Miłość pisana brajlem - Pascal Ruter - ebook + książka

Miłość pisana brajlem ebook

Ruter Pascal

3,3

Opis

Do tej pory dla Victora rok szkolny był jak skok na bungee bez bungee. Co Victor najbardziej lubi? Słuchać Rolling Stonesów, opychać się słodyczami ze swoim kumplem Hajsamem, rozmawiać o mechanice samochodwej ze swoim dziwnym ojcem. Ale kiedy Marie, absolutnie genialna koleżanka z klasy, pewnego pięknego dnia wkracza w jego życie podczas sprawdzianu z matmy, cały jego świat się rozpada… Czemu nagle Marie, najlepsza uczennica i utalentowana wiolonczelistka, tak bardzo go potrzebuje? Dziwna przyjaźń rodzi się między nastolatkami, których wszystko dzieli. Czy zdołają wytrwać do końca, ukrywając tajemnicę Marie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (16 ocen)
3
4
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

LE COEUR EN BRAILLE

Copyright © Didier Jeunesse, Paris, 2016

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2020 for the Polish translation by Bożena Sęk under exclusive license to Wydawnictwo Debit, Młody Book)

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowaska

Korekta: Aneta Iwan, Edyta Malinowska-Klimiuk

Projekt okładki: Krzysztof Ostrowski

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication BOY-ŻELEŃSKI, a bénéficié du soutien du Service de Coopération et d’Action Culturelle de l’Ambassade de France en Pologne et de l’Institut français.

Przekład książki otrzymał dotację Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-437-3

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1

40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77

email:[email protected]

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

E-wydanie 2020

Dla Delphine

1

Zadzwonił budzik i zaraz potem usłyszałem, że tata idzie na górę. Otworzył szeroko drzwi mojego pokoju.

– No wstawaj, już dzień! – Potrząsnął mną w łóżku. – Pospiesz się, bo się spóźnisz.

Poszedł na dół napakowany energią. W czasie wakacji naprawdę odwykłem od porannej gonitwy i tego ranka, chociaż czekało mnie rozpoczęcie roku szkolnego, byłem cały otumaniony. Słyszałem tatę, który się krzątał, szykując dla nas śniadanie, i znajome odgłosy działały na mnie usypiająco. Już miałem na główkę zanurkować w sen, kiedy ryknął:

– Wstaniesz czy mam wezwać dźwig?

Poderwałem się i w końcu spuściłem jedną nogę z łóżka, ale z wahaniem, jakbym miał wskoczyć do zimnej wody, zaraz też złapałem pierwsze lepsze spodnie i koszulkę. Trudno, nie będę jakoś specjalnie odstawiony, powiedziałem sobie. Kiedy schodziłem na dół, ważyłem tonę.

W kuchni czekał już kubek czekolady, którą zagrzał mi tata. Przyjemny smakowity zapach czuć było wkoło, tak że trochę mi się przejaśniło w głowie.

– Gotowy? – zapytał tata, kiedy piłem.

Uniesione brwi wygięły mu się w kształt daszka, a prawą ręką jakby mi na odległość masował mózg. Postarałem się zrobić minę człowieka, który panuje nad sytuacją.

– Chyba tak, ale… nigdy nic nie wiadomo… nie?

Coś tam przepłukał w zlewie i zanim wrócił do łóżka, powiedział:

– Nie zapomnij zgolić sobie czekoladowych wąsów. Wygląd się liczy, pamiętaj!

Wzruszyłem ramionami, siadając w salonie. Słońce dopiero co wzeszło, podwórko było jasno oświetlone. Pojedyncze liście już opadły z drzew i wyglądały na ziemi jak wysuszone motyle. Czas leciał, poszedłem więc po plecak. Wydał mi się jakiś mały i zeszmacony, dlatego powiedziałem sobie, że na pewno nie jest bardzo groźny: w tym roku nie dam się stłamsić wszystkim kłopotom, które się w nim mieszczą. Zajrzałem do środka. Znalazłem listę przyborów szkolnych i pomyślałem, zaciskając usta, że zapomniałem dać ją tacie, no ale przecież on też mógł o tym pomyśleć; tak to się odbywa w drużynie.

O mało nie poleciałem do jego pokoju, żeby podnieść alarm, ale powiedziałem sobie, że kurczę… Zacząłem opróżniać plecak, by zrobić coś w rodzaju remanentu, i znalazłem resztki kredek i jeden z dziwnych rysunków szacownego Hajsama: przedstawiał jabłoń i dookoła pnia duże czerwone jabłka. Hm… Przymocowałem rysunek na ścianie. Co on chciał mi powiedzieć? Generalnie nic nie kumam ani z tego, co Hajsam rysuje, ani z tego, co do mnie mówi. A jeśli spytam, kumam jeszcze mniej. W plecaku był też mój ostatni sprawdzian z szóstej klasy – dostałem trzy punkty na dwadzieścia i uwagę: „Postęp” – poza tym wyrwane z czasopisma zdjęcie kobiety w stroju kąpielowym, baaardzo ekonomicznym, zresztą w ogóle panna musiała być ekonomiczna w utrzymaniu. Wytrząsnąłem plecak, żeby całkiem go opróżnić, mówiąc sobie, że wrażenie nowości daje nadzieję.

Teraz wydał mi się leciutki. No jasne, plecak bez przyborów szkolnych nie ma sensu. Pogrzebałem w szufladzie i znalazłem ze trzy zeszyty, które mi zostały z zeszłego roku.

