Melmoth - Sarah Perry - ebook + książka

Melmoth ebook

Sarah Perry

3,6

Opis

Czy miewasz wrażenie, że ktoś cię obserwuje? Albo w ciemnej uliczce słyszysz kroki, lecz gdy się odwracasz, nikogo nie ma? Czy patrząc w ciemność, widzisz czasem tajemniczy kształt i szybko zasłaniasz okno, mówiąc sobie, że coś ci się przywidziało?

Helen Franklin to samotna Angielka od lat mieszkająca w Pradze i narzucająca sobie pokutę za dawne winy. Pewnego zimowego dnia spotyka jednego z nielicznych przyjaciół, który z obłędem w oczach wręcza jej tajemniczy rękopis. Helen zaczyna poznawać kolejne historie, które łączy postać w czarnej szacie. To Melmoth, kobieta o zakrwawionych stopach, która przez wieki wędruje po ziemi, zna wszystkie ludzkie winy i czasem wzywa kogoś na wieczną potępieńczą tułaczkę.

Sarah Perry, autorka zekranizowanego Węża z Essex, zagłębia się w mroczne otchłanie sumienia i pokazuje, jak w wyniku strachu, konformizmu i zawiści niepozorne działania przyczyniają się do najgorszych okrucieństw. W tej szkatułkowej powieści widzimy świat oczami XVI-wiecznej luteranki skazanej na stos, niemieckiego chłopca mieszkającego w okupowanej przez nazistów Pradze i dwóch tureckich urzędników u schyłku imperium osmańskiego. Helen zaś wspomina Manilę, gdzie w młodości poznała farmaceutę oraz kobietę oszpeconą przez narzeczonego.

To niezwykła powieść przepełniona aurą niesamowitości.

Sarah Perry urodziła się w angielskim hrabstwie Essex w 1979 roku. Była rezydentką literacką w walijskiej Bibliotece Gladstone’a oraz w Pradze jako Mieście Literatury UNESCO. W 2014 roku jej pierwsza powieść After Me Comes the Flood otrzymała nominację do nagrody „Guardiana” za najlepszy debiut literacki oraz do Nagrody Folio i zdobyła East Anglian Book of the Year Award. Jej druga powieść, Wąż z Essex (Marginesy 2019), zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów, uzyskała tytuł książki roku sieci Waterstones oraz w konkursie British Book Awards. Znalazła się też w finale konkursów Costa Novel Award i Dylan Thomas Prize, a także otrzymała nominację do nagrody Bailey’s Women’s Prize for Fiction. Książki autorki przetłumaczono na dwadzieścia dwa języki. Sarah Perry mieszka w Norwich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (10 ocen)
3
3
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Całkiem niezła

Książka, która miała mnie zachwycić, a przyprawiła mnie o mały ból głowy. Początek bardzo chaotyczny, ciężko się wczuć w to co autorka próbowała wykreować. Postać Helen dla mnie totalnie bezbarwna. Myślę, że gdyby zmienić konstrukcję książki to historia mogłaby mieć całkiem inny wydźwięk. Wątki z przeszłości były bardzo interesujące i to one dawały nadzieję, że książka zyska lepszą ocenę. Niestety na sam koniec autorka poległa. Tworzenie aury tajemniczości wokół postaci Melmoth zostało zaprzepaszczone naprawdę marnym pomysłem. Szkoda, bo gdzieś tam był potencjał na klimatyczną powieść z historią w tle. Chyba sama pisarka nie zapanowała nad chaosem swojej koncepcji.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Mel­moth
Prze­kład AGNIESZKA WILGA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KRY­STIAN GAIK
Ko­rekta UR­SZULA DRA­BIŃ­SKA, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki PE­TER DYER
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cia na okładce © Ri­vely / iStock by Getty Ima­ges © Ana­sta­siia Strel­chenko / iStock by Getty Ima­ges © Ufimt­se­vaV / iStock by Getty Ima­ges
Zdję­cie au­torki © Ja­mie Drew
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Mel­moth Co­py­ri­ght © 2018 Al­dwin­ter Ltd Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Agnieszka Wilga Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-49-9
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Char­les Ro­bert Ma­tu­rin

In me­mo­riam

Umysł miej w pie­kle i w roz­pacz nie wpa­daj.

ŚWIĘTY SYL­WAN Z ATHOSU

J.A. Hof­f­man

Bi­blio­teka Na­ro­dowa Re­pu­bliki Cze­skiej

gru­dzień 2016

Drogi Przy­ja­cielu,

ogrom­nie ża­łuję, że przy­szło mi prze­ka­zać w Pana ręce ten do­ku­ment i uczy­nić Pana świad­kiem mo­ich czy­nów!

Wiele razy py­tał mnie Pan: „Pa­nie Jo­se­fie, co pan tam pi­sze? Czym się pan wciąż zaj­muje?”. Drogi Przy­ja­cielu, nie mo­głem od­po­wie­dzieć, bo trzy­ma­łem wartę przy drzwiach. Obec­nie jed­nak pióro moje wy­schło, a drzwi stoją otwo­rem i czeka za nimi coś, co zbu­rzy resztki sza­cunku, ja­kim mógł mnie Pan da­rzyć. Ja­koś to zniosę, bo prze­cież ni­gdy na sza­cu­nek nie za­słu­gi­wa­łem – lecz boję się o Pana, bo za tym pro­giem jest tylko je­den blask, znacz­nie bar­dziej prze­ra­ża­jący od mroku...

