33,50 zł
Dwie śmierci. Jedna dziewczyna. Jeden dziwny przedmiot. Medalion przedstawiający pistolety i róże. II tom wieńczący historię niedokończonego scenariusza sprzed lat 50% mrocznych tajemnic z warszawskich przedmieść, 25% ostrej obyczajówki, 10% dragów i osiedlowej dilerki, 10% wewnętrznych roztrząsań i 5% niecodziennego romansu z przeszłości, podlanego fascynacją Władcą Pierścieni. Oto przepis Konrada Grześlaka na stuprocentowo wciągającą lekturę. Drogi Marcina Bielawskiego i dziennikarza Andrzeja Rulewskiego się rozchodzą, odtąd każdy prowadzi śledztwo na własną rękę. Obaj wiedzą, że by wyjaśnić sprawę śmierci Artura, muszą dotrzeć do tajemniczej dziewczyny z burdelu, której Artur czytał Władcę Pierścieni, i odkryć, dokąd prowadzą tropy z książki. Pozostają też jeszcze inne pytania. Co wspólnego z tym wszystkim mają Major i Dariusz Sosnowski, ojciec Artura? I kim jest Tony Orlowsky, którego wskazuje Marcinowi Major?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 548
Miasto iluzji
tom II: Róże
Copyright © 2020 by Konrad Grześlak
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: Krzysztof Pasternak
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Maria Zając
ISBN: 978-83-8230-011-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2020
Michałowi…
– Do zobaczyska, stary…
Powiedział to, chociaż coś w głębi duszy mówiło mu, że może nie być żadnego zobaczyska. Że nigdy nie nastąpi.
Jego kumpel Marcin siedział w dusznym namiocie, po turecku, z małym pomarańczowym notesem i długopisem w dłoni. Nieobecny. Pochłonięty zapisywaniem, skreślaniem, układaniem na nowo. Pewnie kolejnej sceny z tą jego laską, Anką czy Anitą. Artur nie poznał jej osobiście, ale nasłuchał się o niej tyle, że nie miał już ochoty czytać. Jest najlepsza na świecie, ta jedyna, można z nią rozmawiać godzinami, łapie w lot wszystkie niuanse. Poza tym ma zajebisty uśmiech, seksowną chrypkę i paznokcie pomalowane na ciemny błękit. Te paznokcie Marcin chciałby widzieć w zbliżeniach w każdej scenie. Fetyszysta.
Jego przyjaciółka żyła natomiast w cieniu, nieszczęśliwa, być może obłąkana, wbita w mrok. Nie była zajebista, nie miała w sobie nic seksownego, paznokcie miała poobgryzane i bez lakieru. Jedyne, co miała, to te oczy o różnokolorowych tęczówkach. Najpierw trochę się ich bał – tego dziwnego uczucia, że nie wiadomo, na kogo tak naprawdę się patrzy. Bo gdyby oba były niebieskie, to wyglądałaby jak zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Ale gdyby oba były zażółcone, turkus z domieszką piasku pustyni, chore, z opadającą powieką… Staruszka w ciele dziecka. Szamanka. Mała czarownica.
Nikt z jego znajomych nic o niej nie wiedział. To była tajemnica. Może Bolek? On chyba ich widział – raz, na polanie. Na pewno nie Marcin. Jeszcze nie teraz, może kiedyś, później, kiedy wszystko dobrze się skończy…
Marcin odmruknął coś i nie wyglądało to jak prawdziwe filmowe pożegnanie. Artur zostawił go więc w namiocie, obrócił czapkę daszkiem do tyłu i poprawił plecak. Ten sam, w którym od trzech miesięcy nosił swój niepokojący nabytek. CZ 85, kaliber dziewięć milimetrów. Piętnaście naboi w magazynku, choć zostały mu tylko trzy. Dwanaście strzałów do drzew w lesie, jeszcze w Warszawie. Raz w kwietniu, trzy razy w maju, a najwięcej pewnego czerwcowego wieczora, gdy musiał wypłakać i wystrzelać swoją wściekłość. Gdy dowiedział się, dlaczego ją tam trzymają. I że ona stamtąd nie odejdzie, dopóki nie dowie się, kim jest ten człowiek – człowiek albo ludzie. Wielogłowa hydra nazwana przez nią Czarodziejem.
Ruszył przez dębowy las skąpany w promieniach zachodzącego słońca. Odszedł na pół kilometra od namiotu i znalazł zacumowaną w sitowiu łódź, tak jak obiecywał stary rybak. Mężczyzna nie uśmiechnął się, zresztą żaden uśmiech nie pasowałby do tej przeoranej zmarszczkami twarzy. Prostym gestem wskazał na ławeczkę.
Artur wszedł na chybotliwą łódź, odzyskał równowagę i usiadł. Rybak bez słowa wbił wiosło w dno, odepchnął się od sitowia, a po kilku chwilach przycupnął naprzeciwko Artura, włożył wiosła w dulki i zaczął powoli wiosłować. Przy każdym ruchu pochrapywał zniszczonymi od tytoniu płucami i zerkał na boki, jakby Artura wcale tu nie było.
– Panie… – powiedział Artur cicho, gdy odpłynęli jakieś trzydzieści metrów od brzegu. – Pan się zatrzyma na tej wysepce. Na tej, co wczoraj.
– Na chuj? – mruknął rybak. – Ja myślał, że ci się spieszy.
– Zostawiłem tam coś. Muszę zabrać.
Rybak nie odpowiedział, łypnął tylko bladym okiem na Artura, po raz pierwszy odkąd wypłynęli. Splunął za burtę, wyjął prawe wiosło z wody, a lewym skierował łódź w stronę małej zadrzewionej wyspy na środku jeziora. W jego zachowaniu było coś niepokojącego, jakby wiedział coś, czego Artur mógł się tylko domyślać. Posępny Charon, przewoźnik duszy, choć nie chciał od Artura monety. A może dostał obola od kogoś innego?
– To zajmie tylko chwilę…
Kolejne strzyknięcie śliną prosto w mętne wody jeziora. „Ileż tu musi być meli tego starucha” – pomyślał Artur. Dobrze, że o tym nie wiedział, gdy pływał codziennie prawie kilometr, w tę i z powrotem. Zepsułoby mu to całą przyjemność.
Po dwóch minutach łódź wpłynęła w malutką zatoczkę, okoloną z trzech stron szuwarami, wyciętymi w jednym miejscu, gdzie zaczynała się wąska kamienista ścieżka. Rybak wbił wiosło tuż obok okazałej lilii wodnej i znów charknął. Artur zdjął buty i skarpetki, podwinął nogawki i zsunął się do wody, sięgającej mu do kolan. Przeczłapał dziesięć kroków po wodorostach, były nieprzyjemnie śliskie i okręcały mu się wokół łydek.
Gdy wyszedł na ciepłe kamienie, spojrzał przez ramię na łódź. Rybak patrzył na niego uważnie spod uniesionej brwi i powoli wystukiwał papierosa z miękkiej paczki.
Ruszył, ostrożnie stawiając stopy. Krok po kroku, kamień po kamieniu. Na szczycie pagórka zboczył ze ścieżki w brzozowy zagajnik, z którego poderwały się do lotu cztery hałaśliwe mewy. Chwilę potem usłyszał furkot znacznie większych skrzydeł i podniósł głowę.
Dokładnie nad nim po bezchmurnym niebie krążył orzeł z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Był brązowy, trochę podobny do sokoła i mniejszy niż te amerykańskie, majestatycznie szybujące nad preriami i kanionami w westernach. Artur patrzył przez kilka chwil, jak ptak zatacza kolejne kręgi nad zagajnikiem.
„Dobry czy zły znak? Będę dziś zwierzyną? A może zwycięzcą?”
Ruszył. Opuścił zagajnik i doszedł tam, gdzie wczoraj… z nią… pod wielkim dębem, jedynym na całej wyspie, dokładnie pośrodku, z dziuplą ziejącą czernią. Najdziwniejszy z dziwnych momentów w jego dziwnym życiu. Niczego tu nie zostawił. I niczego nie musiał zabrać.
Chciał za to coś schować: zielony stukartkowy zeszyt, wypełniony w trzech czwartych drobnym maczkiem. Nie mógł zabrać go ze sobą tam, gdzie zamierzał pójść, nie chciał też oddać go Marcinowi. To nie była kwestia zaufania. Ta historia po prostu jeszcze się nie domknęła. A bez zakończenia – jakiekolwiek będzie – nikt by w to nie uwierzył. Dlatego nie dał mu tego do przeczytania. Bał się, że Marcin go wyśmieje. Stwierdzi, że to wymyślona bajeczka. Przez różowe okulary nie widać mroku. W różowych okularach odbita jest zajebista Anita, ale nie ma nieszczęśliwej Alicji.
„Różowe okulary robią z ciebie ślepca, Marcin. Nic nie rozumiesz. Pozostajesz w błogiej nieświadomości. Ale uwierzysz, gdy dowiesz się, co jest w zeszycie. Musisz uwierzyć. Może wtedy, gdy będziesz mógł usłyszeć Jej wersję. Lub wtedy, gdy…”
Tu, pod rozłożystym dębem na małej mazurskiej wysepce, po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może nie wyjść z tego cało. Że to nie są żadne negocjacje. Że to są ci sami ludzie, którzy grozili mu w Warszawie, pokazując filmik z płonącym chłopakiem w afro. „Dwa słowa – przypomniał mu się pełen chłodu wzrok olbrzyma z uciętym uchem. – Dwa słowa: Artur Sosnowski, i dołączysz do tamtego truchła gdzieś w jakimś lasku”.
Zdjął plecak i wyjął z niego swój scenariusz, a tak naprawdę pamiętnik. Otworzył go mniej więcej w połowie i na kilka długich chwil zapomniał, po co tu przyszedł.