Moja sytuacja jako ucznia nie bardzo się zmieniła w przeciwieństwie do powziętych postanowień co do organizacji spraw. Musiałem inaczej wyregulować szelki plecaka, popuścić, bo wrzynały mi się w ramiona. Pomyślałem, że urosłem, i poszedłem do dużego lustra: faktycznie wyciągnęło mnie porządnie, nawet plecak wydawał się teraz mniej imponujący.

Byłem zadowolony, bo między innymi wzrost bardzo liczy się w życiu.

Przed wyjściem bez szczególnych oczekiwań rzuciłem: „Cześć!”, ale oczywiście tata nie odpowiedział.

To nie była jego wina. Pewnie bardzo późno wrócił z miasta. Jak zwykle uważał, żeby mnie nie obudzić, a teraz musiał się wyspać.

Nie było bardzo zimno, tylko troszkę mglisto, nasz panhard stał na brukowanym podwórku. Cały poprzedni dzień tata spędził na regulowaniu zaworów silnika swojego ukochanego auta i miał straszne problemy z tulejami olejowymi. Podpowiedziałem mu, żeby zdjął przewody olejowe, i to była dobra rada. Wieczorem, kiedy już leżałem w łóżku, tata wyjeżdżał z dostawami i słyszałem, że silnik M10S pracuje jak należy. Naprawdę kołysanka pierwsza klasa.

Dotarłem do szkoły, ludzie byli wszędzie. Przeszedłem przed portiernią, w której przesiadywał tata Hajsama, ale nikogo nie zobaczyłem. No to pomaszerowałem do reszty uczniów na podwórze, gdzie mieliśmy czekać na dyrektorkę.

Podwórze było pełne, a za ogrodzeniem czekali rodzice, którzy chcieli zobaczyć, jak sprawy się toczą. Wsuwali głowy między pręty, które trzymali obiema rękami jak więźniowie węszący zapach wolności, a ja powiedziałem sobie, że to śmieszny sposób oglądania tego, co się dzieje. Dyrektorka zaczęła nas wywoływać po nazwisku. Kolejno ustawialiśmy się przed wychowawczynią. Kiedy klasa była w komplecie, nauczycielka prowadziła ją do budynku. Długie szeregi uczniów znikały w środku, a podwórze pomału pustoszało.

Zastanawiałem się właśnie, gdzie mógł się podziać Hajsam szacowny, kiedy poczułem dłoń na swoim ramieniu. Nie musiałem się odwracać, bo wiedziałem, że to on.

– Szacowny Egipcjaninie – wyszeptałem – mam nadzieję, że będziemy w tej samej klasie.

– Załatwione.

W końcu się odwróciłem, bo już strasznie chciałem zobaczyć jego twarz. Stwierdziłem, że przez wakacje zrobił się jeszcze grubszy. Wielki brzuch miał pod obszerną kraciastą koszulą, kompletnie niemodną, poza tym za krótkie sztruksowe spodnie, spod których wystawały skarpetki, każda innego koloru. Za nieodłącznymi okularami w okrągłych rogowych oprawkach widać było jego uśmiechnięte oczka. Miał pogodny, spokojny wygląd człowieka, który zdążył się już rozpatrzyć jak należy. Nigdy nie mogłem skumać, jak Hajsam może być taki nieprzemakalny na modowe nowości, ale cóż, jego sprawa. Na żebrach poczułem egipskiego szturchańca łokciem.

– Victor!… Nieobecny?… Już nieobecny? – ryczała dyrektorka przez megafon.

Nooo, to naprawdę nie była chwila, żeby mnie wzięto za wagarowicza. Nie chciałem zwracać uwagi na swój przypadek już w dniu rozpoczęcia roku, wolałem trochę odczekać.

– Nie, nie! Jestem! – zawołałem, machając rękami. – Już idę! Już się ustawiam!

Niedługo później Hajsam dołączył do mnie. Powiedział: „Załatwione” i faktycznie było załatwione. Nie znałem nikogo więcej w klasie, ale kiedy razem z innymi szedłem korytarzami za wychowawcą, powiedziałem sobie, że może to i lepiej, jeżeli chcę, by o mnie zapomniano.

Usiedliśmy przy stolikach, następnie nauczyciel kazał nam wypełnić kwestionariusze, bo na początku roku chciano uzyskać o nas informacje. Kto chciał? Nie wiadomo. I nigdy nie kumałem, dlaczego ktoś ich potrzebuje, no ale… Ja też chętnie bym uzyskał informacje na temat nauczycieli, nigdy jednak nie podnosiłem tej sprawy, bo mówiłem sobie, że gdyby to wyszło ode mnie, od razu wydałoby się podejrzane. A ciekawie by było wiedzieć, gdzie mieszkają, jaką mają rodzinę i w ogóle. To by było o wiele ciekawsze niż dużo innych rzeczy.

Hajsam jak zwykle zajął miejsce w ostatnim rzędzie. Liczyłem, że coś zmienił w swoich metodach, ale najwyraźniej nie – nadal chciał siedzieć sam w ostatnim rzędzie. Często mi mówił, że dla niego to bardzo ważne. W czasie lekcji wprawiał się w stan maksymalnego skupienia, które z zewnątrz wyglądało na sen. Ja wiedziałem, że to koncentracja zagęszczona, jak sok, ale nauczyciele na początku roku zawsze się nabierali i myśleli, że śpi. Oczy miał półprzymknięte, ręce skrzyżowane na brzuchu i czasem podbródek oparty na piersiach. Mówił, że w takich chwilach udaje krokodyla nilowego: wygląda, jakby spał, a w rzeczywistości chłonie lekcję jak gąbka. Mógł reagować na każde słowo albo zmianę głosu nauczyciela dokładnie jak krokodyl, który na pozór śpi, ale jednym kłapnięciem szczęk może chapnąć wszystko, co się pojawi w ich zasięgu.

