Mike Tyson. Moja prawda - Larry Sloman, Mike Tyson - ebook + audiobook

Mike Tyson. Moja prawda audiobook

Larry Sloman, Mike Tyson

4,5

Opis

Najlepsza, najbardziej męska autobiografia w historii sportu!

Niewinny, oskarżony o gwałt i skazany na 3 lata więzienia. Tam czytał Hrabiego Monte Christo i przygotowywał się do zemsty. Był tak wściekły, że nie pamięta, w jaki sposób odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha. Zarobił na ringu kilkaset milionów dolarów, a mimo to zbankrutował. Zdobył tysiące kobiet, wlewał w siebie alkohol w ilościach przemysłowych, a do walk stawał naćpany i otępiony lekami. Ale był. Ostatnim prawdziwym królem boksu. Nieźle jak na „czarnucha z przyczepy”.

Ta książka rzuca na kolana. Jest bezprzykładnie szczera, okrutna, skandaliczna, komiczna i inspirująca zarazem. Obłędna podróż z dna na sam szczyt. Z powrotem na dno. I w końcu ku względnemu spokojowi i rodzinnemu szczęściu – mimo tragicznej śmierci córeczki.

Nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa. Doskonale opisana życiowa droga Bestii, która biła tak mocno, jak nienawidziła.

***

Mike Tyson jest legendą, i nie mam tu na myśli tylko jego sportowych osiągnięć. To przede wszystkim człowiek, który pokazuje, jak dzięki sile charakteru i niezłomnej woli można wejść na sam szczyt, jak podnosić się po upadkach i zwyciężać od nowa. Zawsze jest o co walczyć!
Wiesław Włodarski, Prezes Zarządu FoodCare, producenta napoju energetycznego BLACK, sygnowanego przez  Mike’a Tysona

Mike’a Tysona podziwiam mniej za pasy mistrzowskie, a bardziej za wygraną walkę, którą nazywamy życiem. W tej najważniejszej walce miał wielu przyjaciół, gdy wygrywał rundy, ale kiedy przegrywał, był zupełnie sam.
Andrzej Gołota

Moja prawda opowiada o trwającej 48 lat gargantuicznej walce z samym sobą, poddawaniu się, powstawaniu, grzęźnięciu, wypełzaniu. Mike pisze o tym najczęściej tak, jak bił – mocno, zawzięcie – ze szczerością trzeźwego alkoholika. Ale bywa, że także z dystansem i bez mała tarantinowskim humorem.
Radosław Leniarski, Gazeta Wyborcza

Życie Mike’a Tysona to gotowy scenariusz na fascynujący film.
Andrzej Kostyra, Super Express / Polsat Sport

Ta książka nie jest apoteozą „króla Brownsville” z reputacją Robin Hooda, hojnie rozdającego pieniądze ludziom z marginesu i bohatersko witanego na Brooklynie salwą z broni. Spowiedź Mike’a Tysona jest gorzką konstatacją dla tych, którzy w demonicznym ringowym wizerunku Bestii nigdy nie dostrzegli dramatu człowieka samotnego, niekochanego, wybuchającego płaczem, skłonnego do depresji i dręczonego demonami. Oto lektura pełnego wzlotów i upadków życia jednego z najwybitniejszych pięściarzy w historii, który dopiero po roztrwonieniu liczonego w setkach milionów dolarów majątku uwolnił swoje bogactwo.
Artur Gac, dziennikarz sportowy, współpracownik Magazynu Olimpijskiego, Gazety Krakowskiej i Dziennika Polskiego

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 26 godz. 35 min

Lektor: Krzysztof Plewako Szczerbiński

Oceny
4,5 (143 oceny)
97
32
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nittikora

Nie oderwiesz się od lektury

Nigdy nie przepadałem za Tysonem, robi raczej wrażenie niezłego dupka. Natomiast co by o nim nie mówić jest barwną postacią i przede wszystkim twardym gościem dążącym wytrwale do celu. Biografia wciąga od pierwszych stron. Moje najważniejsze przemyślenie po odsłuchaniu tej książki? Just Do It! Myślę, że biografia warta przeczytania, nawet dla osób nie interesujących się samym boksem.
10
AgnieszkaGabrusewicz

Dobrze spędzony czas

Inna niż wszystkie. Ciężka, prawdziwa.
00
Kmskyy92

Nie oderwiesz się od lektury

Mega!!!!
00
adorepets

Nie oderwiesz się od lektury

Szalone miał / ma pan to swoje życie ;-)
00
PawelPKrk

Dobrze spędzony czas

może trochę przydlugawa jednakże pozwoliła mi poznać bliżej postać Mike'a i zrozumieć z jakiego środowiska się wywodził i z czym musiał się w życiu zmagać..
00



Dedykuję tę książkę wszystkim wyrzutkom – każdemu, kto kiedykolwiek został zepchnięty na margines, uciszony, pobity lub niesłusznie oskarżony – a także tym, którzy nie potrafią kochać.

Prolog

Przez sześć tygodni, od momentu skazania za gwałt do ogłoszenia wyroku, zajmowałem się głównie podróżowaniem po kraju i romansowaniem ze wszystkimi moimi dziewczynami. Chciałem w ten sposób się z nimi pożegnać. W tym samym czasie broniłem się przed kobietami, które składały mi różne propozycje. Wszędzie, dokądkolwiek pojechałem, pojawiały się dziewczyny, które zapewniały: „Przecież nie powiem, że mnie zgwałciłeś. Chodź ze mną. Możesz wszystko nagrywać”. Później zrozumiałem, że w ten sposób próbowały mi powiedzieć: „Wiemy, że tego nie zrobiłeś”. Ale wtedy tak tego nie odbierałem. Byłem wściekły i odpowiadałem im opryskliwie. Te kobiety próbowały udzielić mi wsparcia, ale odczuwałem zbyt silny ból, żeby to zrozumieć. Byłem ignorantem, rozgoryczonym facetem, który musiał dorosnąć.

W pewnym sensie moja złość była jednak uzasadniona. Miałem dwadzieścia pięć lat i czekało mnie sześć lat więzienia za zbrodnię, której nie popełniłem. Powtórzę tutaj to, co mówiłem przed ławą przysięgłych, podczas ogłaszania wyroku, w trakcie przesłuchania w sprawie wcześniejszego zwolnienia i po tym, jak wyszedłem na wolność. Będę to powtarzał aż do śmierci. Nie zgwałciłem Desiree Washington. Ona dobrze o tym wie. Wie o tym również Bóg. Do końca życia Desiree towarzyszyć będzie świadomość tego, co zrobiła.

Mój promotor, Don King, zapewniał mnie, że zostanę uniewinniony. Powiedział mi, że w tajemnicy pracuje nad wyciszeniem całej sprawy. Zatrudnił Vince’a Fullera, najlepszego prawnika, jakiego można było dostać za milion dolarów. Vince pracował również dla Kinga jako doradca podatkowy. Prawdopodobnie Don był mu winien pieniądze. Od początku wiedziałem jednak, że nie usłyszę sprawiedliwego wyroku. Miałem być sądzony nie w Nowym Jorku czy w Los Angeles, ale w Indianapolis, w regionie, gdzie działały kiedyś najsilniejsze oddziały Ku-Klux-Klanu. Sprawę prowadzić miała Patricia Gifford, która wcześniej oskarżała w sprawach przestępstw seksualnych i którą nazywano „Bezlitosną Sędziną”. Zostałem uznany za winnego przez „równych mi” przysięgłych, wśród których znajdowała się zaledwie jedna czarnoskóra osoba. Nieobecność drugiego czarnoskórego członka została usprawiedliwiona przez sędzinę pożarem w hotelu, w którym mieszkali przysięgli. Sędzina zwolniła go ze względu na jego „stan umysłu”. Tak, jego stan umysłu był taki, że nie smakowało mu tamtejsze jedzenie.

Wiedziałem jednak, że nie mam „równych sobie”. Byłem najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej w historii boksu. Byłem tytanem, reinkarnacją Aleksandra Wielkiego. Mój styl walki był wybuchowy, moja obrona nie do sforsowania. Byłem dziki. To niesamowite, jak niskie poczucie własnej wartości i ogromne ego mogą wytworzyć w człowieku złudzenie wielkości. Ale po zakończeniu procesu i naradzie przysięgłych ten bóg pośród ludzi musiał zawlec swoje czarne dupsko do sądu, żeby usłyszeć wyrok.

Przedtem jednak postanowiłem zwrócić się o pomoc do zaświatów. Calvin, mój bliski kolega z Chicago, powiedział mi o wróżbitce, która za pomocą zaklęcia mogła pomóc mi uniknąć więzienia.

– Nasikaj do słoika, włóż do środka pięć studolarowych banknotów i trzymaj to pod łóżkiem przez trzy dni, a następnie przynieś do niej – powiedział mi Calvin. – Ona będzie się nad nim za ciebie modlić.

– Ta jasnowidząca baba wyciągnie oszczane pieniądze ze słoika, wysuszy je i pójdzie na zakupy – powiedziałem. – Jakby ktoś ci dał 100 dolarów, przejmowałbyś się tym, że banknot jest oszczany?

Cieszyłem się reputacją gościa, który trwoni pieniądze na prawo i lewo, ale to już była przesada.

Później znajomi próbowali umówić mnie z czarownikiem wudu. Przyprowadzili ze sobą faceta w garniturze. Nie wyglądał na kogoś, kto zna się na wudu. Ten dupek powinien mieć na sobie koszulę dashiki i przyjść do mnie prosto z jakiegoś bagna. Wiedziałem, że gość do niczego się nie przyda. Nie przygotował nawet ceremonii. Napisał tylko jakieś pierdoły na kartce i próbował wcisnąć mi ten kit. Chciał, żebym nasmarował się jakimś dziwnym olejkiem i wypił specjalny eliksir. A ja piłem wtedy hennessy. Nie miałem zamiaru popijać czymkolwiek mojego koniaku.

Umówiłem się więc z kapłanem Santerii, żeby odprawił nade mną swoje bzdety. Któregoś dnia poszliśmy do budynku sądu z gołębiem i jajkiem. Rzuciłem jajkiem o ziemię i wypuściłem gołębia, krzycząc: „jesteśmy wolni!”.

Kilka dni później włożyłem szary garnitur w prążki i udałem się na rozprawę.

Po ogłoszeniu wyroku moi obrońcy sporządzili oficjalne oświadczenie. Był to imponujący dokument. Doktor Jerome Miller, dyrektor ośrodka Augustus Institute w Wirginii i jeden z najlepszych ekspertów w dziedzinie przestępstw seksualnych, zbadał mnie i stwierdził, że jestem „wrażliwym i rozważnym człowiekiem, którego problemy wynikają nie z patologii, ale z braków wychowawczych”. Był przekonany, że dzięki odpowiedniej, długotrwałej psychoterapii mógłbym osiągnąć zadowalające rezultaty. Jego raport kończył się słowami: „Pobyt w więzieniu opóźni ten proces, a najprawdopodobniej całkowicie go zatrzyma. Zdecydowanie rekomenduję wzięcie pod uwagę innych rozwiązań, które spełniałyby funkcję zarówno odstraszającą, jak i wychowawczą”. Oczywiście osoby, które przygotowywały treść wyroku, nie dołączyły do niego ostatniego akapitu tego raportu. Za to chętnie przytoczyły opinię oskarżycieli, która brzmiała: „Po przeanalizowaniu informacji dotyczących przestępstwa i jego sprawcy, główny śledczy – doświadczony specjalista od spraw przestępstw na tle seksualnym – doszedł do wniosku, że oskarżony może w przyszłości ponownie dopuścić się podobnego czynu”.