Jest połowa czerwca. Przez ostatnie półtora miesiąca co drugi dzień jeżdżę do niej do tamtego domu. Najpierw samochodem ojca – zabierałem ją wtedy dalej, na polanę, raz czy dwa nawet nad Wisłę, na dziką plażę. Potem była ta nieprzyjemna rozmowa ze starym, gdy przyłapałem go na czytaniu mojego zeszytu, a on wystawił się przede mną, że o niej wie. Nie tylko wie – on żądał, żebym dał sobie z nią spokój. Odkryłem, kim jest. Mam ochotę napluć mu w twarz. Spiął się, robi wszystko, żeby jak najmniej patrzeć mi w oczy. Nie mam szansy podkradać mu auta, zresztą może lepiej, żeby myślał, że go posłuchałem i sobie odpuściłem. Od tej pory jeżdżę rowerem i spotykamy się blisko tamtego domu, nie oddalamy się.
Atmosfera na chacie zrobiła się dziwna: matka tkwi w bańce, tyle że nie jest to bańka mydlana, a ołowiana. Jest ślepa, jakby miała zaszyte oczy. Staram się wyrzucać z głowy pomysły, żeby powiedzieć jej o sprawkach ojca. Przypuszczam, że tylko nawrzeszczałaby na mnie, że jestem idiotą i że oczerniam człowieka, który całe życie robił wszystko dla rodziny. Weronika ma dwanaście lat, jest w pewien sposób podobna do mnie, ale nie mam odwagi z nią pogadać. Gdyby nie te osiem lat różnicy, może i miałbym w niej sojusznika… ale w czym? Jak mogłaby mi pomóc? Jestem z tym sam.
No i jest jeszcze mój kumpel z liceum, Marcin. Mieliśmy pisać scenariusz – o dwóch chłopakach, którzy ruszają stopem w Polskę i odkrywają coś w sobie, jakieś prawdy, drogowskazy. Na początku obaj doszliśmy do wniosku, że żyjemy w pustce i że tym scenariuszem się wzbogacimy, choć nie dosłownie. Że dzięki wyobraźni stworzymy siebie na nowo – trochę lepszych, gotowych na ryzyko, sensownie odpowiadających na trudne pytania.
A potem pojawiła się Ona. Nie umiem opowiedzieć o Niej Marcinowi, chyba nie potrafiłby tego zrozumieć. I tak nie mam odwagi. Gdy tracę panowanie nad sobą, gdy ogarnia mnie potworne przerażenie, to świruję przed Marcinem – jak wtedy, gdy zaciągnąłem go do kibla w pubie i gadałem jak potłuczony o pistolecie. Scenariusz coraz mniej mnie interesuje. Spisuję wszystko, co najważniejsze, ale trzymam to dla siebie. Niektóre kartki dałem Oli – te o ojcu, o jego powiązaniach z gangusami. O Norbercie, który spalił gościa i któremu uszło to na sucho.
Dziś, jeśli nic nam nie przeszkodzi, skończymy Drużynę Pierścienia. Nie mogę powiedzieć, że się w niej zakochałem. Nie. Po prostu patrzę na nią, na jej niepokojącą twarz, i za każdym razem dostrzegam w tym zdrowym oku prośbę: „Uratuj mnie, zaopiekuj się, nie opuszczaj”. To jest jak wyzwanie – przezwyciężyć strach: przed ojcem, przed łysym typem od filmiku i jego szefem, przed Norbertem. Przed Adamem, który mieszka w domu obok, a gdy mnie widzi, to ma taki wzrok, jakby już dostał na mnie zlecenie. Przezwyciężyć strach i pojechać tam znowu, chociaż ona ani razu nie powiedziała, że chciałaby uciec. Chce tylko, żeby jej czytać, czytać, czytać. Jestem trochę jak środek czyszczący, jak płyn do kibla. Mój głos i Tolkien wypłukują z jej głowy gówno i szlam. Ja i John – robimy wszystko, żeby jej zdrowe oko zaświeciło jasnym blaskiem. Tyle razy wcześniej czytałem Władcę, trochę z rozpędu, trochę z dziwnej miłości, ta czynność była jak dmuchanie w żagle podczas flauty bezsensownego życia. Dopiero teraz, gdy czytam jej na głos, pewne rzeczy widzę niemalże na jawie, tak jak ona.
Ale przedwczorajsze spotkanie było inne. Przerażające.
Nazywam ją w myślach Ally – od Alicji, chociaż dała do zrozumienia, że to nie jest jej prawdziwe imię. I że tego prawdziwego nie pamięta. Zostało w mieścinie, z której uciekła, razem z pociętymi dłońmi matki i ojczymem – damskim bokserem i obszczymurem.
Siedzimy na małej polanie, niedaleko kopca pełnego kłębiących się czarnych mrówek. Oparci plecami o gruby pień, na tyle daleko od tamtego domu, że go nie widzimy. Na tyle blisko, że w każdej chwili może wstać i tam wrócić.
– Dlaczego nie czytasz? – pyta mnie Ally.
Jesteśmy w rozdziale Zwierciadło Galadrieli. Drużyna przeszła przez kopalnie Morii, a Gandalf spadł w przepaść, mocując się z demonem Balrogiem. Już niedługo Frodo i Sam odłączą się od drużyny, ale zanim to nastąpi, Frodo zajrzy w magiczne zwierciadło królowej elfów.
– Nie mogę się skupić – mówię.
– O czym myślisz?
– Tydzień temu… – Waham się. – W tamtym domu ktoś mi pokazał coś dziwnego. Mówił, że spotka mnie to samo, jeśli nie przestaniemy się spotykać.
– Majka… – mówi głucho Ally. – Ona cię widziała. Nie raz.
– Nie, to nie ona. Łysy facet. Duży. Z uciętym uchem.
Ally przekrzywia głowę. Spuszcza wzrok.
– Jeśli nie chcesz przychodzić… Zrozumiem.
– Nie, to nie tak.
– Ja zrozumiem, naprawdę.
– Ale ja nie chcę przestawać. – Podnoszę głos. – Przychodzę przecież. Czytamy. Już.
Wskazuję na książkę i skupiam wzrok na małych literach. Elfia czarodziejka Galadriela spogląda właśnie na krasnoluda Gimlego, który siedzi smutny i wzburzony. Uśmiecha się do niego, a wtedy jemu się wydaje, że odwieczny przeciwnik krasnoludów – elf – to też istota z duszą i sercem. W tym sercu są miłość i współczucie. Do niego. I do hobbitów.
Przerywam znów, bo zamiast Galadrieli widzę pod czaszką tamtego płonącego chłopaka z filmiku. Krótkie ujęcia. Ciach, ciach, ciach. Ucieka. Biją go. Wyje, płonąc.
– Przepraszam – mówię cicho.
– Nie szkodzi. – Ally bierze głęboki wdech. – Opowiedz mi.
– Ale co?
– Ten mężczyzna, który ci groził. Co ci pokazał? Chcę wiedzieć.
Wstaję spod pnia. To nie jest dobre, żeby obarczać ją tym, że mi grożą i że od jakiegoś czasu wokół mnie rozpościera się gęsta sieć. Nie po to tyle czasu czytam, żeby teraz znów wkładać jej do głowy mrok.
– To nieważne – mówię. – Nic się nie zmieniło.
– Ważne. – Patrzy na mnie z dołu i mruży oczy. – Przyjaźń to przyjaźń, nie? Coś cię gnębi. Chcę wiedzieć.
– To wszystko jest takie skomplikowane. – Próbuję się jeszcze wymigać. – Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
– Po prostu mów, Artur. Mów.
Odchodzę kilka kroków.
– Pokazywał mi takiego jednego chłopaka. Przywiązali go do drzewa. Najpierw bili go, a potem spalili. Co najgorsze, chyba wiem, kto to zrobił.
Spodziewam się, że te kilka zdań w jakiś sposób ją przerazi, ale widzę w jej niebieskim oku niezdrowe zainteresowanie, a to chore otwiera się szerzej. Nie lubię tego. Zawsze tak się dzieje, gdy mówi o ludziach, którzy robią jej coś dziwnego. O Czarodzieju.
– Jak wyglądał? – pyta ze źle skrywaną ciekawością.
– Kto?
– Ten… chłopak.
– Palił się, nie pamiętam…
– Jak wyglądał?
– Młody, wysoki, ciemne włosy, kręcone.
– Mój medalion – szepcze Ally. – Mój medalion…
Czuję gęsią skórkę. Patrzę na nią i przez moment nie widzę dziewczyny, którą znam. Ma w sobie coś z drapieżnika.
– On nie żyje? Tak czułam. Wiedziałam. Chciałam, żeby cierpiał. Ale nie żyje. Gdzie mój medalion? Powinni mi go oddać. To mój prezent.
– Czy ty…? – pytam, mocno przestraszony. – Kazałaś im go zabić? Jezu, Alicja…
– Nie nazywam się Alicja – mruczy, a jej oczy wywracają się pod powiekami, prawie jak w horrorze. – To tylko imię…
Podchodzę bliżej.
– Kazałaś im go zabić?! – Podnoszę głos.
– Ja… Chciałam tylko… Chciałam, żeby dostał nauczkę.
– Z kim o tym gadałaś?!
– Nie żyje, nie żyje – gada do siebie.
Mogę przysiąc, że widzę na jej twarzy grymas, coś jakby uśmiech. Ale nie, na szczęście nie. Z niebieskiego oka płynie po policzku łza.
– Nie wiedziałam, przysięgam. Dlaczego ich nie ma?
– Kogo nie ma, dziewczyno? Czego?
– Pistoletów i róż. – Załamuje jej się głos. – Nie oddali.
– Uspokój się, proszę. – Mimo strachu obejmuję ją ramieniem. – To źli ludzie, wszystko robią nie tak, rozumiesz? Nie można im ufać. Dlatego go zabili. Nie chciałaś tego.
– Nie chciałam.
Trzęsie się. Wydaje mi się, że powoli wraca do siebie.
– Przeczytaj mi o Galadrieli, Artur – mówi cicho. – Przeczytaj mi dalej, proszę. Proszę.
