Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
90 osób interesuje się tą książką
Para młodych ludzi przyzwyczaja się do nowego, wspólnego życia z maleńkim synem w Zachodniej Jutlandii. Wraz z rozpoczęciem pracy na miejscowym uniwersytecie ludowym partner głównej bohaterki wchodzi w świat przytulających się do drzew wykładowców, obowiązkowych maratonów śpiewu dla pracowników uczelni i ich rodzin, jak również własnych idealistycznych pragnień, by zasymilować się z lokalną społecznością. On jest nowym nauczycielem, ona ledwie osobą towarzyszącą, która samą siebie określa jako „osobę na doczepkę”. Ogólnie rzecz biorąc, chciałaby stać się częścią tej wspólnoty, ale pozostaje poza jej kręgiem, ponieważ krytycznie obserwuje wszystkich z boku: pisze zjadliwe piosenki o nowym miejscu i szydzi ze swojego nowego życia wraz z innymi partnerami pracowników, „osobami na doczepkę”. Poza opieką nad synkiem zajmuje się odpisywaniem na listy w Kąciku Porad lokalnej gazety, w którym własne teksty podpisuje jako „Wyrocznia”. Mimo ambicji, by się zintegrować, niespecjalnie udaje jej się dostosować do nowej sytuacji i miejsca. Zasady wiejskiej konwersacji, szokująca zwięzłość wypowiedzi i nieznośne dla bohaterki zwyczajowe milczenie miejscowych są dla niej przytłaczające.
„Metry na sekundę” to zabawna, przesiąknięta sarkastycznym humorem autorki opowieść o wkraczaniu na nieznane terytorium i próbie odnalezienia się w obcym środowisku, o relacjach międzyludzkich w małych społecznościach, rozterkach i krętych ścieżkach wiodących do zdobycia akceptacji
w prowincjonalnych koteriach.
„Mistrzyni ironii!”
„Weekendavisen”
„Książka roku. (5/5 gwiazdek)”
„Jyllands-Posten”
„Czysta przyjemność: Stine Pilgaard stworzyła doskonałą komedię o normalności.”
„Informationen”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tłumaczenie wierszy i piosenek cytowanych w powieści – Zuzanna Zywert.
Tytuł oryginału Meter i sekundet
Przekład Zuzanna Zywert
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
Cover image: Marie Guillard
METER I SEKUNDET
Copyright © 2020 Meter i sekundet. First published by Gutkind Forlag A/S, København
Published by permission of Winje Agency A/S, Norway/Book/Lab Literary Agency, Poland
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Zuzanna Zywert, 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2025
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Alexander Banck-Petersen
Przekład współfinansowany ze środków Danish Arts Foundation.
Thank you Danish Arts Foundation for your support of this publication.
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-974063-1-5 (EPUB); 978-83-974063-1-5 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla małego V
Podziękowania dla Vestjyllands Højskole oraz wszystkich uczniów, nauczycieli i doczepek.
Dziękuję Else Mathiassen za inspirację zarówno w świecie fikcji, jak i w rzeczywistości.
Dziękuję Nielsowi Bjergowi, Kirstine Kyhl Andersen, Ingeborg oraz Idzie za wspólnie spędzone dni. Dziękuję Maj-Britt Christensen za czułą wyrozumiałość. Dziękuję Tomowi Jensenowi, najuprzejmiejszemu, najcierpliwszemu i najbardziej nieugiętemu nauczycielowi jazdy w całej Zachodniej Jutlandii. Dziękuję Andersowi Aggerowi za wspaniałe chwile przed telewizorem. Dziękuję Kristinie Bundesen za odnalezienie mnie na wietrze. Dziękuję Danielowi za dziesięć szalonych lat.
Dziękuję Louise Marii Kønigsfeldt, mojej przyjaciółce, cheerleaderce i wiernemu giermkowi podczas najdłuższego na świecie procesu pisania. Dziękuję Asgerowi Schnackowi za dodawanie otuchy i lekturę. Dziękuję Statens Kunstfond oraz loży Odd Fellow.
