Miasto świateł - Ponti James - ebook

Miasto świateł ebook

Ponti James

0,0
34,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sara Martinez jest hakerką. Niedawno włamała się do nowojorskiego systemu wymiaru sprawiedliwości, aby ujawnić, że jej rodzice zastępczy to oszuści i przestępcy. Jednak zamiast zyskać miano bohaterki, Sara trafia do aresztu dla nieletnich. Na jej drodze staje Matka, brytyjski szpieg, który nie tylko uwalnia Sarę z więzienia, ale także proponuje jej dołączenie do tajnego zespołu w agencji MI6. „Miejscy Szpiedzy” to piątka bystrych dzieciaków z różnych stron świata zebranych w tajnej bazie w Szkocji. Kiedy nie uczęszczają do miejscowej szkoły, doskonalą się w szpiegowskim rzemiośle. Dzięki temu dostaną się tam, gdzie dorośli nie dadzą rady. Sara wyjeżdża do Paryża na globalny szczyt młodzieżowy, wspina się po murach, przemierza katakumby i próbuje powstrzymać złoczyńcę. Nikt nie mówił, że ratowanie świata będzie łatwe…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 236

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Mężczyzna zwany Matką

Sara spojrzała na plamę na ścianie i wyobraziła sobie wyspę. Nie była pewna, czy plama rzeczywiście wygląda jak wyspa, czy ona po prostu rozpaczliwie pragnie znaleźć się gdzieś w tropikach, z dala od Brooklynu i tego maleńkiego pomieszczenia na siódmym piętrze Sądu Rodzinnego hrabstwa King.

Siedziała przy stole naprzeciwko swojego obrońcy z urzędu, masywnego mężczyzny w pogniecionym garniturze, Randalla Stubbsa, który przygarbiony przeglądał jej akta.

– To nie wygląda dobrze – mruknął, gdyż widocznie na prawie uczyli stwierdzać rzeczy oczywiste. – Masz szczęście, że złożyli tak hojną ofertę.

– Naprawdę? – spytała zdziwiona Sara. – Jaką?

Randall podniósł wzrok i oznajmił:

– Przyznasz się do wszystkich zarzutów i spędzisz trzydzieści miesięcy w zakładzie poprawczym.

Dwa i pół roku w poprawczaku nie wydawało się hojną ofertą, jednak Sara pomyślała, że każda opcja jest lepsza niż jej ostatnie rodziny zastępcze. Była twarda jak na dwunastolatkę. Wiedziała, że da sobie radę.

– No i, rzecz jasna – dodał – nie będziesz mogła korzystać z komputera.

To natomiast uznała za niedopuszczalne.

– Jak długo?

– Przez czas odbywania kary. Może dłużej, jeżeli znajdzie się to w warunkach twojego zwolnienia. O tym zdecyduje sędzia.

– Ale ja tylko…

– Co? – przerwał jej Stubbs. – Włamałaś się do sieci komputerowej całego systemu wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich w Nowym Jorku? To miałaś na myśli? Bo ja nie powiedziałbym, że to „tylko”.

– Wiem, ale ja próbowałam…

– Nieważne, co próbowałaś – uciął. – Ważne, co zrobiłaś. Ciesz się, że masz dwanaście lat. Gdybyś miała trzynaście, pewnie przerzuciliby cię do sądu wyższej instancji, żeby ukarać cię dla przykładu.

Te słowa wstrząsnęły Sarą, po raz pierwszy pożałowała swoich czynów. Nie dlatego, że złamała prawo. Złamała czy nie, na pewno postąpiła słusznie. Jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, że ktoś może zabronić jej dostępu do jedynego zakątka świata, który rozumiała. Czuła się jak w domu tylko wtedy, gdy siedziała przed komputerem.

– Już nigdy nigdzie się nie włamię – zadeklarowała. – Obiecuję.

– Ach, obiecujesz? – rzucił sarkastycznie. – Może dasz słowo honoru i przysięgniesz z ręką na sercu w sądzie. To na pewno wszystko zmieni.

Sara nie radziła sobie z kontrolowaniem gniewu – diagnozę tę potwierdziło wielu terapeutów i co najmniej dwóch psychologów szkolnych. Mimo to starała się ze spokojem patrzeć na mężczyznę, który miał jej pomagać. Nie mogła ryzykować, że go rozzłości, ponieważ był jej jedyną nadzieją. Wzięła więc głęboki wdech i policzyła do dziesięciu. Nauczyła się tej sztuczki od jednego z terapeutów, którego imienia już dawno zapomniała.

– Jeżeli nie będę mogła korzystać z komputera – zaczęła, z trudem ukrywając swoją desperację – stracę jedyną rzecz, w której jestem dobra. Jedyną rzecz, dzięki której jestem wyjątkowa.

– Cóż, powinnaś była o tym pomyśleć, zanim…

Pewnie w tej chwili Sara straciłaby panowanie nad sobą, gdyby drzwi nagle nie otworzyły się z impetem i do środka nie wpadł mężczyzna w każdym calu inny od jej obrońcy.

Wysoki i szczupły, ze strzechą niesfornych czarnych włosów, miał na sobie nieskazitelny garnitur, a poszetkę idealnie dopasował do krawata. Do tego mówił z brytyjskim akcentem.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedział uprzejmie. – Ale sądzę, że siedzi pan na moim miejscu.

– Pomylił pan pokoje – odparł Stubbs opryskliwym tonem. – A teraz proszę wybaczyć, ale rozmawiam z klientką.

– Tyle że zgodnie z tym dokumentem o zmianie obrońcy to moja klientka – odparł mężczyzna, pokazując mu kartkę. Sara się uśmiechnęła.

Stubbs przyjrzał się nieznajomemu.