Mi­nęło dzie­sięć dni, a ja przez cały czas my­śla­łem tylko o mo­jej wi­nie, mo­jej wi­nie, mo­jej bar­dzo wiel­kiej wi­nie! Nie mogę spać. Czuję na so­bie jej wzrok i ob­ra­cam się z na­dzieją i lę­kiem, ale prze­ko­nuję się, że je­stem sam! Cho­dzę po mie­ście w ciem­no­ści i zdaje mi się, że sły­szę jej kroki, aż bez­wied­nie wy­cią­gam rękę – lecz ona już raz po­dała mi swoją i wąt­pię, żeby to się po­wtó­rzyło.

Po­wie­rzam ten do­ku­ment bi­blio­tece z prośbą, aby go Panu prze­ka­zano, gdy tylko za­sią­dzie Pan przy swoim sto­liku.

Pro­szę mi wy­ba­czyć! Ona nad­cho­dzi!

J.A. Hof­f­man

I

.

Spójrz! Nad zi­mową Pragę, matkę miast sły­nącą z ty­siąca iglic, wzbija się noc. Spójrz w dół, na ciem­ność wo­kół two­ich stóp, która za­lega we wszyst­kich ulicz­kach i za­uł­kach jak miękki czarny pył za­mia­tany mio­tłą; spójrz na ka­mien­nych apo­sto­łów na sta­rym mo­ście Ka­rola i na błę­kit­no­okie kawki na ra­mio­nach Świę­tego Jana Ne­po­mu­cena. Spójrz! Idzie mo­stem, z głową zwie­szoną ku bia­ła­wemu bru­kowi – He­len Fran­klin, czter­dzie­ści dwa lata, nie za wy­soka i nie za ni­ska, o wło­sach nie za ciem­nych i nie za ja­snych, na no­gach ma cięż­kie buty, które jej służą od li­sto­pada do marca, a na nad­garstku sta­lowy ze­ga­rek po matce. Lśniący śnieg, su­chy jak sól, opada na jej ra­miona, na rę­kawy po­rząd­nego płasz­cza prze­wią­za­nego pa­skiem i rów­nie bez­barw­nego jak ona sama, no­szo­nego już dzie­wiąty rok. Przez jej pierś bie­gnie uko­śnie wą­ski pa­sek torby, w środku spo­czywa dzieło ostat­niego po­po­łu­dnia (in­struk­cja ob­sługi pralki, prze­kład z nie­miec­kiego na an­giel­ski) oraz zie­lone jabłko.

Co mo­głoby cię skło­nić do zwró­ce­nia uwagi na tak ni­jaką po­stać, gdy nad jej głową roz­cho­dzą się ni­skie chmury, a z prze­chy­lo­nej czary srebr­nego księ­życa spływa do rzeki stru­mień mleka? Nic, zu­peł­nie nic – poza jed­nym: te go­dziny, dłu­gie mi­nuty krót­kiego dnia to ostat­nie chwile, w któ­rych nic ona nie wie o Mel­moth – gdy grzmot wciąż jesz­cze jest tylko grzmo­tem, a cień po pro­stu ciemną plamą na mu­rze. Gdyby coś ci ka­zało te­raz jej o tym po­wie­dzieć (Zbliż się! Chwyć ją za nad­gar­stek i szep­nij!), może za­trzy­ma­łaby się, po­bla­dła i zdez­o­rien­to­wana utkwiła wzrok w two­ich oczach, może spoj­rza­łaby w górę, na oświe­tlony re­flek­to­rami za­mek wy­soko nad We­łtawą, i w dół, na białe ła­bę­dzie śpiące na brzegu rzeki, a po­tem ob­ró­ciła się na ni­skim ob­ca­sie i po­pę­dziła z po­wro­tem, prze­dzie­ra­jąc się przez nad­cho­dzący tłum. Och, ale to na nic – tylko by się bez­na­mięt­nie uśmiech­nęła, na wpół roz­ba­wiona (jak to ona), strzep­nęła z sie­bie twój do­tyk i da­lej szła do domu.

He­len Fran­klin staje w miej­scu, w któ­rym most spo­tyka się z na­brze­żem. Tram­waje pę­dzą z tur­ko­tem w stronę Te­atru Na­ro­do­wego, gdzie w ka­nale or­kie­stry obo­iści trzy­mają w ustach stro­iki, a pierw­sza skrzy­paczka trzy­krot­nie ude­rza smycz­kiem o pul­pit. Już dwa ty­go­dnie po Bo­żym Na­ro­dze­niu, lecz me­cha­niczna cho­inka na Rynku Sta­rego Mia­sta wciąż jesz­cze się ob­raca i po raz ostatni gra przy­jemną me­lo­dię Straussa, a an­giel­skie tu­rystki dzierżą w dło­niach pa­pie­rowe ku­beczki z pa­ru­ją­cym wi­nem. Ulicą Ka­rola nie­sie się za­pach szynki, pa­lo­nego drewna i na­bi­tego cu­krem cia­sta pie­czo­nego nad roz­ża­rzo­nymi wę­glami; sowa sie­dząca na czy­imś osło­nię­tym rę­ka­wicą nad­garstku zo­sta­nie po­chwa­lona za swoje upie­rze­nie, a chwilę póź­niej ktoś za garść mo­net bę­dzie mógł ją ostroż­nie po­trzy­mać. To wszystko te­atralne de­ko­ra­cje za­wie­szone na li­nach i blocz­kach: przy­jemne, gdy wie­czo­rem czło­wiek chce ulec złu­dze­niu, ale nic poza tym. He­len nie ma złu­dzeń, ni­gdy ich zresztą nie miała – nie dla niej pra­skie roz­ko­sze. Ni­gdy nie wpa­try­wała się w ru­chome fi­gurki na tar­czy ze­gara astro­no­micz­nego, któ­rego twórcy po­noć wy­kłuto oczy, by nie mógł zhań­bić mia­sta, kon­stru­ując wspa­nial­szy ze­gar gdzie in­dziej; nie prze­zna­czała pie­nię­dzy na za­kup ma­trio­szek w szkar­łat­nych bar­wach an­giel­skiej dru­żyny; nie sie­działa bez­czyn­nie o zmierz­chu nad brze­giem We­łtawy. Ma­jąc na su­mie­niu zbrod­nię, za którą ni­gdy nie zdoła za­dość­uczy­nić, ska­zała się na wy­gna­nie, sama so­bie bę­dąc sę­dzią i ławą przy­się­głych, i z wła­snej woli od­bywa do­ży­wotni wy­rok.