W tamtym roku pan od matmy wypisał na tablicy jakiś dowód nie do ogarnięcia, z całą masą pierwiastków i wzorów jak ze science fiction. Kiedy on się miotał przy tablicy, mój szacowny Egipcjanin siedział po swojemu spokojnie, drzemał leniwie, niczego nie zapisując, z brodą na piersiach. Potem uchylił jedno oko i bardzo grzecznie się zgłosił.

– Bez urazy, proszę pana – powiedział – myślę, że można to zrobić prościej.

Pomalutku podszedł do tablicy, wziął kawałek kredy, a my wyczuwaliśmy, że dzieje się cud. W samym rożku tablicy napisał tylko jedną równą linijkę i nauczyciel szeroko otworzył oczy, jakby rozwarły się przed nim drzwi do nieskończoności.

– Masz rację. Na sto procent – powiedział cienkim głosem, w którym był równocześnie smutek i podziw.

Później poszedł na chorobowe, bo pewnie potrzebował pewne rzeczy przemyśleć.

Przy kwestionariuszu zastanawiałem się, co odpowiedzieć w rubryce „zawód ojca”. W końcu napisałem „kupiec”, bo powiedziałem sobie, że to najlepiej pasuje. Tata i kupuje, i sprzedaje, rozumiecie, ale uznałem, że „kupiec” brzmi bardziej tajemniczo, no i przede wszystkim bardziej szlachetnie. Potem myśli trochę mi zwekslowały w innym kierunku. Czy tata na pewno w panhardzie zostawił luz 0,15 na wejściu i wyjściu? Jeśli nie, to zawory nie pociągną długo. Przez chwilę się tym martwiłem i przegapiłem, co mówił nauczyciel.

Koło południa znalazłem Hajsama na podwórzu. Grube szkła w okrągłych rogowych oprawkach nadawały mu wygląd napuszonej sowy. Poszliśmy do kanciapy jego ojca krokiem bardzo wolnym, ponieważ Hajsam chodził zawsze bardzo wolno – szacowny Hajsam, jak go nazywałem. Bo przedstawiał się zawsze tak samo, jakby połknął nagraną płytę: „Hajsam jestem. To egipskie imię, które zasługuje na szacunek”.

Jego tata siedział nad szachownicą, a koło szachownicy stała piramidka przezroczystego rachatłukum. Mój kolega był typem filozofa i powiedział mi kiedyś, że jego zdaniem egipskie piramidy to dowód, że ludzie są niepoprawni, że mają wrodzoną skłonność do zniechęcania się i w efekcie robią coraz mniej. Nie bardzo to rozumiałem, dlatego wieczorem zapytałem tatę, którego najpierw skręciło ze śmiechu, a potem mi poradził, żebym uważał, bo Hajsam na pewno jest z plemienia pesymistów. Zajrzałem do słownika, który dostałem od taty jako zachętę do nauki, i znalazłem:

PESYMIZM: skłonność do dostrzegania tylko ujemnych stron życia.

No w każdym razie wtedy, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, patrzyłem przez jakiś czas, jak grają w szachy, szkoła tymczasem pustoszała, a mój żołądek coraz dokładniej wyścielało rachatłukum. Hajsam wykonywał bardzo wolne, ceremonialne gesty, które przypominały ruchy magika. Na cienkich wargach jego ojca malował się wieczny uśmieszek. Prawie nigdy ze sobą nie rozmawiali. Mój drogi kolega brał kawałek rachatłukum po każdym swoim ruchu i żuł go ospale, czekając na odpowiedź ojca. Cukier puder sypał mu się na kraciastą koszulę i przez chwilę unosił się nad szachownicą. Na portierni panował wielki spokój, cisza i poczucie wspólnoty, których strzegł ten obłoczek słodkiego pyłu.

Byłem zadowolony, że wychodzę ze szkoły ostatni – zresztą kiedy wchodziłem ostatni, też byłem zadowolony – czego Lucky Luke w ogóle nie rozumiał. Właśnie Hajsam zwrócił uwagę, że nasz szkolny pedagog jest podobny do Lucky Luke’a; do bretońskiego Lucky Luke’a. Czasami ktoś wtykał głowę do kanciapy i pytał ojca Hajsama, gdzie coś jest, a on odpowiadał niedbałym gestem. Kilka tajemnic otaczało mojego drogiego kolegę: jakim cudem Hajsam jest taki gruby, a jego ojciec taki chudy? I czemu kolega ma egipskie imię, chociaż jego ojciec jest Turkiem? A najważniejsze, to dlaczego mój szlachetny Egipcjanin świętuje szabas, skoro to nie jest zwyczaj ani egipski, ani turecki? Nie rozumiałem wielu rzeczy związanych z kumplem. Czasem szukałem czegoś w słowniku, który dostałem od taty, ale nawet w nim nie zawsze znajdowałem odpowiedź. No więc patrząc, jak grają w szachy, opychałem się rachatłukum.

RACHATŁUKUM: „spokój gardła”, słodki przysmak wschodni o galaretowatej konsystencji, oprószony cukrem pudrem.

– I jak było? – zapytał tata, wystawiając gębę umazaną smarem spod maski panharda. – Zwróciłeś na siebie uwagę?

Westchnąłem.