– To nie ma sensu. Nie stać jej na takiego wziętego prawnika. Nie ma pieniędzy.

– Oczywiście, że nie ma pieniędzy. Ma dwanaście lat. Dwunastolatki nie mają pieniędzy. Mają rowery i plecaki. Jednak ta dwunastolatka ma również obrońcę. Z tego dokumentu wynika, że wyznaczono mnie, bym reprezentował Sarę Marię Martinez. – Odwrócił się do dziewczyny z uśmiechem. – To ty?

– Tak, proszę pana.

– Fantastycznie. Czyli nie pomyliłem pokoi.

– Kto pana zatrudnił? – spytał Randall.

– Zainteresowana strona – odparł nieznajomy. – Cała reszta to już nie pańska sprawa. Więc proszę być tak miłym i wyjść, ponieważ Sara i ja mamy sporo kwestii do omówienia. Wkrótce musimy stawić się przed sędzią.

– Sprawdzę to – burknął Stubbs pod nosem, zgarniając swoje papiery do teczki.

– Pomoże panu przemiła kobieta o imieniu Valerie – poinformował go Brytyjczyk. – Znajdzie ją pan w sekretariacie sądu na szóstym piętrze.

– Wiem, gdzie ją znajdę – warknął Stubbs i przecisnął się na korytarz. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko fuknął z frustracji i odszedł obrażony.

Gdy zniknął, nowy obrońca zamknął drzwi i usiadł naprzeciw Sary.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałem – zachwycił się. – Dosłownie wypadł jak burza.

Sara nie miała pojęcia, kto wynajął jej prawnika, ale zdecydowanie cieszyła ją ta zmiana.

– Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałam.

– A teraz powiedz mi – zaczął, otwierając aktówkę – czy to prawda? Włamałaś się do systemu wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich?

Zawahała się.

– Nie bój się. Tajemnica adwokacka zabrania mi powtarzać komukolwiek to, co powiesz w tym pokoju. Muszę tylko wiedzieć, czy to prawda.

Lekko skinęła głową.

– Tak, to prawda.

– Doskonale. – Puścił do niej oko. Wyciągnął małego laptopa i podał go Sarze. – Musisz znów to zrobić.

– Co zrobić? – nie zrozumiała.

– Włamać się do bazy danych systemu wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich. Musisz zanotować, że jestem twoim oficjalnym obrońcą, zanim pan Stubbs dotrze na szóste piętro i to sprawdzi.

– To znaczy, że nie jest pan moim prawnikiem? – upewniła się.

– W życiu nie postawiłem stopy na wydziale prawa – szepnął konspiracyjnie. – Więc ruchy. Moja wspólniczka zatrzyma go na korytarzu, ale tylko na chwilę.

Sarze zakręciło się w głowie. Nie wiedziała, co o tym myśleć.

– Proszę pana, nie wiem, kim pan jest, ale sąd powinien przydzielić mi obrońcę. Prawdziwego.

– I przydzielił: tego gościa z plamą po musztardzie na krawacie. – Mężczyzna pokręcił głową. – Na mnie nie zrobił wrażenia, może ty masz inne zdanie. Przez ostatnie dziewięć lat ten sam sąd przydzielił ci sześć rodzin zastępczych i dziewięć szkół. Raz za razem partolił sprawę. Co ty na to, żebyśmy spróbowali czegoś nowego?

Spojrzała na nieznajomego, a potem na komputer. Kusiło ją, ale czuła się zdezorientowana.

– Nie sądzę…

– Co ci powiedział? – przerwał jej. – Na pewno już dogadał się z prokuratorem.

– Dwa i pół roku w poprawczaku i zakaz korzystania z komputera.

– Stać mnie na więcej bez dyplomu prawa.

Z niezrozumiałych dla niej samej powodów dziewczynka mu wierzyła. Może to pobożne życzenie, może desperacja, nieważne. Tak czy owak, Sara zaufała instynktowi i zaczęła pisać na klawiaturze.

– Wspaniale – ucieszył się nieznajomy. – Prawdopodobnie tego nie pożałujesz.

– Prawdopodobnie? – Uniosła brew. – Nie powinien pan mnie przekonywać?

– Wyłącznie głupcy i kłamcy sugerują pewność w sprawach, na które nie mają wpływu – oświadczył. – Jednak jestem optymistą, więc oceniłbym twoje szanse na jakieś… osiemdziesiąt siedem procent.

Sara się uśmiechnęła, nie przestając pisać.

– Co to za komputer?

– Unikat.

– Myślałam, że znam wszystkie firmy komputerowe, ale o tej nigdy nie słyszałam.

– To nie firma – sprostował. – Ten komputer to unikat, to znaczy, że jest jedyny w swoim rodzaju i został stworzony, by odpowiadać konkretnym potrzebom jednej osoby.

– Ktoś stworzył go dla pana?

Mężczyzna przytaknął.

– Hmm, ktokolwiek stworzył ten „unikat”, wiedział, co robi – stwierdziła Sara.

– Poczekaj, aż zobaczysz ten duży – rzekł. – Spodoba ci się. To znaczy o ile do wieczora oboje nie wylądujemy za kratkami.

Sara znała się na komputerach, ale nigdy nie widziała takiego jak ten. Był szybki i miał dużą moc, więc prędko przedarła się przez firewall1 portal wymiaru sprawiedliwości.

– Nawet nie naprawili backdoora2, który wykorzystałam ostatnim razem – powiedziała z niedowierzaniem.

– Duże instytucje są powolne – zauważył. – Miejmy nadzieję, że duzi prawnicy również.

Dotarcie do bazy danych przydziału obrońców zajęło Sarze niecałe dwie minuty. Z radością usunęła nazwisko Stubbsa.

– Jak się pan nazywa? – zwróciła się do przybysza.