Świa­tło się zmie­nia, tłum na­piera, a He­len, po­rwana przez tę hu­czącą falę, do­bija do że­liw­nej ba­rierki i wy­ciąga rę­ka­wiczki z kie­szeni. I wtedy wła­śnie sły­szy – po­nad gwa­rem za­moż­nych Ko­re­ań­czy­ków zmie­rza­ją­cych ku za­cu­mo­wa­nym przy na­brzeżu stat­kom o mie­dzia­nych oku­ciach – swoje imię i na­zwi­sko, uno­szące się na wie­trze, który wieje znad rzeki.

– He­len! He­len Fran­klin! – woła ktoś go­rącz­kowo, jakby zgu­biła port­fel.

Ko­bieta pod­nosi wzrok, za­sła­nia­jąc usta dło­nią, i wi­dzi sto­ją­cego nie­ru­chomo w świe­tle la­tarni wy­so­kiego męż­czy­znę bez płasz­cza, w nie­bie­skiej ko­szuli, który drży i przy­ci­ska do piersi spory ciemny przed­miot. Ich oczy się spo­ty­kają, ręka wy­ciąga się w górę.

– Tak? – pyta He­len na­gląco i nie­cier­pli­wie.

– Tak! Mo­żesz tu po­dejść? Po­dejdź, pro­szę. – Męż­czy­zna szar­pie ma­te­riał ko­szuli, jakby de­li­katny je­dwab draż­nił mu skórę; jego ciało gwał­tow­nie się trzę­sie.

– Ka­rel – mówi He­len, ale jesz­cze ku niemu nie ru­sza.

To Ka­rel Pra­žan, sta­no­wiący do­kład­nie po­łowę jej przy­ja­ciół, po­znany w ka­wiarni Bi­blio­teki Na­ro­do­wej Re­pu­bliki Cze­skiej pew­nego ranka, gdy nie było już wol­nych sto­li­ków. Wy­soki, bar­dzo szczu­pły, ciemne, nie­zmien­nie lśniące włosy, je­dwabne ko­szule, buty za­mszowe lub z gład­kiej cie­lę­cej skóry, za­leż­nie od pory roku; nie jest przy­stojny, lecz spra­wia ta­kie wra­że­nie, za­wsze też wy­gląda na świeżo ogo­lo­nego. Na­wet jed­nak z tej od­le­gło­ści po­śród prze­py­cha­ją­cych się dzieci w ko­lo­ro­wych pu­chów­kach można do­strzec zie­mi­stą bla­dość cery i za­pad­nięte oczy czło­wieka, który źle sy­pia. Chłód opró­szył jego wargi błę­ki­tem, ręka przy­ci­ska­jąca przed­miot do drżą­cej piersi znie­ru­cho­miała, jakby jej stawy cał­kiem za­sty­gły.

– Ka­rel – po­wta­rza He­len i ru­sza nie­spiesz­nie w jego stronę.

Po dzie­się­ciu kro­kach za­uważa, że męż­czy­zna trzyma teczkę z szorst­kiej czar­nej skóry, prze­tartą na brze­gach od zu­ży­cia i trzy­krot­nie owi­niętą rze­mie­niem. W świe­tle la­tarni wi­dać znak w rogu, lecz He­len nie może do­strzec szcze­gó­łów.

– Ka­rel? Weź mój szal. Co się stało? Gdzie twój płaszcz? Nic ci nie jest? – Po chwili na­cho­dzi ją roz­sąd­niej­sza myśl. – Czy to coś z Theą? – Wy­obraża so­bie jego part­nerkę i zde­cy­do­wa­nie lep­szą po­łowę, jak sie­dzi bez ży­cia w wózku in­wa­lidz­kim w ich miesz­ka­niu na par­te­rze, ze wzro­kiem utkwio­nym w dal, gdzieś po­nad gip­so­wym su­fi­tem, za­brana nocą przez ko­lejny za­krzep w mó­zgu, czego za­wsze się oba­wiali.

– Thea? – Ka­rel się nie­cier­pliwi. – Co? Wszystko z nią w po­rządku. Nie, nie chcę. – Od­py­cha z roz­draż­nie­niem po­da­wany mu szal i przy­gląda się jej, jakby nie po­tra­fił stwier­dzić, czemu za­wraca mu głowę.

– Roz­cho­ru­jesz się.

– Za­bierz to! Nic mi nie bę­dzie. Zresztą nie­ważne. Słu­chaj, mu­simy gdzieś usiąść.

Roz­gląda się, jakby za­mie­rzał tak po pro­stu siąść ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami na chod­niku, po czym unosi skó­rzaną teczkę i nią po­trząsa. Wi­dać, że jest ciężka, pełna pa­pie­rów i po­pla­miona wodą. Ka­rel prze­suwa kciuk i od­sła­nia zło­cony mo­no­gram: J.A.H. He­len z nie­po­ko­jem za­uważa, że robi to z mie­sza­niną za­chłan­no­ści i od­razy, jakby całe ży­cie tej teczki pra­gnął, a gdy wresz­cie za­pła­cił żą­daną cenę, prze­ko­nał się, że ona cuch­nie.

