Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy miewasz wrażenie, że ktoś cię obserwuje? Albo w ciemnej uliczce słyszysz kroki, lecz gdy się odwracasz, nikogo nie ma? Czy patrząc w ciemność, widzisz czasem tajemniczy kształt i szybko zasłaniasz okno, mówiąc sobie, że coś ci się przywidziało?
Helen Franklin to samotna Angielka od lat mieszkająca w Pradze i narzucająca sobie pokutę za dawne winy. Pewnego zimowego dnia spotyka jednego z nielicznych przyjaciół, który z obłędem w oczach wręcza jej tajemniczy rękopis. Helen zaczyna poznawać kolejne historie, które łączy postać w czarnej szacie. To Melmoth, kobieta o zakrwawionych stopach, która przez wieki wędruje po ziemi, zna wszystkie ludzkie winy i czasem wzywa kogoś na wieczną potępieńczą tułaczkę.
Sarah Perry, autorka zekranizowanego Węża z Essex, zagłębia się w mroczne otchłanie sumienia i pokazuje, jak w wyniku strachu, konformizmu i zawiści niepozorne działania przyczyniają się do najgorszych okrucieństw. W tej szkatułkowej powieści widzimy świat oczami XVI-wiecznej luteranki skazanej na stos, niemieckiego chłopca mieszkającego w okupowanej przez nazistów Pradze i dwóch tureckich urzędników u schyłku imperium osmańskiego. Helen zaś wspomina Manilę, gdzie w młodości poznała farmaceutę oraz kobietę oszpeconą przez narzeczonego.
To niezwykła powieść przepełniona aurą niesamowitości.
Sarah Perry urodziła się w angielskim hrabstwie Essex w 1979 roku. Była rezydentką literacką w walijskiej Bibliotece Gladstone’a oraz w Pradze jako Mieście Literatury UNESCO. W 2014 roku jej pierwsza powieść After Me Comes the Flood otrzymała nominację do nagrody „Guardiana” za najlepszy debiut literacki oraz do Nagrody Folio i zdobyła East Anglian Book of the Year Award. Jej druga powieść, Wąż z Essex (Marginesy 2019), zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów, uzyskała tytuł książki roku sieci Waterstones oraz w konkursie British Book Awards. Znalazła się też w finale konkursów Costa Novel Award i Dylan Thomas Prize, a także otrzymała nominację do nagrody Bailey’s Women’s Prize for Fiction. Książki autorki przetłumaczono na dwadzieścia dwa języki. Sarah Perry mieszka w Norwich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Charles Robert Maturin
In memoriam
Umysł miej w piekle i w rozpacz nie wpadaj.
ŚWIĘTY SYLWAN Z ATHOSU
J.A. Hoffman
Biblioteka Narodowa Republiki Czeskiej
grudzień 2016
Drogi Przyjacielu,
ogromnie żałuję, że przyszło mi przekazać w Pana ręce ten dokument i uczynić Pana świadkiem moich czynów!
Wiele razy pytał mnie Pan: „Panie Josefie, co pan tam pisze? Czym się pan wciąż zajmuje?”. Drogi Przyjacielu, nie mogłem odpowiedzieć, bo trzymałem wartę przy drzwiach. Obecnie jednak pióro moje wyschło, a drzwi stoją otworem i czeka za nimi coś, co zburzy resztki szacunku, jakim mógł mnie Pan darzyć. Jakoś to zniosę, bo przecież nigdy na szacunek nie zasługiwałem – lecz boję się o Pana, bo za tym progiem jest tylko jeden blask, znacznie bardziej przerażający od mroku...
Minęło dziesięć dni, a ja przez cały czas myślałem tylko o mojej winie, mojej winie, mojej bardzo wielkiej winie! Nie mogę spać. Czuję na sobie jej wzrok i obracam się z nadzieją i lękiem, ale przekonuję się, że jestem sam! Chodzę po mieście w ciemności i zdaje mi się, że słyszę jej kroki, aż bezwiednie wyciągam rękę – lecz ona już raz podała mi swoją i wątpię, żeby to się powtórzyło.
Powierzam ten dokument bibliotece z prośbą, aby go Panu przekazano, gdy tylko zasiądzie Pan przy swoim stoliku.
Proszę mi wybaczyć! Ona nadchodzi!
J.A. Hoffman
I
Spójrz! Nad zimową Pragę, matkę miast słynącą z tysiąca iglic, wzbija się noc. Spójrz w dół, na ciemność wokół twoich stóp, która zalega we wszystkich uliczkach i zaułkach jak miękki czarny pył zamiatany miotłą; spójrz na kamiennych apostołów na starym moście Karola i na błękitnookie kawki na ramionach Świętego Jana Nepomucena. Spójrz! Idzie mostem, z głową zwieszoną ku białawemu brukowi – Helen Franklin, czterdzieści dwa lata, nie za wysoka i nie za niska, o włosach nie za ciemnych i nie za jasnych, na nogach ma ciężkie buty, które jej służą od listopada do marca, a na nadgarstku stalowy zegarek po matce. Lśniący śnieg, suchy jak sól, opada na jej ramiona, na rękawy porządnego płaszcza przewiązanego paskiem i równie bezbarwnego jak ona sama, noszonego już dziewiąty rok. Przez jej pierś biegnie ukośnie wąski pasek torby, w środku spoczywa dzieło ostatniego popołudnia (instrukcja obsługi pralki, przekład z niemieckiego na angielski) oraz zielone jabłko.
Co mogłoby cię skłonić do zwrócenia uwagi na tak nijaką postać, gdy nad jej głową rozchodzą się niskie chmury, a z przechylonej czary srebrnego księżyca spływa do rzeki strumień mleka? Nic, zupełnie nic – poza jednym: te godziny, długie minuty krótkiego dnia to ostatnie chwile, w których nic ona nie wie o Melmoth – gdy grzmot wciąż jeszcze jest tylko grzmotem, a cień po prostu ciemną plamą na murze. Gdyby coś ci kazało teraz jej o tym powiedzieć (Zbliż się! Chwyć ją za nadgarstek i szepnij!), może zatrzymałaby się, pobladła i zdezorientowana utkwiła wzrok w twoich oczach, może spojrzałaby w górę, na oświetlony reflektorami zamek wysoko nad Wełtawą, i w dół, na białe łabędzie śpiące na brzegu rzeki, a potem obróciła się na niskim obcasie i popędziła z powrotem, przedzierając się przez nadchodzący tłum. Och, ale to na nic – tylko by się beznamiętnie uśmiechnęła, na wpół rozbawiona (jak to ona), strzepnęła z siebie twój dotyk i dalej szła do domu.
Helen Franklin staje w miejscu, w którym most spotyka się z nabrzeżem. Tramwaje pędzą z turkotem w stronę Teatru Narodowego, gdzie w kanale orkiestry oboiści trzymają w ustach stroiki, a pierwsza skrzypaczka trzykrotnie uderza smyczkiem o pulpit. Już dwa tygodnie po Bożym Narodzeniu, lecz mechaniczna choinka na Rynku Starego Miasta wciąż jeszcze się obraca i po raz ostatni gra przyjemną melodię Straussa, a angielskie turystki dzierżą w dłoniach papierowe kubeczki z parującym winem. Ulicą Karola niesie się zapach szynki, palonego drewna i nabitego cukrem ciasta pieczonego nad rozżarzonymi węglami; sowa siedząca na czyimś osłoniętym rękawicą nadgarstku zostanie pochwalona za swoje upierzenie, a chwilę później ktoś za garść monet będzie mógł ją ostrożnie potrzymać. To wszystko teatralne dekoracje zawieszone na linach i bloczkach: przyjemne, gdy wieczorem człowiek chce ulec złudzeniu, ale nic poza tym. Helen nie ma złudzeń, nigdy ich zresztą nie miała – nie dla niej praskie rozkosze. Nigdy nie wpatrywała się w ruchome figurki na tarczy zegara astronomicznego, którego twórcy ponoć wykłuto oczy, by nie mógł zhańbić miasta, konstruując wspanialszy zegar gdzie indziej; nie przeznaczała pieniędzy na zakup matrioszek w szkarłatnych barwach angielskiej drużyny; nie siedziała bezczynnie o zmierzchu nad brzegiem Wełtawy. Mając na sumieniu zbrodnię, za którą nigdy nie zdoła zadośćuczynić, skazała się na wygnanie, sama sobie będąc sędzią i ławą przysięgłych, i z własnej woli odbywa dożywotni wyrok.