Pamięci
Mai Trappaud Ahlgren Westman
z zamkniętymi oczami
czuję, jakby
żaden strumień nie mógł mnie zatopić
żadna troska zdusić
do końca –
czuję, jakby
miłość forsowała dla mnie
wszystkie morza,
bo zawsze drga we mnie
czuła struna –
Gustaf Munch-Petersen, najniższy kraj (1933)
Wciąż jesteśmy nowi na polach; zdezorientowani spacerujemy z wózkiem jak para niestrudzonych włóczęgów. Przyglądamy się wiatrakom wyróżniającym się na tle nieba jak goście z przyszłości, jak futurystyczne przypomnienie o istnieniu innych planet. Wyrastają beztrosko z ziemi jak chwasty wokół naszego domu, a kiedy z rzadka zdarzy się, że staną, odnosi się wrażenie, że Ziemia na ułamek sekundy wstrzymuje oddech, zdumiona brakiem wiatru. Spacerujemy po nowym świecie, w naszym nowym życiu, z naszym nowym dzieckiem. Przed nami rozciąga się natura, a słońce zachodzące nad Morzem Północnym obserwuje nas swoim czerwonym okiem. Jelenie zerkają spokojnie w światła reflektorów, a ciała martwych zwierząt zalegają między pasami na gminnych drogach. Na powitanie rolnicy unoszą palec do daszka czapki, a ja się domyślam, że tak się tutaj robi. Kiwając, uśmiechając się i popychając wózek, poruszam się między kukurydzą a ziemniakami, między żytem a pszenicą i udaję zainteresowanie psami tutejszych mieszkańców. „Ile ma lat? – pytam. – Jakiej jest rasy? Ach, labrador, z nimi nie ma żadnych niespodzianek”. Podoba mi się zachodniojutlandzki dialekt, jego pozbawiona gramatyki wierność tradycji, fiord, który błyszczy jak odłamki szkła w słońcu. Ciężarówki z wiatrakami balansują na drogach, jedno ze śmigieł muska jadących z naprzeciwka, ruch drogowy wije się i wtapia się w krajobraz, kłania się, dziękuje i znika. VELLING. TU CHCEMY DZIAŁAĆ – widnieje na tablicy miejskiej, ale w jaki sposób chcemy działać, tego nie wiadomo. Rzeczywistość spowija nas jak mgła, a przecież dopiero co przyjechaliśmy.
Dyrektorka puka trzykrotnie do drzwi, a następnie je otwiera. „Tak się u nas robi” – wyjaśnia, bo wyglądam na zaskoczoną. „Czy w Velling nikt nie uprawia seksu, nie ogląda filmów porno ani się nie masturbuje? – pytam. – Przecież to niemożliwe ubrać się w ciągu trzech puknięć”. „Ludzie jakoś sobie radzą” – stwierdza kobieta, po czym wyjmuje z szafki dwie filiżanki. Kupiła paczkę czarnej herbaty i małe sitko, bo za moim pickwickiem nie przepada. „To herbata kawiarzy – wyjaśnia. – Niewiele lepsza od taniej medovy, ale tak nisko nikt nie ma już ochoty upaść”. Była właśnie w budynku uniwersytetu ludowego, aby ustawić kwiaty w pokojach uczniów, którzy niebawem zjadą się tu z całego kraju niebieskimi autobusami. „I po spokoju – wzdycham. – Mój urlop macierzyński też zresztą dobiega końca”. Dyrektorka powoli obraca filiżankę w dłoniach, a mój synek chowa się pod spódnicą jej czerwonej sukienki, jak gdyby pod namiotem. „Musisz wreszcie nadać mu jakieś imię” – doradza kobieta, wskazując między swoje nogi. Mówi, że ludzie zaczynają gadać; ma znajomości w gminie i wie, że dostaliśmy już trzy grzywny. „Mówisz jak mafijny boss” – odpowiadam z przekąsem. Dyrektorka podnosi naszego synka, a on wyciąga rączkę w stronę plastikowego kwiatu na jej klamrze do włosów. „Jesteś małym Nicolaiem?” – pyta. Mój syn się ślini, nie przejawiając nią zainteresowania. „Imię to duża odpowiedzialność – stwierdzam. – Szereg liter, który nauczyciele każdego dnia będą wywoływać znad dziennika. Imię, którym nasz syn będzie przedstawiał się za każdym razem, gdy kogoś pozna. Na placach zabaw, dyskotekach, rozmowach o pracę. Imieniem, które wybierzemy, będzie podpisywał dokumenty; będzie ono widnieć w rogach rysunków, które zawiesimy na lodówce. Zostanie wyryte na brzydkich glinianych miskach, danych nam w prezencie na Boże Narodzenie, a swój żywot imię to zakończy na nagrobku. Tymczasem będzie figurować w dokumentacji medycznej, na pracach egzaminacyjnych, umowach najmu, zaświadczeniach z banku, kartkach świątecznych, w