– To na nic. Będę mu­siał ko­muś po­wie­dzieć, a ty jedna to znie­siesz. To zna­czy... – Tu prze­rywa i we­soło się za­śmiewa. – Pew­nie mo­głaby do cie­bie po­dejść i spoj­rzeć ci pro­sto w oczy, a ty i tak byś nie uwie­rzyła! W ani jedno słowo!

– Mo­głaby? O kim ty mó­wisz, Ka­rel? Za­bra­łeś tę teczkę ko­muś zna­jo­memu? Nie po­wi­nie­neś pró­bo­wać swo­ich sztu­czek.

– Och... – Robi się ta­jem­ni­czy. – Sama zo­ba­czysz.

I na­gle ru­sza. Woła przez ra­mię, żeby za nim szła, jak do dziecka, i to nie­zno­śnego. He­len po­dąża za nim bru­ko­waną uliczką, pod ka­mien­nym łu­kiem, który kryje się góra dzie­sięć me­trów od tu­ry­stycz­nego dep­taka, lecz któ­rego nie uda­łoby ci się zna­leźć, na­wet gdyby kie­dyś przy­szedł ci taki po­mysł do głowy. Ka­rel otwiera pchnię­ciem ma­lo­wane drzwi i wśli­zguje się mię­dzy cięż­kie ko­tary chro­niące wnę­trze przed chło­dem, a po­tem siada w ciem­nym ką­cie i przy­wo­łuje He­len ge­stem. Lo­kal wy­gląda swoj­sko: za­pa­ro­wane okna, zie­lone po­piel­niczki, czter­dzie­sto­wa­towe ża­rówki w aba­żu­rach z zie­lo­nego szkła. He­len już mniej się nie­po­koi. Siada obok przy­ja­ciela (wciąż drżą­cego), zdej­muje rę­ka­wiczki i na­ciąga rę­kawy swe­tra na nad­garstki.

– Mu­sisz coś zjeść – mówi, zwra­ca­jąc się w stronę Ka­rela. – Za­wsze by­łeś zbyt szczu­pły, a te­raz jesz­cze bar­dziej wy­chu­dłeś.

– Nie chce mi się jeść.

– Nie­mniej jed­nak... – He­len wzywa ge­stem dziew­czynę w bia­łej ko­szuli i za­ma­wia piwo dla Ka­rela, a dla sie­bie zwy­kłą wodę z kranu.

– Pew­nie my­ślisz, że mi od­biło – mówi Ka­rel. Po­pra­wia włosy, co je­dy­nie po­zwala za­uwa­żyć, że w ciągu ty­go­dnia po­sta­rzał się o pięć lat: szczu­pła twarz zmi­zer­niała, lekki za­rost po­ły­skuje si­wi­zną. – No cóż, może i tak. Spójrz tylko na mnie! Nie mogę spać, zresztą chyba wi­dać. Sie­dzę i czy­tam, wciąż na nowo... Nie chcia­łem prze­szka­dzać Thei, więc czy­ta­łem pod koł­drą. No wiesz, przy la­tarce. Jak uczniak.

– A co czy­tasz?

Na stole po­ja­wia się piwo i woda z po­je­dyn­czą kostką lodu.

– Pyta, co czy­tam! Żad­nych zbęd­nych słów. Cała ty. Od razu mi le­piej, to oczy­wi­ste! Przy to­bie to wszystko zdaje się dzi­waczną fan­ta­zją. Je­steś tak zwy­czajna, że przez samo twoje ist­nie­nie wszelka nie­zwy­kłość zdaje się nie­moż­liwa. Po­trak­tuj to jako kom­ple­ment.

– Ja­sne. Po­wiedz w ta­kim ra­zie... – He­len prze­suwa szklankę do­kład­nie na śro­dek pa­pie­ro­wej pod­kładki. – Po­wiedz przy­naj­mniej, co czy­ta­łeś. Może to, co masz w tej teczce?

– Tak. – Ka­rel po­trząsa pa­pie­ro­sem Pe­tra; za trze­cim ra­zem udaje mu się go za­pa­lić. – Weź ją. No już, otwórz.

W jego spoj­rze­niu czai się coś nie­mal zło­śli­wego, jak u dzie­ciaka czę­stu­ją­cego cu­kier­kami z torby, do któ­rej po­wrzu­cał pa­jąki. He­len wy­ciąga rękę po teczkę (jest lo­do­wata, jakby prze­jęła wię­cej chłodu z noc­nego po­wie­trza, niż po­winna) i z tru­dem mo­cuje się z cia­sno za­ci­śnię­tym rze­mie­niem, który jest splą­tany i pe­łen su­płów, lecz w końcu na­gle nie­ocze­ki­wa­nie ustę­puje – teczka się otwiera i na sto­lik wy­pada plik po­żół­kłych pa­pie­rów.

– Pro­szę! – woła Ka­rel. – Pro­szę!

Wbija w kartki pa­lec wska­zu­jący, po czym od­suwa się i opiera o ścianę.

– Mogę po­pa­trzeć?

– Je­śli chcesz... Ale cze­kaj, cze­kaj... – Drzwi na­gle się otwie­rają, a plu­szowe za­słony wy­dy­mają się na wie­trze. – Czy to ona? Już przy­szła? W i d z i s z  j ą?

He­len się od­wraca. Do lo­kalu wcho­dzi dwóch wy­rost­ków, góra osiem­na­sto­let­nich, puch­ną­cych z dumy, że za­ro­bili dniówkę i mogą ją do­brze wy­dać. Tu­pią, żeby otrze­pać ro­bo­cze bu­ciory ze śniegu, dość ob­ce­sowo wzy­wają kel­nerkę, a po­tem wpa­trują się w te­le­fony.

– To tylko dwaj chłopcy – mówi He­len. – Cał­kiem zwy­czajni mło­dzi lu­dzie.