Światło się zmienia, tłum napiera, a Helen, porwana przez tę huczącą falę, dobija do żeliwnej barierki i wyciąga rękawiczki z kieszeni. I wtedy właśnie słyszy – ponad gwarem zamożnych Koreańczyków zmierzających ku zacumowanym przy nabrzeżu statkom o miedzianych okuciach – swoje imię i nazwisko, unoszące się na wietrze, który wieje znad rzeki.
– Helen! Helen Franklin! – woła ktoś gorączkowo, jakby zgubiła portfel.
Kobieta podnosi wzrok, zasłaniając usta dłonią, i widzi stojącego nieruchomo w świetle latarni wysokiego mężczyznę bez płaszcza, w niebieskiej koszuli, który drży i przyciska do piersi spory ciemny przedmiot. Ich oczy się spotykają, ręka wyciąga się w górę.
– Tak? – pyta Helen nagląco i niecierpliwie.
– Tak! Możesz tu podejść? Podejdź, proszę. – Mężczyzna szarpie materiał koszuli, jakby delikatny jedwab drażnił mu skórę; jego ciało gwałtownie się trzęsie.
– Karel – mówi Helen, ale jeszcze ku niemu nie rusza.
To Karel Pražan, stanowiący dokładnie połowę jej przyjaciół, poznany w kawiarni Biblioteki Narodowej Republiki Czeskiej pewnego ranka, gdy nie było już wolnych stolików. Wysoki, bardzo szczupły, ciemne, niezmiennie lśniące włosy, jedwabne koszule, buty zamszowe lub z gładkiej cielęcej skóry, zależnie od pory roku; nie jest przystojny, lecz sprawia takie wrażenie, zawsze też wygląda na świeżo ogolonego. Nawet jednak z tej odległości pośród przepychających się dzieci w kolorowych puchówkach można dostrzec ziemistą bladość cery i zapadnięte oczy człowieka, który źle sypia. Chłód oprószył jego wargi błękitem, ręka przyciskająca przedmiot do drżącej piersi znieruchomiała, jakby jej stawy całkiem zastygły.
– Karel – powtarza Helen i rusza niespiesznie w jego stronę.
Po dziesięciu krokach zauważa, że mężczyzna trzyma teczkę z szorstkiej czarnej skóry, przetartą na brzegach od zużycia i trzykrotnie owiniętą rzemieniem. W świetle latarni widać znak w rogu, lecz Helen nie może dostrzec szczegółów.
– Karel? Weź mój szal. Co się stało? Gdzie twój płaszcz? Nic ci nie jest? – Po chwili nachodzi ją rozsądniejsza myśl. – Czy to coś z Theą? – Wyobraża sobie jego partnerkę i zdecydowanie lepszą połowę, jak siedzi bez życia w wózku inwalidzkim w ich mieszkaniu na parterze, ze wzrokiem utkwionym w dal, gdzieś ponad gipsowym sufitem, zabrana nocą przez kolejny zakrzep w mózgu, czego zawsze się obawiali.
– Thea? – Karel się niecierpliwi. – Co? Wszystko z nią w porządku. Nie, nie chcę. – Odpycha z rozdrażnieniem podawany mu szal i przygląda się jej, jakby nie potrafił stwierdzić, czemu zawraca mu głowę.
– Rozchorujesz się.
– Zabierz to! Nic mi nie będzie. Zresztą nieważne. Słuchaj, musimy gdzieś usiąść.
Rozgląda się, jakby zamierzał tak po prostu siąść ze skrzyżowanymi nogami na chodniku, po czym unosi skórzaną teczkę i nią potrząsa. Widać, że jest ciężka, pełna papierów i poplamiona wodą. Karel przesuwa kciuk i odsłania złocony monogram: J.A.H. Helen z niepokojem zauważa, że robi to z mieszaniną zachłanności i odrazy, jakby całe życie tej teczki pragnął, a gdy wreszcie zapłacił żądaną cenę, przekonał się, że ona cuchnie.
– To na nic. Będę musiał komuś powiedzieć, a ty jedna to zniesiesz. To znaczy... – Tu przerywa i wesoło się zaśmiewa. – Pewnie mogłaby do ciebie podejść i spojrzeć ci prosto w oczy, a ty i tak byś nie uwierzyła! W ani jedno słowo!
– Mogłaby? O kim ty mówisz, Karel? Zabrałeś tę teczkę komuś znajomemu? Nie powinieneś próbować swoich sztuczek.
– Och... – Robi się tajemniczy. – Sama zobaczysz.
I nagle rusza. Woła przez ramię, żeby za nim szła, jak do dziecka, i to nieznośnego. Helen podąża za nim brukowaną uliczką, pod kamiennym łukiem, który kryje się góra dziesięć metrów od turystycznego deptaka, lecz którego nie udałoby ci się znaleźć, nawet gdyby kiedyś przyszedł ci taki pomysł do głowy. Karel otwiera pchnięciem malowane drzwi i wślizguje się między ciężkie kotary chroniące wnętrze przed chłodem, a potem siada w ciemnym kącie i przywołuje Helen gestem. Lokal wygląda swojsko: zaparowane okna, zielone popielniczki, czterdziestowatowe żarówki w abażurach z zielonego szkła. Helen już mniej się niepokoi. Siada obok przyjaciela (wciąż drżącego), zdejmuje rękawiczki i naciąga rękawy swetra na nadgarstki.
– Musisz coś zjeść – mówi, zwracając się w stronę Karela. – Zawsze byłeś zbyt szczupły, a teraz jeszcze bardziej wychudłeś.
– Nie chce mi się jeść.
– Niemniej jednak... – Helen wzywa gestem dziewczynę w białej koszuli i zamawia piwo dla Karela, a dla siebie zwykłą wodę z kranu.
– Pewnie myślisz, że mi odbiło – mówi Karel. Poprawia włosy, co jedynie pozwala zauważyć, że w ciągu tygodnia postarzał się o pięć lat: szczupła twarz zmizerniała, lekki zarost połyskuje siwizną. – No cóż, może i tak. Spójrz tylko na mnie! Nie mogę spać, zresztą chyba widać. Siedzę i czytam, wciąż na nowo... Nie chciałem przeszkadzać Thei, więc czytałem pod kołdrą. No wiesz, przy latarce. Jak uczniak.
– A co czytasz?
Na stole pojawia się piwo i woda z pojedynczą kostką lodu.
– Pyta, co czytam! Żadnych zbędnych słów. Cała ty. Od razu mi lepiej, to oczywiste! Przy tobie to wszystko zdaje się dziwaczną fantazją. Jesteś tak zwyczajna, że przez samo twoje istnienie wszelka niezwykłość zdaje się niemożliwa. Potraktuj to jako komplement.
– Jasne. Powiedz w takim razie... – Helen przesuwa szklankę dokładnie na środek papierowej podkładki. – Powiedz przynajmniej, co czytałeś. Może to, co masz w tej teczce?
– Tak. – Karel potrząsa papierosem Petra; za trzecim razem udaje mu się go zapalić. – Weź ją. No już, otwórz.
