówimy.

Clare zasta­na­wia się przez chwilę.

– Wyjdź stam­tąd.

– Pożycz mi swój ręcz­nik.

Chwyta go za jeden koniec i wszyst­kie pisaki, ołówki i dłu­go­pisy wyla­tują w powie­trze. Rzuca ręcz­nik w moją stronę. Odwra­cam się i owi­jam nim w pasie. Jest jasno­ró­żowo-poma­rań­czowy w duże geo­me­tryczne wzory. To coś, co z pew­no­ścią chcesz mieć na sobie, gdy po raz pierw­szy spo­ty­kasz swoją przy­szłą żonę. Odwra­cam się i wycho­dzę na polanę; sia­dam na kamie­niu z naj­więk­szą god­no­ścią, na jaką mogę się w tej sytu­acji zdo­być. Clare staje jak naj­da­lej ode mnie, ale pozo­staje na pola­nie. W rękach na­dal trzyma buty.

– Krwa­wisz.

– Tak. Rzu­ci­łaś we mnie butem.

– Och.

Zapada cisza. Sta­ram się wyglą­dać nie­win­nie i miło. Clare na pewno wiele razy sły­szała, że ludzie mogą mieć złe zamiary, więc nie chcę jej prze­stra­szyć.

– Nabi­jasz się ze mnie.

– Ni­gdy bym tego nie zro­bił. Dla­czego tak sądzisz?

Jest bar­dzo uparta.

– Nikt nie podró­żuje w cza­sie. Kła­miesz.

– Święty Miko­łaj podró­żuje.

– Co?

– Jasne. Myślisz, że uda­łoby mu się dostar­czyć wszyst­kie pre­zenty w jedną noc? Prze­suwa wska­zówki zegara o parę godzin wstecz, żeby zdą­żyć wrzu­cić wszystko do komi­nów.

– Święty Miko­łaj jest magiczny. A ty na pewno nie jesteś.

– Cho­dzi ci o to, że nie jestem magiczny? Jezu, ależ twarda z cie­bie klientka.

– Nie jestem żadną klientką.

– Wiem. Ty jesteś Clare. Clare Anne Abshire, uro­dzona dwu­dzie­stego czwar­tego maja tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego pierw­szego roku. Twoi rodzice to Phi­lip i Lucille Abshire. Miesz­kasz z nimi, z bab­cią, bra­tem Mar­kiem i sio­strą Ali­cią w tym dużym domu, o tam.

– Nawet jeśli wiesz to wszystko, to jesz­cze nie zna­czy, że przy­by­łeś z przy­szło­ści.

– Jeśli zosta­niesz tu dłu­żej, zoba­czysz, jak zniknę. – Czuję, że mogę na to liczyć, bo Clare powie­działa mi kie­dyś, że pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia naj­więk­sze wra­że­nie wywarło na niej moje znik­nię­cie.

Cisza. Clare prze­stę­puje z nogi na nogę i odpę­dza komara.

– Znasz Świę­tego Miko­łaja?

– Oso­bi­ście? Nie. – Krew prze­stała już pły­nąć z wargi, ale na pewno wyglą­dam okrop­nie. – Clare, masz może pla­ster? A może coś do jedze­nia? Pod­czas podróży w cza­sie robię się strasz­nie głodny.

Zasta­na­wia się przez chwilę. Sięga do kie­szeni swe­tra i wyciąga lekko nad­gry­ziony bato­nik. Rzuca go w moją stronę.

– Dzięki. Uwiel­biam je. – Zja­dam bato­nik bar­dzo szybko. Mam bar­dzo niski poziom cukru we krwi. Wsu­wam papie­rek do rekla­mówki.

Clare jest zachwy­cona.

– Jesz jak pies.

– Wcale nie! – Jestem do głębi ura­żony. – Mam prze­ciw­stawne kciuki.

– Co to są stawne kciuki?

– Zrób tak. – Ukła­dam palce w znak „okay”. Ona robi to samo. – Możesz to zro­bić dzięki prze­ciw­staw­nym kciu­kom. Zna­czy to też, że możesz otwie­rać sło­iki, wią­zać sznu­rówki i robić mnó­stwo innych rze­czy, któ­rych zwie­rzęta nie potra­fią.

Nie wydaje się usa­tys­fak­cjo­no­wana moim tłu­ma­cze­niem.