Moi prawnicy przygotowali załącznik składający się z zeznań czterdziestu ośmiu osób, które wypowiedziały się na mój temat. Byli to między innymi: dyrektor szkoły, do której uczęszczałem, zajmujący się mną pracownik socjalny ze stanu Nowy Jork, wdowa po Sugar Rayu Robinsonie, moja matka zastępcza Camille, mój sportowy hipnoterapeuta, a także sześć moich dziewczyn (i ich matki). Wszyscy oni zeznali, że jestem wyjątkowo łagodnym i spokojnym człowiekiem. Jedna z moich pierwszych dziewczyn z Catskill napisała nawet: „Po raz pierwszy odbyliśmy stosunek płciowy po trzech latach znajomości i pan Tyson ani razu nie próbował mnie do niczego zmuszać. Kocham go właśnie dlatego, że on kocha i szanuje kobiety”.

Ale oczywiście Don, jak to Don, musiał przedobrzyć. Poprosił wielebnego Williama F. Crocketta, Pierwszego Mistrza Ceremonii Zacnego Arabskiego Rodu Starożytnego Egiptu Oraz Mistycznej Świątyni Ameryki Północnej i Południowej, o napisanie w moim imieniu listu. Wielebny napisał: „Zaklinam was, oszczędźcie mu więzienia. Choć nie rozmawiałem z Mikiem od czasu jego ostatniej rozprawy, wiadomo mi, iż nie zachowuje się już wulgarnie, codziennie czyta Biblię, modli się i trenuje”. Oczywiście były to bzdury. Facet nawet mnie nie znał.

Don również napisał do sędziny płynący z serca list. Z jego treści można było wywnioskować, że wynalazłem lek na raka, opracowałem plan zaprowadzenia pokoju na Bliskim Wschodzie i generalnie zajmowałem się ratowaniem życia kociętom. Don opowiadał o tym, jak pracowałem dla fundacji Make-A-Wish i odwiedzałem chore dzieciaki. Poinformował sędzinę Gifford, że każdego roku w Święto Dziękczynienia rozdawaliśmy głodnym i potrzebującym czterdzieści tysięcy indyków. Wspominał nasze spotkanie z Szymonem Wiesenthalem, po którym tak się wzruszyłem, że przekazałem dużą sumę pieniędzy na pomoc w ściganiu nazistowskich zbrodniarzy wojennych. Don chyba zapomniał, że Klan nienawidził Żydów tak samo jak czarnych.

Ciągnęło się to przez osiem stron. „To niesłychane, aby osoba w jego wieku tak bardzo troszczyła się o innych, nie mówiąc już o cechującym go oddaniu i poświęceniu. Obdarzony jest boskimi, szlachetnymi cechami, takimi jak miłość, współczucie i chęć niesienia pomocy. Jest dziecięciem bożym oraz jedną z najbardziej wrażliwych, troskliwych, kochających i wyrozumiałych osób, jakie spotkałem w ciągu dwudziestu lat pracy z bokserami”. Cholera, to Don powinien wygłosić mowę końcową, a nie mój adwokat. W liście do sędziny Gifford człowiek Dona od public relations, czyli John Solberg, od razu przeszedł do rzeczy. „Mike Tyson nie jest bandziorem”, napisał.

Bandziorem może nie byłem, ale aroganckim dupkiem na pewno. W czasie procesu zachowywałem się tak gburowato, że nie było mowy, aby mnie uniewinnili. Nie zdobyłem się na pokorę nawet w takim momencie. Wszystko, o czym napisano w tamtym raporcie – te akcje charytatywne, indyki, troszczenie się o ludzi, pomaganie słabym i pokrzywdzonym – robiłem to wszystko, bo chciałem być pokorny, a nie dlatego, że taki byłem. Desperacko pragnąłem być takim człowiekiem, ale tak naprawdę w moim ciele nie było ani jednej pokornej kości.

26 marca 1992 roku, wyposażeni w zeznania moich znajomych, udaliśmy się więc do sądu na rozprawę końcową. Vince Fuller przesłuchał Lloyda Bridgesa, dyrektora ośrodka Riverside Residential w Indianapolis. Mój zespół obrońców wnioskował o zamianę kary pozbawienia wolności na wyrok w zawieszeniu i pobyt w ośrodku resocjalizacyjnym, gdzie mógłbym połączyć terapię z pracą społeczną. Bridges, który był wyświęconym kapłanem, prowadził tego typu program i stwierdził, że byłbym idealnym kandydatem na jego uczestnika.

Niestety, asystentka oskarżyciela wyciągnęła z Bridgesa informację, że w ostatnim czasie odnotowano cztery ucieczki pacjentów z ośrodka. A kiedy kapłan przyznał, że przeprowadził ze mną rozmowę w mojej rezydencji w Ohio, dokąd przyleciał za moje pieniądze, sprawa zupełnie się posypała. Teraz mogłem już tylko czekać na określenie wysokości wyroku przez „Bezlitosną Sędzinę”.

Głos zabrał tymczasem Fuller. Nadeszła pora, aby pokazał, za co zapłaciliśmy mu ten milion dolarów. Dostałem jednak jego standardowe, niewiele warte bzdury:

– Tyson obarczony jest dużym bagażem doświadczeń. Prasa go szykanuje. Nie ma dnia, żeby jakiś dziennikarz nie przypominał mu jego wykroczeń. Ale to nie jest Tyson, jakiego znam. Tyson, jakiego znam, to wrażliwy, rozsądny i opiekuńczy mężczyzna. Być może w ringu jest przerażający, ale kiedy z niego schodzi, staje się innym człowiekiem.

Nie mogło się to równać z przesadą w wykonaniu Dona Kinga, ale też było niezłe. Tyle tylko, że przez cały proces Fuller przedstawiał mnie jako dzikie zwierzę skupione wyłącznie na zaspokajaniu potrzeb seksualnych. Następnie przeszedł do mojego spędzonego w ubóstwie dzieciństwa i adopcji przez legendarnego trenera boksu, Cusa D’Amato.

– Jednak zawiera się w tym również tragedia – mówił. – D’Amato skupiał się wyłącznie na boksie. Tyson-człowiek liczył się dla niego w mniejszym stopniu niż wielki Tyson-bokser.

Camille, wieloletnia partnerka Cusa, była oburzona tą wypowiedzią. Czuliśmy się, jakby właśnie naszczano na grób mojego mentora. Tymczasem Fuller kontynuował swoją przemowę i robił to w sposób równie chaotyczny jak wcześniej.

Przyszła wreszcie moja kolej. Podniosłem się z miejsca i stanąłem na mównicy. Nie przygotowałem się do tego, nie miałem nawet notatek. Trzymałem w ręku jedynie kartkę od tego głupiego faceta od wudu. Wiedziałem jedno: nie mam zamiaru przepraszać za to, co wydarzyło się tamtej nocy w moim pokoju hotelowym. Przeprosiłem prasę, sąd i inne uczestniczki konkursu Miss Black America, ale nie za to, co zrobiłem wtedy w pokoju.

– Zachowałem się bardzo głupio, przyznaję. Ale nigdy nikogo nie zgwałciłem. Nigdy nie próbowałem nikogo zgwałcić. Przepraszam. – Spojrzałem na oskarżyciela, Grega Garrisona. – Moje życie osobiste zostało już skazane na więzienie. Zostałem skrzywdzony. To wszystko było jednym wielkim snem. Nie przyszedłem tu, aby błagać o litość. Spodziewam się najgorszego. Zostałem już ukrzyżowany. Zostałem poniżony na oczach całego świata. Upokorzono mnie. Cieszę się jedynie z otrzymanego wsparcia. Jestem gotowy na każdą karę.

Usiadłem obok obrońców, a sędzina zadała mi kilka pytań związanych z byciem wzorem dla dzieci.

– Nigdy nie nauczono mnie, jak radzić sobie ze sławą – odparłem. – Nie mówię dzieciakom, że powinny być takie jak Mike Tyson. Rodzice są dla nich lepszymi wzorami do naśladowana.

Głos należał teraz do oskarżycieli. Tym razem nie mówił jednak wieśniak Garrison, który spierał się ze mną w trakcie procesu, ale jego szef, Jeffrey Modisett, prokurator hrabstwa Marion. Przez dziesięć minut tłumaczył, że sławni i bogaci mężczyźni nie powinni być traktowani ulgowo. Następnie odczytał list Desiree Washington. „Wczesnym rankiem 19 lipca 1991 roku zaatakowano moje ciało i umysł. Zostałam fizycznie zdominowana do tego stopnia, że utraciłam swoje wewnętrzne ja. W miejscu, gdzie przez osiemnaście lat znajdowała się moja osobowość, panuje teraz pustka i chłód. Nie potrafię wyobrazić sobie swojej przyszłości. Mogę powiedzieć jedynie tyle, że każdy dzień po gwałcie upływa mi na powolnym odbudowywaniu zaufania do ludzi, nauce uśmiechania się i próbach odnalezienia tej Desiree Lynn Washington, którą 19 lipca 1991 roku odebrano nie tylko mnie, ale również tym, którzy mnie kochali. W chwilach, kiedy ze złością wspominam ból, jaki zadał mi napastnik, Bóg powtarza mi, że człowiek ten jest chory psychicznie. Czasami płaczę, widząc obecne wciąż w moich oczach cierpienie, ale potrafię współczuć swojemu oprawcy. Nadal mam nadzieję, że zostanie zresocjalizowany”.

Modisett odłożył list.

– Tyson nadal nie został zresocjalizowany – stwierdził. – Świat chce się przekonać, czy istnieje jeden spójny system sprawiedliwości. Musimy zrozumieć, że sprawca ma problem. Musimy uleczyć tego chorego człowieka. Gwałciciel Mike Tyson musi zniknąć z ulic.

Następnie zarekomendował, aby uzdrowiono mnie za pomocą ośmiu lat za kratkami.

Przyszła pora na przemówienie Jima Voylesa. Był to miejscowy prawnik zatrudniony przez Fullera. Voyles okazał się wyrozumiałym, bystrym i zabawnym facetem. Był jedynym prawnikiem z mojego obozu, z którym dobrze się dogadywałem. Poza tym przyjaźnił się z sędziną Gifford i jako „swój gość” mógł dotrzeć do serc przysięgłych z Indianapolis.

– Weźmy tego człowieka – powiedziałem Donowi na początku procesu.

Voyles mógł coś dla mnie zdziałać, ale Don i Fuller zrobili z niego głupka. Na nic mu nie pozwalali. Uciszali go. Jim był sfrustrowany. W rozmowie z przyjacielem stwierdził, że jest „jednym z najlepiej opłacanych podawaczy długopisów na świecie”. Ostatecznie jednak miał okazję wystąpić przed sądem. Z pasją mówił o konieczności zastosowania resocjalizacji zamiast więzienia, ale to było jak rzucanie grochem o ścianę. Sędzina Gifford i tak podjęła już decyzję.

Zaczęła od pochwalenia mojej pracy społecznej, „dzielenia się majątkiem” i od tego, jak traktuję dzieci. Zaraz jednak przeszła do tyrady na temat „randkowego gwałtu”, zaznaczając, że nie znosi tego określenia.