W jego spojrzeniu czai się coś niemal złośliwego, jak u dzieciaka częstującego cukierkami z torby, do której powrzucał pająki. Helen wyciąga rękę po teczkę (jest lodowata, jakby przejęła więcej chłodu z nocnego powietrza, niż powinna) i z trudem mocuje się z ciasno zaciśniętym rzemieniem, który jest splątany i pełen supłów, lecz w końcu nagle nieoczekiwanie ustępuje – teczka się otwiera i na stolik wypada plik pożółkłych papierów.
– Proszę! – woła Karel. – Proszę!
Wbija w kartki palec wskazujący, po czym odsuwa się i opiera o ścianę.
– Mogę popatrzeć?
– Jeśli chcesz... Ale czekaj, czekaj... – Drzwi nagle się otwierają, a pluszowe zasłony wydymają się na wietrze. – Czy to ona? Już przyszła? W i d z i s z j ą?
Helen się odwraca. Do lokalu wchodzi dwóch wyrostków, góra osiemnastoletnich, puchnących z dumy, że zarobili dniówkę i mogą ją dobrze wydać. Tupią, żeby otrzepać robocze buciory ze śniegu, dość obcesowo wzywają kelnerkę, a potem wpatrują się w telefony.
– To tylko dwaj chłopcy – mówi Helen. – Całkiem zwyczajni młodzi ludzie.
Karel śmieje się, wzrusza ramionami, raz jeszcze podnosi się z miejsca.
– Nie zwracaj na mnie uwagi – mówi. – Wiesz, to z braku snu. Zdawało mi się po prostu... że widziałem kogoś znajomego.
Helen przez chwilę mu się przygląda. Widzi na jego twarzy mieszaninę niepokoju i zakłopotania i czuje, że zaczyna w niej wzbierać ciekawość, jak narastający głód. Wygrywa jednak życzliwość; Helen uznaje, że Karel sam zacznie mówić, gdy będzie gotów, zwraca się więc ku papierom. Tekst jest wykaligrafowany po niemiecku pochyłym pismem, które zapewne równie trudno opanować, jak odczytać; niektóre słowa są przekreślone, przy innych umieszczono przypisy numeryczne – efekt przypomina palimpsest wyciągnięty z muzealnego archiwum, tyle że na stronie tytułowej widnieje rok 2016. Na oddzielnej kartce, przymocowanej do reszty spinaczem, znajduje się maszynopis w języku czeskim opatrzony datą z poprzedniego tygodnia i adresowany do Karela.
– To nie do mnie – stwierdza Helen i odwraca kartkę. Czuje się niezręcznie, przez co mówi ostrzej, niżby chciała. – Och, nie możesz po prostu powiedzieć, o co chodzi? Zachowujesz się jak dziecko, któremu śni się coś złego. Obudź się wreszcie!
– Chciałbym! Chciałbym! No dobrze. – Karel bierze głęboki wdech, kładzie obie dłonie płasko na papierach i przez chwilę tak trwa bez ruchu. Potem zaś mówi dalej, lekko, swobodnie, jakby jego słowa nie miały nic wspólnego z nurtującą go kwestią. – Powiedz, czy słyszałaś kiedyś imię Melmoth?
– Melmoth? Nie. Zapamiętałabym je chyba. To nie jest czeskie imię, prawda? Melmoth... Angielskie też nie bardzo...
Powtarza je jeszcze raz, i znowu, jakby poczuła na języku nieznajomy smak, może nieco gorzki. Jej towarzysz nagle się na to dziwnie ożywia, w jego podkrążonych oczach pojawia się ochoczy błysk.
– Nie, pewnie nie słyszałaś, bo i skąd, mnie samemu jeszcze przed tygodniem nic ono nie mówiło. Tylko tydzień? Tak krótko? – Znów ten udręczony śmiech. – Melmoth, ona...
Karel muska dłońmi papiery w dziwaczny sposób, jak ktoś nerwowo głaszczący nieobliczalnego kota.
– Czy czujesz czasem, że kark ci się jeży, unoszą się na nim włosy, jakby do pokoju wpadł zimny wiatr i wytropił właśnie ciebie, nikogo więcej? Myślisz sobie, że to nic takiego, zwykła gęsia skórka. Jak to się mówi po angielsku? „Gęś ci przeszła po grobie”, tak? Gdybyś jednak wiedziała! – Kręci głową, zapala kolejnego papierosa, zaciąga się głęboko, w końcu go gasi. – To na nic. Nie uwierzysz mi, nie byłoby to zresztą rozsądne, gdybyś uwierzyła. Proszę, zobacz, weź ten list. – Wyciąga spod spinacza stronę maszynopisu. – Zamówię jeszcze coś do picia (Bóg mi świadkiem, że mi się należy) i dam ci chwilę, żebyś to przeczytała. Weź, no już, przecież wy, kobiety, zawsze jesteście wszystkiego ciekawe, wiecznie tkwicie z uchem przy drzwiach.
Helen czuje się zawieszona między ciemną tonią a bezpiecznym brzegiem. Przez tyle lat Karel nigdy nie okazywał żadnych lęków ani skłonności do przesądów czy dawania wiary legendom. Zmiana, która w nim nastąpiła, jest nie mniejsza niż przejście od śmiertelności do nieśmiertelności: w jednej chwili Helen uświadamia sobie, jak nigdy dotąd, że on umrze, że śmierć już naznaczyła zarówno jego, jak i te dni, których jeszcze nie przeżył, zostawiła swój ślad, niczym znak wodny na czystych kartkach papieru. Karel stoi przy barze, pochyla się zgarbiony, co jest tym bardziej niepokojące, że dla niego nietypowe. Helen wspomina, jak wysoki się wcześniej zdawał, jaki był wyprostowany, gdy po raz pierwszy do niej podszedł w bibliotecznej kawiarni, gdzie zabrakło wolnych stolików.
– Można? – spytał po czesku i nawet nie zaczekał na jej reakcję, tylko od razu usiadł i skupił się na analizowaniu niesłychanie skomplikowanego wykresu (przecinające się okręgi, zbiegające się linie) oraz konsumpcji rożka z jabłkami.
Jej własna filiżanka kawy, zimnej i gorzkiej, stała obok broszurki tłumaczonej właśnie z niemieckiego na angielski za dziewięć pensów od słowa. Helen myślała sobie później, że wyglądali razem jak paw i wróbel: doktor Karel Pražan w fiołkowym kaszmirowym swetrze, Helen Franklin w taniej bezbarwnej koszuli. Z tego spotkania z pewnością niewiele by wynikło, gdyby nie zjawiła się Thea. Helen podniosła wzrok i zobaczyła kobietę średniego wzrostu i w średnim wieku, która stała z dłońmi w kieszeniach wełnianych spodni z szerokimi mankietami i pochylała się, żeby pocałować Karela w czoło. Rude włosy miała krótko przycięte, pachniała wodą kolońską. Wesoło zmierzyła Helen wzrokiem.
– O, poznałeś kogoś nowego? – spytała po angielsku, a Helen aż się zarumieniła, bo zabrzmiało to może nie tyle niemiło, ile raczej powątpiewająco.
Karel podniósł wzrok znad notatek i spojrzał na Helen z nieco mglistym zaskoczeniem, jakby przez ostatnie minuty zapomniał o jej obecności, po czym szybko powiedział po czesku, że przeprasza za zakłócenie spokoju i że już sobie idą.
Świadoma własnej chęci zaskoczenia tej eleganckiej pary, Helen odparła po angielsku:
– Proszę się mną nie kłopotać, i tak już miałam wychodzić. – Zaczęła pakować papiery do torby.
Thea się rozpromieniła: na jej twarz wypłynął nagły blask zachwytu, zdradzający jej umiejętność czerpania przyjemności w każdej chwili, z dowolnego źródła, o czym Helen miała się jeszcze przekonać.
