Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli - Bratkowski Piotr - ebook + książka

Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli ebook

Bratkowski Piotr

3,8

Opis

O tym, jak moja mama w powojennym Wrocławiu pobierała pierwsze lekcje dziennikarstwa od redemptorysty, ojca Mariana Pirożyńskiego (tak, tego od Boya). I o tym, jak babcia Karczewska umierała na Alzheimera, dostarczając niechcący kolejnych tematów do rodzinnych anegdot, a ja się właśnie po raz pierwszy żeniłem. Wiem – ten opis brzmi osobliwie. I tak miał zabrzmieć.

Piotr Bratkowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (32 oceny)
11
9
7
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ten trup, którego zasadziłeś zeszłego roku w ogrodzie,

Czy zaczął już kiełkować? W tym roku czy będzie kwitł?

Przymrozek nie zaszkodził? Dobrą ma kwaterę?

T.S. Eliot, Ziemia jałowa, tłum. Czesław Miłosz

Tu trzeba dużo modlitwy

1

Ojciec zmartwychwstał w pierwszej połowie lutego, niecałe dwa miesiące po śmierci. Jak gdyby nigdy nic stanął w drzwiach – w starej kraciastej kurtce kupionej jeszcze za Gierka w Domach Centrum, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Wyglądał tak, jak wyglądał w późnych latach dziewięćdziesiątych, gdy wracał – czasem po kielichu – z wykładów w Łodzi. I tak też się zachowywał, z łagodnym i trochę głupawym uśmieszkiem bagatelizował swoją śmierć, mówiąc, że spotkał jakichś sympatycznych młodych ludzi i się odrobinę zagadał. „Przecież nic się nie stało – przekonywał. – Świetnie się czuję”.

Powtarzał, że świetnie się czuje, ponieważ pomagałem mu – jak zawsze od ponad sześciu lat, odkąd przeszedł operację kręgosłupa – wejść po schodach na piętro, do jego części domu. A właściwie udawałem, że pomagam: pozorując ruchy podtrzymujące ojca, w rzeczywistości próbowałem zepchnąć go ze schodów, zabić.

Czułem, że nie kontroluję narastającej we mnie furii, coraz głośniej wykrzykiwałem zmartwychwstałemu w twarz wszystkie swoje pretensje: „Spotkałeś sympatycznych ludzi? I teraz sobie wracasz? Teraz?! Kiedy już do połowy odchorowałem tę żałobę? Kiedy wreszcie wyrzuciliśmy twoje obszczane meble i dywany? Kiedy obiecaliśmy dzieciom, że będą mogły zająć twoje piętro?”.

Nie mówiłem prawdy. Choć wcześniej wyobrażałem sobie, że spodziewana od ładnych paru lat śmierć ojca przyniesie mi ulgę, wcale jeszcze nie odchorowałem żałoby. Przez pierwsze tygodnie jechałem jak automat, na adrenalinie i xanaksie, potem moja energia zaczęła się wyczerpywać. Czas niczego nie leczył. Im bardziej ojciec nie żył, tym bardziej jego nieobecność wylewała się z zajmowanego przez niego piętra domu. Wyrzucone meble i dywany? Wolne żarty: przekładałem pozostawione przez niego tony papierów i nie potrafiłem wyrzucić nawet kwitka potwierdzającego, że w połowie lat osiemdziesiątych zeszłego wieku przedłużył ubezpieczenie małego fiata.

On też niczego nie wyrzucał. Wyciągałem z szaf i otwierałem kolejne teczki. Rentgeny kręgosłupa i klatki piersiowej, historie chorób (ojciec mówił, że jest chory na wszystko, na długo zanim Grabaż napisał o tym piosenkę): krzyż, nerki, serce, zaćma; nawet dzieje wyciętego w zamierzchłej przeszłości woreczka żółciowego gdzieś się zaplątały. Tony lekarstw, zwłaszcza psychotropów i opioidów zbieranych na jeszcze cięższe czasy. Ich obecność w szafach była naturalna, uzależnił się od tego towaru jeszcze za mojego dzieciństwa. Ale co wśród nich robiły cztery preparaty na zbicie ciśnienia, skoro przez całe życie narzekał, że ma zbyt niskie?

Wszystkie te teczki i worki ułożone były w pedantycznym porządku, do którego jednak brakowało mi klucza. Zbierane przez pół wieku umowy o pracę i wypowiedzenia; zaraz obok – założony chyba za pierwszej wojny pamiętniczek babci Feli. Pudło z państwowymi i artystycznymi odznaczeniami, nominacjami na rozmaite stanowiska i tytuły. Legitymacje różnych organizacji – od PZPR (był tam od założenia do stanu wojennego) po Polski Związek Żeglarski (ta przygoda skończyła się chyba już w 1965 roku, zresztą zawsze żeglował bez entuzjazmu) – i powiększone zdjęcie młodego Konrada Swinarskiego. W tym samym pudle – duża koperta, a w niej liczne, wycięte z francuskiej prasy, artykuły żegnające świeżo zmarłego Alberta Camusa.

Nie, ojciec nie znał francuskiego, te artykuły zapewne tłumaczyła mu mama. Ale Camus to był w jego życiu osobny rozdział, w którym największymi literami zapisane było to pretensjonalne jęczenie nad sobą narcystycznego Clamence’a.

Nie był też w najmniejszym stopniu koneserem malarstwa, choć przez rok studiował historię sztuki, myśląc, że to będzie coś w rodzaju kulturoznawstwa. Jednak kiedyś w rozmowie ze mną powiedział o jakiejś kobiecie, że ma rysy jak z obrazów Modiglianiego. A gdy spytałem, kto to jest Modigliani, zaśmiał się swoim zarezerwowanym na szczególne okazje sztucznym śmiechem i zakrzyknął: „Biedny prymitywek!”. Miałem wtedy pewnie z dziesięć lat.

Do końca życia uwielbiał wplatać cytaty – a już szczególnie po niemiecku (tak, niemiecki znał). Na stare lata jego zasób złotych myśli bardzo poszerzył się pod wpływem pierwszego tomu podręcznika Wiedza o kulturze, z którego korzystała na studiach moja żona. Co ważniejsze fragmenty zaznaczał zrobionymi z karteczek zakładkami, istotniejsze zdania podkreślał, a kilkunastu z nich wyuczył się na pamięć. Stały się dla niego niezbędnikiem intelektualisty, ozdabiał nimi wszystkie teksty, które musiał pisać jako profesor szkoły filmowej: recenzje doktoratów, rekomendacje... W szkole artystycznej wszystkie stopnie i tytuły miały charakter dość umowny. Ale gdy zaczęły powstawać prywatne uczelnie, ojciec został zaproszony, by w jednej z nich wykładać etykę biznesu. Miał do tego o wiele mniej przygotowania niż ja po obijaniu się przed laty na filozoficznych studiach doktoranckich, więc Wiedza o kulturze znów ostro poszła w ruch.

Nawet we mnie geny zaszczepione przez jego wielkopolskich przodków dostawały spazmów wobec tak daleko posuniętej – powiedzmy – asertywności intelektualnej. No ale nowo powstające uczelnie, by zdobyć pełnię praw, na gwałt potrzebowały ludzi z tytułami profesorskimi. I całkiem przyzwoicie płaciły.

2

Wbrew temu, co mówiłem zmartwychwstałemu ojcu, dzieci – mój młodszy syn i jego narzeczona – nie miały najmniejszego zamiaru wprowadzać się na osierocone przez niego piętro. Przeciwnie, ochoczo wertowały internetowe ogłoszenia, szukając mieszkania do wynajęcia. I wkrótce wyprowadziły się na Czerniaków, by po trzech latach zamieszkać na sławnym osiedlu Wilanów, już na swoim. Z widokiem na Świątynię Opatrzności Bożej i ze świetną lodziarnią na parterze – ale bardzo daleko od nas.

Starając się znaleźć jakąś dobrą stronę jego śmierci, wyobraziłem sobie, że pierwszy raz w życiu, po sześćdziesięciu latach mieszkania w przeróżnych konfiguracjach, ale zawsze z rodzicami (a po śmierci mamy – z ojcem właśnie), będziemy z żoną mieć wreszcie wolną chatę. Niby trochę późno... Nie zastanawiałem się jednak, do jakiego typu orgii byłaby mi wolna chata potrzebna, po prostu nowa przestrzeń kojarzyła mi się nie z pustką, lecz z wolnością. A brak w tej przestrzeni ojca – z brakiem kontroli, obecnej przecież aż do końca i wyrażającej się w codziennych pytaniach w rodzaju: „A nad czym ty właściwie teraz pracujesz? Opowiedz mi coś o sobie!”.

To jednak tak nie działało. Im bardziej próbowałem tę podarowaną przestrzeń oswoić, tym większe stawiała zasieki. On, ojciec znaczy, tam był, w tych szpargałach. Coraz bardziej był i nic dziwnego, że w końcu pewnej lutowej nocy zmartwychwstał. Próbowałem go zabić, wykrzykując jednocześnie kłamstwa o końcu żałoby. Bo brakowało mi słów, żeby zracjonalizować istotę swojego żalu. Byłem przecież zbyt dobrze wychowany, żeby głupawo uśmiechającemu się ojcu powiedzieć prosto w twarz: „Taki dupek, a nawet zmartwychwstać mu się udało, nie ma sprawiedliwości!”.

Psychiatrka dała mi zaraz potem dwa tygodnie zwolnienia i doradziła, abym na jakiś czas odpuścił sobie grzebanie w papierach. Zdążyłem jeszcze zajrzeć do jednego z kilkunastu zeszytów, w których ojciec latami prowadził coś w rodzaju pamiętnika. Ale kiedy zobaczyłem, że to litania pretensji wobec mnie i wszystkich tych nielicznych bliskich, którzy jeszcze ani nie umarli, ani nie zaniechali z nim kontaktów – rzeczywiście odpuściłem.

3

Ojciec umarł tuż przed świętami, osiemnastego grudnia rano. Gdy przyszedłem pomóc mu zejść do taksówki – wychodził z domu już tylko do lekarzy i właśnie wybierał się do okulisty – zastałem go dziwnie wygiętego, z plecami w górze i głową wbitą w siedzenie antycznego fotela. Miał na sobie krótką, czerwoną koszulę od piżamy i szare slipy typu jajognioty. Pampersa, którego czasem zakładał, nie było. Był za to siniak na twarzy.

W pierwszej chwili nie potraktowałem tego performansu poważnie. Ojciec od lat przecież niemal każdego dnia witał mnie słowami: „Nigdy jeszcze nie czułem się tak koszmarnie jak dziś”.