Znajduję siłę, żeby się skupić. Siadam naprzeciwko niej, ona opiera głowę o pień i patrzy gdzieś w dal. Wracam do spotkania drużyny z królową elfów. Pani Galadriela w końcu uwalnia drużynę z więzów swoich oczu. Mówi im, by nie dopuszczali lęku do serc. I że dzisiejszą noc prześpią spokojnie.
– Spokojnie, spokojnie – mruczy Ally. – Nie chcę go już. Nie chcę. Jest przeklęty. Niech przepadnie, na zawsze.
Podnoszę wzrok znad książki. Do tej pory nigdy nie słyszałem o żadnym medalionie. Jak ona to powiedziała? Pistolety i róże?
Siedzimy tam jeszcze z godzinę, doczytuję rozdział do końca. Frodo zagląda do Zwierciadła Galadrieli, a Ally wygląda, jakby spała. W ciemnej czeluści Zwierciadła Frodo widzi Oko. Ono rośnie i rośnie, aż wypełnia całe Zwierciadło, a Frodo nie umie oderwać wzroku. Nie jest w stanie krzyknąć. Oko – przerażające, wielkie, szkliste, żółte niczym ślepie kota – wbija się w hobbita i wciąga go w czarną przepaść źrenicy.
Wpada mi do głowy myśl, że nigdy nie powinienem był przynosić tu ze sobą Władcy. Że ona powinna była na zawsze zostać w krainie Dorotki z Oz, Alicji z Krainy Czarów i ludków z książek dla dzieci. Ale jest już za późno. Wiem, że jej wyobraźnia należy teraz do tej książki, tak jak moja.
– Lady Galadriela będzie moją panią – stwierdza stanowczo Ally, gdy budzi się z letargu i wstaje. – Ona mnie poprowadzi, wiesz, Artur?
Kiwam głową, nieprzekonany. To, co dla mnie było najlepszą z możliwych fikcji, dla niej powoli staje się najlepszą z możliwych rzeczywistości.
Living is easy with eyes closed, misunderstanding all you see…
JOHN LENNON
Andrzej Rulewski przykucnął na pasie awaryjnym i przeciągle jęknął, trzymając się za skronie. Patrzył z żałością na wrak swojego ukochanego porsche, roztrzaskanego, wbitego w tył długiej ciężarówki na trasie S8 przed Wyszkowem. Obok leżały dwa ciała, na które chwilę wcześniej miał okazję zerknąć przy rozcinaniu karoserii. Rozszarpane na kawałki, czerwona miazga z flaków i ubrań, na szczęście już zapakowana w czarne worki. Wciąż wszystko go bolało, krew ledwo co zakrzepła mu na policzku. Tkwił w dziwnym letargu, a niebieskie światła radiowozów, wozów strażackich i karetek były dla niego czymś nierealnym, za zasłoną, jakby ktoś odciął mu w mózgu zasilanie. Nie wiedział, co ma myśleć o Adamie. Skurwiel zniszczył mu samochód. Czy odzyskał spokój? A może to wcale nie było tak? Może szarpali się z Norbertem za kierownicą?
Tam w lesie, gdy stał przed Norbertem, z Adamem za plecami – czy czegoś naprawdę się dowiedział? Niczego, co by usprawiedliwiało taką ofiarę. Norbert podsłuchał coś u wuja. Skojarzył, że skradzionym medalionem chwali się na prawo i lewo muzyk z osiedla. Powiedział coś dziwnego – że medalion należał do dziwki z burdelu wuja, tej z oczami. I że nie miał nic wspólnego ze śmiercią Artura na Mazurach, bo wuj kazał mu trzymać się od siebie z daleka.
Powinien już przestać o tym myśleć, ale czegoś mu brakowało. O czymś zapomniał.
„Myśl, Andrzej, myśl. Czy w tej układance jest jeszcze jakiś brakujący element?”
Gra Adama. Ten nieszczęśnik wpakował Norbertowi do głowy bajkę o szantażu, o skradzionej karcie. Norbert powiedział, że dzwonił do wujka i że z kartą jest wszystko w porządku.
Andrzej podniósł się z trudem i podszedł do podkomisarza Rajsera, rozmawiającego z gliniarzami z drogówki niedaleko radiowozów.
– Możesz dać mi na chwilę ten telefon z pobocza? – spytał.
Rajser się zawahał. Andrzej wiedział dlaczego: spartolił tę akcję, zrobił z siebie idiotę przed tymi gliniarzami. Spojrzał błagalnie. W końcu Rajser pokiwał głową, podszedł do barczystego policjanta siedzącego w radiowozie i spytał o komórkę, którą jeden z młodszych rangą kolegów znalazł przez zupełny przypadek pięćdziesiąt kilka metrów przed wrakiem. Wrócił do Andrzeja i wyciągnął telefon w jego stronę.
Andrzej chwycił iPhone’a z pękniętą szybką. Zmitygował się, dotknął ostrożnie ekranu i zajrzał do listy ostatnich połączeń. Norbert musiał wykonać ten telefon między wczorajszym spotkaniem pod Cordobą a porwaniem na parkingu. Ale w tym przedziale czasowym widniało tylko kilka rozmów z numerem oznaczonym jako „Tatko”.
– Kurwa…
„Może Norbert po prostu usunął to połączenie z listy? To tylko dwa ruchy palcem”.
Zajrzał do kontaktów. Pokaźna lista. Sporo znanych nazwisk. Dziesiątki imion i ksywek, setka, dwie setki. „Ci od narkotyków będą mieli niezły pożytek z tego telefonu” – stwierdził w myślach. W kontaktach pod literą W nie było żadnego wujka. „Ten kretyn pewnie ukrył go pod jakąś ksywą albo po prostu pod imieniem i nazwiskiem” – pomyślał. Litery na ekranie tańczyły jak oszalałe, a on poczuł, że nie daje rady. Lada chwila w końcu spadnie na niego szok po ostatnich wydarzeniach i odetnie resztki przytomności.
– Nie masz pomysłu, jak mógł się nazywać wujek tego gościa? – spytał Rajsera, który przypatrywał mu się z surową troską, przyklejony do elektronicznego papierosa.
– Niby jakiego? Dopiero dziś się dowiedziałem, że Doktor Rob to tak naprawdę ten twój Norbert – odparł policjant bez emocji. – Od tej starej strony go nie znałem.
– Co ma w dowodzie?
– Robert jakiś tam, ale to pewnie podrobiony plastik.
– Wujek, wujek – powtarzał Andrzej z coraz większym poczuciem beznadziei. – Wszystko na nic, kurwa.
Oddał telefon Rajserowi i jeszcze raz spojrzał na miejsce makabrycznego wypadku, do którego może by nie doszło, gdyby nie jego uparte dążenie do czegoś idealistycznie nazywanego prawdą.
„Ta prawda akurat nikogo nie wyzwoli – pomyślał. – A na pewno nie mnie”.
– Sorry, stary, ale muszę cię tu wysadzić – wymamrotał Rajser, a wnętrze jego samochodu wypełnił dym z elektronika. – Tak naprawdę to miałem być dzisiaj cały wieczór w domu. Obiecałem chłopakowi, że zagram z nim na pleju i przerobię angielski. Jak tego nie zrobię, to luba położy mi jutro na szafce papiery rozwodowe.
Andrzej spojrzał na Rajsera z boleścią, ale nie znalazł na twarzy policjanta ani krzty zrozumienia: facet miał wypisane w oczach, że nieudana akcja na jakiś czas wyczerpała limit jego dobrej woli. Stali akurat na światłach przy Dworcu Wileńskim, znów koło tej galerii handlowej, gdzie dał się zrobić w konia Norbertowi i Adamowi. Cholernie daleko od Dolnego Mokotowa. Miał ochotę znaleźć się już pod kołdrą i wywrzeszczeć do poduszki swój żal za zniszczonym samochodem.
– To twój syn jeszcze nie śpi? – spytał nieco zbyt podejrzliwie. – Angielski o tej porze?
– W soboty chłopak ma trochę więcej luzu – rzucił Rajser do podsufitki.
– Spoko. I tak dużo dla mnie zrobiłeś. Dzięki.
Andrzej wysiadł z samochodu przed zebrą. Rozejrzał się – skrzyżowanie Targowej i „Solidarności” wciąż żyło, mimo dość późnej pory. Zadzwonić po taksówkę? Który taksiarz weźmie faceta ze świeżą szramą na policzku, śmierdzącego tak, jakby wykąpał się w cysternie z paliwem? Przyszedł mu do głowy Rafalski z redakcji, poza tym któryś z fotografów kręcił się pewnie w sobotę wieczorem po mieście. Ale nie, nie chciał odpowiadać na pytania ani stać się na kilka najbliższych tygodni przedmiotem wymienianych za plecami żartów.
Przeszedł przez skrzyżowanie i wpadł w strumień ludzi zmierzających z galerii handlowej do metra. Kilku młodych mężczyzn obejrzało się za nim, pewnie zwrócili uwagę na przyklejone do skroni strąki włosów i szramę na twarzy. No i ten smrodek podpałki ciągnął się za nim jak chmura za skunksem.
Wyszedł z przejścia podziemnego po drugiej stronie Targowej i stanął w bramie, byle z dala od ludzi. Wiatr ustał, podpałka nie rozwiewała się już na boki, zaczęła kropić delikatna mżawka. Andrzej zdjął czapkę i wystawił głowę z bramy. Krople spadły mu na twarz, na zmęczone oczy, ale nie przyniosło to ulgi. Było mu wszystko jedno i nie miał siły zaglądać do skrytych w mroku rozkładów jazdy. Chciał po prostu poczekać. „Na pewno coś przyjedzie. Coś musi stąd jechać przez Wisłę mostem Poniatowskiego, trzeba tylko wysiąść i zejść na Wisłostradę, a potem przesiadka. Cholera, czy stamtąd da się dojechać na tę pieprzoną aleję Witosa…?”
– Dokumenty poproszę – usłyszał obok siebie.