– Doskonałe pytanie. – Wyciągnął z aktówki trzy paszporty. – Co brzmi najlepiej? – Przekartkował pierwszy. – Croydon St. Vincent Marlborough Trzeci. – Skrzywił się. – Trochę wydumane, nie sądzisz?

– To prawda.

– Następny. – Przejrzał drugi paszport. – Nigel Precel. – Zachichotał. – Precel? Podoba mi się. – Wsunął dokument do kieszonki aktówki. – Zachowam go na kolejny raz.

– Trochę nam się spieszy – przypomniała Sara.

– Ach tak, rzeczywiście. – Otworzył trzeci paszport. – Gerald Anderson. Pasuje do prawdziwego prawnika. Nudnego. Nijakiego. Niewartego zapamiętania. Czyli dokładnie takiego, jakiego potrzebujemy. W takim razie nazywam się Gerald Anderson.

Podał Sarze dokument, żeby przepisała imię i nazwisko do bazy.

– Jeszcze tylko kliknę „aktualizuj” – oznajmiła, kończąc – i gotowe.

Mężczyzna uśmiechnął się nerwowo i nastawił ucha.

– Żadnych alarmów. – Otworzył drzwi i wychylił się na korytarz. – Nikt nie biegnie, żeby nas aresztować. Świetnie się spisałaś, Saro.

– Tyle że teraz mam obrońcę, który nie skończył prawa.

– Oglądałem mnóstwo dramatów sądowych – rzekł. – Dam radę wystąpić przed sędzią.

– Chyba zapomniał pan dodać „prawdopodobnie”.

To go rozbawiło.

– Tak… prawdopodobnie dam radę. Ale najpierw muszę poznać szczegóły włamania.

– Na pewno wszystkie są tutaj. – Wskazała akta.

– Stąd wiem tylko, co zrobiłaś – oznajmił. – A chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś.

– Prawnik, wie pan, ten, który studiował prawo, powiedział, że to nie ma znaczenia.

– Może dla niego. Może nawet dla sędziego. Ale dla mnie ma ogromne.

Sara zastanowiła się, jak najprościej opowiedzieć tę historię. Nie chciała się zasmucić. Nienawidziła okazywać uczuć przy innych.

– Moi ostatni rodzice zastępczy…

– Leonard i Deborah Clarkowie?

– Tak, właśnie oni – prychnęła. – Lubią brać więcej dzieciaków, niż mają miejsca, bo państwo płaci od łebka. Więcej dzieciaków to więcej pieniędzy, bez względu na to, czy wydadzą je na nas, czy nie. Nikt tego nie sprawdza. Gnieździliśmy się w za małych pokojach. Nie dawali każdemu posiłku, tylko stawiali jedzenie na środku stołu, żeby wydawało się, że jest go więcej. Nazywali to „stylem rodzinnym”, co było żartem, bo w ogóle nie traktowali nas jak rodziny. Jakiś miesiąc temu doszedł nowy dzieciak, Gabriel. Bał się. Był smutny, samotny. Zresztą miał pięć lat, więc nic dziwnego. Lubił mnie, bo byłam jedynym latynoskim dzieckiem oprócz niego.

– Rozmawiałaś z nim po hiszpańsku?

– Czasami. Dopóki nam nie zabronili. Pan Clark powiedział: „Tu jest Ameryka, tu się mówi po amerykańsku”.

Obrońca pokręcił głową.

– I co ty na to?

– Zwróciłam mu uwagę, że spędziłam prawie całe życie na Brooklynie, że Portoryko to też Ameryka i że w Ameryce mówi się po angielsku, nie po amerykańsku.

Zaśmiał się.

– Ale mu dałaś do pieca.

– Nie jestem do końca pewna, co to znaczy, ale kiedy to powiedziałam, rzeczywiście zrobił się czerwony – przyznała.

– Miałaś kłopoty? – zapytał.

Skinęła głową i od razu spoważniała.

– Tak, ale dałam radę. Gabriel nie dał.

– Dlaczego Gabriel został ukarany?

Przez chwilę milczała. Zauważyła, że mężczyzna uważnie jej się przygląda. Chciał patrzeć jej w oczy, gdy odpowiadała.

– Któregoś razu zmoczył łóżko – zdradziła. – Za karę zamknęli go w szafie w przedpokoju. Słyszałam, jak płacze. Mieli to gdzieś. Zostawiliby go tak na całą noc, więc wstałam i go wypuściłam.

– I co potem?

– Zamknęli mnie w szafie razem z nim. Powiedzieli, że muszę się nauczyć, gdzie jest moje miejsce. No to otworzyłam zamek od środka i wypuściłam nas oboje. – Sara czuła, że zaraz się rozpłacze, więc przerwała.

– I co? – zachęcał ją.

– Zamknęli nas oboje na dachu. Zostawili nas na całą noc. Było zimno i strasznie. Rano poszłam do szkoły, zdobyłam przepustkę do pracowni komputerowej i zabrałam się do pracy. Najpierw włamałam się do bazy danych systemu wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich i sprawdziłam, ile dzieciaków trafiło do Clarków. Potem włamałam się na ich konta bankowe, żeby wykazać, ile pieniędzy pobierali i jak naprawdę je wydawali.

– Nie zostałaś oskarżona o włamanie się do banku – stwierdził, kartkując jej akta.

Wyszczerzyła zęby.

– Tak, ten zarzut wycofali. Pewnie nie chcieli, żeby cały świat wiedział, że ich zabezpieczenia obeszła dwunastolatka.

– Nieźle – pochwalił ją. – Może wykorzystam to później. I co zrobiłaś z tymi informacjami?