– Jeszcze nie…

Zmarszczył brwi nieufnie. Pod koniec poprzedniego roku obiecał dyrekcji, a szczególnie Lucky Luke’owi, że będzie miał na mnie oko. Na zachętę kupił mi Trzech muszkieterów Alexandre’a Dumasa i słownik, o którym już wspominałem.

– Pomyślałeś wczoraj, żeby zostawić luz 0,15 na wejściu i wyjściu? – zapytałem. – Bo jak nie, to zawory znowu wysiądą.

Wzruszył ramionami, wycierając narzędzia.

– Tato, powiedz…

– No?

– Jak myślisz, ile czasu zajęło panu Dumasowi napisanie Trzech muszkieterów?

– Bo ja wiem…

– Rok?

– Może… chociaż sądzę, że więcej.

– Trzy lata? Jak uważasz? Rok na jednego muszkietera, tak mi się zdaje.

– Możliwe.

– Tato, jeszcze coś…

Sadowił się w panhardzie na przednim siedzeniu.

– Tak… poczekaj, niech siądę… Jeśli znowu coś wyciąłeś…

– Nieee, chciałem się tylko o coś zapytać… Mocny byłeś w nauce, jak chodziłeś do szkoły?

Uspokoił się i przybrał minę ważniaka. Uśmiechał się zapatrzony przed siebie. Wydawało się, że szpera we wspomnieniach, prawą rękę pocierał sobie lekko podbródek, jakby chciał z niego wykrzesać iskierki przeszłości.

– Tak, supermocny.

– W jakich przedmiotach?

– We wszystkich.

Dziwnie się uśmiechał, dumnie i równocześnie trochę smutno, za przednią szybą samochodu, która lekko deformowała jego twarz.

Ja miałem jednak wątpliwości, bo obowiązkiem rodzica jest dawać przykład. Poszedłem do domu, mówiąc sobie, że o Trzech muszkieterów i Alexandre’a Dumasa zapytam Hajsama szacownego. Napiłem się wody, zanim wspiąłem się do swojego pokoju na poddaszu. Opróżniłem szkolny plecak, żeby poukładać nowe podręczniki na specjalnej półce. Na ścianie powiesiłem rozkład zajęć, bo w szóstej klasie za diabła nie mogłem go zapamiętać, myliłem przedmioty, dni, godziny i nigdy nie przynosiłem właściwych pomocy naukowych. Na koniec nałożyłem okładki na zeszyty, które podpisałem na pierwszej stronie: przedmiot i nauczyciel. Zajęło mi to trochę czasu, ale wszystko wyglądało na wymuskane, dlatego uznałem, że to już jakiś postęp. Postęp w metodzie. A metoda, cokolwiek by się mówiło, jest ważna.

Zszedłem do saloniku i poprosiłem tatę, żebyśmy sobie zrobili ryż po egipsku według przepisu, który dał mi Hajsam. W czasie posiłku z miną taką poważną, że aż się przestraszyłem, tata spytał:

– I jak, synu? Podobają ci się nauczyciele w tym roku?

Widziałem, że leży mu na sercu dotrzymanie obietnicy złożonej Lucky Luke’owi i że chce się upewnić co do mojego właściwego startu z początkiem nowego roku. Z czystym sumieniem kiwnąłem głową, żeby go uspokoić.

– Widzisz, synu, cały przebieg roku szkolnego rozgrywa się na początku. Wszystko zależy od otwarcia. Nie za bardzo gwałtownego, ale jednak dynamicznego. Oczywiście trzeba się przyło… zwrócić uwagę, żeby się za wcześnie nie zasapać. – Położył mi rękę na ramieniu. – Życie, chłopie, to wyścig górski, i to wcale nie na czas. Zapamiętaj to dobrze.

Skąd on wziął takie mądrości? Wyglądał, jakby jego też ogarnęła mania symboli.

– Jak dla mnie za dużo zboczy, wszędzie kamienie, a na rowerze, wiesz, tato, tyłek boli jak nie wiem. Więc nie gniewaj się, ale żeby dodać mi odwagi i nauczyć mnie, jak żyć, musisz wymyślić coś innego.

Sprzątnęliśmy ze stołu i usiedliśmy naprzeciw siebie w dwóch głębokich rozchwierutanych fotelach. Ja zacząłem, bo poprzedniego dnia przegrałem:

– Data pierwszego patentu Panharda i Levassora trzypunktowego układu zawieszenia.

Zastanawiał się kilka sekund, po czym wzruszył ramionami.

– Łatwe: czternasty stycznia tysiąc dziewięćset pierwszego. Moja kolej: pierwsza instalacja chłodnicy w panhardzie. Który rok?

Zamknąłem oczy, żeby lepiej mi się myślało. Pierwsza chłodnica… pierwsza chłodnica…

– Mam! Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt siedem. Wiem nawet, że na rajd Paryż–Dieppe.

Ojciec gwizdnął z podziwu i wstał, bo miał robotę.

– Swoją drogą nie do wiary, że jesteś w stanie nauczyć się na pamięć podręcznika Krebsa, za to…

Wiedziałem, do czego zmierza, i nawet jeśli miał rację, to jej nie miał.

– Zrozumiałem, tato, weź przestań, co?

– A pamiętasz, jak myślałeś, że Nelson Mandela to środkowy napastnik klubu AJ Auxerre?

– Nie nabijaj się.

Pośmialiśmy się do wspomnień, które podrzucaliśmy sobie nawzajem jak mydlane bańki.

– Zobaczysz, jutro cię zagnę jak nic – zapowiedział, machając podręcznikiem Krebsa. – W życiu nie zgadniesz.

– Ja też cię zagnę. I też nie zgadniesz.