rejestrach sprawców przestępstw lub Wikipedii. Nigdy nie wiadomo, gdzie skończy” – podsumowuję. Dyrektorka proponuje imię Frederik. Szybko je odrzucam, bo moim najważniejszym kryterium jest to, że imię musi się z czymś rymować. „Bierzmowania, okrągłe urodziny – wyliczam. – To właśnie teraz mamy szansę ułatwić sobie życie”. „Severin – podrzuca dyrektorka – cherubin”. „Akcent leży nie w tym miejscu – protestuję. – To, czego szukamy, to dwie sylaby z samogłoską na końcu, to już będzie coś”. „Wróć na Ziemię” – stwierdza dyrektorka. Odkąd rok temu zamieszkaliśmy w Velling, nie robiłam nic poza wymiotowaniem, rodzeniem i karmieniem, a mój syn uśmiecha się do mnie tak, jakby żadna z tych trzech czynności nie miała z nim najmniejszego związku. „Chłopiec musi mieć jakieś imię, a ty powinnaś znaleźć pracę – kwituje dyrektorka. – Tu chodzi o integrację. Wszelkie doświadczenie wyraźnie wskazuje, że nauczyciele zamieszkują na stałe przy szkole wyłącznie wtedy, gdy ich małżonkowie się tu zaaklimatyzują”. „Nie jesteśmy małżeństwem” – przerywam jej. „To powinniście zostać” – stwierdza i wskazuje na mojego syna, jak gdyby stanowił niemy argument. W dyrektorce kryje się wrodzona obawa prowincjuszy: że nowo przybyłe rodziny wyparują akurat podczas rozkwitu lokalnej wspólnoty. W wolnym czasie, żeby powstrzymać ludzi przed wyprowadzką, szuka im partnerów. Ona sama została zatrudniona na uniwersytecie ludowym jako instruktorka tańca na letnim kursie. Miała spędzić tu tylko cztery tygodnie, ale minęło już trzydzieści lat. Taki los podziela wielu nauczycieli; w tym miejscu jest coś pociągającego, co sprawia, że opuszczenie go nie mieści się w głowie. „To nauczyciele i ich partnerzy, tak zwane doczepki, tworzą historię tej szkoły” – stwierdza dyrektorka. Wszyscy pracownicy wraz z rodzinami mieszkają w domach dla nauczycieli, które otaczają duży budynek z czerwonej cegły, jakby to był kościół, naturalne centrum histerycznie religijnej społeczności. „To wy jesteście uniwersytetem ludowym” – mówi, celując we mnie palcem. Ton jej głosu to się unosi, to opada; kobieta maluje nim obrazy i reklamuje okolicę. „W drodze do Højmarku jest pewne gospodarstwo ze sklepikiem. Można tam zajechać, zostawić pieniądze na ladzie, wszystko jest w stu procentach ekologiczne. Miasto pęka w szwach od przedsiębiorców i idealistów, a wegetarian jest tu tyle, co grzybów po deszczu. Fermy norek i Luterańska Misja Wewnętrzna to nie wszystko. Rolnicy nie rozmawiają wyłącznie o uprawach, a rybacy o rybach. Masz jakieś talenty?” – pyta, zdejmując okulary. Jej oczy są jasnoturkusowe, a w lewej tęczówce huśta się lampa wisząca nad stołem. „Jestem swego rodzaju wyrocznią – mówię. – Choć niewielu o tym wie”. „Wyrocznią...” – mamrocze dyrektorka. Wygląda jak ktoś, kto zaraz rozwiąże skomplikowany problem polityki zagranicznej. Jestem przekonana, że dzięki niej całe miasto, a może nawet cały kraj, trzyma się kupy. Dyrektorka delikatnie pociąga za sznurki, a gdy zajdzie taka potrzeba, szarpie za nie nieco mocniej. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosi wydmy, aby każdy miał widok na morze. „Potrzeba nam młodzieńczej energii” – stwierdza i daje mi posadę, która nie istnieje i na którą nie aplikowałam. Tworzy ją dla mnie, wnikliwie mnie badając i wykonując parę szybkich, przyciszonych rozmów telefonicznych. „Rozmawiałam z gazetą – zaczyna. – W zasadzie to przydałby im się kącik porad skierowany do wszystkich grup wiekowych”. Podnoszę syna i stawiam go w kojcu z zabawkami. „Wiele osób łączy ślub z chrztem – rzuca kobieta. – Dwie pieczenie na jednym ogniu”. „Nie będziemy go chrzcić” – odpowiadam. Ona kiwa lekko głową, po czym dodaje, że „jeszcze do tego wrócimy”. Wkłada herbatę i sitko do górnej szuflady, będzie na następny raz. „Dziękuję” – mówię, po czym toczę żółtą piłeczkę do mojego syna. „Velling – tu chcemy działać!” – woła dyrektorka. „Chcemy, chcemy” – odpowiadam.