– Och, jaki akcent! Aż mi tu na wygnaniu powiało domem! Londyn? Czy może Essex? Proszę, niech pani zostanie i z nami posiedzi, przyniosę jeszcze kawy. Karel, poproś panią, żeby nie odchodziła. Chce sobie pójść, ale ja się nie zgadzam!
Karel i Helen wymienili wymowne spojrzenia – „obawiam się, że wszelki opór tu na nic”, „nie ma sprawy, rozumiem” – co stanowiło znacznie solidniejszą bazę dla przyjaźni niż cokolwiek innego, co przydarzało się Helen przez ostatnie lata.
Rzeczywiście, opór nie miał sensu. W weekend Helen Franklin – unikająca przyjemności i towarzystwa równie wytrwale, jak trapiści unikają rozmów – została ugoszczona w mieszkaniu, gdzie Thea mieszała w miedzianym rondlu na kuchence, a Karel siedział przy wyszorowanym stole i mierzył krzywiznę wypukłej szklanej tarczy. Jak się okazało, był pracownikiem uniwersyteckim specjalizującym się w historii produkcji szkła, zarówno do użytku domowego, jak i przemysłowego.
– To zwierciadło teleskopu – wyjaśnił, obdarzając Helen niewielkim zainteresowaniem i nie okazując najmniejszej chęci porzucenia bieżącego zadania – powinno być paraboliczne, a nie sferyczne.
Helen zdjęła płaszcz i rękawiczki, po czym podała Thei butelkę wina (którego sama nie zamierzała pić). Później zaś, zachęcona gestem gospodyni, usiadła przy stole i złożyła dłonie na udach.
– Chętnie posłucham – powiedziała.
– Przygotowuję teleskop zwierciadlany – wyjaśnił. – Szlifuję zwierciadło ręcznie, tak jak mógł to robić Newton w tysiąc sześćset sześćdziesiątym ósmym.
Odłożył szklaną tarczę i pokazał dłonie. Skóra wyglądała na szorstką i obolałą, przy paznokciach jaśniały resztki białej pasty.
Thea postawiła na stole chleb i masło. Miała na sobie długi srebrny łańcuszek z osobliwym zielonym wisiorkiem przypominającym kwiat zatopiony w szkle. Na kuchence prychał miedziany rondel.
– Nigdy go nie skończy.
– Ogniskowa jest równa połowie promienia krzywizny. – Karel spojrzał na Helen, która jak dawniej odczuwała niepohamowaną przyjemność z pobierania nauk i słuchała z niekłamanym zainteresowaniem, gdy jej objaśniał swój zamiar stworzenia powierzchni zwierciadła poprzez naparowanie warstwy aluminium.
Przez cały wieczór Helen obserwowała gospodarzy. Thea, co najmniej dziesięć lat starsza od Karela, matkowała mu i dogadzała – czasem też go napominała, gdy jej zdaniem przekraczał jakąś granicę („Nie bądź taki wścibski, dziewczyna ma przecież prawo do swoich tajemnic!”). Helen obdarzała ciepłem i troską, choć też niezmiennie odnosiła się do niej z lekkim rozbawieniem, jakby uważała ją za osobę nieco dziwaczną, w dobrym tego słowa znaczeniu. Od Karela natomiast biła aura starannie pielęgnowanej ironii lub obojętności, która ustępowała głównie wówczas, gdy obserwował Theę, co czynił z wyrazem miłosnej wdzięczności, lub gdy traktował Helen jak uczennicę. Później zrozumiała, że jego myśli nie zaprząta absolutnie nic poza partnerką i tematem badań – był niczym człowiek, który z tak wielkim upodobaniem pałaszuje ulubione dania, że nigdy nie ma ochoty na nic innego.
Helen – która podziękowała za wino i pozwoliła sobie nałożyć tylko odrobinę mięsa – spytała Theę:
– Też wykładasz na uniwersytecie?
– Jestem już na emeryturze – odparła Thea z uśmiechem, jakby szykowała się na protesty, że przecież z pewnością daleko jej jeszcze do wieku emerytalnego.
– Była w Anglii adwokatką – wyjaśnił Karel, wskazując półki uginające się pod ciężarem prawniczych książek. – Wciąż ma tę swoją perukę z końskiego włosia, tam, w czarnej puszce. – Po chwili dodał z tak wielką dumą, jakby mówił o własnych osiągnięciach: – Wiesz, była przewodniczącą komisji w śledztwie publicznym prowadzonym przez brytyjski rząd. Mogła otrzymać tytuł szlachecki, gdyby tylko chciała. – Ujął dłoń Thei i ją pocałował. – Moja uczona przyjaciółka.
Thea zaproponowała Helen ziemniaki z masłem z porcelanowego półmiska. Na jej odmowę nic nie powiedziała – widząc, że nie dojadła tego, co miała na talerzu, a ze szklanki upiła ledwie parę łyków wody.
– Wciąż tylko praca i praca, żadnych przyjemności – powiedziała. – Pojechałam więc na urlop do Pragi, potem ten urlop się wydłużył, aż w końcu przeszłam na emeryturę. No i oczywiście pojawił się Karel.
Karel przyjął pocałunek, po czym spojrzał z dezaprobatą na talerz Helen. Najwyraźniej brakowało mu taktu partnerki.
– Nie masz apetytu? – spytał i zaraz dodał: – Muszę powiedzieć, że jesteś dość małomówna.
– Podobno – odparła Helen.
– No dobrze. – Thea odłożyła widelec. – To od jak dawna mieszkasz w Pradze?
– Od dwudziestu lat.
– I czym się zajmujesz?
– Pracuję jako tłumaczka, choć lepiej znam niemiecki od czeskiego.
– Och, to cudownie! Nad czym teraz pracujesz? Friedrich Schiller? Peter Stamm? Może nowe wydanie dzieł Sebalda?
– Instrukcja obsługi urządzeń elektrycznych Bosch. – Helen się wtedy uśmiechnęła i teraz też się uśmiecha, gdy to wspomina.
– Nie będę ukrywać rozczarowania. Ale powiedz, czy miałam rację: jesteś z Londynu lub z Essex?
– Niestety z Essex.
– No cóż, nic na to nie poradzimy. Czyli znalazłaś się w Pradze, bo...?
Helen się zarumieniła. Jak miałaby tej uśmiechniętej, nowo poznanej parze wyjaśnić przyczynę swojego wygnania, kary, którą sama na siebie nałożyła? Thea dostrzegła jej zakłopotanie.
– Wybacz! Wciąż jakoś nie mogę się oduczyć starych metod z sali sądowej.
– Gdyby nasza nowa znajoma znalazła się na ławie oskarżonych, ciekaw jestem, jaki zarzut można by wobec niej wysunąć – powiedział Karel. Spojrzał na Helen sponad kieliszka, po czym napił się wina.
Poczuła przebłysk niechęci do tych dwojga, ich eleganckich ubrań, ciepłego mieszkania, swobody, nieproszonej gościnności, uroku osobistego, namawiania do zwierzeń. Zaraz jednak jej przeszło, bo Thea uciszyła Karela, stanowczo klepiąc go po dłoni, i z pojednawczym uśmiechem zmieniła temat:
– Widzieliście wtedy w bibliotece staruszka płaczącego nad rękopisem? Jak myślicie, co on pisał? Może listy miłosne do kogoś, kto od dawna nie żyje?
Później, pomagając Helen włożyć płaszcz, powiedziała:
– Tak się cieszę, że mogliśmy cię gościć. Przyjdź jeszcze, to pogadamy o Anglii, o tym, czego w niej nie cierpimy, i o tym, jak bardzo chciałybyśmy wrócić.