W pokoju zerknąłem na plan lekcji zawieszony na ścianie i trochę mina mi zrzedła. Następnego dnia miałem na wpół do dziewiątej. Przypomniałem sobie, co ojciec mi powiedział: „Wszystko zależy od otwarcia. Nie za bardzo gwałtownego, ale jednak dynamicznego”. Na szafce przy łóżku leżała książka Dumasa. Pewnie dłużej będę ją czytał, niż jemu zajęło pisanie. Dotarłem na razie do strony dziewiątej. Wolałem przeczytać parę stron podręcznika Krebsa, który jest jakby biblią na temat panhardów, bo za wszelką cenę chciałem zagiąć tatę.

2

To, można powiedzieć, był mój pierwszy problem w tym roku. Nie jedyny, ale pierwszy. Szukałem w tym, co robiłem w tamtym roku, ale naprawdę biała plama. Odwróciłem się do Hajsama, który już odłożył pióro. Pomyślałem, że może choć raz nie zna odpowiedzi, ale oczywiście on już skończył dzięki temu tajemniczemu turbodoładowaniu, które miał w głowie. Spojrzałem na niego z rozpaczą, a on po prostu uniósł grube łapsko kilka centymetrów nad stolikiem. U niego był to gest otuchy, coś w stylu: nie przejmuj się, jakoś to będzie, nawet jak jest źle, i tak jakoś to będzie. Fakt, byłem raczej niespokojny z racji mojego nieuctwa i luk w wiedzy.

Ukradkiem zerknąłem na panią od matmy. Kiedy spacerowała po klasie, słychać było dziwny dźwięk, bo utykała, czasem nawet chodziła o kulach i można powiedzieć, że wtedy zasuwała. A Hajsam, który wie wszystko, wyjawił mi, że jest bardzo nieszczęśliwa, bo dawno temu straciła dziecko. Ja sobie myślałem, że na pewno dlatego teraz zadaje uczniom równania. Kiedyś spytałem Hajsama, czy jego zdaniem dalej nosi martwe dziecko w prawej nodze. Popatrzył na mnie z dziwną miną, z buzią szeroko otwartą, co u niego jest znakiem głębokiej refleksji, i położył mi rękę na ramieniu.

– Może jeszcze będą z ciebie ludzie, stary.

Wyglądało na to, że moja uwaga naprawdę zrobiła na nim wrażenie, może nawet wzbudziła jego podziw, i od tamtej chwili zaczął mnie traktować dość poważnie. A ja stwierdziłem, że super jest czuć się ważnym w jego oczach.

Udawałem, że piszę, starając się nie rzucać w oczy. Na szczęście zadzwonił dzwonek.

To była ostatnia lekcja. Hajsam nie spieszył się z wkładaniem swoich rzeczy do szafki. Trochę poczekałem, a ponieważ nie przychodził, wszedłem do kanciapy jego ojca. Tego dnia miał na głowie swój superowy czerwony fez, w którym wyglądał jak jakiś władca z dawnych czasów. Nieduża złota frędzla, od której nie mogłem oderwać wzroku, zwisała mu na końcu aksamitnej wstążki zamocowanej na czubku fezu.

Postanowiłem skorzystać, że mój szacowny Egipcjanin się spóźnia, i spróbować wyjaśnić pewne rzeczy, które mnie intrygowały.

– Dzień dobry – ukłoniłem się grzecznie. – Może mi pan w końcu powiedzieć, dlaczego dał pan egipskie imię Hajsamowi, znaczy kiedy jeszcze nie nazywał się Hajsam, skoro pan jest Turkiem? I jeszcze chciałbym wiedzieć, czemu obchodzicie szabas w piątek wieczór.

– A kiedy mamy obchodzić? W poniedziałek rano? Albo we wtorek po południu?

Uśmiechał się, widziałem, że się ze mnie nabija.

– Znaczy chodzi mi o to, że taki szabas to nie bardzo jest turecki zwyczaj… ani egipski…

Podniósł rękę ospałym gestem, który przypominał ruchy Hajsama.

– Ha!… Ano!…

Hajsam wreszcie przyszedł. Poprosiłem, żeby mi wytłumaczył matmę, bo naprawdę… te równania!… Usiedliśmy w głębi kanciapy, żeby mieć spokój.

– Co chcesz wiedzieć? – zapytał.

Był bardzo spokojny.

– To nie jest trudne. Musisz najpierw uprościć.

Wepchnął do ust wielki kawał rachatłukum, które zaczął starannie przeżuwać, patrząc na mnie dziwnie.

– Co uprościć? – spytałem.

– No równanie oczywiście. Co innego chciałbyś uprościć?

– Nie kumam.

Wzruszyłem ramionami.

– I co dalej? Bo to przecież nie koniec, nie?

– Jasne, że nie, kretynie patentowany. Przenosisz iksy na lewo, a resztę na prawo.

– No właśnie… I co teraz robimy?

– Nie mam pojęcia. Możemy pograć w piłkę!

O mało się nie udławił rachatłukum, cukier puder wylazł mu od środka oczami, które wyglądały jak dwie śniegowe kulki.

– Głupi jesteś! Nie masz jeszcze rozwiązania. Trzeba obliczyć wartość x.

Łzy napłynęły mi do oczu. Pomyślałem o tacie, który podarował mi Trzech muszkieterów, który w młodości był supermocny w szkole, któremu Lucky Luke dał popalić i który robił prawie wszystko, żeby mnie dopilnować… a mnie pierwsze x w tym roku powaliło na łopatki.

– Dobra – podjął spokojnie Hajsam. – Musisz teraz zredukować. No redukuj.