Ka­rel śmieje się, wzru­sza ra­mio­nami, raz jesz­cze pod­nosi się z miej­sca.

– Nie zwra­caj na mnie uwagi – mówi. – Wiesz, to z braku snu. Zda­wało mi się po pro­stu... że wi­dzia­łem ko­goś zna­jo­mego.

He­len przez chwilę mu się przy­gląda. Wi­dzi na jego twa­rzy mie­sza­ninę nie­po­koju i za­kło­po­ta­nia i czuje, że za­czyna w niej wzbie­rać cie­ka­wość, jak na­ra­sta­jący głód. Wy­grywa jed­nak życz­li­wość; He­len uznaje, że Ka­rel sam za­cznie mó­wić, gdy bę­dzie go­tów, zwraca się więc ku pa­pie­rom. Tekst jest wy­ka­li­gra­fo­wany po nie­miecku po­chy­łym pi­smem, które za­pewne rów­nie trudno opa­no­wać, jak od­czy­tać; nie­które słowa są prze­kre­ślone, przy in­nych umiesz­czono przy­pisy nu­me­ryczne – efekt przy­po­mina pa­limp­sest wy­cią­gnięty z mu­ze­al­nego ar­chi­wum, tyle że na stro­nie ty­tu­ło­wej wid­nieje rok 2016. Na od­dziel­nej kartce, przy­mo­co­wa­nej do reszty spi­na­czem, znaj­duje się ma­szy­no­pis w ję­zyku cze­skim opa­trzony datą z po­przed­niego ty­go­dnia i ad­re­so­wany do Ka­rela.

– To nie do mnie – stwier­dza He­len i od­wraca kartkę. Czuje się nie­zręcz­nie, przez co mówi ostrzej, niżby chciała. – Och, nie mo­żesz po pro­stu po­wie­dzieć, o co cho­dzi? Za­cho­wu­jesz się jak dziecko, któ­remu śni się coś złego. Obudź się wresz­cie!

– Chciał­bym! Chciał­bym! No do­brze. – Ka­rel bie­rze głę­boki wdech, kła­dzie obie dło­nie pła­sko na pa­pie­rach i przez chwilę tak trwa bez ru­chu. Po­tem zaś mówi da­lej, lekko, swo­bod­nie, jakby jego słowa nie miały nic wspól­nego z nur­tu­jącą go kwe­stią. – Po­wiedz, czy sły­sza­łaś kie­dyś imię Mel­moth?

– Mel­moth? Nie. Za­pa­mię­ta­ła­bym je chyba. To nie jest cze­skie imię, prawda? Mel­moth... An­giel­skie też nie bar­dzo...

Po­wta­rza je jesz­cze raz, i znowu, jakby po­czuła na ję­zyku nie­zna­jomy smak, może nieco gorzki. Jej to­wa­rzysz na­gle się na to dziw­nie oży­wia, w jego pod­krą­żo­nych oczach po­ja­wia się ocho­czy błysk.

– Nie, pew­nie nie sły­sza­łaś, bo i skąd, mnie sa­memu jesz­cze przed ty­go­dniem nic ono nie mó­wiło. Tylko ty­dzień? Tak krótko? – Znów ten udrę­czony śmiech. – Mel­moth, ona...

Ka­rel mu­ska dłońmi pa­piery w dzi­waczny spo­sób, jak ktoś ner­wowo głasz­czący nie­obli­czal­nego kota.

– Czy czu­jesz cza­sem, że kark ci się jeży, uno­szą się na nim włosy, jakby do po­koju wpadł zimny wiatr i wy­tro­pił wła­śnie cie­bie, ni­kogo wię­cej? My­ślisz so­bie, że to nic ta­kiego, zwy­kła gę­sia skórka. Jak to się mówi po an­giel­sku? „Gęś ci prze­szła po gro­bie”, tak? Gdy­byś jed­nak wie­działa! – Kręci głową, za­pala ko­lej­nego pa­pie­rosa, za­ciąga się głę­boko, w końcu go gasi. – To na nic. Nie uwie­rzysz mi, nie by­łoby to zresztą roz­sądne, gdy­byś uwie­rzyła. Pro­szę, zo­bacz, weź ten list. – Wy­ciąga spod spi­na­cza stronę ma­szy­no­pisu. – Za­mó­wię jesz­cze coś do pi­cia (Bóg mi świad­kiem, że mi się na­leży) i dam ci chwilę, że­byś to prze­czy­tała. Weź, no już, prze­cież wy, ko­biety, za­wsze je­ste­ście wszyst­kiego cie­kawe, wiecz­nie tkwi­cie z uchem przy drzwiach.

He­len czuje się za­wie­szona mię­dzy ciemną to­nią a bez­piecz­nym brze­giem. Przez tyle lat Ka­rel ni­gdy nie oka­zy­wał żad­nych lę­ków ani skłon­no­ści do prze­są­dów czy da­wa­nia wiary le­gen­dom. Zmiana, która w nim na­stą­piła, jest nie mniej­sza niż przej­ście od śmier­tel­no­ści do nie­śmier­tel­no­ści: w jed­nej chwili He­len uświa­da­mia so­bie, jak ni­gdy do­tąd, że on umrze, że śmierć już na­zna­czyła za­równo jego, jak i te dni, któ­rych jesz­cze nie prze­żył, zo­sta­wiła swój ślad, ni­czym znak wodny na czy­stych kart­kach pa­pieru. Ka­rel stoi przy ba­rze, po­chyla się zgar­biony, co jest tym bar­dziej nie­po­ko­jące, że dla niego nie­ty­powe. He­len wspo­mina, jak wy­soki się wcze­śniej zda­wał, jaki był wy­pro­sto­wany, gdy po raz pierw­szy do niej pod­szedł w bi­blio­tecz­nej ka­wiarni, gdzie za­bra­kło wol­nych sto­li­ków.