Najpewniej nauczył się takiego patentu na kontakty międzyludzkie od swojej mamy. Babcia Fela miała kredens pełen leków, a pogotowie było prawie cotygodniowym gościem w jej często zmienianych, ale zawsze zlokalizowanych w praskim rewirze pomiędzy Ratuszową a Stalową, małych i zagraconych mieszkaniach. Nawet ja, czterdzieści lat po jej śmierci, pamiętam, że główną personą podczas tych wizyt była niejaka doktor Struczykowa. Przez swoje ostatnie ćwierć wieku babcia mieszkała sama, bo tak najbardziej lubiła. Uwielbiała jednak wzywać obu swych synów (córka lekarka mieszkała od lat we Wrocławiu) z powodu nagłych kataklizmów zdrowotnych, czasem tak osobliwych jak wędrująca nerka. Źle się to skończyło: chora na wszystko babcia umarła w końcu z powodu zwykłego skaleczenia ręki. W niewielką rankę wdało się zakażenie, a rodzina – przez lata wytrenowana w jej hipochondrii – tym razem kompletnie zignorowała skargi na złe samopoczucie. Gdy w końcu z wysoką gorączką trafiła do szpitala, okazało się, że to sepsa. I było już za późno, by coś z tym zrobić.

To wszystko działo się już za mojej pamięci. Pamięć ojca sięgała oczywiście dużo głębiej. Nieraz wspominał, jak w dzieciństwie, przy okazji jakiegoś nieposłuszeństwa lub próby obejścia matczynego zakazu, babcia Fela osuwała się na ziemię, mówiąc: „Umieram!”. I oczywiście zawsze na tym wygrywała.

4

Ojciec też umierał niejeden raz, parokrotnie zostawiając nawet list pożegnalny – ale to akurat tylko do czasu, gdy miał siłę, by się solidnie sponiewierać. Na kolację ordynował sobie wtedy dużą porcję wódki i xanaksu i po tej mieszance wrzeszczał coś sam do siebie, ostro przy tym klnąc. Po czym wypisywał sentymentalne brednie. To jednak należało do przeszłości: teraz miał prawie osiemdziesiąt pięć lat i naprawdę był schorowany. Kiedy więc zobaczyłem go w nienaturalnej pozie i co gorsza zupełnie nieprzygotowanego do wyjścia z domu (zwykle był gotów co najmniej dwie godziny przed czasem, a taksówkę, peerelowskim zwyczajem, zamawiał z dobowym wyprzedzeniem), pomyślałem, że odstawia na mój użytek jakieś kolejne misterium męki Pańskiej. Albo w najgorszym wypadku zasłabł. Próbowałem wyczuć puls i – zapewne przez moją skłonność do unikania trudnych sytuacji – wydawało mi się, że go wyczułem. Niepokoiły mnie tylko nieruchome, szeroko otwarte oczy. No to zadzwoniłem na pogotowie.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności mój młodszy syn nie spędził tej nocy dwa piętra niżej, gdzie koczował wraz z narzeczoną. Nie chcąc po długim dyżurze jej budzić, zaległ w swoim dawnym dziecięcym pokoju (który kiedyś był pokojem jego starszego brata, a jeszcze wcześniej – moim) sąsiadującym z sypialnią ojca. Zbudzony porannym hałasem, miał o całe pokolenie większy dystans do sceny rozgrywającej się za ścianą. I rzekł głośno to, czego ja zauważyć nie chciałem:

– Pogotowie tu już raczej nic nie pomoże.

– A co, myślisz, że umarł? – zdziwiłem się nieszczerze.

Tylko spojrzał na mnie przeciągle. I zaraz przyjechało pogotowie. Poprawne politycznie jak w amerykańskich filmach klasy C: młoda, rumiana blondynka ratowniczka, czarnoskóry lekarz z Tanzanii oraz starszawy sanitariusz-kierowca, taki, co już wszystko w życiu widział. Tanzańczyk ze smutną miną wypisał, co trzeba, energiczna blondynka powiedziała to, co w takich sytuacjach wypada powiedzieć, sanitariusz współczuł w milczeniu. Po chwili przyjechała następna ekipa, wyspecjalizowana w sprawach ostatecznych. Ojciec próbował twardo trzymać się swojego terytorium – nosze nie mieściły się na schodach i na ten etap podróży trzeba było go przełożyć do czarnego foliowego worka. Mrukliwi panowie szybko jednak ogarnęli przeciwności logistyczne i zabrali ciało, które jeszcze poprzedniego wieczoru było moim bardzo męczącym ojcem, do kostnicy na Powązki.

A potem zaczęła się biurokracja śmierci. Syn się sprężył, pojechał do urzędów po stosowne dokumenty. Żona, zaalarmowana telefonem, wróciła z pracy. Dwie godziny później siedzieliśmy już wszyscy troje w zakładzie pogrzebowym, deliberując nad rodzajem trumny, wieńcami i szczegółowym przebiegiem uroczystości pogrzebowych. Pracownica rozkładała przed nami kolejne katalogi z najnowszymi osiągnięciami sztuki funeralnej, a my – żeby już mieć to z głowy – zasadniczo zgadzaliśmy się na wszystko.

Żona wzięła na siebie najgorszą robotę: negocjacje z księdzem. Ojciec, jak w wielu innych sprawach, tak i w tej wielokrotnie zmieniał zdanie, ostatecznie jednak, tak mi się przynajmniej wydawało, zdecydował się na pogrzeb katolicki. A proboszcz, który wprowadził w parafii rytuał procesji z wrakiem smoleńskiego tupolewa, długo grzebał w dokumentach, robiąc coraz bardziej zasmuconą minę.

– Oj, nie widzę ja państwa ojca wśród aktywnych parafian, prawdę mówiąc, w ogóle go nie widzę – zdziwił się.

Gdy żona, znająca ten religijny szyfr ze swego rodzinnego miasteczka na Podlasiu, sięgnęła po portfel, dodał już jednoznacznie:

– Tu potrzeba będzie dużo modlitwy.

Tak też się stało. Fundamentalny problem jednak brzmiał: czy ze względu na dobro ogólne lepiej będzie poczekać z pogrzebem, aż się skończą długie tamtego roku święta, czy przeciwnie: pochować ojca jak najszybciej i zająć się spokojnie Wigilią.

I na tej drugiej wersji stanęło, z rozpędu kupiliśmy nawet choinkę. Nigdy nieubrana, schła potem na tarasie, nierozpakowana z folii, aż w końcu po dwóch latach nadeszła stosowna pora, by i choinkę pochować. W zamrażarce został pojemnik z makiem, ugotowanym i zarzuconym, zanim zdążył stać się kutią.

Ojciec jeszcze raz wyreżyserował nam święta. Tak jak za czasów mojego dzieciństwa, gdy po paru drinkach (wtedy się jeszcze u nas w domu obficie pijało – surowe podlaskie porządki, niedopuszczające w Wigilię nawet śmietany, dopiero miały nadejść) wskoczył do samochodu i ni stąd, ni zowąd pojechał na Pragę, do kościoła Matki Boskiej Loretańskiej, gdzie przed laty został bodajże ochrzczony czy też był ministrantem. I tak jak wiele lat później, kiedy na pierwszym kęsie wielkanocnego śniadania złamał sobie ząb i zaangażował resztę rodziny w namierzenie pracującego o tak nietypowej porze dentysty. Czy tak jak podczas wielu spotkań rodzinnych, gdy temat rozmowy przy stole go nie interesował: wybierał sobie wtedy jednego z biesiadników (najczęściej mnie albo mojego szwagra, z którym dzielił pasje historyczne) i zmieniał wątek na taki, z którego pozostali byli wykluczeni.

Prawie ślepy, prawie znieruchomiały przy swoim balkoniku, skupiony był już niemal wyłącznie na własnym zdrowiu i wyrzekaniu na Jarosława Kaczyńskiego, który tuż przed jego śmiercią powrócił do władzy. A gdy pytałem go, co słychać, odpowiadał jak lekarzowi podczas obchodu, wygłaszając obszerny komunikat o aktualnym stanie swych dolegliwości, od mentalu po kiszkę stolcową. Ale w organizowaniu bliskim czasu konsekwentny do bólu pozostał do ostatniej chwili.

Przecież to nie miały być jego święta, zapowiadało się, że na pewno nie będą – półtorej doby przed śmiercią ojca urodził się przecież Dominik, mój pierwszy wnuk, dziecko mego starszego syna. To właśnie miało być rodzinne wydarzenie sezonu, ba: jego gwóźdź, zdawałoby się – wymuszający, by tego roku spędzać święta radośnie. Ojciec pozostał jednak w tej kwestii niewzruszony, jak za najlepszych czasów kradnąc show. Nie przejmował się tym, że przez ostatnie półtorej doby swojego życia był pradziadkiem. Leżał – jak fachowo mówią w zakładach pogrzebowych – „dochowany” do mojej zmarłej ostatniej jesieni PRL mamy, w grobie na Wólce Węglowej. I z tej nowej kwatery dowodzenia precyzyjnie kierował nastrojami, układał harmonogramy zadań.

Nie, ojciec nigdy nie był tyranem ze strasznych opowieści o przemocy domowej. Przeciwnie, był jednym z tych ludzi, którzy – jak mawia moja żona – zawsze muszą na kimś wisieć, przede wszystkim emocjonalnie, choć na starość oczywiście także w sprawach praktycznych. Takich, którzy w obliczu problemu najpierw rozglądają się, czy go ktoś za nich nie rozwiąże, a dopiero potem próbują zabrać się do tego sami. Owszem, terroryzował najbliższych, ale swoją słabością. Kiedyś, gdy na Mazurach piliśmy we dwóch wódkę, zwierzył mi się z jednego ze swoich pozamałżeńskich romansów. Nawiązał go w czasie, kiedy przez kilka miesięcy pracował poza Warszawą. Opowiadał, że ta kobieta była w gruncie rzeczy okropnie nudna. „Ale wspaniale się mną opiekowała”, powtórzył kilka razy. Miał wtedy zaledwie czterdzieści pięć lat.

Zdarzało się, że bywał bardzo pomocny. Ale zawsze wystawiał za tę pomoc rachunek, który wyciągał nawet po wielu latach, gdy uznał, że ktoś niewystarczająco mu się odpłacił. Lubił też powtarzać określenie, którego nigdy nie słyszałem z innych ust, a które wprowadzało mnie w stan wymiotny: „inwestycja uczuciowa”. I oczywiście użalał się nad „inwestycjami”, które mu się nie zwróciły.

Później, w latach dziewięćdziesiątych, opowiedział mi sen, w którym jego matka przeistaczała się w moją mamę (obie już wówczas nie żyły), zaś mama – w mojego starszego syna. To był poczet najważniejszych osób, na których kolejno wisiał lub chciał zawisnąć. Ja zostałem w tym śnie pominięty, może dlatego, że parokrotnie, gdy po raz kolejny wylewał swoje złe emocje, powiedziałem, że traktuje mnie jak spluwaczkę. „Przecież przed kimś muszę to z siebie wyrzucić”, dziwił się.

A jak można zawisnąć na własnym dziesięcioletnim wnuku? Można. Rozstałem się z jego matką, gdy miał cztery lata. Kiedy dwa lata później zmarła moja mama, ojciec próbował za wszelką cenę stać się najważniejszym człowiekiem w jego życiu. Ba, chyba wyobrażał sobie nawet, że nim jest. „Przecież nie mówimy o zwykłych relacjach między dziadkiem a wnukiem”, lubił powtarzać, choć nie było jasne, na czym ta niezwykłość miałaby polegać.