– Teraz trzeba podzielić przez 3.

– Nie, jest dobrze, czyli x = – 4. Pasuje?

– Słowo daję, nie bardzo wiem, do czego to służy, ale mnie pasuje. Tylko nie mam pojęcia, czy uda mi się to zrobić jeszcze raz samemu. Nie mogę ci zagwarantować.

– Ciekawe, co zrobisz, jak będzie kilka niewiadomych – powiedział Hajsam, biorąc kolejną słodką kostkę.

– Są takie równania?

– W matematyce jest wszystko…

– Jak się tego nauczyłeś?

– Ja to co innego. Żadna w tym moja zasługa: Egipcjanie zawsze byli świetnymi matematykami.

– A Turcy, którzy obchodzą szabas?

– Turcy też. Nawet ci, którzy nie obchodzą szabasu.

W następnym tygodniu sprawy się pokomplikowały i zauważyłem, że taka jest naturalna skłonność spraw – do komplikacji. Najpierw pan od historii i geografii wkurzył się na mnie, oddając klasówki, bo na pytanie o klimat Nicei odpowiedziałem, że w tym regionie „jest śnieg i czasem odpływ”. Ja kumałem, co napisałem, ale tylko ja jeden. Cała klasa wybuchnęła śmiechem, zwłaszcza grupka odpicowanych dziewczyn, które jak się śmieją, to jakby recytowały twierdzenie matematyczne. Głowę dam, że jak puszczają bąka, nie ma żadnego smrodu. Nawet Hajsam się uśmiechnął, ale on tak serdecznie, po kumpelsku. Zapomniałem powtórzyć temat o klimacie z powodu tłoka. Tata chciał wymienić tłok czteropierścieniowy na pięciopierścieniowy. Trzeba było wszystko wymontować i wyjąć chromowane części. Sprawdziliśmy dokładnie w podręczniku Krebsa, po który poszedłem do swojego pokoju, i wiedzieliśmy, że trzeba podpiłować główkę korbowodu, by uniknąć zatarcia tłoków z wiadomymi skutkami. Wspominam o tym, żeby wyjaśnić, czemu na śmierć zapomniałem o klimacie Nicei. Ale nic nie mam do geografii, ojciec mojego szacownego Egipcjanina pokazał mi na mapie, gdzie leży Egipt, i widziałem, że w tym kraju wszędzie jest woda z wyjątkiem miejsca, gdzie jest pustynia.

– A Turcja? – spytałem go wtedy.

Wycelował palec w mapę zawieszoną na ścianie. Jego paznokieć gładki jak perła zaskrzypiał cicho.

– Tu jest Turcja. Dokładnie tu.

– Ale numer! Myślałem, że to Indie.

Po geografii na przerwie trzymałem się na uboczu, żeby pomyśleć, co tata powie i jak się będę tłumaczył. Patrzyłem na piłki, które wylatywały w powietrze, i przyszło mi do głowy, że może nie jestem stworzony do nauki. Wydawało mi się, że dziewczyny z klasy, te odpicowane, nabijają się ze mnie, bo patrzyły w niebo i głośno mówiły: „Ciekawe, kiedy śnieg zacznie sypać…”. I chichrały się jak najęte. Hajsam zniknął i nie wiedziałem, gdzie szukać wsparcia. Przypomniałem sobie pytanie taty, którym mnie zagiął: „Jakie innowacje zastosowano w panhardzie, który w tysiąc dziewięćset pierwszym jechał w rajdzie Paryż–Berlin?”. Nie znalazłem tego nawet w podręczniku Krebsa.

Byłem mocno zdołowany i mimo zaproszeń nie szedłem w nic zagrać, bo chciałem dalej snuć swoje przemyślenia, co jest ważną czynnością w życiu. Już widziałem tatę w gabinecie dyrektorki i Lucky Luke’a, który zmywa mu głowę, a tego za wszelką cenę chciałem uniknąć z powodu ochrony uczuć rodzicielskich. Pomyślałem też o panu Dumasie, który nie znając nas wcale, zadał sobie tyle trudu, żeby dostarczyć nam rozrywki i nauczyć nas różnych rzeczy historycznych; i przysiągłem sobie, że wieczorem przeczytam co najmniej dwadzieścia stron Trzech muszkieterów. Potem zszedłem do piętnastu, bo przecież wysiłek trzeba sobie dawkować, by nie dostać zadyszki.

Dzwonek ogłosił koniec przerwy, a ja nie wiedziałem, czy to dobry czy zły znak. Pełen wątpliwości ustawiłem się z resztą klasy czekającej na wuefistę. Pomyślałem o tacie i o jego szkolnych latach, żeby dodać sobie odwagi. Wuef sprowadzi mnie na właściwy tor.

Pół godziny później mogłem powiedzieć, że wuef nie był dla mnie szczęśliwszy od klimatu Nicei. Znalazłem się przed Lucky Lukiem w jego gabinecie. Stał na lekko rozstawionych nogach, w postawie trochę jak na pojedynku, i zdawało mi się, że zaraz wyjmie broń i oznaczy mnie między oczami proporczykiem próżniaka.

– A już myślałem, że sprawę postawiłem jasno i wszystko mamy ustalone… prawda… Sądziłem, że podjąłeś postanowienia… że masz dobre intencje…

– Tak… ale nie!

– Co takiego? Tak, ale nie?

– Znaczy chciałem powiedzieć, że mam postanowienia i intencje też, ale słowa często same się wyrywają…

– Dobrze, podsumujmy: pan od wuefu każe wam się ustawić w szeregu.