– Zdołaliśmy upowszechnić przekonanie, że jeśli mężczyzna zna kobietę lub jest z nią na randce, może zrobić z nią wszystko, co zechce – powiedziała. – Prawo bardzo jasno określa jednak, czym jest gwałt. Nie ma znaczenia, czy sprawca i ofiara się znają. Słowo „randka” w określeniu „randkowego gwałtu” nie zmienia faktu, że to wciąż jest gwałt.

W trakcie tego przemówienia kotłowało mi się w głowie. To wszystko naprawdę nie miało nic wspólnego z tamtą sytuacją. My nie byliśmy na randce. Świetny komik Bill Bellamy powiedziałby, że to był seks na telefon. Dokładnie. Zaraz jednak znowu się skupiłem.

– Wnioskując po zachowaniu oskarżonego, obawiam się, że gotów jest dopuścić się podobnego czynu po raz kolejny – powiedziała sędzina i zmierzyła mnie wzrokiem. – Miał pan dotychczas czystą kartotekę. Los dał panu wiele szans. Ale tym razem się panu nie udało.

Urwała na chwilę, a potem oświadczyła:

– W związku z pierwszym zarzutem skazuję pana na dziesięć lat pozbawienia wolności.

– Jebana dziwka – mruknąłem pod nosem. Czułem, że ciało mi drętwieje. Pierwszy zarzut dotyczył gwałtu. Pomyślałem sobie: kurwa, może trzeba było wypić ten eliksir od czarownika wudu.

– W związku z drugim zarzutem skazuję pana na dziesięć lat pozbawienia wolności.

Don King i moi zgromadzeni na sali przyjaciele westchnęli głośno. Drugi zarzut dotyczył użycia palców. Pięć lat za każdy palec.

– W związku z trzecim zarzutem skazuję pana na dziesięć lat pozbawienia wolności.

To z kolei dotyczyło użycia mojego języka. Przez dwadzieścia minut. Był to prawdopodobnie rekord świata, najdłuższa mineta, jaką kiedykolwiek zrobiono podczas gwałtu.

– Kary będą się odbywały jednocześnie – kontynuowała sędzina. – Nakładam na pana grzywnę w wysokości 30 tysięcy dolarów. Zawieszam również cztery lata z wyroku, aby mógł pan w tym czasie wziąć udział w psychoanalitycznym programie doktora Jerome’a Millera i odpracować społecznie sto godzin z trudną młodzieżą.

W tym momencie Fuller wtrącił się i powiedział, że powinienem otrzymać możliwość wyjścia za kaucją do czasu, kiedy uznany adwokat Alan Dershowitz przygotuje moją apelację. Dershowitz znajdował się wtedy na sali sądowej i przysłuchiwał się przebiegowi procesu. Kiedy Fuller skończył mówić, głos zabrał wieśniak Garrison. Wiele osób twierdziło później, że padłem ofiarą uprzedzeń rasowych. Myślę jednak, że faceci tacy jak Modisett i Garrison zabrali się do tej sprawy tylko po to, żeby zabłysnąć. Tak naprawdę niezbyt interesował ich wynik procesu. Chcieli tylko, żeby ich nazwiska znalazły się w papierach. Chcieli poczuć się ważni.

Garrison wstał i oświadczył, że jestem „brutalnym gwałcicielem, który może zachować się w ten sposób ponownie”.

– Pozwalając oskarżonemu wyjść na wolność, umniejszymy powagę zbrodni, ośmieszymy wymiar sprawiedliwości, narazimy niewinne osoby na niebezpieczeństwo i pozwolimy przestępcy kontynuować dotychczasowy styl życia – stwierdził.

Sędzina zgodziła się z Garrisonem. Żadnej kaucji. Co oznaczało, że miałem trafić prosto do więzienia. Gifford zamierzała już doprowadzić procedurę do końca, kiedy na sali powstało zamieszanie. Dershowitz zerwał się z miejsca, chwycił swoją walizkę i ruszył w stronę drzwi, rzucając pod nosem:

– Zabieram się stąd, żeby powalczyć o sprawiedliwość.

Wśród zebranych osób zapanowało poruszenie, ale sędzina uderzyła młotkiem w stół i było po wszystkim. Na miejscu pojawił się szeryf hrabstwa, który miał zabrać mnie do więzienia. Wstałem i zdjąłem zegarek oraz pasek, a potem razem z portfelem wręczyłem je Fullerowi. Moje dwie przyjaciółki, siedzące w pierwszym rzędzie dla publiczności, płakały spazmatycznie.

– Kochamy cię, Mike – powtarzały, chlipiąc.

Camille podeszła do ławy obrońców. Uściskaliśmy się na pożegnanie. Następnie szeryf wyprowadził mnie i Jima Voylesa przez tylne drzwi.

Zaprowadził mnie na dół, do rejestracji. Przeszukano mnie i zdjęto mi odciski palców. Na zewnątrz, wokół samochodu, który miał zabrać mnie do więzienia, czekał tłum dziennikarzy.

– Kiedy stąd wyjdziemy, pamiętaj, żeby trzymać płaszcz na kajdankach – doradzał mi Voyles.

Czy on sobie robił jaja? Powoli moje ciało uwalniało się z odrętwienia i z powrotem ogarniała mnie wściekłość. Miałem wstydzić się kajdanek? To był mój medal za odwagę. Jeśli zasłonię kajdanki, będę zwykłą dziwką. Jim myślał, że zakrywanie kajdanek pozwoli mi uniknąć wstydu, ale to właśnie tego musiałbym się wstydzić. Musiałem pokazać się z metalem na dłoniach. Ludzie, którzy mnie rozumieli, musieli mnie tak zobaczyć. Wyruszałem do szkoły dla wojowników.

Wszyscy inni niech się pierdolą.

Wyszliśmy z budynku sądu i skierowaliśmy się do samochodu, a ja uniosłem ręce skute kajdankami. Zrobiłem minę, jakbym chciał powiedzieć: „Wierzycie w całe to gówno?”. Zdjęcie, które mi wtedy pstryknęli, znalazło się na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Wsiadłem do policyjnego samochodu, a Jim wcisnął się obok mnie.

– No dobra, wiejski chłopaczku, zostaliśmy teraz tylko we dwójkę – zażartowałem.

Zabrali nas do centrum diagnostycznego, żeby określić, na jaki oddział powinienem trafić. Rozebrali mnie do naga, kazali się nachylić i przeprowadzili badanie jam ciała. Potem dali mi jakieś gówno wyglądające jak pidżama i do tego klapki. Skierowali mnie do ośrodka Indiana Youth Center w Plainfield, gdzie przebywali skazańcy drugiego i trzeciego stopnia. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, wściekłość dosłownie mnie zżerała. Miałem zamiar pokazać tym skurwielom, jak się odsiaduje wyrok.

Zabawne, ale długo zajęło mi uświadomienie sobie tego, że wysyłając mnie do więzienia, tamta mała, biała sędzina być może uratowała mi życie.

1

Wdaliśmy się w potyczkę z kolesiami, na których mówili Pumy. Był 1976 rok i mieszkałem w Brownsville na Brooklynie, a ci goście byli z mojej okolicy. W tamtym czasie zadawałem się z ekipą Kotów z Rutland Road. Byli to pochodzący z Karaibów kolesie, którzy mieszkali w sąsiedniej dzielnicy Crown Heights. Zajmowaliśmy się kradzieżami. Kilku naszych kumpli weszło w konflikt z Pumami, więc poszliśmy do parku, żeby ich wesprzeć. Zwykle nie używaliśmy broni, ale ponieważ chodziło o naszych kumpli, ukradliśmy trochę sprzętu: parę pistoletów, magnum .357 i długą strzelbę M1 z bagnetem z czasów I wojny światowej. Nigdy nie wiesz, co możesz znaleźć, włamując się do domów obcych ludzi.

Szliśmy więc sobie ulicami z bronią na wierzchu i nikt nas nie zaczepiał. Nigdzie nie było widać policjantów, którzy mogliby nas zatrzymać. Nie mieliśmy nawet worka, do którego moglibyśmy włożyć broń, więc nieśliśmy ją na zmianę.

– Ej, tam jest – powiedział mój kolega, Ron „Haiti”. – To ten koleś w czerwonych pumach i czerwonej bluzie.

Ron zauważył chłopaka, którego szukaliśmy. Kiedy ruszyliśmy biegiem w jego stronę, olbrzymi tłum ludzi spacerujących po parku rozstąpił się przed nami jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. I dobrze, bo nagle mój kolega zaczął strzelać. Kiedy rozległy się strzały, ludzie rozbiegli się na wszystkie strony.

Zauważyłem, że kilku gości z Pum schowało się między zaparkowanymi przy ulicy samochodami. Trzymając cały czas strzelbę M1, odwróciłem się szybko w tamtą stronę i zobaczyłem wielkiego gościa z wycelowanym we mnie pistoletem.

– Co ty tu, kurwa, robisz? – zapytał. Był to mój starszy brat, Rodney. – Wypierdalaj do domu.

Wyszedłem więc z parku i udałem się do domu. Miałem wtedy dziesięć lat.

Często powtarzam, że byłem czarną owcą w rodzinie, ale jeśli się nad tym zastanowić, to przez większą część dzieciństwa zachowywałem się spokojnie. Urodziłem się 30 czerwca 1966 roku w szpitalu Cumberland w Fort Greene na Brooklynie. Moje pierwsze wspomnienia dotyczą pobytów w szpitalu – zawsze byłem chorowity i szwankowały mi płuca. Jednego razu, żeby zwrócić na siebie uwagę, umoczyłem kciuk w środku do udrażniania rur, a potem włożyłem go sobie do ust. Zawieźli mnie do szpitala. Pamiętam, że matka chrzestna dała mi wtedy pistolet zabawkę, ale chyba od razu go popsułem.

Historii mojej rodziny nie znam zbyt dobrze. Moja mama, Lorna Mae, mieszkała w Nowym Jorku, ale urodziła się w Wirginii. Pewnego razu mój brat pojechał odwiedzić okolicę, w której dorastała, ale powiedział, że były tam same parkingi dla przyczep kempingowych. Jestem więc czarnuchem z przyczepy. W latach 30., kiedy większość białych nie chciała brać do pracy czarnoskórych, moja babcia Bertha i jej siostra pracowały u pewnej białej kobiety. Były jej za to tak wdzięczne, że obydwie dały swoim córkom na imię Lorna, właśnie na cześć pracodawczyni. Za zarobione pieniądze Bertha wysłała swoje dzieciaki do college’u.

Bokserskie geny mogłem odziedziczyć właśnie po babci. Kuzynka mojej mamy, Lorna, powiedziała mi, że ojciec rodziny, dla której pracowała Bertha, ciągle bił swoją żonę i Bercie to się nie podobało. A była dużą kobietą.

– Niech pan się nie waży podnosić na nią ręki – powiedziała temu mężczyźnie.

Facet potraktował to jako żart, a wtedy babcia jednym ciosem posłała go na glebę. Następnego dnia, kiedy ją zobaczył, przywitał ją słowami:

– Jak się pani miewa, pani Price?

Wtedy też przestał bić żonę i stał się innym człowiekiem.

Wszyscy lubili moją mamę. Przed moimi narodzinami pracowała jako strażniczka więzienna w areszcie dla kobiet na Manhattanie, ale równocześnie kształciła się na nauczycielkę. Kiedy poznała mojego tatę, miała ukończone trzy lata college’u. Ojciec zachorował i musiała zrezygnować z nauki, żeby się nim opiekować. Jak na tak dobrze wykształconą osobę, miała zaskakująco zły gust, jeśli chodzi o mężczyzn.