Tuż po gliniarzach wyłonił się zza zakrętu autobus i Andrzej bez większego zastanowienia zdecydował się ich zignorować i podbiec do przystanku. Poczuł na ramieniu żelazny uścisk i zamiast przy autobusie znalazł się znowu w bramie. Po takim numerze nic by już nie pomogły rzeczowe wyjaśnienia – dwaj gliniarze byli za bardzo zainteresowani jego wyglądem i próbą ucieczki, a kiedy Andrzej zrobił się na chwilę trochę zbyt niemiły, ich silne dłonie chwyciły jeszcze mocniej. Poczuł, że jego twarz wciska się w brudny tynk, a zakrwawiony policzek szoruje o śrubę na tabliczce z nazwiskami notariuszy. Sprawne przeszukanie, zakończone znalezieniem dokumentów, telefonu i dyktafonu. Pewnie wszystko kradzione. Nagle Andrzej wydał się gliniarzom nad wyraz podobny do nożownika Edzia Ząbka, którego komisariat z Cyryla i Metodego poszukiwał za wydłubanie kumplowi oka na jakiejś melinie.
– Panowie, pliz, jaki Edzio? – Starał się zabrzmieć potulnie, chociaż w środku aż gotował się ze wściekłości, głównie na samego siebie. – Weźcie na wstrzymanie, zadzwońcie do podkomisarza Rajsera z Nowolipia. On wam potwierdzi moją tożsamość.
– Którą tożsamość? – spytał szorstko jeden z gliniarzy. – Z kradzionego dowodu?
Andrzej zacisnął zęby. Ze zdjęcia w dowodzie na wieczorną Targową gapił się facet młodszy od niego o co najmniej sześć lat, prosto od fryzjera, w białej koszuli i marynarce. Widział się już pod celą na Cyryla, gdy jeden z tamtych poszedł po rozum do głowy. Kilka długich minut rozmów przez krótkofalówkę, Andrzej patrzył wilkiem, jak głos z centrali próbuje przebić się przez trzaski z wiadomością, że z podkomisarzem Rajserem nie ma kontaktu. „Pewnie już przebrał się w piżamę i gra z synem na konsoli” – pomyślał. A jednak – udało się, choć nie z Rajserem, a z Feliksem, jego kumplem. Poświadczył, że Rulewski to facet w brudnej kurtce, ze świeżą szramą, śmierdzący podpałką.
Przeprosili Andrzeja jakby od niechcenia, jakby sprawił im przykrość tym, że nie okazał się Edziem Ząbkiem. „Miej się na baczności!” – usłyszał na odchodnym. Rozejrzał się i przebiegł przez jezdnię między samochodami do nadjeżdżającego tramwaju. Zanim drzwi się za nim zamknęły, pomachał jeszcze środkowym palcem w stronę pleców tamtej dwójki, dostojnie sunącej chodnikiem.
Usiadł w tramwaju na końcu, żeby nikt się znowu do niego nie przypieprzył. Z zaciśniętymi zębami patrzył przez szybę i zaczynał czuć obezwładniającą niemoc, jego ciało stawało się miękkie jak wosk. „Nie mogę teraz zasnąć” – pomyślał.
Na przystanku przy Teatrze Powszechnym przez środkowe drzwi do wagonu weszły dwie dziewuchy. Odpicowane na imprezę, mini, futrzane kurteczki, mocny makijaż, duże dekolty. Stanęły przy oknie i zaczęły rozmawiać krótkimi, urywanymi zdaniami. Andrzej miał dziwne wrażenie, że skądś zna jedną z nich.
„Jezu” – przeraził się. To była Shae, chociaż na rzęsach miała tyle maskary, że z początku jej nie rozpoznał. „A więc jadą na imprezkę do klubu, pewnie wysiądą przy Kruczej i pójdą piechotą na Mazowiecką. Do klubu?!”
Poczuł, że poci się jak świnia, a smród podpałki podlany jego strachem rozlewa się po tramwaju. Umówił się przecież z Shae na dzisiejszy wieczór, jak idiota. Zapomniał wtedy na chwilę o śledztwie, nie przewidział, że tak paskudnie się to wszystko skończy. Ukrył twarz w dłoniach i modlił się, żeby się nie odwróciły, żeby gadały wciąż do siebie, zajęte swoimi telefonami, selfie, fejsem czy czymkolwiek. Shae, jego żmijka z Gry o Tron, jego szklanka Happy Birthday, przewijała coś na ekranie komórki długimi jak szpony tipsami z błyskającym złowróżbnie brokatem.
Dziewczyna podniosła telefon do ucha, a przerażony Andrzej usłyszał dobiegającą z kieszeni melodyjkę. Chciał zwinnym kocim ruchem sięgnąć do kurtki i wyciszyć dzwonek, ale zdrętwiałe ramiona odmówiły posłuszeństwa. Shae przeczesała tipsami czarne włosy do ramion, wciąż czekając na połączenie. Andrzej pomyślał, że jeszcze chwila i to wszystko wreszcie się skończy.
Wtedy odwróciła głowę i spojrzała w jego stronę. Coraz mocniej wbijała w niego wzrok, mrużyła swoje bliskowschodnie oczęta, usta pokryte karminową szminką złożyły się w ciup. Już wiedział, że nie ma szans. Shae wykonała szybki ruch palcem na komórce i melodyjka pod kurtką zamilkła. Potem przeszła dziesięć kroków w jego stronę, stukając obcasami. Andrzej spojrzał przez szybę i przełknął ślinę, a po chwili znów zabrzmiał jego telefon.
– No odbierz, kotku – usłyszał nad głową.
Podniósł umęczony wzrok. Patrzyła na niego z zaciekawieniem, nawet z sympatią, ale on czuł się teraz nagi mimo puchowej kurtki. W dodatku wciąż nie pamiętał jej imienia.
– Nie mogłeś wziąć prysznica przed klubem? – spytała filuternie. – Prosto z roboty?
– Ta, prosto – mruknął. – Coś mi wypadło.
– Miałeś zamiar mi to powiedzieć czy po prostu mnie wystawić? Nie lubię, jak robi mi się fałszywe nadzieje.
– Pewnie bym zadzwonił…
– …jakbym sobie przypomniał – dokończyła za niego.
Jej koleżanka, blondynka w pasemkach, z napompowanymi wargami i w przyciemnionych okularach, patrzyła na nich z oddalenia, z dziwną miną, której Andrzejowi nie chciało się analizować. Coś jakby niesmak. Nagle ruszyła, stukając obcasami jeszcze dłuższymi niż te Shae, i zatrzymała się w bezpiecznej odległości.
– Ty, znasz tego gościa? – wysepleniła. – Robi jakiś problem?
Andrzej chciał rzucić jej, żeby się odpieprzyła. Powstrzymał się.
– Co on tak capi? – Blondynka ciągnęła swoje małe śledztwo. – Pocieszny. Taki jakby menel, ale nie do końca. To ten bloger?
– Nie. – Shae uśmiechnęła się figlarnie. – Taki mój kolega. Przechodzi teraz ciężki okres. Stracił właśnie kasę na giełdzie, ale jak go znam, to się jeszcze odkuje. Odkujesz się, Andrzej?
Spojrzał jej w oczy, szukając odpowiedzi na pytanie o to, w jakim celu ta dziewczyna robi sobie z niego jaja.
– Aaa, czyli znasz go. – Blondynka się uspokoiła. – Stary znajomy?
– Si.
– Cyknąć wam razem fotkę?
Nie czekając na odpowiedź, wycelowała w nich telefon ze złotą klapką w gwiazdki.
– Nie! – zawarczał Andrzej. – Żadnych fotek.
Shae machnęła na blondynkę ręką, a tamta odpuściła. Nie zważając na pochmurną minę koleżanki, Shae nachyliła się do ucha Andrzeja.
– Powiem ci teraz, co zrobimy – zaczęła cicho. – Wysiądę z nią przy Kruczej, a potem powiem jej, że nie mam dziś ochoty na klub. Ona pójdzie, a ty podjedziesz swoim porsche…
– Nie mam już porsche – wymruczał z boleścią.
– Ale to mieszkanie przy Witosa wciąż chyba masz?
Miał wrażenie, że dziewczyna zaraz parsknie mu śmiechem do ucha.
– Mieszkanie mam.
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, podczas której czuł w nozdrzach jej mocne perfumy, a jej czarne włosy łaskotały go w policzek pod szramą.
– No to zmiana planów – szepnęła znowu. – Pojedziesz do domu, a ja będę tam już na ciebie czekać. A potem zrobisz mi wszystko to, co mi obiecałeś.
– Weźmiemy taksówkę? – spytał z nadzieją.
– Razem?
„A czemu nie?” – pomyślał. Naprawdę chciał już być pod prysznicem i zmyć z siebie cały ten brud. Przymknął oczy, ale pod powiekami od razu wyświetlił mu się Norbert chlustający na niego podpałką i napięta twarz Adama, gdy ten przejeżdżał mu nożem po twarzy.
– Nie, miś, nie dzisiaj – usłyszał.
Pokiwał tylko głową. Rozumiał. Shae wyprostowała się i odeszła do koleżanki.
– On biedny jest – powiedziała do niej nieco zbyt głośno. – Musiałam go podnieść na duchu, żeby sobie czegoś nie zrobił.
Wysiadł z autobusu przy alei Witosa i powoli ruszył chodnikiem przed siebie. „Najbardziej pojebany wieczór mojego życia” – pomyślał. A to jeszcze nie koniec. Jeśli Shae nie zrobiła go w balona, to powinna czekać na niego gdzieś przy szlabanie na parkingu. Po drodze stwierdził, że lepiej by było, gdyby się rozmyśliła i jednak poszła z tamtą blondynką do klubu.
Facet idący z przeciwka włożył do ust papierosa i odpalił, chroniąc płomień przed wiatrem. Zrównali się i Andrzej wyobraził sobie z przerażeniem, że tamten rzuca w niego zapałką. Strasznie chciało mu się palić, ale się powstrzymał. „Nie!” Nie, dopóki nie zrzuci z siebie tych śmierdzących ciuchów, które mogły zająć się od przypadkowego ognia.