Drogi Kąciku Porad,
piszę do Ciebie, bo mam problem z czasem, co jest przedmiotem komentarzy ze strony moich najbliższych. Nie potrafię żyć chwilą i często myślami znajduję się kilka tygodni do przodu. Ze względu na moją pracę – jestem koordynatorką w dużej firmie – przywykłam do planowania. Na domowym froncie też wszystko na mojej głowie, ponieważ mamy trójkę dzieci, a wraz z nimi również imprezy szkolne, zajęcia dodatkowe i wszystko, co się z tym wiąże. Mój mąż jest strasznie roztrzepany i często umawia nas na dwa albo trzy spotkania jednocześnie. W rezultacie zarówno jego rodzina, jak i znajomi zwracają się do mnie, kiedy trzeba coś zorganizować. „Musicie skonsultować to z Wiedźmą Planowania” – mówi mój mąż, i choć może robi to z czułością, odbieram jego słowa jako krytykę. Staram się żyć „tu i teraz”, wspierając się medytacją i śpiewem delfinów, ale muszę przyznać, że przychodzi mi to z trudem. Czy mam bzika na punkcie kontroli? I co powinnam zrobić?
Z wyrazami sympatii
Wiedźma Planowania
Droga Wiedźmo Planowania,
co prawda nie o mnie powinno tu chodzić, ale muszę szczerze przyznać, że należę do osób, którym trudno się za coś zabrać. I to wcale nie dlatego, że mam szczególnie spontaniczne podejście do życia, ale przez mieszankę lenistwa i niezdecydowania. Osobiście uważam, że teraźniejszość jest przereklamowana. „Żyj tak, jakby każdy twój dzień miał być ostatnim” – mawiają, ale to kompletne bzdury, na litość boską. Gdyby się tym kierować, ulice by opustoszały. Nikt nie chciałby wziąć za nic odpowiedzialności. Ludzie leżeliby w łóżkach całymi dniami z ukochanymi i palili papierosy. Dzwoniliby do rodziców i wszystko im wybaczali. Mam dość teraźniejszości, tego, że ciągle się w niej znajdujemy; trwa ona teraz i teraz, i – jakżeby inaczej – teraz również. To żadne przestępstwo myśleć o jutrze. Jeśli pragniemy spotkać się z rodziną lub grupą znajomych, musimy zrozumieć, że nie dojdzie do tego przez przypadek. Nie da się ot tak wejść do kawiarni i zobaczyć, że nagle wszyscy się w niej zebrali, by powspominać stare dzieje. Mam przyjaciela o imieniu Mathias, który uwielbia organizować. Gdy to robi, ogarnia go euforia. Mathias to wcielona inicjatywa, która idzie przez życie w konkretnym celu. Wymachuje rękami i pisze długie maile z mnóstwem detali. Kiedy nikt nie odpisuje, wysyła przypomnienia z uśmiechniętymi buźkami, załącza prognozę pogody i propozycję odpowiedniego ubioru. Nie wiem, dlaczego zawsze nabijamy się z Mathiasa, ale pewnie dlatego, że to takie proste. Podobnie jak wielu innych ludzi, zarówno mój partner, jak i ja jesteśmy wygodniccy. Wkraczamy w bieg wydarzeń, jak gdyby świat został stworzony tylko dla nas. W każdej grupie znajomych znajdą się tacy wygodniccy. Rozpoznasz nas po tym, że na każdą składkową imprezę przychodzimy z chipsami albo butelką wódki. Jesteśmy niezwykle wrażliwi i odpisujemy na ostatnią chwilę. Wydaje nam się, że nasze życie się skończy, jeśli poumawiamy się na zbyt wiele spotkań. Postrzegamy czas jako abstrakcję, coś, co ma własną wolę. Trudno jest nam zrozumieć rzeczy, które dla innych są dość oczywiste: że jeśli nie ustalimy daty, imprezy świątecznej nie będzie, że ktoś musi udekorować salę i zorganizować transport. Przychodzimy z krzywymi uśmiechami, a ponieważ mamy wyrzuty sumienia, robimy się złośliwi. „Wrzuć na luz – uspokajamy Mathiasa – hakuna matata”. Ale jest coś, o czym warto pamiętać. To nie przypadek, że tego motta nauczyły nas dwie kreskówkowe postaci. Nasz świat nie został stworzony przez Walta Disneya, a gwiazdy nie układają się w lwią głowę, która tłumaczy nam, kim jesteśmy. Wy to robicie. Droga Wiedźmo Planowania i drogi Mathiasie, przepraszamy. Ludzie o wielkich sercach zawsze stają się obiektami żartów. Pozostańcie niezłomni, uporządkujcie mój kalendarz, marnujcie mój czas. Wasze plany i marzenia to słup majowy, wokół którego tańczymy. Po wszystkim wracamy do domu, bo spieszy nam się do naszych zajęć. A wy sprzątacie, myśląc o tym, jak świetnie byłoby wynająć kajaki i spłynąć rzeką Gudenå latem dwa tysiące dwudziestego drugiego roku. Dziękujemy z całego serca.