O rodzinie ojca wiem niewiele. Tak naprawdę w ogóle nie znałem faceta, który podobno był moim tatą. Na moim akcie urodzenia napisano, że nazywa się Percel Tyson. Problem polega na tym, że ani ja, ani siostra, ani brat nigdy nie widzieliśmy tego człowieka na oczy.

Powiedziano nam, że naszym biologicznym ojcem jest Jimmy „Curlee” Kirkpatrick Jr. Tyle że jego też niezbyt często widywaliśmy. Z czasem zaczęły docierać do mnie plotki, że gość był alfonsem i wykorzystywał kobiety. A potem nagle zaczął tytułować się wielebnym. Właśnie dlatego za każdym razem, kiedy słyszę, jak ktoś nazywa się wielebnym, dopowiadam: „wielebny łamane przez alfons”. Jeśli się nad tym zastanowić, to ci goście od religii mają charyzmę alfonsów. Każdego mogą wciągnąć do kościoła i nakłonić do różnych rzeczy. Dlatego dla mnie to jest zawsze „biskup łamane przez alfons” albo „wielebny łamane przez alfons”.

Curlee czasami nas odwiedzał. On i mama nigdy ze sobą nie rozmawiali. Trąbił tylko klaksonem, a my biegliśmy się z nim spotkać. Pakowaliśmy się do jego cadillaca i myśleliśmy, że zabierze nas na wycieczkę do Coney Island albo do Brighton Beach, ale on tylko woził nas przez parę minut po okolicy, a potem podjeżdżał z powrotem pod dom, dawał nam trochę pieniędzy, całował moją siostrę w policzek, ściskał rękę mnie i bratu, no i tyle. Była szansa, że pojawi się znowu za rok.

Na początku mieszkaliśmy w dzielnicy Bed-Stuy na Brooklynie. Była to wtedy porządna okolica zamieszkiwana przez klasę pracującą. Wszyscy się tam znali. Było normalnie, chociaż niezbyt spokojnie. W każdy piątek i sobotę mieliśmy w domu istne Las Vegas. Mama urządzała imprezy karciane i zapraszała wszystkie koleżanki, z których większość zajmowała się podejrzanymi rzeczami. Wysyłała wtedy swojego chłopaka Eddiego po wódkę, którą następnie rozcieńczała wodą i sprzedawała na kieliszki. Ćwierć każdej wygranej zwycięzca musiał wrzucić do garnka. To był zarobek pani domu. Mama piekła też skrzydełka. Mój brat opowiadał, że oprócz dziwek pojawiali się u nas również gangsterzy i detektywi. Była tam cała galeria postaci.

Kiedy mama uzbierała trochę pieniędzy, lubiła zaszaleć. Była świetną organizatorką i zawsze było u niej mnóstwo dziewczyn – facetów zresztą też. Wszyscy pili na umór. Mama nie paliła marihuany, ale inni owszem, więc załatwiała im narkotyki. Sama paliła tylko papierosy – setki, marki Kool. Kobiety, z którymi się przyjaźniła, były prostytutkami, a jeśli nawet nie, to sypiały z mężczyznami dla pieniędzy. Żadne wyższe sfery, nic z tych rzeczy. Zostawiały u nas swoje dzieciaki, po czym szły spotykać się z facetami. Kiedy wracały, zdarzało się, że miały ślady krwi na ubraniu, więc moja mama musiała to potem czyścić. Pewnego dnia przyszedłem do domu i zobaczyłem tam białe dziecko. Co to, kurwa, ma być? – pomyślałem sobie. Ale tak właśnie wyglądało moje życie.

Mój brat był ode mnie starszy o pięć lat, więc nie mieliśmy wielu wspólnych tematów. Zachowywał się wtedy trochę dziwnie. Byliśmy czarnymi chłopakami z getta, a on udawał naukowca – miał te swoje różne fiolki, zawsze z czymś eksperymentował. Zbierał nawet monety. Robił to wszystko na zasadzie „bo biali tak robią”.

Poszedł raz do laboratorium chemicznego w pobliskim college’u Pratt Institute i przyniósł stamtąd trochę chemikaliów, żeby robić z nimi doświadczenia. Kilka dni później, kiedy nie było go w domu, zakradłem się do jego pokoju. Zacząłem dolewać wody do różnych pojemników i w ten sposób wysadziłem okno i wznieciłem pożar. Po tamtym wydarzeniu brat zamontował zamek w drzwiach.

Często się biliśmy, ale zwykle były to typowe braterskie wygłupy. Z wyjątkiem jednego razu, kiedy pociąłem go brzytwą. Tamtego wieczoru z jakiegoś powodu zlał mnie, a potem poszedł spać. Razem z siostrą Denise oglądaliśmy wówczas jakiś serial o lekarzach i w tamtym odcinku przeprowadzano akurat operację.

– Też moglibyśmy tak zrobić, a Rodney by był pacjentem – zaproponowałem. – Ja mogę być lekarzem, a ty pielęgniarką.

Podwinęliśmy więc rękaw Rodneyowi.

– Skalpel – poprosiłem, a siostra podała mi brzytwę.

Ciąłem skórę na ręce brata i rany zaczęły krwawić.

– Potrzebujemy alkoholu, siostro – oznajmiłem.

Denise podała mi butelkę, a ja polałem alkoholu na rozcięcia. Rodney obudził się z wrzaskiem i zaczął gonić nas po całym domu. Schowałem się wtedy za mamą. Mój brat do dziś ma ślady po tamtych nacięciach.

Mieliśmy też dobre momenty. Któregoś razu szliśmy sobie wzdłuż Atlantic Avenue, a on zaproponował:

– Chodźmy do piekarni pączków.

Wcześniej zdarzało mu się już kraść stamtąd pączki, więc domyśliłem się, że chce zrobić to raz jeszcze. Poszliśmy tam i brama była otwarta. Rodney wszedł do środka i wyniósł kilka pudełek pączków, ale coś poszło nie tak, bo z budynku wyłonili się ochroniarze. Brat podał mi więc pudełka, a ja pobiegłem z nimi do domu. Razem z siostrą usiedliśmy na schodkach przed domem i zajadaliśmy się tymi pączkami, a całe twarze mieliśmy brudne od lukru. Mama stała obok nas i rozmawiała z sąsiadką.

– Mój syn zdał egzaminy do Brooklyn Tech – chwaliła się koleżance. – Jest taki zdolny. Ma najlepsze oceny w klasie.

W tym samym momencie podjechał radiowóz z Rodneyem na tylnym siedzeniu. Policjanci mieli wysadzić go pod domem, ale Rodney usłyszał, jak moja mama przechwala się, jakiego to ma wspaniałego syna, więc poprosił tych gliniarzy, żeby się nie zatrzymywali. Zabrali go wtedy prosto do aresztu dla nieletnich w Spofford. Ja i moja siostra szczęśliwi zjedliśmy wszystkie pączki.

Większość czasu spędzałem wtedy właśnie z Denise. Była ode mnie starsza o dwa lata i wszyscy z sąsiedztwa ją uwielbiali. Jeśli była twoją przyjaciółką, to na pewno najlepszą. Ale jeśli była twoim wrogiem, to lepiej, jeśli na jej widok przechodziłeś na drugą stronę ulicy. Robiliśmy babki z piasku, oglądaliśmy wrestling i filmy karate albo chodziliśmy razem z mamą do sklepu. To było całkiem przyjemne życie, ale kiedy miałem siedem lat, nasz świat wywrócił się do góry nogami. Na skutek recesji mama straciła pracę i zostaliśmy eksmitowani z naszego ładnego mieszkania w Bed-Stuy. Przyszli jacyś ludzie i wynieśli wszystkie nasze meble na chodnik. Musieliśmy siedzieć tam we trójkę i pilnować tych rzeczy, podczas gdy mama próbowała znaleźć jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się zatrzymać.

– Mike, czemu tu stoją wasze meble? – pytały dzieciaki z okolicy, a my mówiliśmy im, że się przeprowadzamy. Potem jakiś sąsiad zobaczył nas na tym chodniku i przyniósł nam coś do jedzenia.

Takim sposobem trafiliśmy do Brownsville. Było to zupełnie inne miejsce niż Bed-Stuy. Ludzie zachowywali się tu głośniej i bardziej agresywnie. To było potworne miejsce – straszne i niebezpieczne. Moja mama nie była przyzwyczajona do wałęsających się wszędzie agresywnych czarnoskórych i czuła się niepewnie, podobnie zresztą jak ja i moje rodzeństwo. Wszystko tam wyglądało wrogo. Gliny ciągle jeździły gdzieś na sygnale, często pojawiały się karetki pogotowia, padały strzały, ludzie byli dźgani nożami, a szyby w oknach pękały z hukiem. Pewnego dnia mnie i mojego brata okradziono tuż pod naszym blokiem. Ciągle widywaliśmy ludzi, którzy do siebie strzelali. To wszystko wyglądało jak ze starych filmów z Edwardem G. Robinsonem[1]. Patrzyliśmy na to i mówiliśmy:

– Wow, to się dzieje naprawdę.

Okolica była również siedliskiem pożądania. Mieszkający tam ludzie wydawali się być niczym nieskrępowani. Propozycje w rodzaju „Obciągnij mi druta” albo „Wyliż mi cipkę” nie należały do rzadkości. Było to zupełnie inne środowisko niż to, w którym mieszkałem wcześniej. Pewnego dnia jakiś facet złapał mnie na ulicy, zaciągnął do opuszczonego budynku i próbował mnie molestować. Wkrótce przestaliśmy czuć się bezpiecznie nawet w naszym mieszkaniu. Po przeprowadzce do Brownsville moja mama nie organizowała już przyjęć. Poznała parę osób, ale to nie było to samo co w Bed-Stuy. Zaczęła ostro popijać. Nigdy nie znalazła już pracy i pamiętam, jak czekaliśmy z nią w tych długich kolejkach w ośrodku opieki społecznej. Staliśmy tam całymi godzinami, a kiedy docieraliśmy do początku kolejki, wybijała piąta i zamykali nam przed nosem to pieprzone okienko, normalnie jak w jakimś filmie.

W Brownsville również byliśmy eksmitowani. Zdarzyło się to kilka razy. Co jakiś czas udawało nam się znaleźć jakieś znośne miejsce, gdzie spędzaliśmy trochę czasu z przyjaciółmi lub chłopakiem naszej mamy. Ale z reguły po każdej przeprowadzce warunki były jeszcze gorsze niż wcześniej – nie byliśmy już biedni, ale kurewsko biedni. W końcu doszło do tego, że mieszkaliśmy w opuszczonych budynkach, gdzie nie było ogrzewania, wody, a czasem również i prądu. Zimą spaliśmy we czwórkę w jednym łóżku, żeby było nam cieplej. Zostawaliśmy w jednym miejscu, dopóki ktoś nas stamtąd nie wykopał. Mama z całych sił starała się zapewnić nam dach nad głową. Często oznaczało to również sypianie z mężczyznami, z którymi nie miała ochoty sypiać. Ale tak po prostu było.

Mama nigdy nie zabrałaby nas do przytułku dla bezdomnych, więc przemieszczaliśmy się z jednego opuszczonego budynku do drugiego. To było traumatyczne, ale co mogliśmy zrobić? Nienawidzę w sobie właśnie tego, z czego zdała mi wtedy sprawę moja matka: człowiek zrobi wszystko, żeby przetrwać.

Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy pracowników socjalnych, którzy przychodzą do naszego mieszkania i sprawdzają, czy pod łóżkiem nie ma jakiegoś mężczyzny. Latem chodziliśmy do ośrodka po darmowe śniadania i obiady. Mówiłem, że mam dziewięcioro rodzeństwa, żeby zapakowali mi więcej jedzenia. Czułem się jak żołnierz wracający z łupem wojennym. Byłem niesamowicie dumny, że mogłem przynieść do domu jedzenie. Co za bzdura! W lodówce mieliśmy byle jakie kanapki, pomarańcze i kartoniki mleka. Wszystkiego po dwadzieścia sztuk. Zapraszałem do nas ludzi.

– Chcesz coś zjeść, stary? – pytałem. – Jesteś głodny? Mamy jedzenie.

Zachowywaliśmy się, jakbyśmy ciężko zapracowali na to jedzenie, a przecież dostawaliśmy je za darmo.

W młodości byłem maminsynkiem. Zawsze sypiałem z mamą. Mój brat i moja siostra mieli własne pokoje, ale ja spałem z mamą do piętnastego roku życia. Zdarzyło się tak, że spałem z nią w łóżku, kiedy była akurat z mężczyzną. Pewnie myślała, że już zasnąłem. Jestem pewien, że wywarło to na mnie wpływ, ale tak po prostu było. Kiedy w naszym życiu pojawił się Eddie Gillison, musiałem przenieść się na kanapę. On i moja mama żyli w naprawdę dysfunkcyjnym związku. Myślę, że to dlatego moje relacje z kobietami były później tak dziwne. Mama i Eddie pili, bili się, pieprzyli, zrywali ze sobą, potem znów pili, znów się bili i znowu uprawiali seks. Naprawdę się kochali, ale była to chora miłość.

Eddie był niskim, nabitym facetem, pochodził z Karoliny Południowej i pracował w pralni samoobsługowej. W szkole nie zaszedł zbyt daleko, więc kiedy mój brat i siostra poszli do czwartej klasy, nie mógł już zbytnio pomagać im w odrabianiu prac domowych. Lubił dominować w związku, ale moja matka również, dlatego w naszym domu panowało piekło. Ciągle pojawiali się gliniarze, którzy wysyłali Eddiego, żeby przeszedł się wokół dzielnicy. Czasami wszyscy uczestniczyliśmy w tych walkach. Pewnego razu mama i Eddie bardzo się pokłócili, a potem doszło do rękoczynów. Wskoczyłem między nich, żeby obronić mamę. Próbowałem powstrzymać Eddiego, ale on walnął mnie w brzuch i upadłem na ziemię. Pomyślałem sobie: nie no, kurwa, nie wierzę. Przecież byłem tylko dzieciakiem! Dlatego właśnie nigdy nie podniosłem ręki na żadne z moich dzieci. Nie chcę, żeby, kiedy już dorosną, myślały o mnie jak o potworze. Ale wtedy bicie dzieciaków po prostu się zdarzało. Nikt się tym nie przejmował, nie to co teraz. Teraz to jest przestępstwo i idzie się za to do więzienia.

Eddie i mama kłócili się o wszystko: o inne kobiety, o innych mężczyzn, o władzę w domu. Eddie nie był święty. Kiedy moja mama zapraszała do siebie koleżanki i zasypiała pijana, on rżnął te babki. A potem się bili. To były naprawdę brutalne pojedynki. Rzucali się na siebie z bronią, wrzeszcząc „Pierdol się, skurwielu” albo „Ciągnij druta, dziwko”.

– Mamusiu, przestańcie! – prosiliśmy.

Pewnego razu, kiedy miałem siedem lat, Eddie uderzył moją mamę i wybił jej złoty ząb. Mama zaczęła gotować wodę w dużym garnku. Powiedziała nam, żebyśmy weszli pod kołdrę, ale nie słyszałem jej, bo oglądałem akurat wrestling w telewizji. Mój brat i siostra schowali się pod kołdrę, a ja siedziałem z Eddiem przed telewizorem. Nagle mama weszła do pokoju i garnek z wrzącą wodą wylądował na głowie Eddiego. Trochę chlapnęło też na mnie. Czułem, jakby ta woda ważyła tonę.

– Aaaaa! – wrzeszczał Eddie, wybiegając na korytarz.

Pobiegłem za nim. Odwrócił się i chwycił mnie za ubranie.

– Och, mały, ta dziwka ciebie też trafiła? – zapytał.

– Tak, trafiła mnie, aaa, ta dziwka mnie trafiła!

Wprowadziliśmy go z powrotem do mieszkania, a kiedy zdjęliśmy z niego koszulę, okazało się, że plecy, szyję i część twarzy pokryte ma bąblami. Wyglądał jak jaszczur. Położyliśmy go więc na podłodze, pod wentylatorem, a moja siostra usiadła obok niego. Odkaziła igłę zapalniczką i zaczęła po kolei przekłuwać pęcherze. Oboje płakaliśmy. Daliśmy mu nawet wódki, żeby go pocieszyć.

Zawsze sądziłem, że na ogół to moja matka była ofiarą, a Eddie po prostu się na niej wyżywał. Pewnie Ruch Wyzwolenia Kobiet uznałby jej reakcję za godną pochwały, ale ja myślałem wtedy: jak można robić coś takiego swojemu chłopakowi? Zrozumiałem, że moja mama wcale nie jest żadną Matką Teresą. Robiła bardzo brzydkie rzeczy, a on ciągle z nią był. Po tym, jak go poparzyła, Eddie poszedł do sklepu, żeby kupić jej alkohol. Rozumiecie? On ją za to nagrodził. Właśnie dlatego byłem tak pokręcony w relacjach seksualnych.

Dorastałem właśnie w takim świecie. Kochający się ludzie rozwalali sobie nawzajem głowy i wszędzie lała się krew. Kochali się, ale dźgali się nożami. Cholera, strasznie się bałem o rodzinę. Dorastałem w świecie twardych kobiet, które walczyły z mężczyznami. Nie uważałem więc kobiet za coś delikatnego, ponieważ te, które znałem, mogłyby mnie zabić. Musiałeś z nimi walczyć, bo jak nie, to albo zastrzeliłyby cię, albo pocięły na kawałki, albo przyprowadziłyby mężczyzn, którzy spuściliby ci lanie, bo jesteś zwykłym śmieciem.

Bałem się siedzieć w domu, ale bałem się też wychodzić na zewnątrz. Chodziłem wtedy do szkoły publicznej i to był prawdziwy koszmar. Byłem pulchnym i bardzo wstydliwym chłopakiem, a na dodatek sepleniłem. Nazywali mnie „małą ciotą”, bo zawsze chodziłem za siostrą. Mama powiedziała mi, że mam trzymać się blisko Denise, bo jest ode mnie starsza i może się mną zaopiekować. Mówili też na mnie „brudas Ike” albo „brudny skurwiel”, bo nie wiedziałem wtedy, jak dbać o higienę. Nie mieliśmy ciepłej wody, w której moglibyśmy się wykąpać, a kiedy nie było gazu, nie można było nawet jej podgrzać. Mama próbowała nauczyć mnie dbania o siebie, ale nie bardzo sobie z tym radziłem. Napełniała wiadro ciepłą wodą, brała mydło i mnie szorowała. Ale kiedy jesteś dzieciakiem, masz gdzieś higienę. Dopiero chłopaki z ulicy nauczyły mnie, jak o siebie dbać. To od nich dowiedziałem się o markach takich jak Brut, Paco Rabanne i Pierre Cardin.

Moja szkoła znajdowała się zaraz za rogiem, ale czasami mama nie mogła mnie odprowadzić, bo spała po nocnym pijaństwie. Wtedy dzieciaki biły mnie i kopały.

– Wypierdalaj stąd, czarnuchu, wypierdalaj zasrańcu! – słyszałem.

Bez przerwy mnie wyzywano. Ktoś bił mnie po twarzy i uciekałem. Zaczepiali nas w drodze do szkoły, a kiedy wracaliśmy do domu, grozili nam bronią i zabierali wszystkie drobniaki, jakie mieliśmy. To było coś potwornego, żeby dzieciaki okradały cię przed twoim blokiem.

Przełomowy moment nastąpił, kiedy w pierwszej klasie okazało się, że muszę nosić okulary. Mama zbadała mnie i stwierdziła, że jestem krótkowidzem. Moje okulary były tragiczne. Któregoś dnia podczas przerwy obiadowej wyszedłem do domu. W barze dostałem klopsy i niosłem je, zawinięte w folię aluminiową, żeby nie wystygły. Wtedy podszedł do mnie jakiś koleś.

– Hej, masz coś kasy? – zapytał.

– Nie – odpowiedziałem.

Zaczął przetrząsać mi kieszenie i próbował zabrać mi moje klopsy.

– Nie, nie, nie! – protestowałem.

Pozwalałem innym okradać się z pieniędzy, ale nie mogłem znieść tego, że ktoś chce zabrać mi jedzenie. Skuliłem się, ochraniając klopsy całym ciałem. Tamten zaczął okładać mnie po głowie. Zdjął mi okulary i położył je na masce ciężarówki. Uciekłem do domu, ale nie dałem odebrać sobie klopsów. Powinienem był wtedy prać tych gnojków, ale byli tak bezczelni i pewni siebie, że wydawało mi się to niemożliwe.

– Nie bijcie mnie. Przestańcie – mówiłem tylko.

Do dziś pamiętam, jak mnie wtedy zastraszano i czuję się przez to jak tchórz. Ta bezradność była czymś okropnym. Nie da się zapomnieć tego uczucia. Tamtego dnia, kiedy jakiś chłopak zabrał mi okulary i położył je na masce samochodu, byłem w szkole po raz ostatni. Zakończyłem formalną edukację. Miałem siedem lat i po prostu nigdy więcej nie poszedłem na lekcje.

Od tamtej pory chodziłem do szkoły tylko po to, żeby zjeść śniadanie, a potem przez kilka godzin włóczyłem się po okolicy. Wracałem na obiad i znowu się urywałem. Kiedy lekcje się kończyły, szedłem do domu. Była wiosna 1974 roku i któregoś dnia trzej kolesie podeszli do mnie na ulicy, żeby przeszukać mi kieszenie.

– Masz pieniądze? – zapytali.

Odpowiedziałem, że nie.

– Jak coś znajdziemy, to nasze – oznajmili i zaczęli mnie przeszukiwać, ale niczego nie znaleźli. – Gdzie idziesz? Chcesz się z nami pobujać?

– To znaczy?

Poszliśmy wtedy do szkoły, a oni kazali mi przejść przez ogrodzenie i rzucić im kilka plastikowych skrzynek po mleku. Przeszliśmy później parę przecznic i pokazali mi opuszczony budynek.

– No nie wiem… – Zawahałem się.

Byłem tylko lalusiowatym chłopaczkiem, a ich było trzech. Weszliśmy więc do środka, a oni powiedzieli:

– Idź na dach, mały.

Myślałem, że może chcą mnie zabić. Wspięliśmy się na dach, gdzie zobaczyłem małą klatkę z gołębiami. Ci goście budowali gołębnik. Zostałem więc ich małym pomocnikiem, takim chłopcem na posyłki. Szybko zorientowałem się, że gołębie są rozleniwione i w złej formie – wylatywały z gołębnika i siadały zaraz na jakimś sąsiednim dachu. Musiałem więc zejść na dół, zobaczyć, na którym budynku wylądowały, dostać się jakoś do środka a potem wejść na dach i przepędzić ptaki. Całymi dniami ścigałem te gołębie, ale podobało mi się to. Lubiłem wśród nich przebywać. Lubiłem nawet chodzić do sklepu zoologicznego po ziarno. A ci kolesie to byli prawdziwi twardziele i polubili mnie za to, że wszystko załatwiałem. Przez całe życie czułem się jak odmieniec, ale na tym dachu po raz pierwszy miałem wrażenie, że jestem na swoim miejscu.