– Sio­stra Car­me­lita mówi, że zwie­rzęta nie mają duszy.

– Jasne, że mają. Skąd ona o tym wie?

– Mówi, że tak powie­dział papież.

– Papież to stary głu­pek. Zwie­rzęta mają o wiele pięk­niej­sze dusze od nas. Ni­gdy nie kła­mią ani nikogo nie wysa­dzają w powie­trze.

– Ale się zja­dają.

– Muszą to robić. Nie mogą prze­cież iść do Dairy Queen i kupić dużego wani­lio­wego loda z cze­ko­la­dową posypką, prawda? – Wiem, że Clare uwiel­bia je nad życie. (Jako dziecko. Doro­sła Clare prze­pada za sushi, zwłasz­cza w Katsu przy Peter­son Ave­nue).

– Mogą jeść trawę.

– My też, ale tego nie robimy. Jemy ham­bur­gery.

Clare siada na brzegu polany.

– Etta zabra­nia mi roz­ma­wiać z obcymi.

– I ma rację.

Cisza.

– Kiedy znik­niesz?

– Kiedy będę gotowy. Nudzisz się ze mną?

Clare prze­wraca oczami.

– Czym się zaj­mo­wa­łaś?

– Uczy­łam się pisać.

– Mogę zoba­czyć?

Clare pod­nosi się ostroż­nie i zbiera kilka kar­tek, nie spusz­cza­jąc ze mnie badaw­czego spoj­rze­nia. Pochy­lam się i wycią­gam rękę, jakby była rot­twe­ile­rem. Szybko podaje mi kartki i cofa się. Patrzę na nie uważ­nie, jakby wła­śnie podała mi ory­gi­nalne rysunki Bruce’a Rogersa do Cen­taura, Księgę z Kells lub coś w tym stylu. Pisała raz po raz „Clare Anne Abshire” coraz więk­szymi lite­rami. Wszyst­kie są bar­dzo sta­ranne, wypra­co­wane, a we wszyst­kich kół­kach wyma­lo­wała uśmiech­nięte buzie. Bar­dzo to ładne.

– Ślicz­nie.

Clare jest wyraź­nie zado­wo­lona, jak zawsze, gdy ktoś chwali jej prace.

– Mogę zro­bić coś takiego dla cie­bie.

– Wspa­niale. Ale nie wolno mi nic zabie­rać ze sobą, kiedy podró­żuję w cza­sie. Mogła­byś to dla mnie scho­wać, a ja będę oglą­dał za każ­dym razem, gdy się spo­tkamy.

– Dla­czego nie wolno ci nic zabie­rać?

– Zasta­nów się przez chwilę. Gdyby podró­żu­jący w cza­sie zaczęli zabie­rać ze sobą różne przed­mioty, szybko powstałby strasz­liwy bała­gan. Załóżmy, że prze­niósł­bym w prze­szłość tro­chę pie­nię­dzy. Mógł­bym spraw­dzić wyniki loso­wa­nia lote­rii albo zakłady fut­bo­lowe i zaro­bić kupę forsy. To chyba nie byłoby spra­wie­dliwe, prawda? A gdy­bym był nie­uczciwy, mógł­bym coś ukraść i zabrać do przy­szło­ści, gdzie nikt by mnie nie zna­lazł.

– Mógł­byś być pira­tem! – Clare jest tak zachwy­cona tym pomy­słem, że prze­staję być dla niej Nie­bez­piecz­nym Obcym. – Mógł­byś zako­pać pie­nią­dze, zro­bić mapę, a potem wyko­pać je w przy­szło­ści.

Mniej wię­cej w ten spo­sób zdo­by­wamy póź­niej fun­du­sze na nasz roc­kan­drol­lowy styl życia. Clare uważa to za lekko nie­mo­ralne, choć dzięki temu mamy pewną prze­wagę na gieł­dzie.

– To świetny pomysł. Ale teraz nie potrze­buję pie­nię­dzy; potrze­buję ubra­nia.

Clare spo­gląda na mnie z powąt­pie­wa­niem.

– Czy twój tato ma jakieś nie­po­trzebne ubra­nia? Wystar­czy para spodni. Nie zro­zum mnie źle, ten ręcz­nik bar­dzo mi się podoba, ale tam, skąd przy­by­wam, cho­dzę głów­nie w spodniach.