Pewnego wieczoru, gdy ojca nie było w domu, zadzwonił jego przyjaciel, z którym i ja byłem na stopie towarzyskiej. Po krótkiej, grzecznościowej wymianie zdań nagle spytał:

– A jak sobie radzi pański syn?

– Który syn? – odpowiedziałem pytaniem, jako że miałem ich już wówczas dwóch.

– Jak to który? – zdenerwował się pan Andrzej. – Ten, którego wychowuje pański ojciec!

Na chwilę odjęło mi mowę. A potem zrobiło mi się po prostu przykro. Pierwszy raz dotarło do mnie, że mój czułostkowy ojciec zwyczajnie robi mi u ludzi koło dupy. Po co? Zapewne po to, żeby jako rzekomo obarczony opieką nad zaniedbanym i trudnym wychowawczo wnukiem wykreować się na człowieka nieszczęśliwego. Ale zarazem, poprzez to nieszczęście, czyniącego dobro i uwznioślonego.

Gdy wrócił do domu, oczywiście wszystkiego się wyparł, składając całe – jak to określił – nieporozumienie na karb powszechnie znanej skłonności swojego przyjaciela do alkoholu, skłonności czasem mącącej mu umysł. Nie uwierzyłem mu wtedy. A dziś, pewnie z ćwierć wieku później, w trzy i pół roku po jego śmierci, jestem nawet zupełnie pewien, że kłamał.

5

Zima chwalebnie nie nadeszła, jednak w efekcie wiosna też nie nadchodziła: marzec różnił się od grudnia tylko długością dnia. Świat wypadał z kolein, zza szyby, która coraz bardziej mnie od niego oddzielała, wyglądało na to, że w Polsce właśnie wprowadzają dyktaturę, choć jeszcze nie bardzo było wiadomo, jak też będzie ona wyglądać. Obstawiałem wtedy – i właściwie nadal się tego trzymam – model Czechosłowacji po bratniej inwazji, skrzyżowanej z Argentyną pierwszych populistycznych rządów Perona.

W lutym skończył mi się zapas xanaksu i estazolamy po ojcu; zespół abstynencyjny objawił się oczywiście bezsennością, do której dołączyło zapalenie krtani. Pierwszy raz w życiu zacząłem palić po nocach. A gdy już przy pomocy z trudem wycyganionego (ileż ojciec musiał wkładać w to inwencji i energii) nowego zestawu psychotropów udało mi się z tego wygrzebać, na rogu Felińskiego i Wojska Polskiego o mało nie zabił mnie samochód. Wjechał z podporządkowanej ulicy prosto w moje lewe drzwi. Na szczęście blacha trzynastoletniego peugeota, którym miałem jeździć jeszcze przez następne trzy lata, okazała się całkiem mocna. Tak czy owak, ocalałem, tyle że auto poszło cierpieć do warsztatu. A co gorsza, nie wypłacili mi za to odszkodowania, bo samochód zarejestrowany był na ojca, a ja nie zacząłem nawet postępowania spadkowego. Cztery tysie, zamiast zafundować nam wakacje w jakimś ciepłym miejscu, poszły się jebać.

Za to wszyscy zrobili się dla mnie podejrzanie mili, jakbym sprawiał wrażenie pikującego zdrowotnie starca. I tak też się czułem. Żałobę zakończyłem w maju (zakończyłem?), w stylu najgorszym z możliwych: na szpitalnym oddziale ratowniczym, dostarczony tam, gdy zaniepokojeni brakiem kontaktu synowie (żona akurat wyjechała z koleżankami na greckie wakacje) znaleźli mnie nieprzytomnego w domu, w piątym dniu alkoholowego tripu. Chryste, jaki obciach. A do tego dość kosztowny domowy detoks, bo ten, który zaordynowali mi w szpitalu, wystarczyłby może komuś, kto wypił parę piw. Wybawicielem okazał się znany mi już lekarz z Tanzanii, widać dorabiający w prywatnym pogotowiu dla tych, co wypili kieliszeczek za dużo. Jego kroplówki miały na szczęście odpowiednią moc. Musiałem tylko uważać, żeby podczas kolejnej, drugiej dopiero wizyty u nowej psychiatrki, nie pokazywać zadrapań i siniaków po tych wszystkich kroplówkowych wenflonach.

Gdy naprostowałem pokłosie tej przygody w pracy i jako tako doszedłem do siebie, uznałem, że czas najwyższy się od tej całej żałoby odpierdolić. Niech te nieustannie przyciemniane przez ojca na brązowo pokoje na piętrze staną się kolorowe i jasne.

Apokryfy Heilpernów

6

Ani śmierć, ani zmartwychwstanie nie zmieniły nawyków ojca. Przekonałem się o tym dobitnie przy okazji kolejnej wyprawy do psychiatrki. Przebiegała całkiem inaczej niż poprzednie. Aby dostać się do pani M., trzeba było najpierw odwiedzić jakąś zupełnie inną placówkę medyczną – ni to szpital, ni to dużą przychodnię. Zrobić dodatkowe badania, uzyskać skierowanie? Nie wiem. Nie wiem też, dlaczego wybrałem się tam z Marcinem i świeżo przeze mnie adoptowanym dzieckiem mieszkającego w Szwecji kuzyna mojego starszego syna. Nie wiem, czemu go adoptowałem i cały czas trzymałem w nosidle, mimo że miał już osiem lat i nie cierpiał na żadną niepełnosprawność.

Rozgrywało się to wszystko w dużej parterowej hali. W tłumie ludzi przeważali starzy znajomi – rozpoznałem mojego przyjaciela Rysia, zamieniłem parę zdań z Dorotą, miłością jeszcze z czasów studenckich, mignął mi znajomy pisarz Alek Kaczorowski. A w zawiłościach formalnych wspomógł mnie Marek, ojciec najbliższej kumpeli Marcina i Klaudyny.

I nagle, gdy po załatwieniu wszystkiego już stamtąd wychodziliśmy, z tego tłumu wynurzył się ojciec. Ucieszył się na wieść, że my tu w sprawie psychiatrycznej, zwłaszcza gdy dowiedział się, że w pakamerze w lewym rogu hali urzęduje lekarz. Stwierdził, że w takim razie i on skorzysta z okazji, by na wszelki wypadek wziąć recepty na swoje psychotropy. A gdy próbowałem mu wybić ten pomysł z głowy, tłumacząc, że tak z ulicy żadnych recept nie wypiszą, ja natomiast się bardzo spieszę – tylko wzruszył ramionami.

Czas rzeczywiście gonił. Zbliżała się siódma wieczorem, miałem umówioną wizytę i musiałem przecież zdążyć z Ochoty na Służewiec, gdzie tym razem wyjątkowo przyjmowała doktor M. Ojciec wyszedł wprawdzie po chwili od lekarza, oczywiście bez recept, i zadecydował, że w takim razie wybierze się z nami – może doktor M. będzie łaskawsza? „Przecież ona w życiu nie wypisze recepty na xanax obcemu człowiekowi”, stwierdziłem, on jednak obstawał przy swoim.

Do siódmej zostało już tylko kilka minut. Zadysponowałem więc, by ojciec z Marcinem pojechali taksówką i uprzedzili psychiatrkę o moim spóźnieniu. Ja zaś w tym czasie, z tym adoptowanym Wojtkiem przypiętym do brzucha, poszukam swojej micry i dojadę.

Wiedziałem, że nie będzie to proste. W tym rejonie – patrząc na południe, na lewo od Grójeckiej – w gąszczu wąskich uliczek oraz małych zakładów rzemieślniczych zawsze tracę i tak słabą orientację, mam kłopoty z odnalezieniem miejsca, w którym zaparkowałem samochód. Tak było również tym razem: miotałem się wte i wewte, coraz bardziej zagubiony. I wtedy znów napatoczył się ojciec, który – pogoniony oczywiście z niczym przez doktor M. – zdążył już wrócić na Ochotę, by w tej randomowej przychodni jeszcze raz spróbować szczęścia.

„A rób, co chcesz, tylko przestań mi wreszcie zawracać dupę!”, wrzasnąłem.

Tamtej nocy na małej chorwackiej wyspie ktoś spadł z łóżka, zrzucił lampkę i boleśnie się potłukł.

7

Napisałem już, że ojciec przechowywał wszystko. Pisma o awansach i dymisjach, rachunki za ubezpieczenie kolejnych samochodów, foldery z wyjazdów zagranicznych (w młodości Paryż i Londyn, na starość coroczne Druskieniki). No i te zeszyty w lakierowanych okładkach, pełne pretensji do świata, a najbardziej do mnie.

Prawdopodobnie uważał, że te zapiski – czy też korespondencja z prominentnymi swego czasu osobistościami – to ważne świadectwa. Jeśli nie dla świata, to przynajmniej dla osieroconej rodziny. Mnie jednak w tym bałaganie najbardziej interesowały ciekawostki. Takie jak jedno z setek pism urzędowych. Pochodziło z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, zapewne ojciec sporządził je wkrótce po naszej przeprowadzce na Żoliborz. Adresowane było do kierownictwa pobliskiego klubu sportowego Sparta (wkrótce przemianowanego na Spójnię; mieli w tamtych czasach najlepszych w kraju pingpongistów, pierwszoligową siatkówkę, zaś na położonym tuż nad Wisłą małym stadionie lekkoatletycznym trenował sławny i wciąż jeszcze aktywny oszczepnik Janusz Sidło). Ojciec wnosił o zgodę na odpłatne korzystanie z tamtejszych kortów tenisowych, motywując to koniecznością zachowania zdrowia ze względu na chęć ciężkiej pracy dla kraju.

Petycja o zezwolenie na grę za własne pieniądze w tenisa była na swój sposób zabawna i coś mówiła o tamtej epoce. Tak jak późniejsza o parę lat kopia listu do Harolda Pintera – wprawdzie czysto urzędowego i bez śladów odpowiedzi, ale co by nie mówić, był to ten sam Harold Pinter, który długo po latach swej największej świetności, już w następnym stuleciu ni stąd, ni zowąd dostał Literacką Nagrodę Nobla.

W fatalnej dla mojego życia uczuciowego końcówce lat siedemdziesiątych ojciec wyreżyserował w warszawskim Teatrze Powszechnym Zdradę Pintera (tego dotyczyła ta jednostronna korespondencja), historię rozpadu związku, opowiedzianą w odwróconym porządku – od końca. To był jeden z tych kilku jego spektakli, które naprawdę bardzo lubiłem.

8

Miałem nadzieję, że jeśli połapię się w tym bałaganie, to uporządkuję sobie też bałagan w głowie. Zamęt nieskładających się w całość historii rodzinnych, pełnych mitów, sprzecznych narracji, ale i miejsc zupełnie pustych. Bo ojciec zachował oczywiście papiery po zmarłej pod koniec lat osiemdziesiątych mamie, a tym samym – po jej rodzicach, moich dziadkach, którzy odeszli niedługo po sobie, jeszcze za schyłkowego Gierka. Odniosłem jednak wrażenie, że ta część dokumentów rodzinnych jest na sublokatorskich prawach. Owszem – świadectwa zgonów, owszem – starannie złożone gazety z nekrologami. I niewiele więcej.