Następnego dnia poszedłem tam znowu. Tamci zobaczyli mnie z dachu i zaczęli rzucać we mnie cegłami.

– Czego tu chcesz, skurwielu?! – krzyczał jeden z nich. – Chcesz nam zajebać ptaki?

Kurczę, a już myślałem, że to mój nowy dom.

– Nie, nie – odpowiedziałem. – Chciałem tylko zapytać, czy nie potrzebujecie, żebym poszedł do sklepu albo ganiał dla was gołębie.

– Poważnie mówisz? – zdziwili się. – No dobra, właź tu, mały.

Wysłali mnie do sklepu po papierosy. To była banda bezwzględnych facetów z ulicy, ale chciałem im pomagać, bo zafascynowały mnie ich gołębie. Super było oglądać, jak setki ptaków zataczają koła w powietrzu i lądują z powrotem na dachu.

Na Brooklynie hodowanie gołębi było bardzo popularne. Robili to wszyscy – od dzieciaków z getta, po szefów mafii. Trudno to wytłumaczyć. To chyba po prostu wchodzi ci w krew. Dowiedziałem się wielu rzeczy o gołębiach i nauczyłem się z nimi postępować. Stałem się jak gdyby mistrzem w swoim fachu i byłem z tego dumny. Wszyscy wypuszczali swoje gołębie w tym samym czasie i cały bajer polegał na tym, żeby spróbować złapać cudze. Przypomina to trochę wyścigi konne. Jak raz połkniesz bakcyla, to zostajesz już w tym na zawsze. Gdziekolwiek później mieszkałem, zawsze budowałem sobie gołębnik.

Któregoś dnia siedzieliśmy na dachu i zajmowaliśmy się gołębiami, kiedy przyszedł do nas starszy koleś. Miał na imię Barkim i był kumplem brata jednego z chłopaków. Kiedy zobaczył, że jego kolegi nie ma wśród nas, kazał przekazać mu, żeby przyszedł wieczorem na imprezę w domu kultury. Była to potańcówka dla nastolatków, ale nie żadne gówno w stylu Archiego i Veroniki[2]. Nocą zmieniali nawet nazwę budynku z „dom kultury” na „Strzelec”. Chodzili tam wszyscy kanciarze, złodzieje, kieszonkowcy, goście podrabiający karty kredytowe i w ogóle różne cwaniaczki z okolicy. To było istne gniazdo nieprawości.

Tamtego wieczoru ja też poszedłem do „Strzelca”. Miałem siedem lat i nie umiałem się stroić. Nie wiedziałem, że aby zrobić wrażenie na innych ludziach w klubie, trzeba najpierw iść do domu, wziąć prysznic i przebrać się. To właśnie zrobili pozostali goście, z którymi zajmowałem się gołębiami. Za to ja poszedłem do klubu prosto z tamtego dachu, w śmierdzących ciuchach i upaprany ptasim gównem. Myślałem, że na imprezie spotkam się z chłopakami, a oni potraktują mnie jak swojego, bo przecież ganiałem dla nich te pieprzone ptaki po dachach. Ale kiedy wszedłem do klubu, oni zaczęli gadać w stylu:

– Co tak śmierdzi? Patrzcie na tego brudnego, śmierdzącego zjeba!

Wszyscy zaczęli mnie wyzywać i śmiać się ze mnie. Nie wiedziałem, co robić. To było traumatyczne doświadczenie, bo nagle wszyscy ze mnie szydzili. Wybuchnąłem płaczem, ale równocześnie śmiałem się też, bo chciałem się im przypodobać. W końcu zlitował się nade mną Barkim.

– Siema, młody. Lepiej stąd spierdalaj. Przyjdź jutro o ósmej rano na tył dachu.

Następnego ranka punktualnie pojawiłem się na miejscu. Barkim przyszedł zaraz po mnie i zaczął mnie pouczać.

– Co ty odpierdalasz, człowieku? Nie możesz chodzić po ulicach i wyglądać jak jakiś pierdolony żebrak. Nie jesteśmy brudasami. – Mówił szybko, a ja próbowałem uchwycić każde jego słowo. – Zarobimy trochę kasy, młody. Jesteś na to gotowy?

Poszedłem z nim i zaczęliśmy włamywać się do domów obcych ludzi. Nauczył mnie, jak przeciskać się przez okna, które dla niego były za małe. Wchodziłem więc do domów i otwierałem mu drzwi. Kiedy byliśmy już w środku, Barkim przeszukiwał szuflady i otwierał sejfy. Braliśmy pieniądze, biżuterię, broń, sprzęt stereo i kasety. Potem zabrał mnie na Delancey Street i kupił mi ładne ciuchy, tenisówki i kurtkę z owczej skóry. Tego samego wieczoru zabrał mnie na imprezę, gdzie było sporo ludzi, którzy poprzednio się ze mnie śmiali. Miałem na sobie nową kurtkę i skórzane spodnie. Nikt mnie nie rozpoznał. Stałem się zupełnie inną osobą. To było coś niesamowitego.

Barkim pokazał mi przestępcze życie. Zanim go poznałem, niczego nigdy nie ukradłem. Nawet cukierka ani kawałka chleba, po prostu nic. Nie miałem takich skłonności. Nie miałem do tego drygu. Barkim wytłumaczył mi jednak, że jeśli człowiek dobrze wygląda, to inni traktują go z szacunkiem. Jeśli masz modne ciuchy i najlepsze rzeczy, to jesteś fajnym gościem. Masz pewną pozycję.

Zabrał mnie do wrotkarni przy Utica Avenue, gdzie poznałem Bandę z Rutland Road. Byli to młodzi goście, mieli może po dwadzieścia lat, ale ubierali się jak dorośli. Prochowce, buty ze skóry aligatora, królicze futra i stetsony z szerokimi rondami. Nosili ubrania takich projektantów jak Sergio Valente, Jordache czy Pierre Cardin. Byłem pod wrażeniem. Barkim powiedział mi, że mogą sobie na to wszystko pozwolić, bo są kieszonkowcami i złodziejami. A to byli gówniarze. Chodzili do szkoły publicznej z łańcuchami na szyi, pierścieniami na palcach i zegarkami na rękach. Jeździli motorowerami. Ludzie nazywali ich zbirami, ale ja mówiłem na nich „czarnuchy od pieniędzy”. To było naprawdę pojebane.

Barkim przedstawił mnie im jako swojego syna. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że tak po prostu mówiło się na ulicy, kiedy ktoś chciał zapewnić drugiemu szacunek. To znaczyło mniej więcej tyle: „Ten gość jest moim ulicznym synem, jesteśmy rodziną, razem kradniemy. To moja mała maszynka do robienia pieniędzy. Nie zadzierajcie z tym czarnuchem”. Ludzie, którzy go szanowali, musieli teraz szanować i mnie. Barkim nauczył mnie, z kim powinienem trzymać, a kogo unikać. Pokazał mi, jak rozpoznawać ludzi, którzy chcą cię oszukać. Byłem trochę jak Oliver Twist, którego ten starszy facet, Fagin, uczy różnych rzeczy. Barkim kupował mi sporo ciuchów, ale nigdy nie dawał mi dużo gotówki. Jeśli zarobił na kradzieży kilka tysięcy, odpalał mi z tego na przykład 200 dolarów. Ale dla ośmiolatka to i tak było mnóstwo kasy. Czasami pozwalał mi też przez kilka dni nosić jakąś skradzioną biżuterię.

Na kolejny szczebel przestępczego życia wszedłem dzięki bandzie z Rutland Road. Byli to głównie pochodzący z Karaibów kolesie, którzy mieszkali w Crown Heights. Barkim znał starszą ekipę, na którą mówili Koty. Ja zacząłem zadawać się z RR, czyli z tymi młodszymi. Obrabiałem z nimi domy. Rano jedliśmy w szkole śniadanie, potem szliśmy na autobus i na pociąg. Kradliśmy w czasie lekcji. Czułem wtedy, że znalazłem swoje miejsce. Kiedy kradliśmy, wszyscy byliśmy równi.

Ktoś, kto przeczyta te słowa, może próbować oceniać mnie jako dorosłego człowieka i nazwać mnie przestępcą, ale ja robiłem te rzeczy trzydzieści pięć lat temu. Byłem młodym chłopakiem szukającym miłości i akceptacji, a mogłem je znaleźć jedynie na ulicy. To tam zdobyłem edukację, a te chłopaki były moimi nauczycielami. Nawet starsi gangsterzy mówili mi, że nie powinienem tego robić i że mam wrócić do szkoły, ale nie chciałem ich słuchać, nawet jeśli cieszyli się szacunkiem na ulicy. Kazali nam wracać do szkoły, a sami w tym czasie zajmowali się kradzieżami. Wszyscy mnie szanowali, bo byłem małą maszynką do robienia pieniędzy. Brałem trochę kasy dla kolegów, którzy jej potrzebowali. Kupowałem nam wszystkim jedzenie i alkohol. Zacząłem kupować sobie gołębie. Jeśli miałeś dobre ptaki, ludzie cię szanowali. Poza tym okradanie domów i kupowanie sobie potem ciuchów sprawiało mi wielką frajdą. Widziałem, jak inni mnie traktują, kiedy chodziłem w moich pumach i kurtce z owczej skóry. Miałem kostium narciarski i żółte gogle, chociaż nigdy w życiu nie byłem na nartach. Nie umiałem nawet przeliterować nazwy „adidas”, ale wiedziałem, jak to jest mieć takie buty na nogach.

Jeden chłopak z Rutland Road nauczył mnie forsować zamki. Jeśli masz klucz, który pasuje do dziurki, musisz kombinować nim tak długo, aż cylinder całkiem się wytrze. Ja pierdolę. W niektórych domach znajdowaliśmy srebra, biżuterię, broń i całe pliki pieniędzy. Byliśmy tak szczęśliwi, że płakaliśmy i śmialiśmy się równocześnie. Czasami nie dało się tego wszystkiego unieść. Nie mogliśmy jawnie pokazywać się z tymi rzeczami na ulicach, więc pakowaliśmy do plecaków, ile się dało.

Któregoś dnia wspólnie z kolegą Curtisem okradaliśmy jakiś dom. Jego właściciele pochodzili z Karaibów, podobnie jak Curtis. Stałem w ciemnościach i nagle usłyszałem:

– Kto to? To ty, kochanie?

Pomyślałem, że to Curtis się wygłupia i chce mnie nastraszyć.

– Próbuję znaleźć pieniądze – odpowiedziałem. – Poszukaj sejfu, okej?

– Co?

I wtedy zrozumiałem, że to nie Curtis. Jakiś facet leżał tam na kanapie. Pobiegłem do drzwi.

– Nie jest dobrze – powiedziałem. – Spadajmy stąd. Ktoś tu jest.

Curtis był jednak perfekcjonistą. Nie miał zamiaru tak po prostu uciekać. Chciał najpierw zamknąć drzwi, ale zanim to zrobił, stanął w nich właściciel, walnął Curtisa i posłał go na ziemię. Myślałem, że chłopak nie żyje. Szybko stamtąd zwiałem. Następnym razem zobaczyłem go dopiero rok później. Żył, ale całą twarz miał pokiereszowaną. Mocno wtedy oberwał. To była twarda szkoła życia.