Serdeczne pozdrowienia
Kącik Porad
Idę do sklepu odebrać paczkę z podręcznikiem do nauki prawa jazdy. „Wiem, kim pani jest” – mówi sprzedawca, kiedy podaję mu dowód. „Doprawdy?” – pytam. On kiwa głową. „Wiem, gdzie pani mieszka. – Stwierdza – w czerwonym domku przy uniwersytecie ludowym”. „Co racja, to racja” – mówię. Mężczyzna staje w drzwiach sklepu, a mnie przytłacza wybór słodyczy na wagę. Gdy obok sklepu przejeżdża samochód, sprzedawca unosi dłoń ku skroni. Nie trafia dokładnie, ale ten gest – dłoń w kierunku prawie-skroni – myślę, że powtarza pewnie do stu razy dziennie. „Jak się panu udaje tak szybko zobaczyć, kto to był?” – pytam. „Nie zaszkodzi przywitać się z kimś, kogo się nie zna” – stwierdza on, jak gdyby się do czegoś przyznawał. Pyta, czy już się tu zadomowiliśmy. Chcę się z nim zaprzyjaźnić; wyobrażam sobie, jak odwiedza mnie wieczorami, jak słuchamy razem muzyki i pijemy wino, jak śmiejemy się z opowiadanych sobie historii. „To jak wrócić do punktu wyjścia – stwierdzam. – W nowym otoczeniu trzeba na nowo się odnaleźć”. Gdy mówię o uczuciu wyobcowania nowo przybyłych mieszkańców, sprzedawca zaczyna ustawiać produkty na półkach. Rozmawiając z ludźmi, przypominam kogoś, kto wybiera się na wojnę. Ekscytuję się, stoję samotnie w zupie dźwięków, podaję siebie na półmisku jak pieczeń w plastrach, roztopiony deser lodowy z głupawymi parasolkami. Sprzedawca wygląda przez okno, najwyraźniej mając nadzieję, że nadejdą posiłki, i właśnie wtedy do sklepu wchodzi para w średnim wieku. Mieszkają w Hee, ale często robią tu zakupy, bo ich dzieci chodzą do szkoły społecznej w Velling. Ich rozmowa porusza się powoli i ostrożnie po niewielkim obszarze, zatrzymując się z radością w najmniej niebezpiecznych miejscach. Potężna ulewa, ferie jesienne, które są tuż za progiem, stwierdzenia, których nie sposób podważyć. Stoją przy ladzie około dziesięciu minut i przyznają sobie we wszystkim rację. Para właśnie zrobiła porządek w garażu. „Cały ten bałagan, który stopniowo się zbiera, no ale w końcu coś trzeba z tym zrobić”. „Tak, dokładnie, w rzeczy samej” – odpowiada sprzedawca. Fakt, że udało mu się trzykrotnie przyznać im rację w jednym zdaniu, napełnia mnie mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Mam wrażenie, że sprzedawca i małżeństwo zbliżają się do siebie, podczas gdy ja jestem spychana coraz dalej, poza krawędź, do przepaści przepełnionej samotnością. Kiedy para opuszcza sklep z czterema torcikami w kształcie żab, wyjętymi z gabloty z ciastami, kładę na ladzie papierową torbę w paski. „Grzeczność przyprawia mnie o obłęd – mówię, wyławiając z torby portfel. – Nigdy nie wiadomo, co się za nią kryje”. „Sto osiemdziesiąt osiem pięćdziesiąt – oznajmia sprzedawca i dodaje: – Może za dużo pani rozmyśla”. „Pewnie ma pan rację” – odpowiadam i wychodzę ze sklepu, podczas gdy fantomowy, roześmiany sprzedawca z kieliszkiem wina w mojej kuchni rozpływa się, zmieniając w malutkie migoczące kropki.