– Tak. I idzie po klucz do sali gimnastycznej.

– A wy czekacie grzecznie w szeregu?

– Tak, proszę pana, czekamy. Było dokładnie tak, jak pan powiedział.

– I właśnie wtedy postanawiasz rzucić uwagę… Możesz powtórzyć, co wtedy powiedziałeś głośno?

Podrapałem się po brodzie, bo to naprawdę była wroga samotność. Zastanowiłem się, co by zrobił d’Artagnan na moim miejscu.

– Chce pan, żebym powtórzył…

– Tak.

– Jeżeli chce mnie pan zawstydzić, to nieładnie z pana stro…

– Powtórz albo wezwę twojego ojca!

Udał, że łapie się za telefon i szuka numeru. Powiedziałem sobie, że to koniec, bo zrozumiał, jak mnie dopaść.

– Znaczy mam powtórzyć?

– Tak.

– No więc staliśmy w szeregu i czekaliśmy. Nagle zaczęło padać. Wie pan, takie wielkie letnie krople podobne do much, które obijają się o szyby jeszcze suche…

– Oszczędź mi demonstracji swoich talentów literackich.

– Ale literatura przecież jest ważna, proszę pana.

– Gwiżdżę na literaturę, chcę, żebyś powtórzył, co powiedziałeś w szeregu.

– Czytał panTrzech muszkieterów Alexandre’a Dumasa?

– Nie, nie czytałem Trzech muszkieterów… A co? Ty czytałeś?

– Tak… znaczy prawie… Wie pan, że Alexandre’owi Dumasowi aż trzy lata zajęło napisanie tej książki? Po roku na każdego muszkietera.

– Nie wiedziałem… – Nagle jakby się opamiętał. – I co? Chcę usłyszeć, co wtedy powiedziałeś.

– Co powiedziałem? Naprawdę pan chce? Tak… no więc… wtedy w szeregu powiedziałem: „To co robimy? Pomęczymy ptaka?”.

Na kilka sekund go zatkało, wyglądało to, jakby zdanie potrzebowało czasu, żeby do niego dotrzeć. Zdawało mi się, że chce mu się śmiać albo płakać, sam nie wiedziałem, co wybrać.

– Ręce opadają, synku, ręce opadają! A przecież nie jest z ciebie zły chłopak.

– Nie, proszę pana.

– Może ci się udać.

– Na pewno, proszę pana. To głównie kwestia metody. Zdaniem specjalistów.

– Chcesz sprawić przyjemność ojcu?

Świnia.

Nagle stał się cud, przypomniałem sobie lokalną gazetę, w którą tata zawinął narzędzia ubrudzone smarem. Moja tajna broń. Unik godny d’Artagnana w pojedynku z Jussakiem.

– A wie pan… przepraszam, że zmienię temat… Brawo za niedzielny wyścig. Już myślałem, że peleton pana dogoni, ale miał pan jeszcze tyle pary…

Trafiony. Zupełnie jak Biscarat z Trzech muszkieterów szpadą w udo, tylko że Lucky Luke kierownicą rowerową prosto w serce. Bo on był mistrzem rowerowym w swojej kategorii wiekowej (senior) i wolny czas spędzał na siodełku. Śmiesznie było pomyśleć, że pewnie zawsze boli go tyłek.

Popatrzył na mnie z dziwną miną, trochę podejrzliwie.

– Byłeś tam?

– Tak. – Starałem się z całych sił przypomnieć sobie, co jeszcze napisali w gazecie. – I naprawdę takiej ucieczki nigdy nie widziałem. Nawet w Tour de France. Nigdy. Moim zdaniem powinien pan przejść na zawodowstwo, zostać prawdziwym mistrzem.

– Może, ale trzeba by poważnie trenować… Tego nigdy nie chciałem: zdrowie przede wszystkim!

– Racja… Zdrowie jest ważne… A ja myślę, że w wyścigu najważniejsze to nie wystartować za szybko, żeby nie dostać zadyszki. Tak samo jest w roku szkolnym – nawijałem z nadzieją, że załapie analogię. – Mogę już iść? Zaraz będzie ciemno.

– Odtąd żadnych numerów, nie chcę więcej słyszeć, że znów coś zmalowałeś. I koniec z wulgarnością w tym stylu. Inaczej wezwę twojego ojca i nie będzie zadowolony.

– Na pewno nie będzie.

Wyszedłem z jego gabinetu, ale przez tę całą hecę nie zdążyłem na szkolny autobus. Z daleka zobaczyłem Hajsama i jego ojca – w kanciapie szykowali się do partyjki szachów. Miałem ochotę iść do nich i pokibicować, opychając się rachatłukum, żeby o niczym nie myśleć. Szachy do tego są najlepsze. Ale powiedziałem sobie, że raczej wrócę do domu, bo jak na jeden dzień wystarczająco zwróciłem na siebie uwagę. Szacowny Egipcjanin zauważył mnie i podniósł grubą dłoń na powitanie. Okulary w ciemnych rogowych oprawkach wciąż nadawały mu wygląd dużej spokojnej sowy. Wiecznie wyluzowanej.