Kiedy kradliśmy srebro albo biżuterię, szliśmy do sklepu Sala na rogu Utica Avenue i Sterling Place. Byłem jeszcze dzieckiem, ale znali mnie tam, bo często przychodziłem ze starszymi chłopakami. Pracownicy sklepu wiedzieli, że przynoszę fanty, ale nie mogli mnie oszukać, bo orientowałem się, ile to wszystko kosztuje. Wiedziałem, czego chcę.

Czasami, kiedy w południe zobaczyliśmy jakąś szkołę, wchodziliśmy do środka i szliśmy na stołówkę. Braliśmy tacki, ustawialiśmy się w kolejce i jedliśmy obiad. Zdarzało się, że w pobliżu pojawiał się ktoś z łańcuszkiem na szyi, więc kończyliśmy jedzenie, odkładaliśmy tacki, zrywaliśmy dzieciakowi łańcuszek i wybiegaliśmy na zewnątrz.

Chcieliśmy dobrze prezentować się na ulicach, bo jak jesteś czarnym dzieciakiem i wyglądasz na obdartusa, to ludzie cię nękają. Wyglądaliśmy więc ładnie i grzecznie. Nosiliśmy plecaki szkolne, małe okularki, czyste spodnie i białe koszule jak ze szkółki niedzielnej.

Jakiś rok później zacząłem okradać domy w pojedynkę. Było to bardzo zyskowne zajęcie, ale akcje na ulicach dawały więcej frajdy. Zrywałeś jakiejś kobiecie biżuterię i goniły cię gliny albo wtrącali się tak zwani bohaterowie. Było w tym więcej ryzyka i mniej pieniędzy, ale kochaliśmy te emocje.

Czasami natykaliśmy się na konkurencję. Wsiadaliśmy do autobusu, a tam jacyś inni goście szykowali się już do obrabiania pasażerów. Zdarzały się też bardziej oczywiste przeszkody. Nazywaliśmy je „budzeniem autobusu”. Zanim wsiedliśmy, w środku było spokojnie, ale kiedy pojawialiśmy się w drzwiach, kierowca mówił przez głośniki:

– Panie i panowie, do autobusu wsiedli właśnie młodzi mężczyźni, którzy mogą próbować was okraść. Proszę uważać na portfele.

Trzeba więc było wysiąść na następnym przystanku, ale czasami ten przyczajony koleś, który czekał tam na okazję, wysiadał razem z tobą.

– Ty skurwielu, obudziłeś mi autobus! – krzyczał.

Jeśli był od ciebie starszy, mógł cię sprać i zabrać ci biżuterię, którą wcześniej ukradłeś.

Inni nie chcieli chodzić ze mną na akcje kieszonkowe, bo nie miałem cierpliwości i byłem w tym niezbyt dobry. Nigdy nie byłem kolesiem w stylu: „O, zaraz skroję tego czarnucha. Nawet się nie zorientuje”. Znacznie lepiej wychodziło mi działanie z zaskoczenia.

Nie sztuka zaatakować kogoś z zaskoczenia, jak się jest wielkim facetem. Cały bajer polega na tym, żeby być sprytnym i przechytrzyć ofiarę. Większość myślała: „Zauważyli, że coś się święci. Rezygnuję”. Ale nie ja. Kobieta mogła przez cały dzień trzymać rękę na portfelu i ciągle oglądać się na wszystkie strony. Szliśmy za nią, aż w końcu znikaliśmy jej z oczu. Zostawał tylko jeden dzieciak, który nadal ją śledził. A kiedy babka traciła czujność choćby na kilka sekund, ten chłopak wyrywał jej portfel. I zaraz go nie było. Uciekając, słyszeliśmy te rozdzierające krzyki:

– Aaaaa! Moje pieniądze, moje pieniądze!

To było szalone. Mieliśmy tych ludzi w dupie.

Najbardziej prymitywną metodą było zerwanie komuś złotego łańcuszka. Robiłem to najczęściej w metrze. Siadałem przy oknie. To było w czasach, kiedy w wagonach metra można je było jeszcze otwierać. Podczas jazdy otwierałem więc kilka okien i wysiadałem na następnym przystanku. Ludzie wchodzili do środka i zajmowali miejsca, a kiedy wagon powoli ruszał z peronu, zrywałem im biżuterię przez okno. Krzyczeli na mnie, ale nie mogli już wysiąść z metra. Naprawiałem później zapięcia i nosiłem te łańcuchy przez parę dni. Sprzedawałem je, zanim starsi goście zdążyli mi je zabrać.

Nie byłem już oberwańcem, ale wciąż nie potrafiłem postępować z dziewczynami. Lubiłem je, tylko nie wiedziałem jeszcze, jak im to powiedzieć. Pewnego razu zobaczyłem, jak kilka dziewczyn skacze razem na skakance, więc chciałem pobawić się z nimi. Zacząłem je drażnić i nagle ni stąd, ni zowąd te piątoklasistki spuściły mi łomot. Wygłupiałem się tylko, ale one wzięły to na serio i zaatakowały mnie z zaskoczenia. Zbyt późno nauczyłem się oddawać ciosy. Do tego momentu każdy mógł mnie zaczepić i zlać. Nie chciałem się z nikim bić.

To, że kradłem i robiłem inne złe rzeczy, żeby przynieść do domu pieniądze, nie było zaskoczeniem dla mojej mamy ani siostry. Widziały, że jestem ładnie ubrany, poza tym przynosiłem im pizzę i jedzenie z McDonalda czy Burger Kinga. Mama wiedziała, że wszedłem na złą drogę, ale było już za późno, żeby coś z tym zrobić. Należałem już do ulicy.

Mama bała się, że nigdy już nic nie osiągnę albo że mnie zabiją. Pewnie widziała wcześniej, jak kończyły dzieciaki takie jak ja. Byłem gotów okraść każdego. Nie miałem żadnych skrupułów.

Ona z kolei wolała żebrać. Trochę mnie tym zawstydzała. Zawsze prosiła ludzi o pieniądze. Taka już po prostu była. Dawałem siostrze dużo kasy, żeby pomagała mamie w prowadzeniu domu. Czasami pożyczałem mamie 100 dolarów, a ona mi ich nie oddawała. Nie szanowała mnie pod tym względem.

– Mamo, jesteś mi winna kasę – mówiłem.

– A ty jesteś mi winien życie – odpowiadała. – Nie mam zamiaru niczego ci oddawać.

Dzieciaki z okolicy wiedziały, że kradnę, więc zabierały mi pieniądze, biżuterię i buty, a ja bałem się powiedzieć o tym mamie. Nie wiedziałem, co robić. Ci goście bili mnie i kradli mi ptaki, bo wiedzieli, że i tak nic im nie zrobię. Barkim nie pokazał mi, jak walczyć. Nauczył mnie tylko dobrze się ubierać i myć sobie dupsko. Zwykle kiedy ktoś krzyczał do mnie na ulicy albo zaczynał mnie gonić, rzucałem cały towar na chodnik i uciekałem. Zastraszano mnie, bo byłem łatwym celem.

Dorastając, zawsze chciałem być w centrum uwagi. Chciałem być gościem, o którym będą mówili „największy skurwysyn w okolicy” albo „ten, co ma najlepsze ptaki”. Chciałem być prawdziwym cwaniakiem, ulicznym facetem z dobrą nawijką, ale byłem zbyt nieśmiały. Kiedy próbowałem fajnie się odzywać, ktoś nagle walił mnie w łeb i mówił:

– Zamknij mordę, czarnuchu.

Wkrótce poznałem jednak, jak to jest być w centrum uwagi. Było to podczas mojej pierwszej bójki na ulicy.

Pewnego dnia poszedłem ze starszym znajomym na osiedle w Crown Heights, żeby obrabować dom. Znaleźliśmy 2200 dolarów w gotówce, z czego ja dostałem sześć stów. Poszedłem więc do zoologicznego i kupiłem gołębi za 100 dolarów. Właściciel zapakował je do klatki, którą następnie pomógł mi wnieść do metra. Wysiadłem w swojej dzielnicy i wspólnie z kolegą wtaszczyliśmy skrzynkę do opuszczonego budynku, w którym ukrywałem swoje gołębie. Tylko że koleś opowiedział o tym później dzieciakom z okolicy. No i Gary Flowers przyszedł z paroma kumplami, żeby mnie okraść. Moja mama zobaczyła, jak wyjmują gołębie z klatki i powiedziała mi o tym. Wybiegłem więc szybko na ulicę. Tamci zauważyli mnie i przestali zabierać ptaki, ale Gary nadal trzymał jednego pod kurtką. Wokół nas zebrało się tymczasem sporo ludzi.

– Oddawaj ptaka – powiedziałem.

Gary wyciągnął gołębia spod kurtki.

– Chcesz swojego ptaka? – zapytał. – Chcesz swojego pierdolonego ptaka?

A potem ukręcił mu łebek i rzucił nim we mnie, ochlapując mi krwią całą twarz i koszulę.

– Bij się z nim, Mike – nalegali moi koledzy. – Nie bój się!

Wcześniej zawsze bałem się bić z kimkolwiek. Ale w okolicy mieszkał ten starszy koleś, Wise, który był bokserem w Policyjnej Lidze Sportowej. Czasami palił z nami trawę, a kiedy się ujarał, pokazywał nam walkę z cieniem. Obserwowałem go, a on zachęcał mnie, żebym się do niego przyłączył, ale nigdy tego nie zrobiłem. Zapamiętałem jednak jego ruchy.

– A chuj tam – powiedziałem.

Moi kumple byli w szoku. Nie wiedziałem, co robię, ale wyprowadziłem kilka ciosów, z których jeden doszedł do celu. Gary padł na ziemię. Boksując z cieniem, Wise podskakiwał, więc jak już powaliłem Gary’ego, też podskoczyłem kilka razy. Po prostu wydawało mi się to fajne. Prawie cała dzielnica była świadkiem mojego wspaniałego zwycięstwa. Wszyscy zaczęli klaskać i wiwatować. Serce mało mi nie wyskoczyło z piersi – czułem się niesamowicie.

– Stary, ten czarnuch podskakuje – rzucił jeden chłopak i zaśmiał się.

Próbowałem naśladować pracę nóg Alego, ale mi nie wyszło. Czułem się świetnie, stojąc tam wśród ludzi, którzy chwalili mnie i przybijali mi piątkę. Podejrzewam, że pod tą moją nieśmiałością zawsze krył się wybuchowy i rozrywkowy chłopak.

Zdobyłem wtedy dużo większy szacunek na ulicy. Ludzie nie pytali już mojej mamy „Czy Mike może wyjść na dwór?” ale „Czy Mike Tyson może wyjść na dwór?”. Znajomi przyprowadzali różnych chłopaków, żebym się z nimi bił, a potem obstawiali walki. Miałem więc nowe źródło dochodu. Przychodzili do mnie kolesie z różnych dzielnic. Sporo walk wygrywałem, a nawet jak dostawałem łomot, to zwycięzcy dziwili się, że jestem taki młody.

– Ja pierdolę – mówili. – Masz dopiero jedenaście lat?