W domowym salonie rozpłakuję się z żalu nad odbytą w sklepie rozmową. „Skończę jak stuknięta kociara, tyle że bez kotów” – szlocham. Mój partner stwierdza, że nie powinnam czuć się odrzucona, lecz potraktować sprzedawcę jako gatunek. „Myślisz kategoriami prozy – tłumaczy – a ludzie tutaj wyrażają się zwięźlej. Wiersze haiku: siedemnaście sylab, natura plus czas teraźniejszy” – dodaje mój partner, który potrafi porównać wszystko z literaturą. Intelekt często służy mu jako tarcza przed moimi gwałtownymi emocjami. Jeśli mi się poszczęści, daje mi także wykład. „Za bardzo to komplikujesz – ciągnie, sam bowiem pochodzi z miasteczka na prowincji. – Rozmowy w przestrzeni publicznej służą utrzymaniu narzuconej wspólnoty, jaką jest wieś”. „Ale sprzedawca sam spytał, czy się zadomowiliśmy” – zaprzeczam. On grozi mi palcem, kręcąc głową. „Błąd – mówi – sprzedawca zaaprobował twoją obecność w sklepie i fakt, że mieszkacie w tym samym miejscu”. Kiedy, zdaniem mojego partnera, wbicie mi czegoś do głowy jest szczególnie trudne, posługuje się desperacko kwiecistymi metaforami. „Dwa lwy z tego samego stada spotykają się na sawannie przy umierającej zebrze – zaczyna powoli. – Wyszarpują parę kęsów, lewa kończyna zebry lekko drga, a następnie każdy z lwów odchodzi w swoim kierunku, wiedząc, że być może za kilka dni spotkają się przy tej samej padlinie. Potraktuj to jak rymowankę, krótki rytuał. «Co słychać?». «Wszystko dobrze». «Ale dziś wieje». «Racja, prawdziwa wichura». «I znów poniedziałek». «Niestety, od tego nie uciekniemy»”. Powtarzam po nim wolno, jak magiczną formułę, w którą tak naprawdę nie wierzę. On radzi mi okiełznać moją potrzebę poufności albo przynajmniej nieco lepiej ją maskować. „Weź na przykład takiego Andersa Aggera, dziennikarza, który potrafi rozmawiać ze wszystkimi” – mówi, po czym znajduje w internecie zestaw jego filmów dokumentalnych. Idziemy do kuchni zrobić popcorn. „Co słychać?” – pyta mój partner, wsypując popcorn do dużej miski. „Wszystko dobrze” – mamroczę, po czym siadamy na kanapie i zaczynamy ćwiczyć. „Jak się pani miewa?” – pyta. „Bardzo dobrze, dziękuję” – odpowiadam. „Miała pani udany weekend?” – dopytuje. Odpowiadam, że dobrze jest zwolnić nieco tempo po pracowitym tygodniu. Mój partner kiwa zachęcająco głową. „Nikt nie chce wiedzieć, jak naprawdę się czujesz – dodaje. – Pamiętaj o tym”.
Drogi Kąciku Porad,
razem z mężem planuję w przyszłym roku wyprawić miedzianą rocznicę ślubu. Mamy cztery wspaniałe psy i mieszkamy w uroczej okolicy niedaleko Vedersø. Oboje pracujemy i nie mamy powodów do narzekania. Jednak mojego męża niesamowicie zajmuje wymyślanie sposobów na optymalizację naszego życia. Kiedy po długim dniu kładę się do łóżka, on potrafi na mnie spojrzeć i spytać: „Czy jesteś tak naprawdę szczęśliwy?”. Wtedy ogarnia mnie jeszcze większe zmęczenie. On obawia się, że utkniemy w martwym punkcie jako para i że przestaniemy się nawzajem inspirować. Ja się o to nie boję, jednak zaczyna mnie to nieco męczyć. Może i nie mam zbyt wysokich oczekiwań od życia, ale jestem wdzięczny za to, co mamy. Co zrobić, żeby mój mąż odnalazł wewnętrzny spokój?