A przecież właśnie z tej części papierów chciałem dowiedzieć się prawdy o wydarzeniach, o których rodzice i dziadkowie najpierw latami milczeli, a potem – niemiłosiernie kłamali. Jednak zamiast rozwikłania Wielkiej Rodzinnej Tajemnicy znalazłem tylko pochodzące z 1946 roku kopie orzeczeń rady narodowej w Krakowie, zezwalające Tadeuszowi Heilpernowi i jego rodzinie na zachowanie nazwiska „Karczewski”. „Tadeusz”, o ile zrozumiałem z mętnych opowieści rodzinnych – to było przejściowe, tranzytowe imię mojego dziadka pomiędzy chrztem, który odbył się podczas sowieckiej okupacji Lwowa (dziadek pozbył się wówczas rodowego imienia „Wilhelm”), a czasami, które miały zaraz nadejść, kiedy kwestią najważniejszą stało się zrzucenie z siebie obco brzmiącego nazwiska Heilpern.

A może było trochę inaczej? Najciekawszy dokument dotyczący dziadka Heilperna, jaki znalazłem w papierach po ojcu, niczego mi nie wyjaśnił – przeciwnie, jeszcze bardziej wszystko zaplątał. Był to napisany w połowie lat pięćdziesiątych życiorys, dołączony do podania o pracę (a raczej o dyrektorską posadę; przez całe dzieciństwo fascynowały mnie odwożące dziadka do domu służbowe samochody różnych zachodnich marek) w sprzedającej i kupującej statki centrali handlu zagranicznego Centromor.

Dziś takie życiorysy nazywają się CV, a ich poetyka nie pozostawia wiele miejsca na fantazję. Za komuny łgano w nich na potęgę, zwłaszcza w pokoleniach, które miały jakąś biografię przedwojenną i wojenną. Czytając więc ten oficjalny życiorys, miałem świadomość, że i dziadek, mimo swego austro-węgierskiego legalizmu, mocno w nim nakłamał. Mój kłopot polegał jednak na tym, że – miałem na to namacalne dowody – w niektórych fragmentach napisał prawdę. A prawda ta bardzo różniła się od tego, co wiedziałem z powtarzanych przez lata rodzinnych opowieści.

Dlaczego dziadek mocno w swoim życiorysie podkreślał, że przedwojenną karierę korporacyjną zaczynał od najniższych szczebli, o tym zaś, że doszedł w niej do rangi dyrektorskiej, pisał mętnie – było dla mnie jasne. Dlaczego Armia Krajowa stała się w jego dokumencie Batalionami Chłopskimi – też. Czemu studia muzyczne („studiował z samym Aszkenazym”, słyszałem w domu przez lata, nie wiedząc nawet, kim ów Aszkenazy był lub jest) zamienił na ekonomiczne – tego od biedy też mogłem się domyślać: przecież posada, o którą się ubiegał, akurat ekonomicznej wiedzy wymagała.

Kłopotem jednak był medal, którym dziadek się w życiorysie chlubił. Nie jakiś wypasiony order, tylko przyznany w 1954 roku Medal 10-lecia Polski Ludowej. Pewnie rozdawano je wtedy na pęczki. Tylko czy również tym, którzy przyłapani na grubej nielojalności wobec władzy, uniknęli wprawdzie groźnych represji, zostali jednak zawodowo odsunięci na boczny tor?

Otóż z dziadkiem – według rodzinnych opowieści – właśnie tak było. Jako dyrektor wrocławskiej Żeglugi Odrzańskiej został wysłany na dłuższy pobyt służbowy do Amsterdamu. Tam zakrzątnął się energicznie wokół tego, co było prawdziwym celem jego wyjazdu, ba, być może nawet całej strategii, jaką przyjął w pierwszych latach powojennych, decydując się na rolę lojalnego poputczyka nowych porządków. Czyli przygotowaniem gruntu pod emigrację całej rodziny. Dziadek wynajął spore mieszkanie. Mama, jak opowiadała, była już zapisana na amsterdamski uniwersytet, jej młodszy brat – do elitarnego liceum. Jasno wynika z tych zabiegów, że również sobie dziadek załatwił jakieś dochodowe zajęcie w Amsterdamie. A kiedy już wszystko było gotowe, przyleciał do Polski zabrać do uwitego przez siebie gniazdka rodzinę. Na lotnisku jednak od razu odebrano mu paszport i przeniesiono go na jakieś dużo niższe stanowisko służbowe. Mama do końca życia tego Amsterdamu nie zobaczyła.

Czym dokładnie zajmował się zdegradowany dziadek, zanim po 1956 roku znów wrócił do łask? O tym w domu jasno się nie mówiło. Unikano też dat, nie wiem więc, czy sprawy, którymi się zajmował, rozgrywały się jeszcze we Wrocławiu, czy już w Warszawie, do której rodzina Karczewskich przeniosła się – tyle potrafię ustalić – na pewno przed 1951 rokiem. Z tego, co mówiono, wyłaniał się obraz zajęcia równie skromnego jak słynna posada Zbigniewa Herberta w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Faktycznie, przynajmniej finansowo, coś musiało być na rzeczy: moja – mimo wszelkich zabiegów odmładzających dokumenty – dobiegająca już co najmniej pięćdziesiątki babcia wkrótce podjęła pierwszą w życiu pracę zawodową; mama załatwiła jej posadę korektorki w „Życiu Warszawy”.

A tu nagle – medal za zasługi? Nie był żadną ściemą: spoczywał w ojcowskiej teczce tuż obok życiorysu dziadka. Co więcej, w owym życiorysie dziadek otwarcie pisał o pobycie w Amsterdamie – i to jako o jednym ze swoich poważniejszych sukcesów zawodowych. To dodatkowo zamąciło mi i tak pełną dziur, nieskładającą się w całość wiedzę o tym, co właściwie stało się z żydowską częścią mojej rodziny podczas owych kilku powojennych lat we Wrocławiu.

Przed lekturą tych dokumentów lubiłem żartować, że zawdzięczam swe istnienie Urzędowi Bezpieczeństwa, bo gdyby dziadek nie został przyłapany na próbie ucieczki z Polski, moi rodzice nie mieliby żadnych szans, by się spotkać. A teraz wiem tyle, że moje istnienie jest dziełem przypadku, bez którego świat mógłby się doskonale obejść, zaś prawdopodobieństwo, że dojdzie do połączenia genów, w którego efekcie powstałem, było minimalne.

I nic w tym szczególnie oryginalnego. Przecież gdyby moja żona dostała się w 1985 roku na studia w Lublinie, szanse, że kiedykolwiek byśmy się spotkali, były – w sensie ścisłym – zerowe. A co, gdyby przy naszym pierwszym spotkaniu Marta miała mniej wyrazisty makijaż?

Dreszcze mnie przechodzą, kiedy o tym myślę.

9

Historia życia mego trojga imion i dwojga nazwisk dziadka nie była oczywiście nigdy całkiem jasna (co wśród żydowskich historii nie jest niczym szczególnym), niejeden w niej się palimpsest krył. W swojej ułomności miała jednak tę zaletę, że przez długie lata brzmiała z grubsza tak samo. Od czasu gdy mając siedemnaście lat, poznałem pierwsze jej strzępy, aż do chwili, gdy – już po pięćdziesiątce – zacząłem głębiej zastanawiać się nad jej wewnętrzną niespójnością – zasadniczo nie zmieniła swojego kształtu.

Wedle tej historii dziadek urodził się pod Tarnopolem. Oficjalne dokumenty, datujące to wydarzenie na 1899 rok i umiejscawiające je (podobnie jak narodziny reszty rodziny) w nieznanym nikomu z nich kresowym miasteczku Otyni, zapewne go – jak i pozostałych – o kilka lat odmładzały. O swym ojcu, zwanym w rodzinie Łyskiem, mówił, że był właścicielem małego spółdzielczego banku. Czy był to eufemizm, za którym kryło się ewentualne lichwiarstwo pradziadka Heilperna (prababcia była de domo Szwagier), nie mam pojęcia. Natomiast z dumą nieskrywaną wspominał dziadek, że jego ojca przezywano w sztetlu gojem, bo chętnie robił interesy z innowiercami, żydowskich zaś obyczajów nie przestrzegał zbyt starannie.

Rodzinnym bohaterem był starszy brat dziadka, przez bliskich zwany nie wiedzieć czemu Jankiem, w oficjalnych dokumentach (tak, zachowały się po nim nawet ślady w internecie) funkcjonujący jako Adam, zawsze zresztą Heilpern, aż do tragicznej śmierci pod kołami tramwaju w Zabrzu, bodaj w 1964 roku.

Gdy dziadek rozpoczął naukę w tarnopolskim gimnazjum, Janek-Adam nie tylko zdążył już był zostać jego dyrektorem i zapracować na lokalną sławę wybitnego polonisty, lecz także otrzymać od cesarza Franciszka Józefa stypendium w Cremonie (to tam, blisko sto lat później, mojemu dziecku pierwszy raz w życiu nie zasmakowała pizza – z karczochami), na okoliczność zgłębiania tajemnic skrzypiec Stradivariusa. Uchodził za wybitnego znawcę prac włoskiego lutnika, ale także – za specjalistę od Napoleona Bonaparte.

Na dodatek uległ popularnej w jego generacji chłopomanii. Twórczo rozwijając ojcowskie odstępstwa od żydowskiej tradycji, związał się z córką okolicznych włościan. Rodzina, którą znałem (Janka-Adama nie widziałem bodaj nigdy w życiu), niewiele o niej mówiła. O tym, że była „córką szanowanych gospodarzy” i nazywała się Rozalia Zięba, dowiedziałem się blisko sto lat po weselu, z pomieszczonego w internetowej edycji czasopisma „Koksownictwo” artykułu pióra Jerzego Polaczka, wówczas zresztą ministra – czy nie od drogownictwa? – w pierwszym rządzie Prawa i Sprawiedliwości.

Czemuż to pisowski minister wysławiał moją nieznaną cioteczną babcię Ziębę? Otóż Janek-Adam i Rozalia pozostawili po sobie córkę, a córka owa prócz tego, że przez kilkadziesiąt lat badała w Gliwicach węgiel ze szczególnym uwzględnieniem koksu, nauczała na studiach Jerzego Polaczka, który z okazji jakiegoś jubileuszu poświęcił jej w piśmie dla koneserów koksownictwa wdzięczną laudację.

Czy coś więcej? Tak. Ciotka od węglowych nauk, osoba samotna, od owej tragicznej śmierci swego ojca to jedyna znana mi krewna, która pozostała przy nazwisku Heilpern. Choć i ją dotknęło rodzinne fatum z nietrzymającymi się człowieka imionami. Obdarowana (ochrzczona?) imieniem Domicella, uznała je za tak ohydne, że z dwojga złego postanowiła na całe długie życie zostać Staśką.