Usłyszał pod kurtką melodyjkę. Shae pewnie marzła pod szlabanem. Błąd – to dzwonił Kamil Rajser.
– Nie wiem, czy chce mi się gadać – rzucił Andrzej do słuchawki. – Dopiero docieram do domu, chce mi się lać, palić, żreć, spać, ale chyba nie gadać.
– Nie uwierzysz, Andrzej. – Rajser zaśmiał się nerwowo.
– Nie uwierzę.
– Wróciłem do domu, luba oglądała talent show w telewizorze, więc po cichutku zdjąłem kurtałkę i poszedłem do syna. Nie spał oczywiście, czekał na mnie, już miałem usiąść z nim i zagrać, ale…
– Błagam, Kamil – wycedził Andrzej.
– …stwierdziłem, że przed graniem przerobię z nim trochę tych słówek angielskich, bo ma z tym problem. Pytam go, a on mi odpowiada. Dom – house. Matka – mother. Ojciec – father.
Andrzej czuł, że musi przyspieszyć kroku. Lada moment popuści w spodnie. A Rajser brzmiał, jakby dopiero się rozkręcał.
– Już miałem olać angielski, bo mi dzieciak lekko odpływał, ale jakoś tak powiedziałem: wujek. A on mi na to, że nie wie. No dobra, powiedziałem sobie i włączyłem mu konsolę. Sprawdziłem w necie, no i oczywiście to był…
– Uncle – przerwał mu Andrzej. – Chcesz mi powiedzieć, że Norbert miał w telefonie jakiegoś uncle?
– No i tu jest najlepsze. – Głos Rajsera zadudnił Andrzejowi pod czaszką. – Zadzwoniłem do Feliksa, żeby mi jeszcze raz sprawdził telefon Doktora Roba. Nie miał go przy sobie, bo oddał do depozytu, więc trochę to trwało. Kiedy czekałem, to przypomniałem sobie, jak mi mówiłeś, że ten Norbert jarał się tym Spider-Manem. Zanim Feliks oddzwonił, to już miałem odpowiedź, bo sprawdziłem w necie.
– Że Spider-Man miał wujka?
Do wejścia na osiedle zostało mu pięćdziesiąt metrów. Dojrzał Shae. Niecierpliwie stukała obcasami o chodnik i chuchała w dłonie, bacznie obserwowana przez faceta od otwierania szlabanu.
– A jakże. Uncle Ben.
– Że co? Jak ten ryż?
– Dokładnie.
– I co? Miał Uncle Bena w telefonie?
– Miał. Prześlę ci numer z prywatnej poczty.
Andrzej się zatrzymał. Shae dojrzała go, posłała mu uśmiech i pomachała zachęcająco.
– Nie będziesz miał kłopotów, Kamil? – spytał. – Że rozdajesz prasie kontakty z telefonu z depozytu?
– O mnie się nie martw – odparł spokojnie policjant. – Martw się o siebie. Martw się o to, co zrobisz z tym numerem. Drugi raz nie przyjedzie kawaleria.
– Dzięki.
Stał pod gorącym prysznicem i nie potrafił zapanować nad chaosem w głowie, myśli atakowały go z każdej strony, nie miał przeciwko nim żadnej broni. Nie chciały się zmyć razem z brudem i smrodem. Osiem lat pieprzonych snów z powodu naspidowanego kretyna. Nie miał już medalionu, oddał go Bielawskiemu, niech się Bielawski zajmie resztą, niech się weźmie do roboty, on już swoje zrobił, dorwał mordercę. „Jeszcze tylko Uncle Ben, jak ten ryż”. Miał ochotę znów się nawalić, tak na ostro, jak wtedy po Igorze. „Jak to było, Andrzej? Polska wóda lepiej wali”.
Zupełnie zapomniał o Shae. Siedziała samotnie w pokoju, ale nie chciał wychodzić spod prysznica, dopóki nie przypomni sobie jej imienia. Głupio by było tak wyjść z łazienki w ręczniku, już czysty, choć wciąż ze szramą, i nie wiedzieć, jak się odezwać do tej dziewczyny. Zawsze mógł wpaść w swoją zwyczajną sobotnią gadkę, te wszystkie „misie”, „kotki” i „myszki”, ale zupełnie nie czuł klimatu. Chciał z kimś pogadać, opowiedzieć o tej eskapadzie. A co najgorsze, czuł w klatce piersiowej tępy rozlewający się nad brzuchem ból. Jego wewnętrzny głos podpowiadał mu, że pozbyłby się go, gdyby położył się pod kołdrą i pozwolił sobie na ryk. Na prawdziwy płacz, taki ze łzami. A tego nie mógł zrobić. Nie przy Shae.
„Be… Be… Berenika? Beata? A może to wcale nie było na B…”
Wyszedł z łazienki przepasany ręcznikiem. Shae leżała na łóżku, ubrania porozrzucała po pokoju. Spódnica na telewizorze. Bluzka na jego laptopie. Futerko zwisało malowniczo z lampy pod sufitem.
– Jak ci się podoba nowy wystrój? – spytała, odchylając głowę. – Nie uważasz, że trochę bałaganu wniosło do tego pokoju nieco życia?
Nie odpowiedział. Usiadł koło niej, a ona przysunęła się i włożyła dłoń z wielkimi tipsami pod jego ręcznik.
– Sprawdzę, czy tu też nie przydałoby się narobić bałaganu.
Jej uśmiech wydał się Andrzejowi nienaturalny. Figlarność z tramwaju gdzieś uleciała. Shae wchodziła w zupełnie nową rolę.
– Słuchaj – zaczął Andrzej z drgającym policzkiem. – To chyba jednak nie jest dobry pomysł.
– To zawsze jest dobry pomysł – mruknęła, powoli przesuwając dłonią po jego miękkim członku. – Obiecałeś mi coś, prawda?
Próbował wczuć się w powolne ruchy dłoni Shae. Przymknął oczy. Masowała go bez pośpiechu, w górę i w dół. Uśmiechnął się do siebie: „Tak, niech robi to, niech wróci rutynowa sobotnia gra wstępna, przechodząca powoli w upojną noc, serialowy maraton w niedzielne przedpołudnie, a potem jeszcze więcej ostrego seksu”. Położył się na plecach i rozpostarł ręce. Uniósł na chwilę pośladki, a Shae zdjęła ręcznik i dorzuciła do swojego bałaganu.
„Adam i jego nóż. Dwa ciała w czarnych workach. Uncle Ben, jak ryż”.
Mimowolnie zazgrzytał zębami i jakiś elektryczny prąd wzdrygnął całym jego ciałem. Zaczął odpływać w niebyt. Shae chyba nie zauważyła niczego niepokojącego, bo dorzuciła do repertuaru język, a potem całe usta. Nic nie czuł, zapadał się w materacu, był tylko głową odseparowaną od reszty.
– O co chodzi? – usłyszał. – Źle robię?
– Nie, dobrze, dobrze robisz – wymruczał do sufitu, nie otwierając oczu. – Jest bosko.
– Komu bosko, temu bosko…
Wyczuł w jej głosie cichą rezygnację, ale nie wiedział, o co może jej chodzić. To przecież niemożliwe, żeby mu nie stanął. Leżał więc dalej w błogiej krainie, w której na szczęście nie było już spalonych kikutów, medalionów ani rozbitych aut, tylko on sam, pośród płatków róż, jak ta laska w American Beauty. Leżał i słuchał. Kroki na parkiecie, szelest ubrań, delikatne przymknięcie drzwi. W końcu głucha cisza.
Dopiero wtedy zasnął.
Marta przeciągnęła się na tyle, na ile pozwalały jej spięte na kamień plecy. Wydawało jej się, że poczuła obok siebie śpiącego Marcina, ale to była tylko jego poduszka, którą przysunęła bezwiednie do piersi, jak dziecko przytulające misia.
Krótki dzwonek w jej komórce. Sięgnęła do szafki nocnej i odczytała wiadomość. „Śpisz? Zaraz będę”. A więc powrót. Koniec separacji. Mógł zrobić to już w środę albo czwartek, skoro jako tako wytłumaczył swoje spotkanie z eks w restauracji. Mimo to olał ją. A może tak bardzo bał się matki? Wydębił kolejny dzień „wolnego od Marty”, i kolejny. Nocował u jakiegoś aktora i opiekował się jego dziećmi. Wziął od niej aparat i gadał coś jak potłuczony o starym scenariuszu. Pomyślała, że mu odbiło – miał przecież pracę w ministerstwie i swój ulubiony święty spokój.
A może coś mu się poprzestawiało? Ją wymuszony święty spokój wymęczył jak mało co. Do incydentu ze skurczami latała po mieście z aparatem, gromadziła materiał i czuła, że ciąża nie jest taka straszna. Że mimo rosnącego z każdym dniem brzucha i zadyszki można coś robić, a nie leżeć na sofie i gnić.
Potem przyszły skurcze, KTG w szpitalu na Inflanckiej i Julia Bielawska. Od dwóch tygodni tylko Facebook, Photoshop, audiobooki i krótkie spacery – z Dżeki do śmietnika, a z matką Marcina do skwerku i z powrotem. Sen, sen, mnóstwo niepotrzebnego snu. Nuda, na zmianę z gonitwą myśli. A w międzyczasie niemal żadnych niepokojących objawów. Tylko jeden atak – gdy zobaczyła tamto nieszczęsne zdjęcie na profilu Teresy. Jakoś udało jej się opanować, pomogła nowa broń, jej mindfulness. I to, że miała przy sobie Julię, która wymyśliła na szybko karę dla Marcina. Tylko co z tego, skoro on tę karę nonszalancko zamienił na urlop od domowych pieleszy.
Przez te wszystkie przemyślenia zapomniała mu odpisać. Usłyszała chrzęst klucza w zamku, a Dżeki zeszła z łóżka i wybiegła do przedpokoju. Niemal natychmiast pojawiła się tam też wysoka postać jej teściowej w szlafroku. Julia Bielawska zerknęła szybko w jej stronę, a potem cicho zamknęła drzwi od sypialni i stanęła tyłem do mlecznej szyby. Wyglądała jak strażnik więzienny. Albo kat przed egzekucją.