– Wysłałam wszystko mojemu opiekunowi socjalnemu. I wie pan, jaka jestem głupia? Kiedy zobaczyłam pod domem policję, myślałam, że aresztują Clarków. Przez jakieś czterdzieści pięć sekund byłam szczęśliwa.

– A oni aresztowali ciebie?

Kiwnęła głową.

– Clarkowie kazali pozostałym dzieciakom stanąć na ganku, żeby widziały, jak policjanci wyprowadzają mnie w kajdankach. – Sara zacisnęła powieki, by nie poleciała jej ani jedna łza. – Powiedzieli: „Taki los spotyka przestępców”.

Tak naprawdę już słyszał tę opowieść poprzedniej nocy, przez podsłuch, jednak lubił słuchać opowieści dwukrotnie. Chciał sprawdzić, czy historia się zmieniła. Po tym łatwo poznać, na ile jest prawdziwa. W dodatku wyraz twarzy Sary zdradził mu wszystko, czego pragnął się dowiedzieć.

– To dobry powód – podsumował. – I dobry punkt wyjścia. Mogę to naprawić.

– „Prawdopodobnie”? – przekomarzała się.

Uśmiechnął się ciepło.

– Nie, na pewno. Ale muszę cię prosić, żebyś zrobiła coś trudnego. Coś, do czego według tych sprawozdań jesteś całkowicie niezdolna.

– Czyli co?

– Proszę cię, żebyś mi zaufała. Nieważne, co powiem i co zrobię, musisz mi ufać.

– Jak mogę panu ufać? Nie wiem nawet, jak pan się nazywa.

– Oczywiście, że wiesz. Nigel Precel. Gerald Anderson. Czasami nawet Croydon St. Vincent Marlborough Trzeci. Zależy od sytuacji. – Wzruszył ramionami. – Ale wszyscy moi przyjaciele i współpracownicy, a mam nadzieję, że wkrótce ty również uznasz się za członkinię tej grupy, mówią na mnie Matka.

Po raz pierwszy od aresztowania Sara się roześmiała.

– Matka? To niezwykłe imię jak dla mężczyzny.

– Masz rację – przyznał z uśmiechem. – Ale jestem niezwykłym mężczyzną, nieprawdaż?

1 Firewall – urządzenie lub oprogramowanie, które uniemożliwia dostęp z zewnątrz do sieci wewnętrznej lub pojedynczego komputera (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Backdoor – zwykle niepożądane oprogramowanie, dzięki któremu można przedostać się przez firewall.

Rozdział 2

ŁAMIGNAT

Sprawozdania nie kłamały. Sara nie ufała ludziom, szczególnie dorosłym. Większość ją zawiodła. Owszem, spotkała na swojej drodze kilku miłych nauczycieli. Trafiła do dwóch dobrych rodzin zastępczych. Ale to by było na tyle. Teraz, gdy siedziała w areszcie i czekała, aż zawołają ją na salę sądową, w jej głowie kłębiły się wątpliwości wobec mężczyzny, który nazywał się Matką i nosił w aktówce co najmniej trzy fałszywe paszporty.

– Bogaczko, pomożesz mi?

W celi przebywały tylko trzy inne dziewczyny, ale dopiero po chwili Sara zrozumiała, że chodzi o nią. Niemal się roześmiała, słysząc to niedorzeczne przezwisko.

– Nie jestem bogaczką.

Siedziały naprzeciwko siebie na niebieskich drewnianych ławkach, oddalone o niecałe półtora metra. Starsza, o wiele większa dziewczyna nachyliła się do przodu.

– Widziałam twojego obrońcę – powiedziała. – Elegancki garnitur. Drogie buty. Trzeba być dzianym, żeby mieć takiego prawnika. Może mnie też by pomógł? A może mogłabym się tobą zaopiekować. Ochraniać cię. Twoja rodzina się nie wykosztuje.

– Daj jej spokój.

Ostrzeżenie nadeszło z niespodziewanego źródła – od dziewczyny imieniem Emily, która dzieliła celę z Sarą poprzedniej nocy. Idealnie pomalowane paznokcie sugerowały, że lepiej odnajdywała się w salonie kosmetycznym niż w więziennej celi. Wyznała Sarze, że została aresztowana za kradzież w sklepie i matka kazała córce spędzić noc za kratkami, żeby dać jej nauczkę.

– Nikt cię nie pytał o zdanie, księżniczko – warknęła tamta.

– Jeśli Sara stwierdzi, że potrzebuje kogoś do ochrony, ja się tym zajmę – poinformowała ją Emily. – Więc raczej podziękujemy.

Pierwsza dziewczyna się podniosła. Górowała nad nimi, teraz całkowicie skupiona na Emily.

– Jak zamierzasz kogokolwiek ochronić?

– Dziewczyny, naprawdę. – Sara próbowała załagodzić konflikt. – To jakieś nieporozumienie. Nie jestem dziana. I nie potrzebuję ochrony.

Emily zignorowała Sarę i naskoczyła na tę drugą.

– Z ich pomocą. – Zaprezentowała kciuki.

– Co? Wyślesz komuś SMS-a z telefonu, który ukradłaś?

– Nie – odparła beznamiętnym tonem. – Zrobię to.

Z prędkością błyskawicy wbiła kciuki w żebra przeciwniczki. Ta zachłysnęła się i zatoczyła do tyłu. Sara z podziwem obserwowała, jak Emily wyciąga rękę i ostrożnie prowadzi dziewczynę na ławkę, pilnując, by się nie przewróciła.

– Chwilę poboli, może zrobią się siniaki, ale nic ci nie będzie – zakomunikowała półszeptem. – Nie obiecuję, że następnym razem potraktuję cię łagodnie, więc zastanów się, zanim znowu zaczniesz komuś grozić.

Zdumiona Sara starała się wszystko sobie poukładać, kiedy do drzwi podszedł strażnik.