Być może jest moją ostatnią żywą ciotką – z takich prawdziwych, które się kiedyś poznało – bo choć to biologicznie raczej niemożliwe, są poszlaki, że nadal żyje. A przynajmniej żyła, ba – udzielała się w swym koksownictwie jeszcze całkiem niedawno, już po śmierci mojego ojca.

Kto to może wiedzieć? Ja. Tyle że nie ten ja, który pisze te słowa, lecz ja o kilkanaście miesięcy starszy. Wtedy syn przyśle mi spóźnione o trzy miesiące, wyciągnięte z internetu wspomnienie o właśnie – to znaczy w połowie września 2019, gdy wygrzewałem się na małej chorwackiej wyspie – zmarłej cioci Stasi. I wcale nie była tak wiekowa, jak mi się zdawało: ledwie osiemdziesiąt dziewięć lat.

Gdy jednak piszę tę książkę, ciocia niemal przez cały czas żyje. Ja zaś znajduję w internecie zeskanowaną książkę Przyczynki do psychologii twórczości, wydaną w 1912 roku we Lwowie przez Polskie Towarzystwo Nakładowe. Jako autor figuruje tam doktor Adam Heilpern, a wiadomo o nim tyle, że urodził się w roku 1880, zmarł zaś po 1939. To by się nawet mogło zgadzać, tyle tylko, że nikt z rodziny nie wspominał, jakoby brat dziadka wydał kiedyś książkę, a lubili oni (zresztą tak samo jak Bratkowscy) ogrzewać się w blasku zasług nawet bardzo wątpliwych krewnych! Książka Adama Heilperna jest bardzo erudycyjna i choć pisana językiem brzmiącym dziś archaicznie, za przedmiot badań bierze sztukę wówczas nowoczesną: Dostojewskiego, Ibsena, Rodina, Nietzschego, Wagnera... Zapewne nie przeszła całkiem bez echa, przynajmniej wśród uczonych, zeskanowany egzemplarz bowiem pochodzi z księgozbioru samego profesora Kazimierza Twardowskiego, twórcy filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej i rektora uniwersytetu we Lwowie. Czy napisał ją rzeczywiście brat mojego dziadka, czy też ktoś identycznie się nazywający i w dodatku zapewne z tych samych co moja rodzina stron się wywodzący? I co oznaczają dwie znalezione przeze mnie na forach internetowych prośby o informacje na temat Adama Heilperna z Tarnopola, zamieszczone przez kobiety piszące, że są jego wnuczkami?

Do jednej z nich, mieszkającej w Niemczech, nawet się odezwałem. Nigdy jednak na swojego mejla nie dostałem odpowiedzi.

10

Dziadek Wilhelm-Tadeusz-Stanisław, wedle znanej mi przez dziesięciolecia opowieści, wszedł w życie ostro i z rozmachem. Po maturze ukończył wiedeńskie konserwatorium (klasę altówki, a być może także dyrygenturę). Walczył w armii cesarskiej podczas pierwszej wojny światowej – to akurat pewne, przed laty oglądałem jego frontowe zdjęcia ze Słowenii. A już na początku lat dwudziestych był mężem mojej babci, Loni Segal ze Skałatu, która pochodziła z rodziny rabinackiej, zarazem parającej się – nie osobiście przecież, lecz rękami miejscowego chłopstwa – uprawą roli. Widząc jednak, że z muzyki rodziny nie utrzyma, szybko przekwalifikował się, by rozpocząć dość imponującą karierę – wedle dzisiejszej nomenklatury – menadżerską w branży naftowej. Doprowadziła go do willi z kilkuosobową służbą przy ulicy Ostrołęckiej (dziś Powstańskiej) we Lwowie i samochodów (czeska tatra, a potem polski fiat), pozwalających na udział w amatorskich rajdach.

Przeszło trzydzieści lat później, wiosną 1973 roku, akurat gdy zdałem maturę i zostałem przyjęty na studia, moi rodzice postanowili definitywnie zakończyć kilkunastoletnią epokę spędzania wakacji pod namiotem, najpierw żeglarskich, a potem, odkąd w połowie lat sześćdziesiątych dorobili się pierwszego auta – zastawy, czyli jugosłowiańskiej wersji malutkiego fiata 600 – samochodowych. Byli już po czterdziestce, a poza tym jakoś wtedy zakazano jedynej tolerowanej przez nich formy wakacji namiotowych: biwakowania na dziko. W ramach gierkowskiego dostatniejszego życia nabyli letni biedadomek na pograniczu Warmii i Mazur. Dziadkowie postanowili go zwizytować i pewnego wieczoru przyjechali na weekend.

Gdy rano wszyscy wstali, okazało się, że dziadka nie ma. Nawoływania nic nie dały. Emerytowany dyrektor Karczewski nie poszedł na samotną wycieczkę do nieznanego sobie lasu, to zupełnie nie było w jego stylu. Znalazł się tam, gdzie nikt go nie szukał: za kierownicą swojego kupionego kilka miesięcy wcześniej, a teraz zaparkowanego pod starymi, kwitnącymi lipami samochodu.

„Przyszedłem tu sobie trochę posiedzieć i wypocząć”, wyjaśnił. Nawoływań nie słyszał, bo miał szczelnie zasunięte szyby.

Ta historyjka byłaby niewiele warta, gdyby nie stanowiła puenty historii o wiele dłuższej i rozciągniętej w czasie. I nie chodziło jedynie o to, że – wedle mojej najlepszej wiedzy – podróż, jaką poprzedniego dnia dziadek odbył z Warszawy pod Olsztyn, była jego pierwszym samochodowym wypadem w charakterze kierowcy od czasu, gdy Sowieci (u nas w domu mówiono raczej: Moskale) zajęli Lwów i poprzedni samochód, rzecz jasna, mu zarekwirowali.

Kupno następnego po trzydziestoletniej przerwie było związane z przejściem dziadka na emeryturę (on ją nazywał rentą starczą) i poprzedzone długimi rodzinnymi naradami. Dziadkowi, pomnemu, co znaczył samochód w czasach, gdy go ostatni raz miał, chyba niespieszno było do motoryzacyjnego banału, w którym tkwili moi rodzice, jeżdżący socjalistycznymi skodami, a potem fiatami – tym, co akurat kapnęło z przydziału. Prawdziwe piekło rozpętało się jednak dopiero wtedy, gdy ktoś zasugerował, że powinien kupić sobie używanego volkswagena garbusa. Dziadek sczerwieniał, żyły mu wyszły na czoło i schrypniętym głosem wrzasnął: „Nie będę jeździł taradajką!!!”.

Miałem siedemnaście czy osiemnaście lat i nie znałem słowa „taradajka”. Co więcej, niewiele wtedy pojąłem z wybuchu dziadka. Garbusy wprawdzie nie były jeszcze otoczone kultem, ale uchodziły przecież za samochody co najmniej porządne. Nie rozumiałem, że w tym ataku furii chodziło nie o przemysł motoryzacyjny, lecz o wartości symboliczne. O tych wszystkich Heilpernów, Segalów, Kahane, Szwagrów czy Pikholzów, którzy poszli przez komin, bo twórca idei niemieckiego samochodu dla każdego w pakiecie z nim zaordynował Szoa.

Mój pięcioletni brat cioteczny biegał potem, podśpiewując: „Fonkswageny głupie, mam je wszystkie w dupie”. A dziadek w końcu kupił od własnego syna seata 850, hiszpański wyrób na fiatowskiej licencji. W Hiszpanii wprawdzie wciąż rządził Franco, ale Żydów wtedy nie wypędzali. W tej kwestii dyrektor Karczewski miał wiedzę z pierwszej ręki, często bowiem jeździł do Madrytu, reprezentując ludową ojczyznę w niekoniecznie nagłaśnianych negocjacjach handlowych z tamtejszą dyktaturą. Dyktatura nazywała się Blanca Ojeda, była przystojną panią koło czterdziestki i kiedy zjawiała się w Warszawie, dziadkowie urządzali w domu na jej cześć wystawne kolacje z kuropatwami lub bażantami (ciekawe, że żywienie się nimi dziś chyba zupełnie wyszło z mody) i nawet majonezem, który w tamtych czasach szanujące się gospodynie pracowicie przygotowywały same, przeto uchodził za wyjątkowo wykwintny dodatek do dań. Pani Blanca sprezentowała dziadkowi niezwykły upominek: komplet dwóch niewielkich szklanych popielniczek, w których dna wdrukowane były fotografie: na jednej Blanki, na drugiej dziadka. U nas w tamtych czasach takie technologiczne cuda widywano jedynie na bazarach i odpustach, gdzie sprzedawano lusterka ze zdjęciami estradowych gwiazd.

Ojciec w czasie tych wizyt jakoś powstrzymywał się od puszczania jednej ze swych ulubionych płyt – enerdowskiego potrójnego albumu z pieśniami Brygad Międzynarodowych w wykonaniu starego alkoholika i komunisty Ernsta Buscha. Zupełnie nie wiem, skąd wzięła się jego szczególna fascynacja hiszpańską wojną domową i sentyment dla Brygad. Owszem, opowiadał, że we wczesnym dzieciństwie bawił się w tę – właśnie trwającą – wojnę ołowianymi żołnierzykami. I relacjonował zainscenizowaną przez siebie scenę, w której żołnierze republikańscy podpalają księdza, upatrując w tej zabawie zalążków swych skłonności reżyserskich. Ale środowisko, w którym dorastał, było – jak sądzę – zgodnie z oficjalną linią polskich władz profrankistowskie. W końcu dziadek, choć dziwak, był oficerem, a kiedy uroczyście żegnano zmarłego właśnie Piłsudskiego, czteroletni ojciec też bawił się pod stołem żołnierzykami, czekając, aż jego rodzice wrócą z wiadomością, że „Dziadek” zmartwychwstał. Choć przecież dziadek Bratkowski, jak większość oficerów z Wielkopolski, entuzjastą Marszałka wcale nie był.

Nawiasem mówiąc, cały ten seat z żydowskiego punktu widzenia też był trochę ideologicznie trefny: w ogóle by go w rodzinie przecież nie było, gdyby w latach sześćdziesiątych wujek Witek nie dostał od złego Niemca z Heidelbergu stypendium naukowego, na którym właśnie przyoszczędził na pierwszy w życiu samochód. Jego poniemiecki, wręcz pohitlerowski motocykl, wkrótce po wojnie kupiony we Wrocławiu i zwany pieszczotliwie „Karl”, definitywnie poszedł wtedy w odstawkę. A może nie? Może przejął go równie zafascynowany motocyklami młody szwagier wujka, znany warszawski playboy? Tak, ten sam, który wiele lat później dowodził motocyklowymi rajdami katyńskimi, a gdy zdawało się, że już umrze, o modlitwę za jego ozdrowienie apelował w swoim radiu sam ojciec Rydzyk.