– Można? – spy­tał po cze­sku i na­wet nie za­cze­kał na jej re­ak­cję, tylko od razu usiadł i sku­pił się na ana­li­zo­wa­niu nie­sły­cha­nie skom­pli­ko­wa­nego wy­kresu (prze­ci­na­jące się okręgi, zbie­ga­jące się li­nie) oraz kon­sump­cji rożka z jabł­kami.

Jej wła­sna fi­li­żanka kawy, zim­nej i gorz­kiej, stała obok bro­szurki tłu­ma­czo­nej wła­śnie z nie­miec­kiego na an­giel­ski za dzie­więć pen­sów od słowa. He­len my­ślała so­bie póź­niej, że wy­glą­dali ra­zem jak paw i wró­bel: dok­tor Ka­rel Pra­žan w fioł­ko­wym kasz­mi­ro­wym swe­trze, He­len Fran­klin w ta­niej bez­barw­nej ko­szuli. Z tego spo­tka­nia z pew­no­ścią nie­wiele by wy­ni­kło, gdyby nie zja­wiła się Thea. He­len pod­nio­sła wzrok i zo­ba­czyła ko­bietę śred­niego wzro­stu i w śred­nim wieku, która stała z dłońmi w kie­sze­niach weł­nia­nych spodni z sze­ro­kimi man­kie­tami i po­chy­lała się, żeby po­ca­ło­wać Ka­rela w czoło. Rude włosy miała krótko przy­cięte, pach­niała wodą ko­loń­ską. We­soło zmie­rzyła He­len wzro­kiem.

– O, po­zna­łeś ko­goś no­wego? – spy­tała po an­giel­sku, a He­len aż się za­ru­mie­niła, bo za­brzmiało to może nie tyle nie­miło, ile ra­czej po­wąt­pie­wa­jąco.

Ka­rel pod­niósł wzrok znad no­ta­tek i spoj­rzał na He­len z nieco mgli­stym za­sko­cze­niem, jakby przez ostat­nie mi­nuty za­po­mniał o jej obec­no­ści, po czym szybko po­wie­dział po cze­sku, że prze­pra­sza za za­kłó­ce­nie spo­koju i że już so­bie idą.

Świa­doma wła­snej chęci za­sko­cze­nia tej ele­ganc­kiej pary, He­len od­parła po an­giel­sku:

– Pro­szę się mną nie kło­po­tać, i tak już mia­łam wy­cho­dzić. – Za­częła pa­ko­wać pa­piery do torby.

Thea się roz­pro­mie­niła: na jej twarz wy­pły­nął na­gły blask za­chwytu, zdra­dza­jący jej umie­jęt­ność czer­pa­nia przy­jem­no­ści w każ­dej chwili, z do­wol­nego źró­dła, o czym He­len miała się jesz­cze prze­ko­nać.

– Och, jaki ak­cent! Aż mi tu na wy­gna­niu po­wiało do­mem! Lon­dyn? Czy może Es­sex? Pro­szę, niech pani zo­sta­nie i z nami po­sie­dzi, przy­niosę jesz­cze kawy. Ka­rel, po­proś pa­nią, żeby nie od­cho­dziła. Chce so­bie pójść, ale ja się nie zga­dzam!

Ka­rel i He­len wy­mie­nili wy­mowne spoj­rze­nia – „oba­wiam się, że wszelki opór tu na nic”, „nie ma sprawy, ro­zu­miem” – co sta­no­wiło znacz­nie so­lid­niej­szą bazę dla przy­jaźni niż co­kol­wiek in­nego, co przy­da­rzało się He­len przez ostat­nie lata.

Rze­czy­wi­ście, opór nie miał sensu. W week­end He­len Fran­klin – uni­ka­jąca przy­jem­no­ści i to­wa­rzy­stwa rów­nie wy­trwale, jak tra­pi­ści uni­kają roz­mów – zo­stała ugosz­czona w miesz­ka­niu, gdzie Thea mie­szała w mie­dzia­nym ron­dlu na ku­chence, a Ka­rel sie­dział przy wy­szo­ro­wa­nym stole i mie­rzył krzy­wi­znę wy­pu­kłej szkla­nej tar­czy. Jak się oka­zało, był pra­cow­ni­kiem uni­wer­sy­tec­kim spe­cja­li­zu­ją­cym się w hi­sto­rii pro­duk­cji szkła, za­równo do użytku do­mo­wego, jak i prze­my­sło­wego.

– To zwier­cia­dło te­le­skopu – wy­ja­śnił, ob­da­rza­jąc He­len nie­wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem i nie oka­zu­jąc naj­mniej­szej chęci po­rzu­ce­nia bie­żą­cego za­da­nia – po­winno być pa­ra­bo­liczne, a nie sfe­ryczne.

He­len zdjęła płaszcz i rę­ka­wiczki, po czym po­dała Thei bu­telkę wina (któ­rego sama nie za­mie­rzała pić). Póź­niej zaś, za­chę­cona ge­stem go­spo­dyni, usia­dła przy stole i zło­żyła dło­nie na udach.

– Chęt­nie po­słu­cham – po­wie­działa.

– Przy­go­to­wuję te­le­skop zwier­cia­dlany – wy­ja­śnił. – Szli­fuję zwier­cia­dło ręcz­nie, tak jak mógł to ro­bić New­ton w ty­siąc sześć­set sześć­dzie­sią­tym ósmym.

Odło­żył szklaną tar­czę i po­ka­zał dło­nie. Skóra wy­glą­dała na szorstką i obo­lałą, przy pa­znok­ciach ja­śniały resztki bia­łej pa­sty.