– No ładnie – mruknęła Marta pod nosem. – Będzie jatka.
Już wcześniej zakomunikowała Marcinowi, że sam będzie musiał wypić piwo, którego nawarzył. Postanowiła nie przeszkadzać w tej rozmowie. Przyłożyła głowę do poduszki, wpatrzyła się w drzwi i zamieniła w słuch.
Julia Bielawska już w środę zorientowała się, że jej synowa choruje na jakiś dziwny rodzaj inercji. To chyba taki młodzieńczy paraliż, jaki mogą mieć tylko dziewczyny przed trzydziestką, na dodatek w ciąży. Widzą jak na dłoni, że w ich związku dzieje się coś złego, ale nic z tym nie zrobią. Obwiniają siebie, boją się konfrontacji. Boją się zostać same. Idą w pobłażliwość i współpracę, jak Marta. „A facetom jest to na rękę, nie? Są jak szczeniaki, gdy raz pozwoli się im pogryźć kapeć, to obgryzą wszystko dookoła i zdemolują mieszkanie”.
I takim facetem okazał się jej Marcinek. Ten sam, który kiedyś obiecał mamie, że nigdy nie będzie taki jak tata.
Przymknęła oczy, żeby otworzyć je znienacka w momencie, gdy on pchnie drzwi i stanie w progu. Stał, był tam. Nieogolony, z dziwnym ogniem w oczach, jak przy gorączce. W jednej dłoni trzymał jakąś książkę, a drugą wyciągnął do szalejącego przy jego nogach psa. Postarała się, żeby na jej twarzy były tylko chłód, dystans i odraza. Za to on patrzył na nią jak na dziwny obiekt, jak na dzieło sztuki, którego nie da się zrozumieć.
– Marta śpi? – spytał bez żadnych wstępów. – Jestem zmęczony.
– Marta. Śpi. – wycedziła Julia. – A ty, mój drogi, zmęczony czy nie, teraz sobie ze mną porozmawiasz.
– O czym? – Marcin potarł rzęsy. – Jeśli mam cokolwiek do powiedzenia, to Marcie, nie tobie, mamo. I będę rozmawiał o tym z Martą. Ale stoisz przy drzwiach do naszej sypialni, więc wiesz…
– Stoję przy drzwiach tego pokoju, bo chcę czegoś zaoszczędzić tej dziewczynie. – Julia poczuła gniew i wzięła się pod boki. – Ona najwyraźniej niczego nie rozumie. Jest młoda i zagubiona, ale nie zasługuje na to piekło, które ty, synu, masz zamiar jej urządzić. Bo może jeszcze tego nie wiesz, ale to jest najgorsze piekło, jakie mężczyzna może zgotować kobiecie. To piekło to zdrada, poniżenie, zmarnowane życie. Samotność.
Niespodziewanie uśmiechnął się blado, mimo zmęczenia. To wzbudziło w niej niemal furię, bo po swojej wspaniałej przemowie spodziewała się skruchy i miny zbitego psa, a nie łajdackiego uśmiechu.
– Widzę, że jesteś z siebie bardzo zadowolony, Marcin! – podniosła głos.
– Nie jestem, mamo – odparł cicho.
– To z czego się cieszysz?
– Z niczego. Z sytuacji.
– A co w niej jest śmiesznego?
Nie odpowiedział. Przypomniała sobie o aparacie, który zniknął tajemniczo z rąk Marty pod śmietnikiem, gdy wyszła z psem. I ten plecak, który wciąż miał na plecach. Raczej nie wyszedł z nim do pracy we wtorek. Ale ten głupawy uśmiech, nieschodzący mu z twarzy, sugerował coś jeszcze.
– Ty i twoja żona zrobiliście sobie żarty moim kosztem? – spytała Julia lodowato. – To było takie przedstawienie, tak? Pokazać nadopiekuńczej teściowej, że jest zawalidrogą? Że się wcinam, tak?
– Nic takiego nie powiedziałem. – Jej syn zdjął wreszcie z twarzy ten denerwujący uśmieszek. – Marta wiedziała, że między mną i Anką nic się nie wydarzyło. Reszta to naprawdę moje sprawy.
– Moje sprawy. Tak, teraz wszystko doskonale rozumiem. – Julia pokręciła głową. – Nie. Nie rozumiem. Na przykład tego, że przez cztery dni cię tu nie było.
– Miałem coś do załatwienia. Chciałem być sam.
– Z dala ode mnie, tak?
– Ty to powiedziałaś.
Rozmawiał z nią jak jego ojciec. „Ty to powiedziałaś”, „to twoja wersja”, „to moje sprawy”. „Ależ on jest teraz do niego podobny, te oczy, trzydniowy zarost…” – pomyślała.
– W każdym razie dziękuję ci, że zaopiekowałaś się Martą.
Powiedział to szczerze, ale i tak był teraz dla niej Grzegorzem Bielawskim, który osiemnaście lat temu tłumaczył się nieudolnie w tym samym przedpokoju po tym, jak znalazła w jego portfelu zdjęcie paszportowe jakiejś kobiety. Czuła, że traci swój gniew, a pojawia się tamto uczucie. Że jest sama, zdradzona i poniżona.
– No jasne – odparła nieswoim głosem. – Jest niania dla chorej żonki, to można się szlajać po mieście. Dużo imprez zaliczyłeś?
– Żadnej.
Zamilkła. Wszystkie mięśnie na jej twarzy stężały, a w głowie pojawiła się nieprzyjemna wata. Julia dotknęła skroni i przymknęła oczy.
– Mamo… – usłyszała przed sobą. – Ty chyba byłabyś zadowolona, gdyby się okazało, że zdradziłem Martę. Bo to by ci pasowało do twojego… ja wiem? Światopoglądu?
– Nic o mnie nie wiesz – burknęła z zamkniętymi oczami.
– To tak samo jak ty o mnie.
– Ja o tobie? Wiem wszystko. Urodziłam cię, wychowałam, dałam ci nawet to mieszkanie, chociaż wcale nie musiałam.
– A wiedziałaś, że chodzę na terapię?
„Na terapię?” – zdziwiła się Marta. „Cholera, Marcin chodzi do psychologa? Od kiedy? Skąd mu to przyszło do głowy? I dlaczego nic mi nie powiedział?”
Do tej pory przysłuchiwała się słownym przepychankom Marcina i Julii, leżąc z kołdrą nasuniętą po szyję i czekając, aż któreś z nich otworzy drzwi i sprawdzi, czy ona na pewno śpi. Teściowa chciała dobrze, bez dwóch zdań. Naprawdę przejęła się swoją rolą – wychowawcy, tresera, doświadczonej przez los matki, która nie chce, by młode pokolenie powtarzało błędy z przeszłości. Tyle że była w tym taka zapiekła… Marta poczuła się głupio, gdy Julia powiedziała, że zrobili sobie z niej żarty. Faktycznie, tak to mogło wyglądać. Jakby oboje umówili się, żeby nie wyprowadzać jej z błędu do samego końca. Nie zasłużyła na to. Po prostu ich przytłoczyła. Każde z nich, niezależnie od siebie, postanowiło się od niej odciąć.
Ale terapia? To było coś nowego.
Po tych słowach wszystko w przedpokoju ucichło, a cień Julii zniknął sprzed mlecznej szyby. Wyglądało na to, że przenieśli się do kuchni. Marta chciała usłyszeć więcej. Powoli wstała z łóżka, przeszła na palcach przez pokój i delikatnie nacisnęła klamkę u drzwi. „Jeśli zaskrzypią – trudno”.
Nie zaskrzypiały. Ciche głosy w kuchni oznaczały, że rozmowa już trwała.
– …do pewnego momentu wszystko jest proste, mamo. Tata był zły. Zostawił nas, tak? Taką wersję mi sprzedałaś, a ja miałem dziesięć lat, więc łyknąłem ją i przylepiła się do mnie. I jeszcze te rozmowy, zupełnie niepotrzebne. Roztrząsałaś to ze mną, jakbym był twoim psychologiem. Kiedy one się skończyły? Nawet na studiach jeszcze mi trułaś od czasu do czasu. Zaimpregnowałaś mnie. Jego wersja nie była mi do niczego potrzebna, bo źli ludzie nie mają swoich wersji historii. Są źli, więc nie trzeba ich słuchać, żeby przypadkiem jakieś ich słowo nie zniszczyło iluzji, tak? Unikałem jakiejkolwiek rozmowy z nim, nawet jak miałem już okazję, bo przyjeżdżał do Warszawy od czasu do czasu. Rozmawiałem z nim po łebkach. Że studia, i to chyba tyle. Na ślubie, jak podszedł z Olgą złożyć nam życzenia, to mi się szczęki zacisnęły. Totalna impregnacja.
– To, zdaje się, sprawiedliwa kara… – wtrąciła cicho Julia.
– Nie wiem, mamo, może sprawiedliwa, może nie. Ale coś we mnie pękło, jak się dowiedziałem, że będzie Jurek. Wtedy głowa zaczęła mi pracować. Ty nawet nie wiesz, jak mi pracowała. Jak to będzie? Jaki ja będę? Nigdy nie będę jak tata, tak? Mówiłem to, żeby ci sprawić przyjemność, tylko po to, żebyś się uśmiechnęła. Więc jaki będę? Skoro nie jak tata, to jaki? Bo on był zajebistym ojcem, tylko wam coś nie wyszło. Nie mnie i jemu, tylko wam.
– Zdradził mnie. I zniszczył rodzinę…
– To jest fakt, że poznał tamtą Olgę. Może nawet się z nią przespał. Ale ja naprawdę ostatnio zacząłem się zastanawiać, czy to ty nie zrobiłaś wszystkiego, żeby rozpieprzyć tę rodzinę. Przez swoją urazę. Bo ja, mamo, wiele rzeczy sobie przypomniałem na tej terapii.
– Przestań.