– Martinez Sara – powiedział.

Rozproszona, w ogóle nie zareagowała.

– Martinez Sara – powtórzył.

– To ja – zreflektowała się.

– Czas na rozprawę – oznajmił i otworzył drzwi.

Obejrzała się na Emily.

– Powodzenia – rzuciła współwięźniarka.

– Dzięki. – Sara wstała i skierowała się do wyjścia. Przystanęła na moment i skinęła na dziewczynę, która wciąż próbowała złapać oddech. – I dzięki za to.

Emily posłała jej uśmiech.

– Od czego są więzienne siostry?

Sara ruszyła za strażnikiem do sali sądowej. Wciąż rozmyślała o tym, co zaszło między dziewczynami, gdy siadała w ławie oskarżonych obok Matki.

– Wszystko w porządku? – zapytał, widząc jej minę.

– Tak – zapewniła go. – W porządku.

– To dobrze, bo musisz się skupić. I pamiętaj, co ci mówiłem o zaufaniu.

Nie wiedziała, co o nim sądzić, ale nie miała czasu się zastanawiać. Urzędnik sądowy zapowiedział sędziego.

– Proszę wstać, sędzia Lyman J. Bajgiel wchodzi na salę. Sąd rozpoczyna rozprawę.

– Bajgiel? – parsknął Matka. – Może jednak powinienem nazwać się Precel. Razem stworzylibyśmy bufet śniadaniowy.

Sara się nie zaśmiała. Nie była w nastroju do żartów.

Lyman J. Bajgiel też nie.

Może i miał śmieszne nazwisko, ale poza tym wydawał się całkowicie pozbawiony humoru. Możliwe, że lata wysłuchiwania żartów o jedzeniu zabiły w nim łagodność. Krzywił się, jakby wypił lemoniadę bez cukru. Jego włosy, a przynajmniej to, co z nich zostało, formowały białe półkole, które zaczynało się nad uszami i spotykało gdzieś z tyłu. Po dopełnieniu formalności zapytał:

– Czy oskarżona przyznaje się do winy?

Matka podniósł wzrok znad aktówki na tyle długo, by ogłosić:

– Tak, Wysoki Sądzie.

Sara zdawała sobie sprawę, że jest winna, ale myślała, że przyznanie się poprzedzą jakieś negocjacje. Z tego, co widziała w telewizji, winni zazwyczaj zaczynali od stwierdzenia, że są niewinni.

Sędzia zwrócił się do oskarżycielki.

– Czy strony zawarły ugodę, pani Adams?

Szczupła i wysoka, o krótkich blond włosach i młodej twarzy, oskarżycielka wyglądała, jakby dopiero co skończyła prawo, a jej szeroki uśmiech wskazywał, z jak wielką radością – choć i lekkim zdziwieniem – przyjmuje wiadomość, że oskarżona przyznała się do winy.

– Nie, Wysoki Sądzie. Prowadziłam wstępne rozmowy z pierwszym obrońcą mojej klientki, ale nie zawarliśmy ugody.

– Wydaje się bardzo zadowolona – wyszeptała zaniepokojona Sara. – Chyba nie powinniśmy byli przyznawać się do winy.

– Czy to prawda, panie Anderson? – zapytał sędzia.

Matka nie odpowiedział, tylko dalej przeglądał dokumenty. Dopiero po chwili Sara zrozumiała, że nie rozpoznał swojego fałszywego nazwiska.

– Czy to prawda, panie Anderson? – powtórzył sędzia głośniej.

Sara szturchnęła Matkę.

– Pan Anderson to pan.

– Ups – mruknął do Sary. – Mówiłem: niewarty zapamiętania. – Spojrzał na sędziego. – Co dokładnie, Wysoki Sądzie?

– To, że nie zawarł pan ugody z oskarżycielką?

– Z tego, co mi wiadomo, strona przeciwna zaproponowała wyrok w postaci dwóch i pół roku w zakładzie poprawczym – oświadczył Matka.

– To była jedna z omawianych przez nas możliwości – powiedziała oskarżycielka, szczerząc zęby w uśmiechu. – Jednak, jak już wspomniałam, nie zawarliśmy oficjalnej ugody. A teraz, kiedy oskarżona przyznała się do winy przed sądem, nie jestem skłonna tak łatwo puścić jej tego płazem.

Sara osunęła się na krześle. Sprawy szybko przybierały coraz gorszy obrót.

– To świetnie – stwierdził Matka. – Ponieważ ta propozycja nas nie zadowala.

– Zapewniam, że lepszej nie dostaniecie – rzuciła pani Adams.

– Nie chcę lepszej – oznajmił Matka. – Chcę gorszą.

Teraz Sara już naprawdę się pogubiła.

– Przepraszam, może pan powtórzyć? – poprosił sędzia.

– Trzydzieści miesięcy nie wystarczy – zadeklarował Matka. – Moja klientka wykradła pilnie strzeżone dane. Oprócz tego, choć ten zarzut nie figuruje w dokumentacji, włamała się na konta międzynarodowego banku.

– Hej – zaprotestowała Sara. – A co z tajemnicą adwokacką?

– Obowiązywałaby, gdybym był prawdziwym adwokatem – wyszeptał, po czym znów zwrócił się do sędziego: – Wysoki Sądzie, to poważna sprawa. Moja klientka zasłużyła na więcej niż dwa i pół roku. Osobiście uważam, że powinna zostać pozbawiona wolności do ukończenia osiemnastego roku życia.

– Co pan wyprawia? – wycedziła Sara przez zęby. – To kolejne sześć lat.

– Chwileczkę, Wysoki Sądzie. – Matka podniósł dłoń. – Muszę naradzić się z klientką.

Nachylił się do Sary.