Być może dziadkowe emocje jednak pozwalały mu odróżniać hitlerowców od Niemców jako takich, nawet tych archetypicznych. Bo drugim obok pani Blanki najbardziej fetowanym gościem dziadków był do dziś bezimienny dla mnie człowiek, który pojawiał się u nas raz na kilka lat, przez rodziców zwany „ten od Kruppa” albo „ten, który tak głośno mówi”. Rzeczywiście mówił i śmiał się głośno, aż nieprzyjemnie dudniło dwa piętra wyżej, gdzie miałem swój pokój. Na kolacje z „tym od Kruppa” w ogóle mnie nie proszono, z czego zresztą byłem zadowolony. Kiedy dorosłem i wiedziałem już o swym żydowskim pochodzeniu, wymyśliłem fantastyczną historię, wedle której tajemniczym gościem dziadków mógł być sam Berthold Beitz. Człowiek, który po wojnie stał się „nową twarzą” fatalnie zapisanego w czasach hitlerowskich koncernu, został odznaczony medalem Sprawiedliwi wśród Narodów Świata i był na wpół tajnym wysłannikiem kanclerza Willy’ego Brandta przed jego rozmowami z Gomułką w 1970 roku o unormowaniu stosunków z Polską, zaś zmarł w 2013 – w setnym roku swego życia.

Ta historia może być oczywiście nieprawdziwa, bo właściwie skąd do dziadka aż taka ważna persona? Nie jest jednak aż tak fantastyczna, jak się wydaje. Beitz bowiem po wybuchu wojny został wysłany do Polski i kierował firmą Beskiden-Öl, zajmującą się z grubsza tym, czym dziadek przed wojną: eksploatowaniem ropy naftowej w rejonie Jasła, Krosna i – po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej – także Borysławia. Jedną piątą jego pracowników stanowili Żydzi, których w ten sposób chronił przed śmiercią (w wielu przypadkach skutecznie), powołując się na ich niezbędność dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego.

Mogli więc dwaj panowie jakoś zetknąć się już wtedy. Mogli też coś wspólnie knuć w latach sześćdziesiątych, na co wskazywała aura tajemniczości towarzysząca wizytom „tego, co tak głośno mówi”, uwalniająca mnie – jako dziecko – od konieczności uczestnictwa w nich.

Ale oczywiście może też być tak, że wszystko to sobie zmyśliłem.

11

Do wybuchu drugiej wojny dziadek zdążył się wspiąć na dyrektorskie stanowisko – jak twierdziła rodzina – w firmie Nafta Polska, stanowiącej joint venture polskiego rządu z prywatnym kapitałem francuskim. Oberszefem tego koncernu był niejaki Wiktor Hłasko, wedle rodzinnych opowieści – inkarnacja cnót polskiego szlachciury. Ze swym sarmackim wąsem i pasją do jazdy konnej, stał się on idolem dziadka Wilhelma Heilperna, choć nie wiem, czy to był dziadkowy pomysł, by pensjonat, budowany przez koncern w Żegiestowie, nazwać na cześć ukochanego szefa „Wiktor”.

Pewne są za to inne rzeczy. To, że dziadek w ramach swych dyrektorskich obowiązków budowę „Wiktora” nadzorował... I to, że potem gościem tego przybytku był przynajmniej raz Julian Tuwim, którego szyderczy obraz wypoczywającego w „Wiktorze” towarzystwa przeszedł do historii literatury – w jego wierszu o tym pensjonacie pojawia się niezrównana panna Mimosenduft.

Tuwim rzeczywiście czuł się źle w towarzystwie złożonym głównie z żydowskiej, ale i (jak wynika z wierszyka Pierwsza kolacja w pensjonacie) antysemickiej plutokracji, czy jak kto woli bardziej współcześnie: wyższej klasy średniej. Jak opowiadała obecna przy tym mama, podczas wspólnych posiłków nieraz wybiegał w panice z sali jadalnej, trzymając się za głowę (moja rodzina używała wobec tego zachowania określenia globus histericus, o fobiach społecznych się jeszcze wtedy nie mówiło). Aż wreszcie przestał w ogóle schodzić do jadalni „Wiktora”, żądając dostarczania posiłków do pokoju.

Oprócz wiersza zostawił przecież w pensjonacie jeszcze jedną pamiątkę. Lakoniczny wpis w dziewczęcym pamiętniku: „Margitce – Julian Tuwim”. Tak jak od Jerzego Polaczka dowiedziałem się o obecności w mojej rodzinie Rozalii Zięby, tak od Tuwima – tego, że moja mama Anna, zwana przez bliskich Majeczką, niegdyś miała na imię Margita. Margita Heilpern, czemu nie? Gdy mama była już Anną Bratkowską, jedną z twarzy – jak pisał Marek Hłasko – „najbardziej bojowego czasopisma na wschód od Łaby”, ojciec przy jakiejś okazji towarzyskiej postanowił ją przedstawić swojej starszej koleżance z teatru. Aktorka, znana wtedy wszystkim z jednej z głównych ról w pierwszej polskiej noweli radiowej Matysiakowie, uważnie się mamie przyjrzała i po chwili ze zdumieniem zakrzyknęła: „Jak to, przecież to nasza Margitka!”.

Skąd się panie znały, nie mam pojęcia. W biogramie aktorki nie doczytałem się, by kiedykolwiek występowała w teatrach lwowskich. Może też w Żegiestowie bywała?

12

Przez wiele lat nic nie wskazywało na to, że ta historia mogłaby wyglądać inaczej. Choć niektóre jej szczegóły (a zwłaszcza ich brak) trochę mnie męczyły. Tak jak przez pewien czas męczyła mnie opowieść o dziadkowym kulcie Wiktora Hłaski.

Krótko mówiąc – była za dobra. Nie tylko dlatego, że podejrzanie układała się w często powtarzany schemat o uwielbieniu asymilującego się gorączkowo Żyda dla wszystkiego, co w jego oczach stanowiło esencję dobrego polskiego obyczaju: koni, polowań, wąsów, różnych Panów Tadeuszów... Historia z Wiktorem Hłaską była za dobra również dlatego, że zbyt zgrabną stanowiła trampolinę dla kolejnych opowieści, wprawdzie rozgrywających się tylko kilkanaście lat później, ale przecież w całkiem już innej epoce – kiedy na scenie pojawił się domniemany (albo może i prawdziwy, lecz niebywale odległy) krewniak Wiktora Hłaski imieniem Marek.

Ogarniały mnie coraz poważniejsze wątpliwości, gdy zacząłem trochę guglować. Nafta Polska owszem, istniała (tego zresztą byłem pewien już po lekturze Konia Pana Boga, gdzie Wilhelm Dichter wspomina swojego dziadka zatrudnionego w księgowości tej firmy). Nie było jednak żadnych wskazań łączących ten koncern z Wiktorem Hłaską.

Ta wątpliwość wyjaśniła się jednak dziecinnie prosto, gdy wpadłem na mało odkrywczy pomysł, by szukać nie od strony Nafty, lecz Hłaski. Pojawił się natychmiast – nie tylko jako biznesmen, ale i znany filantrop. Tyle tylko, że był prezesem innego koncernu, Nafta Małopolska.

Moją rodzinę po prostu zawiodła pamięć. Bo przecież chyba nie było aż tak, by w jej parciu ku polskości Nafta Małopolska była nie dość polska? Albo – żeby odruch zacierania śladów utrwalił się w nich tak bardzo, że zmieniali realia nawet całkiem niewinnych historii?

Niejasności prawdziwe kryły się w innym fragmencie tej historii. Bo jeśli dziadek Wilhelm rzeczywiście urodził się w 1899 roku, to właściwie kiedy miałby zdążyć odsłużyć swoją wojenną kampanię i zarazem zostać dyplomowanym altówkarzem (a może i dyrygentem)? Nieletnich przecież do armii cesarskiej nie brali, więc musiało to być już bliżej końcówki wojny. Ale do wiedeńskiego konserwatorium Wilhelm też przecież nie trafił z Tarnopola jako piętnastolatek. Co było najpierw? Czy możliwe, że dziadek został wiedeńskim studentem dopiero jako obywatel świeżo odrodzonej Polski? Psychologicznie coś mi w tym nie trybi. Prościej by było, gdyby jednak urodził się o kilka lat wcześniej, niż podano w aryjskich dokumentach. Wtedy znalazłby się czas nie tylko na studia muzyczne, ale i na bardziej wiarygodne wyjaśnienie ucieczki od zawodowo uprawianej muzyki zaraz po wejściu w dorosłość.

Może prawdziwym powodem była jakaś drobna wojenna kontuzja lub po prostu przymusowa rozłąka z instrumentem, uniemożliwiająca powrót do smyczkowej maestrii? To byłaby przecież logiczna i nawet dość banalna dla wojennych pokoleń historia. Tylko dlaczego nigdy nie została opowiedziana?

Przez blisko dwadzieścia lat mieszkałem z dziadkiem Karczewskim we wspólnym domu. I teraz dopiero uświadamiam sobie, że nigdy w życiu nie widziałem go grającego na żadnym instrumencie. Za to prawie codziennie – siedzącego po powrocie z pracy w głębokim, obitym na ciemnozielono fotelu i dyrygującego muzyką płynącą z gramofonu.

Chyba najczęściej był to Brahms. Raczej nic późniejszego i na pewno nic bardziej rozrywkowego. Upodobania muzyczne mieliśmy oczywiście całkowicie rozbieżne, ponieważ jednak żaden z nas nie lubił się kłócić, znaleźliśmy punkt, w którym się one spotykały. Nazywał się Jerzy Połomski: zgadzaliśmy się stuprocentowo – on z perspektywy Brahmsa, ja z perspektywy Dylana – że ktoś taki nie powinien publicznie śpiewać.

Z muzyką nie było u dziadka żartów. Niezwykle spokojny na co dzień, skrajnie introwertyczny, czasami dostawał napadów prawdziwej furii – bardzo rzadko, raz na kilka lat, ale za to strasznej. Musiał mieć do tego naprawdę dobry powód. Taki jak tuż po wojnie, gdy jego syn kupił na słynnym wrocławskim placu Nankiera zwykły, prostacki akordeon, a w dodatku, chcąc się przypodobać ojcu, próbował na nim grać Bacha. Lub taki jak wtedy, gdy – już za mojej pamięci – zrobił karczemną (oczywiście jak na swoje standardy) awanturę babci o to, że w imieninowym prezencie dała mu płytę z operetkowymi ariami i piosenkami Jana Kiepury.

Ze swoich służbowych wyjazdów zagranicznych nieraz wracał obdarowany płytami naprawdę okropnymi (ach, ta gwiazda hiszpańskiej estrady Sarita Montiel, z goździkiem w ustach na okładce!), które traktował jako koszta własne tych podróży i spokojnie odkładał do szafki. Ale w kwestii Kiepury poczuł się chyba autentycznie upokorzony: oto kobieta, z którą przeżył ponad pół wieku, posądziła go na stare lata o to, że może mu sprawić przyjemność płyta z muzyką dla gminu!

Nigdy w życiu nie słyszałem zresztą, by babcia z własnej, nieprzymuszonej woli słuchała muzyki. Jakiejkolwiek! Ciekawe, czy dziadek też to kiedyś zauważył?