Helen wspomina to wszystko z czułością i niedowierzaniem, bo bezpowrotnie minęło; te swobodne wieczory zostały wymazane z jej życia kilka miesięcy temu, gdy Thea doznała udaru. A teraz Helen siedzi tu, przy stoliku, na którym stoi szklanka wody, w towarzystwie nowego Karela: pochylonego, niespokojnego, nieco rozgorączkowanego. Jeśli to, co kryło się w teczce, trzykrotnie owinięte rzemieniem, miało tak ponurą moc, to czy jej spokój umysłu również zdoła zburzyć? Ale nie! To niemożliwe. Spokój umysłu, o który z takim trudem walczyła, jest solidnie umocniony. Przyciąga do siebie kartkę papieru i czyta: „Drogi Przyjacielu, ogromnie żałuję, że przyszło mi przekazać w Pana ręce ten dokument i uczynić Pana świadkiem moich czynów...”.
Przeczytawszy list, Helen Franklin nie odczuwa drżenia, nie unoszą się delikatne włoski na jej karku. Patrzy z zainteresowaniem i tyle. Starszy człowiek wyznający dawno zapomniany grzech („moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina” – mruczy Helen pod nosem), na który w dzisiejszych czasach nawet najbardziej ascetycznemu księdzu z pewnością nie drgnęłaby powieka. Niemniej jednak (przyciąga kartkę bliżej: „pióro moje wyschło, a drzwi stoją otworem”) w tej mieszaninie lęku i tęsknoty jest coś intrygującego, co przypomina wstydliwe i niepewne zerknięcia jej przyjaciela („Ona nadchodzi!”).
Karel wraca z jedzeniem: grube plastry wołowiny z gęstym sosem rozlewającym się na puchate knedliczki.
– No i? – zwraca się do niej z niezbyt przyjemnym uśmiechem.
Helen bierze podany jej talerz i je z rozmysłem, małymi kęsami, bez entuzjazmu.
– Biedny człowiek – mówi. – Chyba już trochę starszy? Tylko staruszek lub pretensjonalny artysta pisałby na maszynie.
– Dziewięćdziesiąt cztery lata. Wyglądał, jakby go zamarynowano w słoiku. Mówiłem mu, że mnie przeżyje. I prosiłem, żeby przyniósł wódkę na mój pogrzeb. – Roześmiał się.
Helen zwraca uwagę na użycie czasu przeszłego.
– A więc już nie żyje? Nie, za piwo dziękuję. – Odkłada widelec i zerka na Karela życzliwie. – Wiesz co, prościej by było, gdybyś mi zwyczajnie wszystko opowiedział. O tym mężczyźnie i o kobiecie, którą ponoć widujesz. Nie lubię zagadek i tajemnic. Tyle razy ci mówiłam. W ogóle mnie nie kręcą.
Karel się śmieje, wzrusza ramionami i dojada resztki z talerza. Wyrostki w roboczych buciorach już wyszły, w kącie siedzi nad książkami studentka i pali. Karel wkłada plik papierów z powrotem do teczki; dłonie już mu się nie trzęsą.
– No dobrze, wszystko ci opowiem. To znaczy wszystko, co sam widziałem. Resztę zostawimy panu Josefowi. – Zerka na teczkę. – Tak, już nie żyje.
Następuje dłuższa chwila milczenia: każde z nich ze względów czysto grzecznościowych zwiesza głowę, co wygląda dość głupio. Potem Karel odpala papierosa od płomienia świecy stojącej na stoliku, opiera się o malowaną ścianę obok pluszowej zasłony i mówi:
– Poznałem go tam, gdzie ciebie – w bibliotece, bardzo wcześnie rano, co najmniej sześć miesięcy temu...
Bardzo wcześnie rano, co najmniej sześć miesięcy temu: Biblioteka Narodowa Republiki Czeskiej w budynku Klementinum, łagodne światło opromieniające bladą dzwonnicę dawnego kolegium jezuickiego. Karel, któremu po udarze Thei miłosiernie udzielono urlopu na Uniwersytecie Karola, codziennie udawał się ku swojemu stolikowi w bibliotece, by uciec przed wstydem i poczuciem winy. Kobieta na wózku inwalidzkim, wymagającym zainstalowania w domu paskudnych podjazdów, nie była tą, z którą przeżył poprzednią dekadę – nie mógł udawać, że się nie zmieniła. Thea, która dawniej ledwo przeszła przez ulicę, a już poznawała kogoś nowego i zapraszała go na kolację lub spektakl czarnego teatru, który kochała jak dziecko; Thea o wyglądzie osoby, której nie powinno się powierzać żadnych sekretów, ale której i tak wszyscy chętnie się zwierzali – obawiał się, że ta Thea zniknęła. Jej pięknie obute stopy poruszały się niemrawo na stalowych podnóżkach wózka; zdolne dłonie spoczywały ospale na udach lub z wielkim trudem przewracały strony książki. Okazało się, że Karel nie bardzo nadaje się do roli opiekuna, którą zawsze ona brała na siebie: kto miał go teraz udobruchać, gdy dopadały go dziecinne humory, bo musiał sprzątać, nosić, wyciskać z blistrów środki przeciwbólowe i przeciwzakrzepowe, a potem zanosić je Thei na spodeczku? Płakał nad przypalonymi tostami, wyrzucając sobie, że w jego łzach jest więcej złości niż żalu. Thea mówiła:
– Och, wyjdź z tego domu, idź sobie, myślisz, że mi potrzeba, żebyś mi się tu cały dzień kręcił pod kołami? Pójdź sobie do biblioteki i przynieś mi coś dobrego do jedzenia.
Uwolniony od obowiązków, z ulgą i wynikającym z niej poczuciem winy, od poniedziałku do soboty przesiadywał w budynku Klementinum, przy tym samym co zawsze stoliku numer dwieście dwadzieścia, gdzie mamrotał pod nosem, robił zdjęcia i notatki, a popołudniami – bo wtedy akurat pracowała – spotykał się z Helen w kawiarni na ciastko z masą makową.
Około drugiego tygodnia – wiosna nieprzyzwoicie już się kwieciła – jego wzrok przyciągnął starszy mężczyzna siedzący przy stoliku numer dwieście dziewięć, po drugiej stronie przejścia wyłożonego korkową wykładziną. Karel nie potrafił później stwierdzić, co właściwie przykuło jego uwagę – może jakiś nagły ruch lub gorączkowe skrobanie czymś po papierze? – w każdym razie przez kilka minut nie mógł oderwać wzroku. Mężczyzna mimo pięknej pogody miał na sobie ciężki płaszcz i siedział niemal nieruchomo, tylko jego prawa dłoń niestrudzenie pokrywała kartkę pięknie kaligrafowanym pismem. Wszędzie wokół studenci stukali zawzięcie w klawiatury w blasku ekranów lub siedzieli z oczami wzniesionymi w górę, potajemnie słuchając muzyki, on jednak przyniósł ze sobą kałamarz, w którym z mechaniczną regularnością zanurzał pióro. Obok kałamarza Karel dostrzegł kamień przypominający kostkę brukową z praskich uliczek, z których nieraz coś takiego wypada pod naciskiem zbyt wielu stóp lub w wyniku działania korzeni drzew; raz na jakiś czas mężczyzna kładł na nim dłoń, nie odrywając wzroku od rękopisu. Karel miał wrażenie, że natknął się na wyłom w czasie, dzięki czemu mógł oglądać poranną scenkę sprzed kilku dekad. „Zaraz dojdzie mnie z ulicy stukot końskich kopyt!” – myślał. Dzieło, nad którym ów człowiek pracował, przypominało rozprawę akademicką, tu i ówdzie widniały długie przypisy; staruszek czasem czytał to, co napisał, a potem kręcił głową z westchnieniem zdradzającym niesmak i darł kartkę na kawałki, co ściągało na niego ganiące spojrzenia badaczy siedzących w pobliżu. Stolik obok niego był pusty, lecz paliła się na nim lampka; mężczyzna najwyraźniej przysunął krzesło do siebie, a ilekroć zbliżał się ktoś przyciskający książki do piersi i z nadzieją pytał, czy może tam usiąść, starzec unosił głowę i z powagą nią kręcił, po czym znów odrobinę przysuwał krzesło ku sobie.