Thea po­sta­wiła na stole chleb i ma­sło. Miała na so­bie długi srebrny łań­cu­szek z oso­bli­wym zie­lo­nym wi­sior­kiem przy­po­mi­na­ją­cym kwiat za­to­piony w szkle. Na ku­chence pry­chał mie­dziany ron­del.

– Ni­gdy go nie skoń­czy.

– Ogni­skowa jest równa po­ło­wie pro­mie­nia krzy­wi­zny. – Ka­rel spoj­rzał na He­len, która jak daw­niej od­czu­wała nie­po­ha­mo­waną przy­jem­ność z po­bie­ra­nia nauk i słu­chała z nie­kła­ma­nym za­in­te­re­so­wa­niem, gdy jej ob­ja­śniał swój za­miar stwo­rze­nia po­wierzchni zwier­cia­dła po­przez na­pa­ro­wa­nie war­stwy alu­mi­nium.

Przez cały wie­czór He­len ob­ser­wo­wała go­spo­da­rzy. Thea, co naj­mniej dzie­sięć lat star­sza od Ka­rela, mat­ko­wała mu i do­ga­dzała – cza­sem też go na­po­mi­nała, gdy jej zda­niem prze­kra­czał ja­kąś gra­nicę („Nie bądź taki wścib­ski, dziew­czyna ma prze­cież prawo do swo­ich ta­jem­nic!”). He­len ob­da­rzała cie­płem i tro­ską, choć też nie­zmien­nie od­no­siła się do niej z lek­kim roz­ba­wie­niem, jakby uwa­żała ją za osobę nieco dzi­waczną, w do­brym tego słowa zna­cze­niu. Od Ka­rela na­to­miast biła aura sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nej iro­nii lub obo­jęt­no­ści, która ustę­po­wała głów­nie wów­czas, gdy ob­ser­wo­wał Theę, co czy­nił z wy­ra­zem mi­ło­snej wdzięcz­no­ści, lub gdy trak­to­wał He­len jak uczen­nicę. Póź­niej zro­zu­miała, że jego my­śli nie za­prząta ab­so­lut­nie nic poza part­nerką i te­ma­tem ba­dań – był ni­czym czło­wiek, który z tak wiel­kim upodo­ba­niem pa­ła­szuje ulu­bione da­nia, że ni­gdy nie ma ochoty na nic in­nego.

He­len – która po­dzię­ko­wała za wino i po­zwo­liła so­bie na­ło­żyć tylko odro­binę mięsa – spy­tała Theę:

– Też wy­kła­dasz na uni­wer­sy­te­cie?

– Je­stem już na eme­ry­tu­rze – od­parła Thea z uśmie­chem, jakby szy­ko­wała się na pro­te­sty, że prze­cież z pew­no­ścią da­leko jej jesz­cze do wieku eme­ry­tal­nego.

– Była w An­glii ad­wo­katką – wy­ja­śnił Ka­rel, wska­zu­jąc półki ugi­na­jące się pod cię­ża­rem praw­ni­czych ksią­żek. – Wciąż ma tę swoją pe­rukę z koń­skiego wło­sia, tam, w czar­nej puszce. – Po chwili do­dał z tak wielką dumą, jakby mó­wił o wła­snych osią­gnię­ciach: – Wiesz, była prze­wod­ni­czącą ko­mi­sji w śledz­twie pu­blicz­nym pro­wa­dzo­nym przez bry­tyj­ski rząd. Mo­gła otrzy­mać ty­tuł szla­checki, gdyby tylko chciała. – Ujął dłoń Thei i ją po­ca­ło­wał. – Moja uczona przy­ja­ciółka.

Thea za­pro­po­no­wała He­len ziem­niaki z ma­słem z por­ce­la­no­wego pół­mi­ska. Na jej od­mowę nic nie po­wie­działa – wi­dząc, że nie do­ja­dła tego, co miała na ta­le­rzu, a ze szklanki upiła le­d­wie parę ły­ków wody.

– Wciąż tylko praca i praca, żad­nych przy­jem­no­ści – po­wie­działa. – Po­je­cha­łam więc na urlop do Pragi, po­tem ten urlop się wy­dłu­żył, aż w końcu prze­szłam na eme­ry­turę. No i oczy­wi­ście po­ja­wił się Ka­rel.

Ka­rel przy­jął po­ca­łu­nek, po czym spoj­rzał z dez­apro­batą na ta­lerz He­len. Naj­wy­raź­niej bra­ko­wało mu taktu part­nerki.

– Nie masz ape­tytu? – spy­tał i za­raz do­dał: – Mu­szę po­wie­dzieć, że je­steś dość ma­ło­mówna.

– Po­dobno – od­parła He­len.

– No do­brze. – Thea odło­żyła wi­de­lec. – To od jak dawna miesz­kasz w Pra­dze?

– Od dwu­dzie­stu lat.

– I czym się zaj­mu­jesz?

– Pra­cuję jako tłu­maczka, choć le­piej znam nie­miecki od cze­skiego.

– Och, to cu­dow­nie! Nad czym te­raz pra­cu­jesz? Frie­drich Schil­ler? Pe­ter Stamm? Może nowe wy­da­nie dzieł Se­balda?

– In­struk­cja ob­sługi urzą­dzeń elek­trycz­nych Bosch. – He­len się wtedy uśmiech­nęła i te­raz też się uśmie­cha, gdy to wspo­mina.

– Nie będę ukry­wać roz­cza­ro­wa­nia. Ale po­wiedz, czy mia­łam ra­cję: je­steś z Lon­dynu lub z Es­sex?

– Nie­stety z Es­sex.

– No cóż, nic na to nie po­ra­dzimy. Czyli zna­la­złaś się w Pra­dze, bo...?