I w taki właśnie sposób zdobyłem popularność na Brooklynie. Miałem reputację chłopaka, który może bić się z każdym, nawet z dorosłymi. Na ulicy nie przestrzegaliśmy jednak zasad markiza Queensberry’ego[3]. To, że skopałeś komuś dupę, wcale nie znaczyło, że jest po wszystkim. Jeśli ktoś nie mógł pokonać cię w walce, często chwytał się innych sposobów i na przykład wracał z kolegami, którzy tłukli cię kijami.

Zacząłem mścić się na chłopakach, którzy kiedyś mnie zastraszali. Szedłem sobie na przykład z kolegami i jak zobaczyłem, że gość, który gnębił mnie kilka lat wcześniej, wchodzi do sklepu po zakupy, to wyciągałem go stamtąd i zaczynałem okładać po gębie. Nie tłumaczyłem nawet kumplom, dlaczego to robię.

– Nienawidzę tego skurwiela – mówiłem tylko, a oni przyłączali się do mnie, zrywali z gościa ubranie i spuszczali mu łomot.

A tamten koleś, który zabrał mi okulary? Za to, jak mnie poniżył, wpierdoliłem mu później na ulicy jak psu. Może wtedy on już o tym nie pamiętał, ale ja nigdy nie zapomniałem.

Kiedy odkryłem, że potrafię zadbać o własny tyłek, wkroczyłem na nowy poziom przestępczości. Stawałem się coraz bardziej bezczelny. Zacząłem nawet kraść w naszej dzielnicy. Myślałem, że tak po prostu się robi. Nie rozumiałem zasad ulicy. Myślałem, że skoro ja jestem dla innych celem, to sam też mogę wszystkich atakować. Nie wiedziałem, że są tacy, z którymi po prostu się nie zadziera.

Okradałem sąsiadów z kamienicy, w której sam mieszkałem. Niektórzy byli przyjaciółmi mojej mamy. Spieniężali swoje czeki, kupowali trochę alkoholu i przychodzili do niej, żeby wspólnie spędzić trochę czasu, a wtedy ja wychodziłem ze swojego pokoju na schody pożarowe, włamywałem się do ich mieszkań i kradłem stamtąd wszystko, co możliwe. Później sąsiadki szły do siebie i zaraz wracały z krzykiem.

– Lorna, Lorna, zabrali mi wszystko! – lamentowały. – Ukradli wszystko, nawet jedzenie dla dzieci!

Po tym, jak goście wreszcie opuszczali nasze mieszkanie, mama wchodziła do mojego pokoju.

– Wiem, że coś nabroiłeś . Powiedz mi. Powiedz, co nawywijałeś?

– Mamo, to nie ja – odpowiadałem. – No zobacz, sama się rozejrzyj.

Mogłem tak mówić, bo wszystko, co ukradłem, zanosiłem na dach albo do kumpli i odbierałem później.

– Co miałem nawywijać? Przecież cały czas siedziałem w pokoju. Nigdzie nie wychodziłem.

– Skoro ty tego nie zrobiłeś, to na pewno wiesz kto! – krzyczała na mnie. – Jesteś zwykłym złodziejem! Ja nigdy w życiu niczego nie ukradłam. Skąd to się u ciebie wzięło?

O rany. Wyobrażacie sobie usłyszeć coś takiego od własnej matki? Nikt we mnie nie wierzył. Ani trochę. Wszyscy byli pewni, że zostanę kryminalistą. Wcześniej w mojej rodzinie nikt nie zachowywał się tak jak ja.

– A wiesz, jaki ptak nie może latać? – nieustannie pytała mnie siostra. – Taki, co go zamknęli w więzieniu!

Któregoś razu poszedłem z mamą odwiedzić jej przyjaciółkę, Vię. Mąż Vii był jednym z tych bogatych facetów, którzy bez przerwy szpanowali. Kiedy poszedł spać, wziąłem jego portfel i ukradłem mu pieniądze. Później ten gość strasznie pobił Vię, bo myślał, że to ona zwinęła mu kasę. Wszyscy z sąsiedztwa zaczęli mnie nienawidzić. A jeśli mnie nie nienawidzili, to mi zazdrościli. Nawet ci więksi gracze. Bo miałem dryg.

Czułem się niesamowicie. Nie obchodziło mnie, czy jak zrywam komuś łańcuch z szyi, to on się rzeczywiście zrywa, czy może ciągnę za sobą ofiarę po schodach, a jej głowa odbija się od kolejnych stopni. Bam, bam, bam! Co mnie to obchodziło? Potrzebowałem tylko tej biżuterii. Nie znałem współczucia. Bo niby skąd miałem znać? Nikt nigdy nie okazywał mi współczucia. Coś podobnego czułem tylko w momencie, kiedy na przykład podczas wspólnej kradzieży jakiś mój kolega został postrzelony albo dźgnięty nożem. Wtedy było mi smutno.

Ale nadal zapierdalałem w interesie. Bo zawsze myślisz, że ciebie to jednak nie zabiją. Że takie rzeczy przydarzają się innym, ale nie tobie. Po prostu nie jesteś w stanie przestać. Właściwie wiedziałem, że mogę zginąć, ale miałem to gdzieś. I tak nie wyobrażałem sobie, że mógłbym dożyć wieku szesnastu lat, więc dlaczego miałbym nie brać wszystkiego garściami? Ostatnio Rodney powiedział komuś, że byłem w tamtych czasach najodważniejszym człowiekiem, jakiego znał. Ale ja nie uważałem się za odważnego. Miałem odważnych przyjaciół, takich, którzy daliby się zastrzelić za swoją biżuterię, zegarek czy motocykl. Kiedy ktoś próbował ich okraść, do końca walczyli o swoje. To oni cieszyli się największym szacunkiem w dzielnicy. Nie wiem, czy byłem odważny – na pewno widywałem odwagę. Zawsze sądziłem, że więcej we mnie szaleństwa niż heroizmu. Strzelałem do ludzi w biały dzień, kiedy moja mama wyglądała przez okno. Byłem bezmyślny. Rodney uważał, że to była odwaga, ale tak naprawdę mylił ją z głupotą. Po prostu przeginałem.

Wszyscy ludzie, których znałem, obracali się w przestępczym światku. Nawet ci, którzy mieli normalną pracę, kręcili coś na boku. Sprzedawali dragi albo coś w tym stylu. To był odwrócony świat, w którym gliniarze to ci źli, a złodzieje i oszuści to ci dobrzy. Jeśli nigdy nikogo nie skrzywdziłeś, to ludzie z tobą nie gadali. Uznawano cię za nudziarza. A jeśli rozrabiałeś, byłeś w porządku i w razie kłopotów inni się za tobą wstawiali. Bo wiedzieli, że jesteś jednym z nich. Byłem w te klocki tak dobry, że wszystkie parszywe zbiry znały moje nazwisko.

Robiło się coraz poważniej. Zaczęły się moje przygody z policją. W Brownsville łatwo było znaleźć się na linii ognia. Grałeś sobie w karty pod blokiem i nagle jacyś goście zaczynali strzelać do innych. Nigdy nie wiedziałeś, co może się wydarzyć. Faceci z konkurencyjnych gangów przejeżdżali ulicami na motocyklach i – bam, bam, bam! – otwierali do ciebie ogień. Znaliśmy rewiry innych ekip, więc wiedzieliśmy, dokąd lepiej nie chodzić.

Jednak kiedy strzelają do ciebie gliny, to już co innego. Szliśmy sobie raz z kolegami obok jubilera przy Amboy Street i zobaczyliśmy, że właściciel niesie jakieś pudełko. Wyrwałem mu je i zaczęliśmy uciekać. Kiedy byliśmy już niedaleko naszej dzielnicy, usłyszeliśmy pisk opon i z samochodu wyskoczyło nagle kilku tajniaków. Bam, bam, bam! Zaczęli do nas strzelać. Wbiegłem do opuszczonego budynku, który znałem jak własną kieszeń. Wiedziałem, gdzie można wejść w ściany i którędy przez dach dostać się do pustej przestrzeni nad sufitem. Tak też właśnie zrobiłem. Położyłem się i przez dziurę w suficie obserwowałem, co się dzieje pode mną.

Zobaczyłem wchodzących do budynku gliniarzy. Ruszyli przed siebie z wyciągniętymi pistoletami, a jeden prawie władował się w dziurę w podłodze.

– Ja pierdolę, ci gówniarze naprawdę wyprowadzają mnie z równowagi – warknął. – Zajebię gnojków, po prostu zajebię.

Słuchałem tych białych gliniarzy i śmiałem się w duchu. Budynek był za bardzo rozwalony, żeby próbowali pchać się na kolejne piętra. Schody ledwo się trzymały. Istniało jednak ryzyko, że ci goście spojrzą do góry i zobaczą mnie ukrywającego się nad sufitem, a wtedy mnie zastrzelą. Pomyślałem, że mógłbym skoczyć na dach sąsiedniego budynku – bloku, w którym mieszkałem. Tylko że musiałbym pokonać w powietrzu jakieś trzy metry.

Poszedłem na górę, a na dachu sąsiedniego budynku stał mój kumpel, który też tam mieszkał. Klęczałem, żeby nie zauważyli mnie gliniarze z ulicy, a tamten zdawał mi relację.

– Wyluzuj, Mike – mówił. – Wyszli właśnie z budynku. Ale ciągle cię szukają. Sporo tam gliniarzy.

Wydawało mi się, że siedzę na tym dachu całą wieczność.

– Odjechali, Mike – powiedział w końcu kumpel. – Odjechali.

Poszedłem więc na dół, ale przez jakiś czas nie wychodziłem jeszcze z budynku. Chłopaki rozglądały się po okolicy, upewniając się, że nigdzie nie czają się gliniarze.

– Poczekaj jeszcze trochę, Mike – doradził mi jeden z nich.

W końcu powiedzieli mi, że mogę już wyjść. Cieszyłem się, że się udało. W skrzynce, którą ukradliśmy, znajdowało się mnóstwo drogich zegarków, naszyjników, bransoletek, diamentów i rubinów. Opchnięcie tego wszystkiego zajęło nam dwa tygodnie. Sprzedawaliśmy to w kilku miejscach w różnych częściach miasta.

Okradałem ludzi na ulicy naprawdę często, jednak po raz pierwszy aresztowano mnie za kartę kredytową. Miałem wtedy dziesięć lat. Oczywiście wyglądałem zbyt młodo jak na posiadacza karty, więc brałem w takich sytuacjach starszego kolesia, który wchodził za mnie do sklepu i kupował to, co mu kazałem, plus coś dla siebie. Potem można było sprzedać taką kartę komuś innemu.

Któregoś razu poszliśmy jednak do lokalnego sklepu przy Belmont Avenue i próbowaliśmy sami użyć skradzionej karty. Byliśmy dobrze ubrani, ale wyglądałem po prostu zbyt młodo. Wybraliśmy mnóstwo ciuchów i butów, podeszliśmy z tym wszystkim do kasy i wręczyliśmy sprzedawczyni kartę. Ona przeprosiła nas na chwilę i wykonała gdzieś telefon. Zaraz potem przecięła kartę na pół, a w sklepie pojawili się gliniarze.

Zabrali nas na komendę. Moja mama nie miała telefonu, więc pojechali po nią i przywieźli ją na miejsce. Kiedy tam wpadła, zaczęła na mnie wrzeszczeć i lać mnie przy tych policjantach. Dwa lata później takie sytuacje były już na porządku dziennym. Po każdym aresztowaniu musiałem pojawić się w sądzie, ale nie trafiałem do więzienia, bo byłem nieletni.

Nienawidziłem, kiedy