Następnego ranka Karel, który przyszedł dość wcześnie do kawiarni na kawę i ciastko, zastał starca przy pustym stoliku. Poczuł, jak ciekawość kładzie mu dłoń między łopatkami i popycha go w jego stronę; postawił talerz na stoliku i spytał:
– Można się przysiąść?
Zaskoczony staruszek rozejrzał się po lokalu, położył dłoń na krześle obok, jakby chciał wskazać, że zaraz ktoś do niego dołączy, i bąknął niejasno:
– Och... A... No cóż, to krzesło chyba jest wolne.
Wymawiał czeskie słowa pięknie i starannie, lecz z wyraźnym niemieckim akcentem człowieka, dla którego rzeka płynąca przez Pragę zawsze będzie nosiła nawę Moldau.
– Ciężko pan pracuje – zagaił Karel, wskazując skórzaną teczkę leżącą na stoliku. – Wszystkich nas pan zawstydza. Co za etos! – Po chwili dodał: – Karel Pražan, Uniwersytet Karola, choć nieczęsto tam ostatnio bywam, jeśli nie muszę. – Wyciągnął rękę.
– Josef Hoffman – przedstawił się mężczyzna. – Miło mi.
Uścisnęli sobie dłonie, które potarte o siebie aż zaszeleściły, jakby skóra Hoffmana była w istocie z papieru.
Niewiele informacji tego dnia wymienili – zwykłe grzecznościowe uwagi na temat pięknej pogody i trudności z odnalezieniem czegokolwiek na półkach, bo przecież pracownicy są tacy młodzi i co chwila wdrażają jakiś nowy system. Jednak w kolejnych dniach, gdy któryś z nich dostrzegł drugiego, wymieniali pozdrowienia, niczym koledzy mający wspólny cel. Miło było spotkać Hoffmana w kawiarni, jedzącego łyżeczką sałatkę ziemniaczaną, miło też było zauważyć, że owszem, znów miał przy sobie ową czarną skórzaną teczkę – czasem pocierał kciukiem złocony monogram J.A.H. – i że zawsze nosił w kieszeni tę małą kostkę brukową. Karelowi nie udało się dowiedzieć, czym ów człowiek dawniej się zajmował, lecz z przyjemnością stwierdził, że posiada on ogromną wiedzę w wielu dziedzinach i że nigdy nie mieszkał długo w żadnym kraju. Miał niesamowitą pamięć do liczb i faktów i z wyraźną radością traktował nowego przyjaciela jak ucznia, Karel więc uznał, że musiał on dawniej uczyć w jakiejś wiejskiej szkole; staruszek pytał go na przykład, czy wie, że Saddam Husajn otrzymał kiedyś klucze do miasta Detroit lub że zmarli dostają gęsiej skórki. Często rozmawiali po niemiecku, choć Hoffman zaśmiewał się cicho z mało eleganckich fraz Karela i jego ubogiego słownictwa. W zamian za pomoc z gramatyką i naturalnością wypowiedzi Karel pokazywał Hoffmanowi, jak korzystać z komputera, do czego staruszek podchodził z intelektualnym podziwem. Interesowały go wszelkie sprawy dotyczące technologii i często z pewnym sentymentem wspominał stare radio, z którym miał do czynienia w młodości. W każdej sytuacji przejawiał inteligencję i uprzejmość, był cichy i dość nieśmiały; spytany, co pisze, odpowiadał: „Takie tam starcze wspomnienia, których nikt nie przeczyta” i bez urazy zmieniał temat. Miewał nagłe napady melancholii, w owe ranki przechylał jedynie głowę w stronę przyjaciela, lecz prawie nie odrywał wzroku od rękopisu, którego tworzenie zdawało się jego jedynym zajęciem. Karel widywał wówczas, jak wykreśla całe strony tekstu, skrobiąc po kartkach stalówką i płacząc bez łez, jak to czynią starcy, których oczy pozostają suche, bo wszystko już wypłakały, potem zaś niespokojnie przesuwał stojące obok puste krzesło to w jedną, to w drugą stronę – lub się ku niemu pochylał i znów od niego oddalał...
Tak więc trwali przy sobie: staruszek i starzejący się mężczyzna. Jeśli przebyty przez Theę udar i jego konsekwencje wytrąciły Karela z rutyny i codziennie konfrontowały go z dowodami jego egoizmu, to Josef Hoffman stanowił element stały – a przy tym wymagający zbawczej dawki dobroci. Gdy w ten ostatni poranek Karel zjawił się w bibliotece – minął już cały rok, zimowe powietrze było jasne i czyste jak polerowane szkło, dziedziniec lśnił szronem – okazało się, że jest pierwszym tego dnia czytelnikiem (szatniarze wciąż popijali z termosów, ochroniarze nie zajęli jeszcze swoich miejsc); roześmiał się na myśl, że wreszcie udało mu się przekroczyć próg biblioteki przed Hoffmanem, który tak często beształ go za to, że siada przy stoliku o godzinę później, niż przystoi porządnym badaczom! Karelowi przyszło do głowy, że mógłby pozwolić sobie na mały żarcik – może nawet posunie się do tego, że usiądzie przy stoliku numer dwieście dziewięć lub na tym wiecznie pustym krześle, ryzykując, że staruszek wpadnie w gniew. Przemknął niezauważony koło szatni, z lekkim płaszczem przewieszonym przez ramię – śmiejąc się po cichu z tego niewinnego psikusa w pustej bibliotece, po której niósł się stukot jego obcasów. Jej korytarze, dębowe szufladki katalogów pełnych przestarzałych kart bibliotecznych, widok na dziedziniec – wszystko to w swojej pustce wydawało się całkiem nieznajome, jakby nigdy wcześniej tam nie był. Dotarł do wielkich okutych drzwi z hałaśliwą zasuwką; uniósł ją i wślizgnął się do środka. Bibliotekarze wciąż jeszcze nie zajęli swoich stanowisk, rzędy stolików pozostawały rozpaczliwie puste, niczym dziąsła, z których pousuwano zęby; z barokowego sklepienia spływały gipsowe figurki krzyczących dzieci, jakby gdzieś za sufitem przypalano im delikatne piętki rozgrzanym żelazem. Wszystko to Karel dostrzegł, stojąc w progu, z pewnym niepokojem; miejsce wcześniej kojące i sprzyjające skupieniu teraz go odrzucało, aż chciał zawrócić. Jak tu ciemno, gdy nie palą się lampki przy stolikach! Ale nie, jedna się świeci, daleko z tyłu; może woźny tak ją zostawił, nie zważając na koszty? W jej blasku spoczywał śpiący badacz. Karel przeszedł pomału między stolikami i ujrzał wyciągnięte ramiona tworzące niewygodną poduszkę dla pochylonej głowy, zgarbione plecy, białe włosy rozsypane na ciemnym rękawie.
– Panie Josefie! – szepnął Karel sam do siebie; w sumie to nic dziwnego, że staruszek uciął sobie drzemkę. – Panie Josefie? – spytał, cicho podchodząc bliżej, z czułością, jak do śpiącego dziecka. Zastanawiał się potem, dlaczego nie przyszło mu wtedy do głowy, że Hoffman zapadł w swój ostatni, bardzo długi sen. Zmęczony życiem dziewięćdziesięcioczterolatek, biblioteka tak cicha i wygodna – Karel wyciągnął rękę i delikatnie oparł ją na ramieniu przyjaciela.
– Panie Josefie! – powiedział. – Nie powinien pan być już przy pracy?