13

Druga wojna światowa – wynikało z anegdot opowiadanych przez żydowską część mojej rodziny przy okazji rozmaitych świąt – była czasem raczej przyjemnym, choć nie całkiem wolnym od nieporozumień i przykrości. Zarówno podczas okupacji sowieckiej („za pierwszych Moskali”, mówiono o tej epoce u nas w domu), jak i niemieckiej. Choć z nadejściem Niemców część Heilpernów i Segali wiązała pewne, jak się okazało, nieuzasadnione nadzieje. Tak jak mój bliżej niesprecyzowany przodek – kiedyś w wierszu nazwałem go pradziadkiem, w rzeczywistości jednak był bratem babci, bodaj tylko ciotecznym – który na wieść o zbliżaniu się armii hitlerowskiej ucieszył się, że w miejsce bolszewickiej dziczy wraca europejska cywilizacja. Wyszedł więc przed dom, by cywilizację powitać w swoim najlepszym garniturze, z wpiętym w klapę Krzyżem Żelaznym przyznanym mu przez cesarza Wilhelma za waleczność podczas pierwszej wojny. I oczywiście natychmiast został zastrzelony.

Nieprzyjemna też była ostatnia randka mojej mamy z synem słynnego przed wojną polskiego sportowca; zrobił jej gigantyczną awanturę za – jak to określił – zatajenie żydostwa i zerwał znajomość. Mama zaczęła tę historię opowiadać dopiero w ostatnich latach życia. I bodaj nigdy nie sprecyzowała, czy było to za pierwszych Moskali, czy też w początkach okupacji niemieckiej, kiedy moja rodzina jeszcze przez jakiś czas szwendała się po Lwowie.

Za Moskala życie towarzyskie zmarniało, bo wielu przyjaciół zostało wywiezionych do Kazachstanu. Błyskotliwa kariera zawodowa dziadka trochę się przyblokowała: został kierownikiem administracyjnym (cokolwiek to oznaczało) w fabryce garnków. Trzeba było się wynieść z willi na Ostrołęckiej, zarekwirowanej na potrzeby wojska, a później ponoć przerobionej na żłobek. Dziadek zdążył jeszcze zakopać w ogrodzie rodzinne kosztowności, cóż jednak z tego, skoro ich odzyskanie okazało się niemożliwe. Nie tylko dlatego, że Związek Radziecki (z krótkim antraktem na Trzecią Rzeszę) trwał i trwał, a jego końca dziadek nie dożył. Przeszkodą praktyczną był też jakiś garaż czy inny budynek gospodarczy postawiony wrednie akurat w miejscu, gdzie zakopano dobra rodziny Heilpernów.

Zdarzały się także chwile chwały. Chrzest rodziny Heilpernów w lwowskiej katedrze, w asyście licznych gości (nie mam żadnego pomysłu, kim ci goście byli, bo przecież chyba nie Żydami), był wydarzeniem ostentacyjnym i zarazem wpisującym się w nurt patriotycznej konspiry. W swej warstwie zewnętrznej stanowił akt antyradziecki. Ale jego najważniejsze przesłanie brzmiało: „Jesteśmy dobrymi Polakami. Nie mamy i nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi wszystkimi Żydami, którzy z Moskalami współpracują!”.

14

Żeby nie upraszczać rzeczywistości: religii trochę też w tym było, poważnie potraktowały ją zwłaszcza kobiety. Mama jeszcze w pierwszych latach powojennych obracała się w sferach nie dość, że katolickich, to wręcz bigoteryjnych.

W jej życiu pojawił się wtedy ojciec Marian. Był redemptorystą, działał we wrocławskim duszpasterstwie akademickim, udzielał się też w jakichś na wpół legalnych stowarzyszeniach religijnych (w latach pięćdziesiątych miał dwa procesy zakończone krótkimi jak na owe czasy wyrokami). Mama zobaczyła w nim błyskotliwego intelektualistę i ojciec Marian stał się jej duchowym guru. Rzeczywiście był człowiekiem niepowszednim: zanim wstąpił do zakonu, zdążył postudiować matematykę i filozofię, jako ochotnik brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, został wzięty do niewoli. Był jednym z trzech pierwszych polskich księży, którzy po drugiej wojnie trafili do Wrocławia i zaraz wydał tam pod pseudonimem – bodaj do dziś wznawianą przez wydawnictwa katolickie – książkę Kształcenie charakteru.

On też musiał dostrzec w trzymającej się z dala od komunistów studentce ekonomii niecodzienną umysłowość i wciągnął ją do współpracy przy reaktywowanym przez siebie kwartalniku „Homo Dei”. Tak jest: Anna Bratkowska, wicenaczelna walczącego o zreformowany socjalizm tygodnika „Po Prostu”, swoje pierwsze szlify redaktorskie zdobywała w przeznaczonym dla księży periodyku „ascetyczno-pastoralnym”. Ojciec Marian dbał też o rozwój intelektualny zdolnej współpracowniczki, podsuwając jej rozmaite lektury.

I od tych lektur właśnie – wedle relacji mamy – wszystko zaczęło się psuć. Ojciec Marian bowiem, jak wielu pedantycznych czytelników, miał zwyczaj zakreślania w książkach rozmaitych fragmentów. Tyle tylko, że w książkach pożyczanych mamie zakreślane były wyłącznie mocne na tamte czasy sceny erotyczne. A ona była wtedy dziewczyną bardzo pruderyjną (w jakimś sensie zostało jej to do końca życia, choć z biegiem lat nauczyła się oswajać seks prześmiewstwem i ironią) i zaczęła mocno się zastanawiać, w jakim celu inteligentny kapłan podsuwa takie sceny młodej kobiecie. Innymi słowy, zaczęła podejrzewać, że ojciec Marian jest hipokryzyjnym erotomanem.

Wszystkie te wątpliwości straciły znaczenie, gdy pewnego dnia po powrocie do domu mama znalazła na biurku niespodziankę podłożoną przez młodszego brata. Zaś sam Witek stanął w drzwiach, złośliwie się uśmiechając. Książka miała tytuł Nasi okupanci, autorem był oczywiście Tadeusz Boy-Żeleński, a otwarta była na szkicu Ku czemu Polska idzie..., zbudowanym głównie ze złośliwie skomentowanych cytatów. Cytaty zaś pochodziły z kuriozalnej publikacji Co czytać?, reklamowanej jako przewodnik po książkach dla czytelników dbających o swoje zdrowie duchowe. Jej autorem był redemptorysta, ojciec Marian Pirożyński. Intelektualny guru mojej przyszłej mamy okazał się człowiekiem nie tylko nietuzinkowym, ale wręcz legendarnym: autorem jednej z najgłupszych i najbardziej obśmianych książek, jakie w XX wieku ukazały się w Polsce.

To jednak nie tłumaczy wszystkiego. Mama opisała tę wersję przygody z ojcem Marianem w swoich wspomnieniach i – jak nie ona – zatytułowała ten fragment patetycznie: „Człowiek, który odebrał mi Boga”. Muszę przyznać, że nie do końca to kupuję. Mama, tak to zapamiętałem, podejmowała ważne decyzje na chłodno, rzadko kierując się emocjami. A na dodatek ojciec Marian wcale – z tego, co o nim wiem – nie był postacią jednoznaczną. Owszem, napisał kilkanaście lat wcześniej idiotyczną książkę, prawdopodobnie też hipokrytycznie łączył religijny fanatyzm z erotomanią (Boy w swym szkicu zauważył jego niezwykłą zdolność do wynajdywania książek „nieprzyzwoitych”, także jeśli wyszły spod ręki kompletnie nieznanych pisarzy). No ale przecież wojenny ksiądz z W. przetrwał w pamięci rodzinnej jako postać jednoznacznie pozytywna, mimo swych pedofilskich ciągot i prób dobierania się do Witka. A w Pirożyńskim mama jeszcze chwilę wcześniej dostrzegała osobowość wybitną, zaś świadectwa mówią, że był człowiekiem dzielnym i niepokornym: prześladowały go nie tylko władze komunistyczne; już przed wojną dostał od zakonnych przełożonych zakaz publicznych wypowiedzi, w tym reakcji na szyderstwa Boya – choć być może wynikało to z lęku, że ojciec Marian polegnie w tej polemicznej potyczce.

Czy naprawdę taka kobieta jak moja mama mogła dokonać fundamentalnej decyzji, jaką było odejście od Boga (oraz zerwanie z dotychczasowym środowiskiem), jedynie za sprawą ważnego dla niej duchownego, który okazał się niedoskonały? Nie za dużo tu zostało włożone na barki nieszczęsnego redemptorysty?

Chętnie postawiłbym tu kropkę. Ale ta historia nie daje mi spokoju. Albo w tym powojennym Wrocławiu zdarzyło się coś więcej, co nigdy nie zostało opowiedziane, albo mama obsadziła ojca Mariana w roli kozła ofiarnego, odpowiedzialnego za gwałtowny zwrot w jej życiu, z którego po latach niezupełnie musiała być zadowolona i dumna.

Wkrótce zamieszkała już z całą rodziną Karczewskich w Warszawie, chyba w Alejach Niepodległości. Pracuje w wydawanym wtedy przez ZMP i wcale jeszcze nie rebelianckim tygodniku „Po Prostu”. Wychodzi za mąż za mojego przyszłego ojca i zaraz potem dostaje ofertę wyjazdu do Korei jako tłumaczka w polskim kontyngencie wojsk ONZ, pilnujących w strefie zdemilitaryzowanej rozejmu między Północą a Południem. Spędza w Azji – w Korei i w Chinach, skąd nadsyła reportaże – blisko rok.

Trochę wcześniej miała ukochanego psa, sznaucera Piotrusia, poniemieckiego jak wrocławska willa i motocykl Karl. Piotruś jakoś przedwcześnie odchodzi do psiego raju i gdy potem przychodzę na świat ja, dostaję imię na jego cześć.

W tej historii jest głęboka, czarna dziura. Nie sądzę, bym ją kiedykolwiek zasypał. I chyba nie chcę tego robić. Niech wyobraźnia hula.

15

Co ciekawe, za mojego życia jedyną przedstawicielką dawnych Heilpernów, która dość regularnie chodziła do kościoła, była babcia. Pochodziła ze starej rodziny rabinackiej, ba, po Kahane i Segalach była potomkinią budowniczych Pierwszej Świątyni, wedle niektórych rodzinnych podań spokrewnioną z samym (kiepsko zapisanym w chrześcijańskich dziejach) Kajfaszem. I chyba wyniosła w genach potrzebę, a nawet oczywistość religijności. Nie dało się dłużej wedle rytu judaistycznego, niech będzie po katolicku – jeden pies.

A może przeciwnie, chrześcijaństwo to był jej ketman? Wielkanoc i zwłaszcza Boże Narodzenie świętowaliśmy podobnie jak prawie wszyscy Polacy, bez jakichś modłów wprawdzie, ale – to się rozumiało samo przez się – i bez mięsa w Wielki Piątek czy w Wigilię. Oczywiście z kolędami. Dopóki babcia była w stanie zajmować się kuchnią, jej sos cebulowy do karpia miał szczególny, niedający się odtworzyć smak, a wśród świątecznych wędlin, jeśli tylko zaopatrzenie dopisało, zawsze było miejsce na faszerowaną gęsią szyję. Kiedy zaś goście zaczynali się rozchodzić, babcia wznosiła ostatni, nieodmiennie ten sam toast: „Obyśmy za rok spotkali się w tym samym gronie!”.