– Brzmi to niewiarygodnie, jednak to jest ten moment, w którym musisz mi zaufać.

– Ale prosi pan o ostrzejszą karę – wytknęła. – To nie ma sensu.

– Nabierze sensu, kiedy skończę – obiecał. – Daj mi półtorej minuty. – Zdjął zegarek i podał go Sarze. – Wtedy zdecydujesz.

Po raz pierwszy zauważyła, że grzbiet jego dłoni pokrywają blizny po oparzeniach. Biegły przez nadgarstek i znikały pod rękawem koszuli. Nie wiedzieć czemu wcześniej je przeoczyła.

– Pożar – wyjaśnił, podążając za jej wzrokiem. – Opowiem ci, jak stąd wyjdziemy. Ale teraz proszę o półtorej minuty zaufania.

O dziwo, to właśnie blizny ją przekonały. Sugerowały, że stoi za nim coś więcej niż mocna gadka i elegancki garnitur. Wycierpiał swoje, co oznaczało, że był twardy. Może nawet tak twardy jak ona.

Wzięła zegarek i przyjrzała mu się.

– Wygląda tanio jak na drogiego adwokata.

– Ciągle planuję zakup markowego – przyznał. – Może zajmiemy się tym, jak tu skończymy.

Wreszcie kiwnęła głową.

– Zgoda… ale po upływie półtorej minuty zacznę opowiadać sędziemu o fałszywych paszportach.

– Zuch dziewczyna.

– Wysoki Sądzie, jeśli można – wtrąciła się oskarżycielka. – Możemy szybko sporządzić szkic umowy, która umieści oskarżoną w nadzorowanym ośrodku wychowawczym do jej osiemnastych urodzin.

– To również nas nie zadowala – ocenił Matka.

– Czy sam przed chwilą nie twierdził pan, że oskarżona powinna zostać pozbawiona wolności do ukończenia osiemnastego roku życia? – przypomniała mu pani Adams.

– Tak, ale nie w takim miejscu – rzekł Matka. – Tam tylko nauczy się, jak być lepszą przestępczynią. Chciałbym zaproponować alternatywę.

Sara obserwowała sekundnik. Matce została minuta i siedem sekund.

– Co to za alternatywa? – zapytał sędzia.

– Łamignat.

– Łamignat? – powtórzył sędzia, próbując skojarzyć nazwę.

– Łamignat to specjalistyczny zakład dla młodocianych przestępców – wyjaśnił Matka. – Moja klientka otrzyma indywidualną opiekę, pomoc psychologa oraz znakomitą edukację.

– Pozbawiamy ją wolności czy wysyłamy na wakacje? – zagrzmiał sędzia. – Podatnicy nie będą za to płacić.

– Wszelkimi opłatami zajmie się prywatna fundacja. – Matka pomachał kartką. – Tu mam dokumentację. Podatnicy nie wydadzą na Sarę Martinez ani centa.

Kiedy Sara zobaczyła tę „dokumentację”, nie wiedziała, co myśleć. Było to menu na wynos z pobliskiego baru. Zegarek pokazywał, że Matce zostało dwadzieścia sześć sekund.

– To się wydaje zbyt piękne, żeby było prawdziwe – stwierdził sędzia. – Czyli na pewno prawdziwe nie jest. Nie nagradzamy przestępstw luksusami. Oskarżona złamała prawo, więc po rozprawie zostanie umieszczona w nadzorowanym ośrodku wychowawczym.

Dziesięć sekund.

– Wysoki Sąd zechce to przemyśleć – zaczął Matka. – Albo moja klientka trafi do Łamignata, albo zmienimy nasze stanowisko, nie przyznamy się do winy i wniesiemy o proces, czego, zapewniam, oboje państwo pożałują.

– Dlaczego? – zainteresował się sędzia.

Matka przez chwilę milczał.

Skończył mu się czas, więc spojrzał na Sarę. Była rozdarta. Nie wiedziała, dokąd to zmierza, ale wyglądało na to, że dokądś jednak zmierza. Mężczyzna miał fałszywe nazwisko, zerowe wykształcenie prawnicze i kluczowy dowód w postaci listy dwudziestu siedmiu kanapek. Do tego kłamał z niepokojącą łatwością. A mimo to wydawał się całkowicie zadowolony z rozwoju wydarzeń. Oddała mu zegarek, a on zareagował uśmiechem.

– Zaraz zacznie się zabawa – szepnął z przekonaniem, po czym zwrócił się do sędziego: – Jeśli wniesiemy o proces, pierwsze, co zrobię, to poproszę Wysoki Sąd o odsunięcie się od sprawy.

– Na jakiej podstawie? – zaprotestował Bajgiel.

– Na podstawie uprzedzenia Wysokiego Sądu do mojej klientki wynikającego z faktu, iż gdy włamała się do systemu wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich, natknęła się kompromitującą prywatną korespondencję Wysokiego Sądu.

Sara nie miała pojęcia, o czym Matka mówi. Nie tykała żadnej korespondencji.

– Nie odnotowano włamania na serwer pocztowy – powiedział stanowczo sędzia.

– W takim razie skąd mam kopię maila wysłanego dwa tygodnie temu… – Matka przeczytał z kartki: – „Wczoraj jadłem kolację z burmistrzem i powiem ci, że ten facet to totalny…”

Sędzia zaczął stukać młotkiem, żeby go uciszyć.

– Może zobaczymy inne – zaproponował Matka, odkładając kartkę na stół obrony. – Mamy też maile różnych prawników, na przykład coś takiego: „Jak można brać na poważnie sędziego o nazwisku Bajgiel? Gdzie on studiował prawo, na Uniwersytecie Pieczyngtona?”.

– Sprzeciw! – krzyknęła oskarżycielka, gdy tylko rozpoznała wiadomość, którą wysłała do koleżanki.