Staruszek jednak się nie zbudził, tylko opadł na bok, na zielony blat. Głowa zwiesiła mu się na ramię, włosy miał długie i zmierzwione, jak u człowieka, któremu już wszystko jedno, co inni o nim sądzą; Karel zastanawiał się, czy Josef zawsze był tym mężczyzną w popękanych butach i z kościstymi nadgarstkami wystającymi z postrzępionych mankietów zatłuszczonych rękawów.
– Panie Josefie... – powtórzył, tym razem potrząsając ramieniem, na którym oparł dłoń; głowa znów nieco opadła, przekręcając się na wiotkiej szyi, tak że niewidząca twarz obróciła się ku prześladowcy.
Otwarte oczy – zielone – zdawały się wpatrywać w Karela błagalnie, z wyrazem przerażenia; usta (na to wspomnienie Karel aż się wzdryga) szeroko otwarte, dolna szczęka nieco przekrzywiona, jakby czyjaś okrutna dłoń pociągnęła ją w bok, gdy z krzykiem opadł na blat. Dłonie na stoliku nie spoczywały luźno, lecz wyciągały się sztywno, z palcami wbitymi w blat, paznokcie zahaczały powierzchnię obitą skórą, na której widoczne były jasne ślady, jak gdyby Hoffman przez kilka długich minut usiłował się jej chwycić; na stoliku leżały drobiny rozkruszonego kamienia, jakby zmiażdżonego przez wielki ciężar. Obok czekało wolne krzesło, zwrócone ku Hoffmanowi w sposób sugerujący, że przed śmiercią prowadził rozmowę z kimś, kto od tego czasu zdążył zniknąć; pod krzesłem leżało coś nieokreślonego, przypominającego skrawek delikatnej ciemnej tkaniny; och, bardzo ciemnej i bardzo delikatnej, niczym rąbek kobiecej sukni; gdy Karel zaczął się mu przyglądać, kształt nagle się przesunął, jak to bywa z tkaniną – a potem znów, jakby zwiewał go wiatr. Karel w oszołomieniu wyciągnął rękę; nagle w oknie puściła klamka i jego skrzydło otworzyło się ku ścianie. Obrócił się z krzykiem: na parapecie usiadła kawka, mrugnęła błękitnym okiem i odleciała. Później pomyślał, że to właśnie jej spojrzenie go ocuciło: okazało się, że na podłodze nie ma nic oprócz stóp Hoffmana, sterczących krzywo na wygiętych kostkach, oraz głębokich, nieruchomych cieni rzucanych przez stół i krzesło. Wówczas Karel wybiegł, wprost nieprzyzwoicie szybko (jakby staruszek miał nagle wstać i sięgnąć na oślep sztywnymi rękami!), i gdy dopadł do ochroniarzy, którzy wreszcie zajęli swoje miejsca, wydyszał: „Starszy człowiek – chyba zawał – trzeba wezwać karetkę”. A potem już rutynowe działania: studenci zawracani w drzwiach – trochę marudzący, a trochę uradowani, gorzka kawa z termosu, ciekawskie pytania pracowników; jeśli nawet wzdrygał się na myśl o twarzy Hoffmana i potwornej dziurze jego otwartych ust, wiedział, że to tylko śmierć, spłata starego długu za wszystkie przeżyte lata. Gdy czekał przy wejściu, zastanawiając się nad zasadami śmiertelnej etykiety (czy powinien pozostać u boku przyjaciela, czy może wzbudziłoby to podejrzenia?), podeszła do niego jakaś kobieta i spytała z powagą:
– Doktor Pražan, tak? Znalazłam to podczas sprzątania. – Przerwała i zmrużyła oczy. – Z doczepioną karteczką, żeby to panu przekazać. Nie jest to u nas typowa procedura, a raczej sytuacja wyjątkowa. Takimi sprawami się nie zajmujemy, ale w tych okolicznościach... To jego, prawda? Tego zmarłego. Myślałam, że to jakiś nieznajomy, ale gdy tylko to zobaczyłam, od razu stanął mi przed oczami, tak wyraźnie jak pana tu widzę. Te inicjały, zawsze się zastanawiałam, co znaczą. No cóż, teraz już wiem, prawda? To chyba Niemiec. – Nieznaczny ton niesmaku. – Mimo wszystko szkoda człowieka.
Niechętnie podała Karelowi teczkę, a on wziął ją i bez otwierania położył sobie na kolanach.
Gdy Hoffman opuszczał budynek – z zamkniętymi siłą ustami, w przyzwoicie zasuniętym nylonowym całunie – pojawiła się policjantka, która zachowywała się jak nauczycielka rozczarowana swoimi uczniami. Kiedy ten człowiek zjawił się w bibliotece? Nikt nie potrafił stwierdzić, drzwi nie zawsze ryglowano jak należy. O której godzinie zostawiono teczkę w szatni? Tego też nikt nie wiedział – położono ją nieco z boku i przez pewien czas nikt nie zwracał na nią uwagi. Dlaczego ten człowiek powierzył ją akurat... Doktor Pražan, tak? Karel nie miał pojęcia, powiedział, że jeśli o niego chodzi, może ją udostępnić władzom. Czy nikt nie zauważył, że lampa się świeci? Czy nikt nie usłyszał, jak podnosi się zasuwa? Nikt nie widział, nikt nie słyszał. No dobrze (policjantka wzruszyła ramionami i włożyła kurtkę) – o ile nie odkryją w nerce denata śladu noża, na tym prawdopodobnie sprawa się skończy. Z drzwi biblioteki zdjęto kartkę z informacją o jej czasowym zamknięciu; wrócili studenci, po ich ekscytacji można było się zorientować, że plotka się rozeszła i nieco rozjaśniła ten zwykły dzień pracy.
Karel przerywa, zapala kolejnego papierosa. Teczka leży na stole między nimi. Brukowaną uliczką przechodzi grupka dziewcząt w białych kapeluszach kowbojskich; trzymają się pod ręce. Znów zaczął padać śnieg, osiada na krawężniku. Ostatnia z dziewcząt – wlecze się z tyłu, może bolą ją nogi w nowych butach lub opóźnia ją ciężkość serca – podnosi wzrok, patrzy w mijane okno i widzi w nim mężczyznę i kobietę, poważnych, siedzących w milczeniu i patrzących w dół na coś poza zasięgiem jej oczu. Są do siebie całkiem niepodobni, lecz w ich twarzach jest coś – jakby melancholijna euforia – co powoduje, że zdają się wyciosani z tego samego kamienia. Dziewczyna wzrusza ramionami (pewnie sprzeczka kochanków czy coś), rusza dalej i nigdy więcej o nich nie myśli.
– No dobrze – mówi Helen. – Ale czy to naprawdę aż takie straszne? Oczywiście przykro mi, że straciłeś przyjaciela, no a zmarli... – Milknie na chwilę, tak krótką, że Karelowi to umyka. – To obraza uczuć, taki widok. Aż trudno uwierzyć. Ale był już stary i pewnie nawet nie zauważył. Zgasł jak żarówka, którą trzeba wymienić, i tyle.
– Nie martwi mnie jego śmierć. Brakuje mi go, to wszystko. Chodzi o to, co nastąpiło później. – Karel wstaje, nagle jakby zniecierpliwiony lub może zły, Helen wie, że poniosła porażkę w sprawie, do której wcale się nie zgłaszała i do której nie ma predyspozycji. – Słuchaj, muszę już iść. Thea będzie się niepokoić. Tak, dobrze, wezmę twój szal. A ty weź to, potem zobaczysz.
Znów odwija rzemień, wyciąga z teczki plik papierów – ledwie połowę zawartości – i podaje go jej bez ceregieli, jakby całkiem stracił nim zainteresowanie.