– Na przykład, że przez pół roku po tamtej kłótni w przedpokoju był najlepszym kolesiem pod słońcem. Na pewno dla mnie. Dla ciebie też się starał. Ale nie dałaś mu żadnej szansy. Wymodliłaś sobie ten rozwód, dla ciebie nie było innej opcji. Tak było wygodniej.
– Zamilcz! – wykrzyknęła Julia. – Dlaczego ten pies tak na mnie patrzy?
– Dżeki. Spokój.
Marta usłyszała ciche warczenie, a potem Dżeki zaskomlała charakterystycznie, jak zawsze, gdy kładła się i ziewała całą sobą.
– Dość tego – powiedziała Julia po chwili. – Nie mam zamiaru tego słuchać. Pakuję walizkę. Już dość się naopiekowałam twoją żoną, poradzicie sobie sami, skoro tak świetnie się dogadujecie za moimi plecami. Sprawdź mi, o której mam pociąg.
– Jest jedenasta, mamo.
– To sprawdź mi pierwszy z samego rana.
Po raz pierwszy w życiu powiedział do niej tyle własnych słów, prosto z serca, a nie zdań kleconych naprędce pod nią, pod jej złe humory i wąskie postrzeganie świata. Nie planował tego, sama to w nim uruchomiła. Gdy mówił o ojcu, nie miał siły patrzeć na jej zaciętą twarz, więc zerkał gdzieś w bok. Mimo to zdawał sobie sprawę, że nic do niej nie dociera. Czuł to, niemal widział barierę, którą wokół siebie roztaczała. A gdy wstała z kuchennego krzesła, wyszła wyprostowana i ruszyła w stronę dużego pokoju, żeby spakować walizkę, wiedział jedno: ten nieunikniony proces będzie ciężki i czeka go jeszcze wiele takich dziwnych rozmów. Z matką, którą znał. I z ojcem, którego nie miał szansy zrozumieć. Mógł sobie odpuścić te rozmowy i skupić się tylko na terapii, na sobie, Marcie i Jurku. Ale to by było jak zatrzymanie się w pół drogi.
Przez moment zupełnie zapomniał, że jeszcze parę godzin temu jeździł z Bolkiem w jakieś podejrzane miejsca, wypytywał o prostytutkę i znalazł na śmietniku Władcę Pierścieni z dedykacją Artura dla tajemniczej Alicji. Andrzej Rulewski, spalony Igor, Norbert – to wszystko przestało istnieć na te kilka minut, gdy konfrontował się z matką.
Ale szybko sobie przypomniał. Medalion. Pistolety i róże. Leżał w jego plecaku w przedpokoju. Ten przedmiot miał w sobie jakąś złą energię. Żył własnym życiem.
Wstał i wyszedł do przedpokoju. Drzwi sypialni były niedomknięte, więc pchnął je bardzo powoli i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Jego żona leżała pod kołdrą przodem do okna i oddychała cicho.
– Śpisz? – spytał.
Podszedł do łóżka, rozpinając guziki koszuli.
– Wszystko słyszałam. – Jego uszu dobiegł cichy głos.
– To dobrze czy źle?
– Witaj w domu, Marcin. – Marta zignorowała pytanie. – Jutro pogadamy.
Marcin zerknął na okrągły zegar tykający nad drzwiami. Dwunasta trzydzieści. Czuł się nieswojo. Siedział przy stole we własnym mieszkaniu, z którego został tak okrutnie wygoniony w zeszły wtorek. Na stole, jak wyrzut sumienia, leżał staroświecki obrus w róże, jeden z prezentów ślubnych od Julii, który nigdy dotąd nie ujrzał światła dziennego. Dwa talerze z nieużywanej zastawy od krewnych Marty, obok nich srebrne widelce i noże po babciach, a na środku dwa półmiski – roladki z kurczaka i pieczone ziemniaki. Plus sosjerka z sosem czosnkowym. Z kuchni płynęła, jak w kreskówce, woń sernika wiedeńskiego z rodzynkami. A naprzeciwko siedziała jego żona, Marta Hanna Bielawska, z wielkim brzuchem wystającym ponad blat, głową opartą na dłoni i lekko nieobecnym uśmiechem.
„To jest jakiś podstęp” – pomyślał. Odkąd wstał niewyspany o wpół do dwunastej, nie zadano mu żadnego pytania. Nikt na niego nie mruczał pod nosem. Marta stała w kuchni, a nie siedziała przy Photoshopie odwrócona do niego plecami. Julia musiała spełnić swoją pełną goryczy obietnicę i wyjść razem z walizką, kiedy jeszcze spali. Wszystko to było mocno surrealistyczne i skojarzyło mu się ze sceną z Osiem i pół, gdy reżyser Anselmi ma wizję haremu ze wszystkimi kobietami swojego życia. Wokół zbuntowanych kochanek krąży jak anioł zdradzona żona reżysera, w chustce na głowie, ze ścierą w ręku, uśmiechnięta włoska gospodyni. Marcin czekał w napięciu, aż coś się stanie. Aż na głowę chluśnie mu kubeł zimnej wody.
Marta nałożyła sobie dwie roladki, dużą porcję ziemniaków i polała sosem. Marcin poczuł się w obowiązku zrobić to samo.
– Co słychać u Anny? – przerwała ciszę Marta.
Doczekał się. Kawałek kurczaka utknął mu w gardle. Przełknął go z trudem.
– Przecież wiesz, że to nie było specjalnie – odezwał się z wymuszonym spokojem. – Musiałem wydębić od niej scenariusz.
– Nie mogłeś od razu powiedzieć, że jedziesz do niej po te kilka kartek?
Odłożył widelec z niedojedzonym kurczakiem. Roladka zanurzyła się w sosie czosnkowym.
– Właśnie dlatego, Marta. Nie uwierzyłabyś.
– Prawda jest zawsze lepsza niż kłamstwo. Białe czy nie, tak się nie robi.
– To było jedno spotkanie.
Przekrzywiła głowę i spojrzała mu w oczy. Wiedział, że nie kłamał, ale nie był pewien, co żona wyczyta z jego twarzy. Przeszło mu przez myśl, że jeśli mrugnie albo odwróci się na chwilę, ona tak to zinterpretuje.
– Masz szczęście, że nauczyłam się przez te dni trochę panować nad myślami – powiedziała w końcu. – Zostawiłeś mnie samą na pół tygodnia. Wpakowałeś mi na głowę swoją mamę. A wczoraj się dowiaduję, że swoje problemy rozwiązujesz poza nami.
Spuścił wzrok. Poczuł, że jednak niewiele się różni od Marcina sprzed tygodnia. Nie miał odwagi. Jak powiedzieć żonie, że szukał pomocy na zewnątrz, bo jego krótkie małżeństwo zaczęło go uwierać? Zadawnione kwestie rodzinne wyszły później, już na sesjach.
– Myślałem, że załatwię te sprawy po cichu – powiedział do talerza. – Bo tak naprawdę to dotyczy nie ciebie, tylko mnie. I moich rodziców.
Skoro słyszała jego wczorajszą wymianę zdań z Julią, to może ugrał u niej kilka punktów?
– Okej. – Marta oparła podbródek na splecionych dłoniach. – Pamiętaj tylko, że za chwilę sami będziemy rodzicami. Oszczędźmy tego Jurkowi.
– Czego?
– Przyszłych wizyt u terapeuty, bo jego starzy nie byli w stanie normalnie porozmawiać.
Patrzyła na niego przez chwilę. W końcu dostrzegł w jej oczach nikły blask.
– No to jak ci minęło wygnanie? Tylko szczerze i bez ściemy.
Odchrząknął. W głowie pustka, a w sercu znów trwoga. Od kogo zacząć? Od Artura, który zginął na Mazurach w podejrzanych okolicznościach? Od jego nieszczęśliwej przyjaciółki, w dodatku prostytutki? Śledztwo z Andrzejem – to jeszcze ujdzie. Potem wizyta w śmierdzącej marihuaną klitce u schizofrenika Gabrysia i spotkanie dziennikarza z Downem Maćkiem. Robiło się słabo. Akcja pod domem Sosnowskiego, jeżdżenie za szurniętym Adamem, wieczorna wizyta w burdelu. Z tego wszystkiego Marcin byłby w stanie wykrztusić tylko, że czytał małemu Frankowi Adlerowi książkę i że może będą mieli od Benny’ego białego króliczka z niebieskimi oczkami. Jak Jurek trochę podrośnie.
– Pokręciłem się po Warszawie – zaczął niepewnie. – Odwiedziłem kilku kumpli mojego kolegi, Artura. Tego, który zmarł, jak byłem na studiach.
– Pokręciłeś się trochę po Warszawie… A teraz znowu coś kręcisz.
– Tak nie można, Marta. Daj mi powiedzieć.
Zamilkła. Przyjrzał się jej poważnej twarzy, która podczas ciąży zaokrągliła się i napuchła. Miał wrażenie, że przez ostatnie pół roku oczy Marty przeszły przynajmniej dwie metamorfozy. Z dziewczyńskich, śmieszkowato-obrażalskich zmieniły się najpierw w błyszczące hormonami oczy młodej łani, bogini płodności. Potem te hormony gdzieś wyparowały i pojawił się ptak, który mości sobie gniazdo znalezionymi w trawie gałązkami i wydziobuje z gniazda robaki. Tego wyrazu jej twarzy najbardziej nie lubił.
– Okej. A więc Artur. – Spuściła wzrok i zaczęła skubać paznokciem obrus. – Ten od scenariusza?
– Tak. – Marcin przełknął ziemniaka.
Marta przekroiła roladkę, Marcin nadział na widelec swoją.
– Coś z tego będzie? – Ugryzła roladkę. – Jurek będzie miał tatę filmowca?
– Nie wiem. – Marcin ugryzł swoją. – Nie miałem czasu. Chyba nie umiem z tego zrobić czegoś fajnego. To by było jak western plus Tarantino plus Psy, nie mam żadnego punktu zaczepienia. Jest tylko dziewczyna Artura. To znaczy, tak jakby dziewczyna.