Z pozdrowieniami
David
Drogi Davidzie,
wiem, że możesz czuć się wyczerpany, jednak ważne jest, żebyś zrozumiał mechanizmy, które kierują Twoim mężem. Nie wszyscy potrafią na równi cieszyć się życiem. Niektórzy robią się niespokojni, inni odczuwają niepewność. Rodzina moich teściów należy do kupieckiego klanu z Fionii i jest wyjątkowo zaabsorbowana artykułami spożywczymi. Często porównują ze sobą odnogi sklepów Brugsen. Lokalbrugsen jest czarną owcą skazaną na likwidację, co do Dagli’Brugsen opinie są podzielone, za to SuperBrugsen wychodzi zwycięsko z każdego porównania. Pracują w nim wszyscy członkowie rodziny, a babcia mojego partnera stworzyła nawet zestaw ceramicznych naczyń z inicjałami SuperBrugsen na serwisie do kawy. „SB” – głosi napis, a cała rodzina wznosi toast z filiżankami kawy w dłoniach. Kocham moich teściów, ale najlepiej czuję się w dysharmonii, wśród ludzi chorych. To w świecie nieporozumień czuję się jak w domu. Rejestruję konflikty z łatwością, z jaką innym ludziom przychodzi oddychanie. Całkiem automatycznie analizuję ton głosu, zauważam ostrość na obrzeżach czyjejś wypowiedzi. Zranione uczucia, urażone drgnięcie ust, zaciśnięte szczęki, uniesione brwi – potrafię załagodzić je jak nikt inny i subtelnie zapobiec sporom; w zasadzie powinnam zająć się tym zawodowo. Wielce ubolewam nad tym, że normalne rodziny nie potrzebują moich usług. Uśmiecham się, doszukując się sygnałów ostrzegawczych, gotowa do skoku, do uratowania teściów przed czymś, co nigdy się nie wydarzy. Rozwód nawet nie przeszedłby im przez myśl, a życzliwość jest w ich salonie nieodłączną częścią umeblowania. Święta Bożego Narodzenia spędzamy w gospodarstwie, w którym urodził się mój partner. Synowe wydrążają gniazda nasienne z jabłek i przygotowują z nimi æbleflæsk, jabłka z boczkiem. Układamy deski serów z czerwoną i żółtą papryką oraz składamy serwetki z uśmiechniętymi krasnalami. Ja biorę się w garść i staram się dopasować jak tylko mogę. „Dasz radę – szepcę do siebie – jesteś niewzruszona i biała jak posąg, jesteś obrazem w złotej ramie z salonu twojej babci, jesteś jeleniami i leśnymi jeziorami, kołyszącymi się liliami wodnymi. Jesteś Ikeą, panicznym zbliżeniem na płatki kwiatów, kroplami rosy w słońcu, milionami reprodukcji. Jesteś tak neutralna, że wisisz w hotelowych pokojach na całym świecie, jesteś ostatnią rzeczą, którą widzą ludzie przed zanurzeniem się w wannie i podcięciem sobie żył, pasujesz do każdego domu”. Drogi Davidzie, oto moja mała mantra, może zadziała także na Twojego męża. Okaż mu miłosierdzie. Harmonia nie wszystkim przychodzi naturalnie.
Serdeczne pozdrowienia
Kącik Porad
Wraz z moim partnerem stoję przed willą w Velling. Jesteśmy umówieni na rozmowę w domowym żłobku, do którego chcemy zapisać naszego syna. Parkujemy rowery pod wiatą garażową. W niewielkich lampionach palą się świeczki, a na drzwiach wisi wieniec z czerwonymi owocami. Jesteśmy elegancko ubrani, a gdy na powitanie podajemy ręce kobiecie w średnim wieku, szeroko się uśmiechamy. Ta wskazuje na drewnianą ławkę w kuchni, więc siadamy. Nie rozmawialiśmy o tym przed wyjściem, ale mam wrażenie, że żadne z nas nie jest do końca pewne, kto tu jest na rozmowie kwalifikacyjnej: czy ona, czy my. Kobieta przedstawia się jako Maj-Britt. Mówi, że już od trzydziestu dwóch lat pracuje jako opiekunka. „Stara wyjadaczka” – komentuje jej mąż, który zagląda do kuchni. „Dziękuję ci, Bencie” – odpowiada ona i nalewa nam kawy. „Maj-Britt – odzywam się – to duńskie imię z największą liczbą różnych pisowni”. Czuję ogarniającą mnie falę zachwytu. „Z myślnikiem i podwójnym «t»” – konstatuje