– Nie pani powinna się sprzeciwiać, tylko sędzia – rzucił Matka. – To z jego nazwiska się pani nabija.

– Wysoki Sądzie, to jest szantaż! – fuknęła kobieta.

Matka prychnął.

– Nie, to nie szantaż. Ale to, co mam tutaj, to już blisko. – Podniósł kolejną kartkę i zaczął czytać: – „À propos zeszłotygodniowej konferencji prawnej w Atlantic City, proszę, nie mów mojej żonie…”

– Cisza na sali! – ryknął sędzia, waląc młotkiem o blat. – Cisza na sali!

Sara spojrzała na Matkę, a on puścił do niej oko.

– Mam dziesiątki takich maili i dopilnuję, żeby każdy został odczytany na głos i umieszczony w rejestrze publicznym, co, jak się domyślam, będzie żenujące dla was obojga. Albo… – urwał, dając sędziemu szansę, by ten rozważył swoje opcje.

– Powiedz pan coś więcej o Łamignacie – odezwał się po chwili Bajgiel. – Kto tam rządzi?

– Pałka – odparł Matka. – Okropnie surowa.

– Ach tak, naczelniczka Pałka – rzekł sędzia. – Surowa… ale sprawiedliwa, jeśli dobrze pamiętam. Mów pan dalej.

***

Cztery godziny później Sara Maria Martinez została wypuszczona z aresztu i oddana pod opiekę mężczyzny podającego się za prawnika Geralda Andersona. Podpisał kilka dokumentów i wyszli z gmachu sądu przez drzwi obrotowe prosto na słoneczne brooklyńskie popołudnie.

Sara wzięła głęboki wdech i zapytała:

– Teraz wytłumaczy mi pan, co tam się wydarzyło?

– Wygraliśmy. Choć dostaliśmy lekki wycisk, jeśli mam być szczery.

– Nie jestem pewna, czy możemy nazwać to zwycięstwem. Przez pana zostałam skazana na sześć lat pozbawienia wolności.

– Tak, ale w zmyślonym zakładzie, więc jakoś przeżyjesz.

Sara otaksowała go wzrokiem.

– O czym pan mówi?

– Łamignat to szkoła z Matyldy – wyjaśnił. – Pałka to zła dyrektorka. Istnieją tylko w książce dla dzieci. – Zastanowił się chwilę, po czym dodał: – Jeśli nie liczyć musicalu, który bardzo mi się podobał.

– Czy pan oszalał?

– Miałem tylko półtorej minuty i musiałem coś wymyślić – bronił się. – Sztuczka polegała na podaniu nazw, które mgliście kojarzyli, żeby uwierzyli w ich prawdziwość.

– A gdyby pamiętali je z książki?

– Oskarżycielka wydała mi się za młoda, by mieć dzieci, a sędzia na tyle stary, że pewnie od lat nie czytał bajek na dobranoc, więc uznałem, że prawdopodobnie jesteśmy bezpieczni.

– I znowu „prawdopodobnie”.

– Życie składa się z samych „prawdopodobnie”, Saro. Będziesz musiała się do tego przyzwyczaić.

– Skoro Łamignat nie istnieje, po co tak pan nalegał, żeby mnie tam wysłano? – nie ustępowała Sara.

– Po to, żeby sąd dla nieletnich przestał się tobą interesować – wytłumaczył Matka. – Odsyłają cię do ukończenia osiemnastego roku życia. Nikt nie będzie cię szukał. Żaden pracownik socjalny nie znajdzie cię i nie zapuka do twoich drzwi. Wymknęłaś się amerykańskiemu systemowi sądownictwa. – Uśmiechnął się z dumą. – Gratuluję.

– Mówi pan, że jestem wolna?

– Całkowicie.

– I co teraz?

– Teraz robi się ciekawie. Czekają cię poważne decyzje. Ale najpierw zapraszam na przejażdżkę. – Wskazał czekającą niedaleko limuzynę. – Chcę ci coś pokazać.

– Limuzyną?

– Skoro przyjechałaś w kajdankach pandą, pomyślałem, że chociaż odjedziesz z klasą.

– Pandą?

– Radiowozem – wyjaśnił. – Był czarno-biały, jak panda.

Ruszyła za nim do samochodu.

– Więc jak wpadł pan na Matyldę? – spytała.

– Napisał ją Roald Dahl – odparł. – Mój ulubiony autor.

– Musi pan naprawdę lubić książki dla dzieci – zauważyła.

– Lubię, choć nie dlatego jest moim ulubionym autorem. Jest moim ulubionym autorem, bo był nie tylko pisarzem, ale i szpiegiem. – Zatrzymał się i obrócił, by spojrzeć Sarze w oczy, a potem dodał: – Tak jak ja.

Zaśmiała się.

– Nie żartuję – zapewnił ją. – Jestem agentem brytyjskich służb specjalnych, znanych również jako MI6. Dlatego mam tyle paszportów. Tak zdobyłem kopie maili. Dowodzę elitarnym zespołem wysyłanym tylko na wysoko priorytetowe misje.

– I jedną z tych wysoko priorytetowych misji było uratowanie mnie przed poprawczakiem? – zapytała podejrzliwie.

– To była nie tyle misja, co rekrutacja. I to awaryjna.

– Co ma pan na myśli?

– Wyruszamy w teren na decydującą akcję i właśnie odkryliśmy, że nasz zespół potrzebuje jeszcze jednej osoby. Pomyśleliśmy, że wpadniemy i sprawdzimy, czy tą osobą możesz być ty.

– My? – nie zrozumiała Sara.

Matka otworzył tylne drzwi limuzyny i Sara ujrzała znajomą twarz.