– Weź – mówi Karel. – Przeczytasz lub nie, wszystko mi jedno. Wpadnij do nas w przyszłym tygodniu, masz pozdrowienia od Thei, wtedy dostaniesz resztę, jeśli będziesz chciała.
Znów, ostatni raz, jego twarz przybiera wyraz, który niezbyt pasuje do przyjacielskiej relacji: trochę poufny i trochę złośliwy. To głównie dlatego Helen przez chwilę się waha, lecz w końcu bierze plik papierów i wkłada go do torby.
– No to... uważaj na siebie – mówi z większym naciskiem niż kiedykolwiek dotąd, ale on już wychodzi, machnąwszy tylko ręką w lekceważącym geście, znika za zasłoną, a potem za drzwiami, prędko, jakby ktoś go gonił.
Helen Franklin mieszka w dzielnicy położonej na wschód od Wełtawy, w bloku, na piątym piętrze. Do stacji metra nie jest zbyt daleko, choć z pewnością mogłoby być bliżej; nie jest to najgorsza dzielnica w mieście, ale też nieszczególnie godna polecenia. W bloku jest winda, której Helen nie używa: zawsze korzysta ze schodów, cierpliwie znosząc ból nóg i dłoni taszczących ciężkie plastikowe torby. Zatrzymuje się w progu, przy otwartych drzwiach, oczekując nieuchronnego wołania – i zaraz słyszy kobiecy głos, chropawy i jękliwy:
– Helen? Czy to Helen?
– Oczywiście! Pewnie, że ja – odpowiada i wchodzi do środka.
Idź za nią, a oto co zobaczysz: niewielkie ciemne mieszkanko, ciasno umeblowane sprzętami zdającymi się przepychać niczym bydło przewożone w klatce, białe ściany pokryte obrazkami, zdjęciami członków rodziny, których od dawna nikt nie pamięta, dyplomami poświadczającymi dawno zapomniane osiągnięcia, które zresztą nigdy niczemu nie służyły, poplamionymi akwarelami przedstawiającymi statki stojące w porcie. Na wszystkich blatach i półkach różnego rodzaju durnostojki: zasuszone kwiaty skolonizowane przez pająki, matrioszki, porcelanowy słoń z ułamaną trąbą. Pod nimi leżą pokotem haftowane bieżniki i tandetne koronkowe serwetki wykonane fabrycznie z poliestru, strzępy indyjskich tkanin; ponad tym nagromadzeniem przedmiotów unosi się zapach drewna sandałowego z tanich kadzidełek; wnętrze tonie w mroku, bo zaciągnięto zasłony, a w powietrzu unosi się dym i kurz. Stojący w rogu niemy telewizor rozświetla ścianę przeraźliwie błękitną poświatą. Wszystko to tak dalece nie pasuje do Helen – ubranej schludnie i prosto, o gładkich siwiejących włosach i zwinnych, spokojnych ruchach – że pewnie trochę zbije cię to z tropu. Jeśli jednak otworzysz drzwi w korytarzu – tam, na prawo, zwykłe, białe – zobaczysz pokój, również całkiem zwyczajny, pomalowany na biało. Wąskie łóżko, szlafrok wiszący na drzwiach. Zwykłe niewielkie biurko i zwykłe niewielkie krzesło; wąska szafa, w której wisi skromna liczba skromnych strojów, poniżej zaś stoją trzy pary skromnych butów. To tu Helen śpi, je i się uczy: doskonali znajomość niemieckich czasowników przechodnich, próbuje opanować piętnaście wzorów czeskiej deklinacji. Nie słucha muzyki. Na ścianach i na łóżku nie ma żadnych ozdób. Kładzie torbę w ciemnym holu.
– Helen? Pytałam, kto to.
I oto zjawia się jej towarzyszka, drepcząc na słabych, wygiętych nogach rozstawionych szeroko jak u dwulatka, o wysłużonych stawach biodrowych, zależna już od aluminiowego balkonika, który wciąż się zaczepia o wykładzinę, przez co ściąga na siebie wymyślne przekleństwa. Kobieta ubrana jest w czerń, wiele warstw zawierających pozostałości posiłków z całego tygodnia i przesiąkniętych zapachem drewna sandałowego, talku i potu. Zdobią ją granaty, tanie czarne drobiny w uszach, na palcach i w przypiętej na piersi broszce, połyskującej jak czarny rozbity talerz. To pani Albína Horáková: kobieta dziewięćdziesięcioletnia, złośliwa i niemiła, rozmiłowana w sentymentalnych serialach i rachatłukum. Helen bierze wdech i odpowiada:
– Tak, to ja. Zawsze tylko ja, nikt inny. Coś pani jadła?
– Jadłam.
Kobiety patrzą na siebie z otchłanią niechęci, która codziennie się pogłębia. Helen – pozbawiona korzeni, odmawiająca sobie komfortu posiadania własnego kąta – zakończyła krótką umowę najmu w ponurym pokoju w obcym domu i szukała nowego lokum. Karel powiedział: „Jest jeszcze pani Albína Horáková, która wiecznie szuka lokatora. Zwykle po miesiącu rezygnują. Wstrętna stara wiedźma, nikt nie potrafi z nią wytrzymać, oprócz Thei, oczywiście. Na swój sposób jest jednak zabawna, odcięta od świata w tym swoim mieszkanku, skupiona na serialach i ciastkach”. Potem spojrzał na Helen badawczym wzrokiem, z lekkim rozbawieniem, ale życzliwie, i dodał: „Może to by ci odpowiadało, taka niesympatyczna współwięźniarka?”. Karteczka z numerem, telefon – i oto jesteśmy, myśli Helen. Pani Albína wtopiła się w tkankę mieszkania niczym plama. Jej zapach przenika filiżanki, proszek do prania, kartki słowników na półkach. Helen znosi to, jak każdą inną niewygodę, każdą trudność: z cierpliwością i poczuciem, że to jej się sprawiedliwie należy.
– No dobrze. – Helen czeka na jakiś przytyk (dotyczący jej nijakiego ubrania, nudnego życia lub beznadziejnego czeskiego), lecz nadaremnie.
– No dobrze. – Pani Albína wycofuje się ku swojej dusznej, nagrzanej norze i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Dobrze! Chwila wytchnienia, spokojny wieczór, rękopis Hoffmana w torbie. Helen wiesza płaszcz, stawia pod nim buty i zaparza dzbanek słabej czarnej herbaty. Zanosi go do pokoju i stawia na biurku obok sterty papierów. Przez dłuższą chwilę stoi samotnie na niewielkim kwadracie beżowego dywanika, w świetle nagiej żarówki. Czy czuje się nieswojo? Może trochę: na chłodnych przedramionach unoszą się włoski, w klatce piersiowej coś jakby opada, jak gdyby jej serce na chwilę się zatrzymało przed kolejnym, spiesznym uderzeniem. Ma wrażenie, że bacznie obserwuje ją para świdrujących, nieruchomych oczu; odwraca się, ale widzi tylko szlafrok na haczyku i torbę na łóżku. Najwyraźniej przypadłość Karela jest zaraźliwa. Z lekko przyspieszonym biciem serca Helen wspomina siebie samą jako dziecko i nastolatkę, przekonaną, że coś ją odróżnia od innych – z właściwym młodym ludziom poczuciem, że na pewno nie jest tak zwyczajna, jak się innym zdaje. (Jest jeszcze coś, co szybko od siebie odpycha: wspomnienie zimnego spojrzenia prześlizgującego się po jej karku, gdy robiła coś, czego nie powinna była robić).
Siada przy biurku i wyjmuje z teczki rękopis. Drobne, kaligrafowane pismo wydaje się jej już znajome – gdy wyjmuje z etui okulary do czytania, litery jakby rozmywają się na kartce i przeobrażają w zwykły drukowany tekst: czcionka bezszeryfowa, dwunastka. Helen upija łyk gorzkiej herbaty i zaczyna czytać.