– Ma jakiś związek z tą historią?
– Myślę, że ona jest kluczem do wszystkiego.
– Wiesz o niej coś więcej?
– Była młodsza od niego. Artur poznał ją… w dziwnych okolicznościach. Nie pochwalił się przed kolegami, że z kimś się spotyka. W domu też miał kiepską sytuację, pewnie dlatego znikał na całe dnie. Czytali razem książkę. Znalazłem ją, to był Tolkien, Władca Pierścieni, z dedykacją.
– Jak to: czytali?
– Normalnie. Siadali… – Marcin się zawahał. – Siadali w parku i czytali.
– Jak miała na imię ta dziewczyna? – Marta przekrzywiła głowę.
– Alicja. A przynajmniej tak powiedziała Arturowi.
– Ładnie. I to wszystko? Spotykali się i czytali książkę? Żadnego dramatu?
Marcin wpatrzył się w talerz. Obiad nadal pachniał, dom był przytulny, Marta skupiona i zaciekawiona. Ale historia o spalonym Igorze nie nadawała się do opowiadania przy jedzeniu.
– Mam takie dziwne przeczucie, że w tamte wakacje Artur pojechał za nią na Mazury. To była szybka decyzja, z dnia na dzień. Ściągnął mnie tam, niby mieliśmy pisać scenariusz. Tylko że on już stamtąd nie wrócił. Albo nie wrócili, bo nie wiem, co się z nią stało.
W piwnych oczach Marty dostrzegł ognik podobny do tego u Anki, gdy parę dni wcześniej siedzieli nad szoarmą i scenariuszem. Jakby jego mała historyjka, w dodatku niepełna, obudziła w niej tęsknotę. Albo wspomnienie.
– To było osiem lat temu – powiedziała.
– No wiem. – Marcin spuścił wzrok.
– Chcesz się dowiedzieć, co się stało? Nie znałam cię od tej strony.
– Czuję, że ta historia potrzebuje zakończenia.
Marta zamilkła, spoglądając na półmisek. Jakby analizowała coś w głowie.
– Nie odpuścisz, dopóki się nie dowiesz, prawda?
– Jeśli powiesz „nie”, to odpuszczę.
– Tyle że wiem, jak to się może skończyć. – Marta uśmiechnęła się nieco smutno. – Odpuścisz sobie, ale jeszcze długo będzie cię to uwierało. I to ja będę tą, która ci zakazała.
– To nie tak…
– Tak, tak. To akurat potrafię sobie wyobrazić.
– Ale ciąża…
– Nie przeszkadzała ci, gdy chciałeś poszwendać się po mieście. Nawet jeśli nie zrobisz z tego scenariusza, to niektóre rzeczy warto doprowadzić do końca. Albo przynajmniej spróbować.
Marcin nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Czy Marta naprawdę to powiedziała? Podniósł do ust widelec z ziemniakiem. Nie mógł oderwać wzroku od twarzy żony.
– Swoją drogą, ciekawa historia – odezwała się po chwili. – Nawet nadaje się na film. On i ona, siedzą, czytają książkę. Nie jak zakochani, a jak przyjaciele. Jakby uciekali przed czymś w świat fantazji. Albo przed kimś.
Marcin poczuł, że zaczynają go palić policzki. Nigdy nie wspominał jej o treści scenariusza.
– Potem uciekają ze swoich domów – mówiła dalej Marta, już bardziej do siebie. – Rodzice tej dziewczyny nie zgadzają się na związek ze starszym chłopakiem. Ona ma depresję, taką cholerną deprechę siedemnastolatki, że ma małe cycki i pryszcze, a jej koleżanki to zajebiste laski, które chodzą na imprezy i całują się z chłopakami.
– To chyba nie do końca to – mruknął, ale Marta go nie dosłyszała.
– Albo wiem. Ojciec tej dziewczyny jest kimś ważnym. Polityk albo biznesmen. Żyła zawsze pod kloszem, niczego jej nie brakowało, ale nie miała bratniej duszy. Nie miała do kogo zagadać, wyżalić się. A gdy zjawił się ten chłopak, to wszystko nagle w niej pękło. Stał się dla niej najważniejszy w życiu. Kurczę, coś jest w tej historii.
Marcin pokiwał głową. Wolał nie dodawać nic od siebie.
– Chcesz jej poszukać? – spytała Marta z jakąś dziwną melancholią.
Poszukać…? Czy ta Alicja w ogóle jeszcze żyła? Marcin spróbował przypomnieć sobie pogrzeb Artura. Gapił się nieruchomo na całą ceremonię, jak na scenę z filmu. Matka Artura w czerni, w ciemnych okularach, ze ściśniętymi od bólu ustami. Weronika nie rzucała się w oczy, może nawet odeszła gdzieś na chwilę. Ojciec był jakiś dziwny, mocno nieobecny, jakby chciał jak najszybciej wrócić do domu i walnąć kilka drinków. Pewnie byli tam też Bolek i Benny, ale dla Marcina to były wtedy obce twarze.
Być może w tłumie stała również ta dziewczyna. Nie rozglądał się. Nie wiedział, że istniała.
– To wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje – powiedział z nieobecnym wzrokiem. – To był chyba najdziwniejszy romans, jaki można sobie wyobrazić.
– Tym bardziej. – Marta posłała mu szelmowskie spojrzenie. – Masz jakieś wskazówki?
Przypomniał sobie, że jest znowu w domu, w niedzielne wczesne popołudnie. Marta postarała się, chociaż nie zasłużył. Ten obiad wiele dla niej znaczył. Znów poczuł, że nie umie wtajemniczyć jej do końca, opisać ze szczegółami śledztwa. Zwłaszcza że utknęło w martwym punkcie.
– Może porozmawiamy o tym później? – spytał z najbardziej czarującym uśmiechem, jaki umiał wykrzesać.
Wstał i podszedł do boomboxa. Wygrzebał z półki jedną z płyt ze składankami. Lata sześćdziesiąte, soul, Aretha Franklin, Marvin Gaye. Włożył płytę do odtwarzacza, zaświszczała chwilę, ale zaskoczyła. Z małych głośników poleciał Otis Redding i jego I’ve Been Loving You Too Long.
Podał Marcie dłoń i delikatnym pociągnięciem podniósł ją z krzesła. Zaczęli tańczyć przytuleni przy stole. On, jego żona i ich mały Jurek, którego buzię widzieli tylko na niewyraźnym zdjęciu z ultrasonografu.
Uśmiech zamarł mu na ustach, bo przypomniał sobie, że w plecaku leżącym w przedpokoju jest medalion. Dziwny przedmiot, wokół którego unosiła się aura śmierci, krzywdy i zniewolenia. Z całych sił postarał się wyrzucić tę myśl z głowy. Pomógł mu Otis Redding i jego pełen żaru głos. Gość kochał swoją kobietę zbyt długo, by teraz przestać. Ona była już zmęczona i chciała być wolna, a on nie chciał oddać jej wolności, bo stała się jego nawykiem. Ich romans był coraz starszy i starszy, i dojrzewał jak wino…
Kochali się na boku, a potem leżeli przytuleni pod kocem. Marta najpierw chciała być na górze, ale tylko spojrzeli na siebie z politowaniem. Wszystko było miłe, delikatne, powolne. Marta głośno szczytowała, Marcin aż się zdziwił. Wcześniej zawsze była cicho.
Kiedy skończyli, leżał w dziwnym stanie, z zamkniętymi oczami, nie miał siły ich otworzyć. Wciąż słyszał wszystkie dźwięki, wolny świszczący oddech Marty, ściszoną muzykę z zapętlonej płyty. Aretha Franklin śpiewała I Say a Little Prayer.
Komórka Marcina zawibrowała, przyszedł SMS. To pewnie znowu operator ponaglał go do zapłacenia rachunku. Pewnie pisali mu, że „to jest już koniec, koniec z połączeniami wychodzącymi, Marcinie Bielawski. Już nigdy więcej do nikogo nie zadzwonisz”.
– Zobaczysz? – mruknął do wiercącej się pod kocem Marty.
– Okej.
Przez chwilę nic nie słyszał. Tylko Arethę zmawiającą modlitwę za kochanka, który wyjechał gdzieś w siną dal.
– Jak było? – spytała Marta.
– Super, fajnie, cudownie – wymamrotał.
– A wczoraj?
– Wczoraj?
– Poczekaj, przeczytam ci.
Marcin próbował wyjść z budyniu w głowie, ale było tak miło, puszyście, jak łóżko wodne, piasek na plaży, gumowa kaczuszka.
– Siema, Marcin – zaczęła Marta. – Jak się już obudzisz, to zadzwoń do mnie. Dopadłem… Banzaja? – zawiesiła głos.
Marcin otworzył oczy, ale ciało wciąż miał bezwolne.
– Postscriptum. Jak tam wizyta w burdelu?
Spojrzał szybko na Martę. Patrzyła na niego z drgającą powieką.
– Ja pieprzę, Bielawski, ty cholerny kłamco. Zaraz mi powiesz, że w burdelu też szukałeś scenariusza?
Wiedział, że jeśli nie powie jej teraz wszystkiego, będzie musiał spędzić niedzielne popołudnie na klatce schodowej. Albo skończy się to gorzej. Będzie musiał wrócić do Julii Bielawskiej ze swoją walizką.
Jedenaście godzin twardego snu nie pomogło Andrzejowi otrząsnąć się z koszmaru poprzedniego dnia. Na szyi i udach wciąż miał ślady od plastikowej linki. Dotknął policzka i świeżej szramy od noża Adama. Czuł wokół siebie woń węglowodorów z podpałki, a w środku żałość i wstyd.
Drżącymi rękami zrobił sobie szybkie śniadanie i kawę z ekspresu. Zobaczył znowu przed oczami wrak porsche i dwa czarne worki. Nie czuł żadnej satysfakcji, tylko pustkę, do tego miał dojmujące wrażenie żenady i niesprawiedliwości, że dał się podejść jak dziecko.