Poszedłem piechotą, słońce zaczynało się chować za drzewami. Przy drodze ciągnął się lasek. W nim właśnie nasz pan od przyrody utrzymuje mały staw, w którym obserwuje kijanki i żaby. W tamtym roku wpadłem na głupi pomysł, żeby do stawu nalać płynu do naczyń, przez co trochę żab padło, pływały brzuchami do góry, a nowych nie bardzo przybywało. Zasadniczo nie miałem zamiaru popełnić żabobójstwa. Przysiągłem Lucky Luke’owi, ale uwierzył mi tylko w połowie. Żeby się zrehabilitować i udowodnić, że kocham przyrodę, musiałem przez połowę ferii zimowych oczyszczać staw. Ostatecznie pan Dubois mimo wszystko zademonstrował nam odruchy na przykładzie żab: jedną poćwiartował i wszędzie zamocował jej elektrody. Naprawdę się postarał, żebym dostał nauczkę – żaby trzeba szanować i w ogóle kochać wszystkie zwierzaki, o.

Później zszedłem po zboczu i minąłem duże domy przy wjeździe do wsi. Koło kościoła nadziałem się na jedną dziewczynę z klasy. Marie… Marie… podwójne imię … nie mogłem sobie przypomnieć drugiej części. Przyszło mi do głowy, że może lepiej zawrócić, bo naprawdę… Ale ona też szła do wsi, a ja i bez tego byłem wystarczająco spóźniony, więc tylko zwolniłem, żeby jej nie dogonić. I w końcu się obejrzała. A jak mnie zobaczyła, zamiast zwiać, jak myślałem, przystanęła i kiwnęła na mnie ręką. Zamurowało mnie.

– Myślisz, że dziś spadnie śnieg? – zapytała.

– Oj, tam! Tobie nigdy się nie zdarza coś pie… palnąć?

Wyglądało na to, że się zastanawia, co odpowiedzieć.

– A nie. Mnie się nie zdarza.

Wydawało się, że niespecjalnie ją to cieszy.

– Poza tym wszystko przez tłoki taty. Ale ty oczywiście nie kumasz.

– Tak myślisz?

Po głowie w kółko mi latała ta druga część jej imienia… Marie… Marie…?

– Jasne – potwierdziłem w końcu.

Powiedziałem to bardzo poważnie, bo uważałem, że przynajmniej w tej kwestii się nie mylę i mogę uchodzić za autorytet. Cóż, jak później zobaczycie, w tym też się myliłem. Myśli trochę mi się plątały, gdy próbowałem sobie przypomnieć drugą część jej imienia. Miałem je na końcu języka, ale ciągle mi uciekało. Ukradkiem patrzyłem na nią. Miała włosy trochę rudawe, mocno kręcone. Zasłaniały jej część twarzy, takie były rozwiane. Wydawała się zadbana jak japońska laleczka i pomyślałem, że już trzy dni nie brałem prysznica. Obiecałem sobie, że z szacunku do siebie wieczorem porządnie się wyszoruję. Teraz się zastanawiałem, co powiedzieć, żeby zrobić na niej wrażenie, bo ta historia z Niceą strasznie mi mieszała, a mam swoją godność. I nagle na coś wpadłem.

– Mam pytanie… Czytałaś książki Alexandre’a Dumasa?

– Ojca czy syna?

– Jak to: ojca czy syna?

– Alexandre’a Dumasa ojca czy Alexandre’a Dumasa syna?

Nic z tego nie kumałem, sprawy znów się pokomplikowały, powiedziałem sobie, że wywiem się o to później, a w tej chwili lepiej zmienić temat. W jakiej dziedzinie byłbym w miarę bezpieczny? Mój wzrok padł na jej prawą rękę. Nosiła duży pierścionek, więc żeby jej pokadzić, zauważyłem:

– Fajnego hemoroida masz na palcu. Prawdziwy?

Nie od razu zrozumiałem, czemu patrzy na mnie jak na ufoludka. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, jakbyśmy nie mówili tym samym językiem. Podtrzymałem rozmowę:

– Wyglądasz na taką, co się interesuje sprawami umysłowymi.

Jakby ją trochę speszyła kolejna zmiana kursu. Zmarszczyła brwi. Pewnie się głowiła, czy nie próbuję jej wpuścić w kanał albo coś w tym guście.

– A co? Ty nie?

No nareszcie! Jej pełne imię: Marie-José.

– Jasne – odparłem z jak największym przekonaniem. – Mnie też interesują. Ale nie codziennie.

– Bardzo ciekawa na przykład była lekcja przyrody o oczach. – Powiedziała to jakaś zamyślona, oddalona. Mówiła dalej jakby do siebie: – W głowie się nie mieści, co się dzieje w tęczówce i w rogówce…

– A widziałaś – zagadnąłem – kiedy tłumaczył, jak się ślepnie przez tę piep… cholerną rogówkę?

Doszliśmy do piekarni i dotarło do mnie, że słońce całkiem zniknęło i pomalutku zaczyna nas otaczać coraz większa ciemność. Nagle Marie-José przystanęła, odwróciła się do mnie i ze śmiechem w głosie powiedziała:

– Jak ktoś jest ślepy, nie może zobaczyć śniegu w Nicei ani wiedzieć, czy jest odpływ czy nie. Dla ciebie to nieciekawe, tak lubisz ten region i klimat…

Odwróciła się do mnie plecami. I tak się rozstaliśmy. Dla mnie to było upokorzenie.

UPOKORZENIE: uczucie poniżenia, wstydu, urażonej ambicji. Słowa, postępki poniżające kogoś, obrażające czyjąś godność, raniące czyjąś ambicję.

W tej definicji były co najmniej dwa słowa, których nie rozumiałem. Skoro trzeba być specjalistą, żeby zrozumieć definicję słowa, to nie warto zawracać sobie głowy.

Po przyjściu do domu spytałem tatę, bo mimo wszystko mnie to dręczyło:

– Tato, powiedz serio… Wiedziałeś, że było aż dwóch Alexandre’ów Dumasów?