– Emily? – spytała, rozpoznając swoją „więzienną siostrę”.

– Tak naprawdę nazywam się Sydney – sprostowała tamta z australijskim akcentem. – Super, że Matka cię wydostał.

Rozdział 3

BROOKLYN

Zamiast autobusu więziennego Sarę zgarnęła limuzyna z dwojgiem ludzi podających się za szpiegów. O dziwo, dziewczyna absolutnie nie wątpiła, że mówią prawdę. Zastanawiała się tylko, czego od niej oczekują.

– Sprawdźmy, czy dobrze rozumiem – odezwała się, gdy skręcili w Atlantic Avenue i pomknęli w głąb Brooklynu. – Wy dwoje jesteście zespołem?

– Częścią zespołu – doprecyzowała Sydney.

– I przyjechaliście sprawdzić, czy ja nadaję się do tego zespołu?

– Dokładnie – potwierdził Matka.

– I nadaję się?

– Na razie dobrze się zapowiadasz – odparł. – Ale będziemy mieli pewność, jak przeprowadzimy więcej testów.

– „Więcej”? – powtórzyła. – Nie przeszłam żadnych testów.

– Właściwie przeszłaś już dwa – zaoponował. – Po pierwsze, włamałaś się do systemu i wyznaczyłaś mnie na swojego obrońcę. To działanie pod presją, niezbędna umiejętność. – Zwrócił się do Sydney. – Dokonała tego w niecałe dwie minuty.

– Imponujące – skomentowała Sydney.

– Po drugie, zaufałaś mi na sali sądowej – ciągnął Matka. – To przystosowanie się do dynamicznej sytuacji. Kolejna niezbędna umiejętność.

– Szkoda, że mnie tam nie było – westchnęła Sydney.

– Żałuj – zażartował Matka. – Byłem świetny.

Sydney przewróciła oczami i popatrzyła na Sarę.

– A przy okazji, byłam na zakupach. – Podała jej dwie papierowe torby. – Zgadywałam, jaki masz rozmiar i co lubisz.

Sara zerknęła na torby.

– Kupiłaś mi ubrania?

– Tylko na teraz, dopóki nie sprawimy ci odpowiedniej garderoby.

– Choć przez większość czasu będziesz nosiła szkolny mundurek – podkreślił Matka.

Sara zmrużyła oczy.

– W mojej szkole nie ma mundurków.

– Skoro o tym mowa, pójdziesz do nowej szkoły: Akademii Kinloch – poinformował ją Matka.

– Brzmi tak samo nierealistycznie jak Łamignat – oceniła Sara. – Niech zgadnę. To z Jamesa i ogromnej brzoskwini.

– Nie, tej szkoły nie znajdziesz w książce – zaprzeczył Matka. – Tylko w Szkocji.

Czekała, aż któreś z nich się roześmieje, ale mieli poważne miny. Odczekała jeszcze chwilę – nadal nic.

– Mówicie serio?

– To dosyć elitarna szkoła – rzuciła Sydney. – W końcu część kampusu mieści się w zamku. Ale kiedy się przyzwyczaisz, na pewno ją polubisz.

– Jedziemy do Szkocji?!

Zamiast odpowiadać, Matka nachylił się do kierowcy.

– Proszę, skręć w lewo i zabierz nas pod numer sto dziewięćdziesiąt siedem.

– Mamy mało czasu – przypomniała mu Sydney. – Jeśli spóźnimy się na samolot, stracimy cały dzień.

– Wiem, wiem – zapewnił ją. – To tylko mały objazd dla uzupełnienia kontekstu. Poza tym naprawdę chcę go zobaczyć.

– Przepraszam – wtrąciła Sara – ale czy możemy wrócić do tematu Szkocji?

– Za chwilę – obiecał Matka, gdy limuzyna zaparkowała pod trzypiętrową kamienicą z czerwonej cegły. – Najpierw powiedz mi, co wiesz o Winstonie Churchillu.

– Absolutnie nic – odrzekła obojętnie. – Kojarzę nazwisko, ale to tyle.

– Niesłychane – powiedział z dezaprobatą. – Kinloch wkrótce temu zaradzi. Ale teraz wiedz, że jako premier podczas drugiej wojny światowej Churchill uratował Wielką Brytanię i prawdopodobnie cały świat przed zagładą. Jest moim osobistym bohaterem. Nikt nie zrobił dla tajnych służb brytyjskich tyle co on.

– Dlaczego pan mi to mówi?

– Dlatego, że jego matka urodziła się w tym domu. – Wskazał budynek. – Zastanów się nad tym. Matka mężczyzny, który ocalił Wielką Brytanię, nie mieszkała w Londynie, Oksfordzie czy w Surrey. Była z Brooklynu, tak jak ty. Logiczne więc, że musieliśmy zatoczyć pełny krąg, żeby cię tu znaleźć. Brooklyn płynie w naszej krwi. – Znów zwrócił się do kierowcy. – Możemy jechać dalej.

Limuzyna ruszyła.

– To bardzo ciekawe – zaczęła Sara – ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. Naprawdę zabieracie mnie do Szkocji? Nawet nie mam paszportu.

Matka otworzył aktówkę i podał jej dwa brytyjskie paszporty, oba ze zdjęciem i fałszywym nazwiskiem.

– Wybierz, które bardziej ci się podoba.

– Oczywiście – zaśmiała się, kręcąc głową. – Ma pan wszystkie paszporty świata. Skąd pan wziął to zdjęcie?

– Pamiętasz, jak mówiłem, że jesteśmy szpiegami? Jesteśmy świetni w zdobywaniu różnych rzeczy. A odpowiadając na twoje pytanie: tak, zabieramy cię do Szkocji. Jednak to, czy tam zostaniesz, będzie zależało od ciebie.

– To znaczy?