kobieta i wyjmuje plan tygodnia z obrazkami malutkich biedronek w rogach. Wyjaśnia, że prowadzi zielony żłobek ze szczególnym naciskiem na przyrodę. „To zabawne – stwierdzam – takie krótkie imię, a mimo to mieści w sobie tyle możliwości, zarówno w pierwszej, jak i w drugiej sylabie. «Ai», «j» lub «y», pojedyncze lub podwójne «t», z lub bez «h», ma nieskończenie wiele wersji”. „Nie jest ich nieskończenie wiele” – zaprzecza mój partner i zaczyna robić obliczenia w telefonie. Przestawiamy litery, ja robię notatki na serwetce. „Dwadzieścia siedem” – obwieszcza on. Twierdzi, że ostatni człon pochodzi od celtyckiego imienia Birgitte, co znaczy „lśniąca” lub „wywyższona”. „Zapisujcie je, jak chcecie, przecież wiem, kogo macie na myśli” – przerywa nam Maj-Britt, po czym pyta, czy zadomowiliśmy się już w zachodniojutlandzkich stronach. Mój partner posyła mi surowe spojrzenie. „Nie mamy na co narzekać” – mówię. W ogródku przed domem stoi duża przyczepa kempingowa. Bent nalewa sobie kawy, tłumacząc, że regularnie jeżdżą na pole kempingowe w Tarmie, a raz w roku pakują samochód i zabierają tam wszystkie dzieciaki. Maj-Britt pokazuje nam na zdjęciach, jak wygląda typowy dzień w żłobku. Chce wiedzieć, czy mamy jakieś pytania. Gdy próbuję zebrać myśli, uświadamiam sobie, że jako rodzice powinniśmy mieć konkretne wymagania do miejsca, w którym nasz syn spędzi kolejne dwa lata. „Czas tak szybko płynie – mówi Maj-Britt – ani się obejrzycie, a będzie szedł do przedszkola”. „To nie do wiary, jak one prędko rosną, biorąc pod uwagę, że czas produkcji wynosi między dziesięć a piętnaście minut – zauważam. – No, może pół godziny – dorzucam ze śmiechem – przy wyjątkowo pomyślnych wiatrach”. Mój partner chrząka, a ja dodaję poważnym tonem, że zmagamy się ostatnio z zaczerwienioną pupą. „Uporamy się z tym” – odpowiada Maj-Britt, jakbyśmy właśnie zawiązały sojusz wojenny. Zaczyna opowiadać o specjalnej maści cynkowej, którą zamawia ze Szwecji, a ja przez moment czuję, że odniosłam sukces. „A wy czym się zajmujecie?” – pyta Bent. Mój partner opowiada o swoich zajęciach na uniwersytecie ludowym, a ja mówię, że pracuję jako wyrocznia. „Ach tak” – bąka Maj-Britt. „Prowadzi swój kącik porad” – wyjaśnia mój partner. „To może i my od czasu do czasu załapiemy się na jakąś poradę?” – pyta Bent, a ja obiecuję, że tak będzie. Maj-Britt i mój partner zaczynają rozmawiać o pogodzie. Jako że przygotowałam się do tego tematu w domu, odwołuję się do temperatury, chmur warstwowych, pierzastych i warstwowo-pierzastych. Nie brzmi to tak autentycznie, jak na to liczyłam, ale Maj-Britt wydaje się zadowolona. „No i po lecie” – stwierdza Bent, a ja czuję, że nas zaakceptowano. Stojąc przy rowerach, wymieniamy się spojrzeniem. „Jak myślisz, dobrze nam poszło?” – pyta mój partner. Wzruszam ramionami. To, że w sytuacjach, w których odgrywamy rolę rodziców, wypowiadamy się jak aktorzy na scenie lub uczniowie na egzaminie, stało się dla nas czymś zupełnie oczywistym. „Nieźle ci wyszła ta gadka o odparzonej pupie” – stwierdza.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Metry na sekundę to osiemdziesiąta trzecia książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez
Eileen – Ottessa Moshfegh
Ostatni dzień na Ziemi – David Vann
Szczegóły – Ia Genberg
Fuga – Lauren Groff
Miałam tak wiele – Trude Marstein
Soho – Fiona Mozley
Zaproszona – Emma Cline
System – Amanda Svensson
Niewidzialni – Pajtim Statovci
Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg
Na czworakach – Miranda July
Dzikie bezkresy – Lauren Groff
Lot – Lynn Steger Strong
2025
Śmierć w jej dłoniach – Ottessa Moshfegh