Być może w ten sposób chciała przekazać swoim dawno zmarłym, zagazowanym rabinom: „Wybaczcie, powinnam powiedzieć: Za rok w Jerozolimie”. Ale przecież nikt z tych gojów czy pseudo-Żydów by tego nie zrozumiał. A już na pewno nie Piotruś.

Przez kilkanaście lat, do czasu narodzin mojego ciotecznego brata, byłem jej jedynym wnukiem i – tego jestem pewien – poszłaby za mnie na najgorszą śmierć. Ponieważ jednak w czasach gomułkowskich chwilowo nie było takiej potrzeby, godzinami grywała ze mną w pchełki, robiła kogel-mogel z cytryną i kakao, ze zdobywaną gdzieś w śródmieściu bitą śmietaną. Raz nawet – gdy wszyscy dorośli się wykręcili – dała się namówić na wspólną wyprawę na zawody na chylącej się już wtedy ku upadkowi, ale wciąż działającej skoczni narciarskiej na Mokotowie. Były to letnie zawody na igielicie, dzień gorący; byłem mocno zawiedziony, kiedy okazało się, że zawodnicy, skądinąd drugiego czy nawet trzeciego sortu, są w stanie tu skakać najwyżej czterdzieści metrów.

16

To babcia była pierwszą spośród najbliższych, której umierania świadomie doświadczyłem. Dziadek Bratkowski zmarł w moje piąte bodaj urodziny i ledwo go pamiętam.

Zaczęło się nawet wesoło – od szczawiu. Gdy dziadkowie ten chyba jedyny raz odwiedzili nas w domku na Mazurach i gdy dziadek wypoczął już w swoim seacie, wyruszyliśmy całą rodziną na spacer. Na łące, wzdłuż której szliśmy, rósł szczaw i ci, którzy potrafili odróżnić go od reszty roślinności, zrywali go i pogryzali.

– A ty nie chcesz szczawiu? – spytał ktoś babcię.

– Nie, ja lubię tylko surowy – odpowiedziała.

– Przecież to właśnie jest surowy – po chwili konsternacji zauważył Witek.

– Tak? A ja myślałam, że gotowany – odparła babcia.

I nie powiedziała tego żartem, choć oczywiście ta wymiana zdań natychmiast trafiła do antologii rodzinnych anegdot o jej przysłowiowym roztargnieniu.

Trzy lata później dziadek trafił do szpitala. Nie było to nic nagłego ani specjalnie poważnego – na tyle, na ile ludzie osiemdziesięcioletni mogą chorować niepoważnie. Babcia była w ekipie, która towarzyszyła mu do kliniki, ale gdy wróciła z moimi rodzicami do domu, zaczęła go nawoływać, coraz bardziej rozpaczliwie. Kiedy ojciec przypomniał jej, że dziadka w domu być nie może, straszliwie się zawstydziła. I widać było, że jest panicznie wystraszona.

Dziadek wrócił do domu po dwóch tygodniach, babcia jednak nigdy już nie wróciła do równowagi. W tamtych czasach – choć nazwa już istniała – ludzie nie chorowali na alzheimera; nie używał tego określenia nawet Witek, w końcu profesor neurofizjologii i specjalista od badań nad mózgiem. Babcia więc po prostu, tak jak wielu starych ludzi, zapadła na sklerozę, a według dziadka: na stare lata zgłupiała. Owszem, próbowano ją zdiagnozować, szukano guza mózgu, ale niczego nie znaleziono. Albo może i znaleziono, tyle że Witek postanowił to wziąć na klatę i przemilczeć przed resztą rodziny. Nie wiem, nie wnikałem, byłem wtedy zakochany.

Kilka razy zabłądziła w pobliżu domu, więc zaczęliśmy pilnować, by sama nie wychodziła. Gdy wracali z dziadkiem z pobliskiej jadłodajni, do której chodzili na obiady, babcia – z niejaką radością – komunikowała: „Wiesz, byliśmy właśnie w Warszawie, całkiem ładne miasto”.

Bo za sprawą choroby babcia pod koniec życia wróciła do Lwowa, a może nawet do rodzinnego Skałatu. I do stanu dzieciństwa. Mieszały jej się osoby: ja zostałem jej starszym bratem. Co wieczór, gdy większość rodziny już spała, w nocnej koszuli wyruszała na obchód domu, szukając swoich rodziców: „Nie wiem, gdzie nasza Julcia”, skarżyła się. Długo nie mogłem dojść do tego, kim jest Julcia, kojarzyłem to imię głównie z panią Julią, pracującą u nas przez wiele lat i sędziwą już wówczas gosposią – dziwiło mnie jednak, że babcia mówi o niej tak pieszczotliwie, zwłaszcza że panie za sobą nie przepadały. Dopiero potem zrozumiałem, że chodzi o moją rodzoną prababcię, której imienia nie znałem, bo niby skąd.

Co wieczór, zwykle ode mnie – bo w czasie jej nocnych poszukiwań wracałem od dziewczyny albo z jakiegoś pijaństwa i sprawdzałem, czy koty są w domu – babcia dowiadywała się, że jej rodzice nie żyją, i na wieść o tym wpadała w spazmatyczny płacz. Izrael i Julcia (zwana Juttą, z domu Kahane) Segalowie zasadniczo przeżyli Szoa. Tyle że gdy Niemcy ewakuowali się ze Lwowa, uciekając przed wracającą tam Armią Czerwoną, jeden z nich, po pijanemu jadąc motocyklem, przypadkowo ich rozjechał.

Babcia płakała, a dziadek dostawał ataków bezsilnej wściekłości: nie potrafił już zrozumieć, że głupoty, które wygaduje jego żona, to efekt choroby. Zwłaszcza że – jeśli można tak powiedzieć – najsilniej uderzały właśnie w niego. Gdy babcia miała lepszy dzień, witała nas w progu radosnym komunikatem: „Mamy gościa! Pan Pikholz z Krakowa przyjechał!”.

Bywały jednak, w miarę zbliżania się do śmierci coraz częściej, dni gorsze. Wtedy babcia brała wchodzącego do domu na bok i wskazując ukradkiem na dziadka, szeptała zdenerwowana: „Ja już nie wiem, co mam robić. Znowu przyjechał ten Pikholz i chce mnie przekonać, że jest moim mężem!”.

Nikt w rodzinie nie wiedział (naprawdę nikt nie wiedział???), kim jest Pikholz, za którego odklejona już całkiem od rzeczywistości babcia brała swojego starego męża. Za to nazwisko „Pikholz”, podobnie jak historia z rosnącym na łące gotowanym szczawiem, na wiele lat trafiło do albumu rodzinnych anegdot. Wypowiadano je jako jasny dla wszystkich komentarz do sytuacji, w której ktoś mówi od rzeczy.

Babcia umarła tuż po moim pierwszym ślubie. Wzięli ją do szpitala kilka dni wcześniej, podobno rodzina umówiła się, że jeśli nie doczeka naszego wesela, ukryją jej śmierć, żeby nie psuć nam zabawy. Ale doczekała. Strasznie w tych kilku ostatnich dniach cierpiała, głównie z powodu halucynacji. Płakała, krzycząc, że posądzenie jej o romans z księdzem jest wyssane z palca. Co stało się jednak bezpośrednim powodem jej śmierci – właściwie nie wiem.

Dziadek też był na ślubie, elegancki i jak prawie zawsze spokojny. Ja za to na pogrzeb babci nie poszedłem, bo dostałem zapalenia płuc. Moje małżeństwo rozleciało się, zanim półtora roku później umarł dziadek.

Pikholz zaś – wcale nie jako twór chorego umysłu, lecz postać zupełnie realna – powrócił do naszego domu dwie dekady później. A raczej cała rodzina Pikholzów, prowadzona przez swego patriarchę, żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku Nachmana vel Natana Pikholza. Najbardziej odległego przodka babci, którego tożsamość udało się ustalić.

17

Były lata dziewięćdziesiąte, wujek Witek siedział w swym ministerialnym gabinecie, gdy sekretarka oznajmiła mu, że ma gościa. W Warszawie pojawiła się ważna rządowa delegacja z Izraela, by po długim okresie zamrożenia nawiązać z nową polską władzą współpracę, zabliźniać rany, usuwać uprzedzenia między ciężko doświadczonymi narodami i takie tam. Nauka bodaj nie była priorytetem tych rozmów, więc Witek nie brał w nich udziału. Toteż trochę się zdziwił, gdy w drzwiach jego gabinetu stanął czterdziestoparolatek w mundurze pułkownika armii izraelskiej. A jeszcze bardziej, gdy pułkownik wyjaśnił powód swej wizyty: „Ja do ciebie prywatnie. Pochodzę z rodziny Pikholzów, pamiętam twoją mamę, bo oprócz tego, że była spokrewniona z moją, przyjaźniły się przed naszym wyjazdem”.

Laor urodził się zaraz po wojnie we Wrocławiu jako późny syn (rodzice byli już po czterdziestce) Marty i Dawida. Nosił wtedy inne, bardziej polskie imię. Potem mieszkali w Warszawie, nomen omen przy Lwowskiej, a w 1957 roku, w ramach alii zwanej gomułkowską, wyemigrowali do Izraela. Matka Laora – która dożyła XXI wieku – z domu Pikholz, była córką Nachmana vel Natana Pikholza, a wnuczką Josefa.

Być może Natan Pikholz też nie był Żydem szczególnie bogobojnym, skoro nadał córce imię Marta? Moja żona, która Żydówką jest tylko honoris causa, też ma tak na imię. Gdy nasz piętnastoletni wówczas syn był w Izraelu (startował tam w Makabiadzie), przed wylotem poddano go na lotnisku Ben Guriona dość drobiazgowej indagacji – zapewne, by sprawdzić jego kwalifikacje na przyszłego imigranta. Przesłuchujący mocno się skrzywili na wieść o tym, że jest synem Piotra i Marty: „To nie są żydowskie imiona”, usłyszał. Zupełnie tak jak lata wcześniej, chyba jeszcze w przedszkolu, kiedy zgodnie z życzeniem pani próbował kupić kartkę na walentynki: „To nie jest polskie święto!”, oburzył się Pan Narodowiec, który przez wiele lat prowadził kiosk Ruchu na żoliborskim placu Inwalidów, aż wreszcie umarł lub chwalebnie zbankrutował.

Taka już karma: w wyścigach narodowych nasza rodzina nie jest wystarczająco dobra, obojętnie gdzie startuje.

Czy to zmarły w 1951 roku Natan nachodził moją babcię w alzheimerowych majakach? Sądząc po metryce (urodził się w 1875), byłby najbardziej prawdopodobnym kandydatem. Zwłaszcza że należał do rodziny. Jego ojciec, Josef Pikholz, był bowiem nie tylko pradziadkiem Laora, lecz także rodzonym bratem Ester Fejgi, która wyszła za mąż za Samsona Segala, a jakiś czas później została babcią mojej babci.