He­len się za­ru­mie­niła. Jak mia­łaby tej uśmiech­nię­tej, nowo po­zna­nej pa­rze wy­ja­śnić przy­czynę swo­jego wy­gna­nia, kary, którą sama na sie­bie na­ło­żyła? Thea do­strze­gła jej za­kło­po­ta­nie.

– Wy­bacz! Wciąż ja­koś nie mogę się od­uczyć sta­rych me­tod z sali są­do­wej.

– Gdyby na­sza nowa zna­joma zna­la­zła się na ła­wie oskar­żo­nych, cie­kaw je­stem, jaki za­rzut można by wo­bec niej wy­su­nąć – po­wie­dział Ka­rel. Spoj­rzał na He­len spo­nad kie­liszka, po czym na­pił się wina.

Po­czuła prze­błysk nie­chęci do tych dwojga, ich ele­ganc­kich ubrań, cie­płego miesz­ka­nia, swo­body, nie­pro­szo­nej go­ścin­no­ści, uroku oso­bi­stego, na­ma­wia­nia do zwie­rzeń. Za­raz jed­nak jej prze­szło, bo Thea uci­szyła Ka­rela, sta­now­czo kle­piąc go po dłoni, i z po­jed­naw­czym uśmie­chem zmie­niła te­mat:

– Wi­dzie­li­ście wtedy w bi­blio­tece sta­ruszka pła­czą­cego nad rę­ko­pi­sem? Jak my­śli­cie, co on pi­sał? Może li­sty mi­ło­sne do ko­goś, kto od dawna nie żyje?

Póź­niej, po­ma­ga­jąc He­len wło­żyć płaszcz, po­wie­działa:

– Tak się cie­szę, że mo­gli­śmy cię go­ścić. Przyjdź jesz­cze, to po­ga­damy o An­glii, o tym, czego w niej nie cier­pimy, i o tym, jak bar­dzo chcia­ły­by­śmy wró­cić.

He­len wspo­mina to wszystko z czu­ło­ścią i nie­do­wie­rza­niem, bo bez­pow­rot­nie mi­nęło; te swo­bodne wie­czory zo­stały wy­ma­zane z jej ży­cia kilka mie­sięcy temu, gdy Thea do­znała udaru. A te­raz He­len sie­dzi tu, przy sto­liku, na któ­rym stoi szklanka wody, w to­wa­rzy­stwie no­wego Ka­rela: po­chy­lo­nego, nie­spo­koj­nego, nieco roz­go­rącz­ko­wa­nego. Je­śli to, co kryło się w teczce, trzy­krot­nie owi­nięte rze­mie­niem, miało tak po­nurą moc, to czy jej spo­kój umy­słu rów­nież zdoła zbu­rzyć? Ale nie! To nie­moż­liwe. Spo­kój umy­słu, o który z ta­kim tru­dem wal­czyła, jest so­lid­nie umoc­niony. Przy­ciąga do sie­bie kartkę pa­pieru i czyta: „Drogi Przy­ja­cielu, ogrom­nie ża­łuję, że przy­szło mi prze­ka­zać w Pana ręce ten do­ku­ment i uczy­nić Pana świad­kiem mo­ich czy­nów...”.

Prze­czy­taw­szy list, He­len Fran­klin nie od­czuwa drże­nia, nie uno­szą się de­li­katne wło­ski na jej karku. Pa­trzy z za­in­te­re­so­wa­niem i tyle. Star­szy czło­wiek wy­zna­jący dawno za­po­mniany grzech („moja wina, moja wina, moja bar­dzo wielka wina” – mru­czy He­len pod no­sem), na który w dzi­siej­szych cza­sach na­wet naj­bar­dziej asce­tycz­nemu księ­dzu z pew­no­ścią nie drgnę­łaby po­wieka. Nie­mniej jed­nak (przy­ciąga kartkę bli­żej: „pióro moje wy­schło, a drzwi stoją otwo­rem”) w tej mie­sza­ni­nie lęku i tę­sk­noty jest coś in­try­gu­ją­cego, co przy­po­mina wsty­dliwe i nie­pewne zer­k­nię­cia jej przy­ja­ciela („Ona nad­cho­dzi!”).

Ka­rel wraca z je­dze­niem: grube pla­stry wo­ło­winy z gę­stym so­sem roz­le­wa­ją­cym się na pu­chate kne­dliczki.

– No i? – zwraca się do niej z nie­zbyt przy­jem­nym uśmie­chem.

He­len bie­rze po­dany jej ta­lerz i je z roz­my­słem, ma­łymi kę­sami, bez en­tu­zja­zmu.

– Biedny czło­wiek – mówi. – Chyba już tro­chę star­szy? Tylko sta­ru­szek lub pre­ten­sjo­nalny ar­ty­sta pi­sałby na ma­szy­nie.

– Dzie­więć­dzie­siąt cztery lata. Wy­glą­dał, jakby go za­ma­ry­no­wano w sło­iku. Mó­wi­łem mu, że mnie prze­żyje. I pro­si­łem, żeby przy­niósł wódkę na mój po­grzeb. – Ro­ze­śmiał się.

He­len zwraca uwagę na uży­cie czasu prze­szłego.

– A więc już nie żyje? Nie, za piwo dzię­kuję. – Od­kłada wi­de­lec i zerka na Ka­rela życz­li­wie. – Wiesz co, pro­ściej by było, gdy­byś mi zwy­czaj­nie wszystko opo­wie­dział. O tym męż­czyź­nie i o ko­bie­cie, którą po­noć wi­du­jesz. Nie lu­bię za­ga­dek i ta­jem­nic. Tyle razy ci mó­wi­łam. W ogóle mnie nie kręcą.

Ka­rel się śmieje, wzru­sza ra­mio­nami i do­jada resztki z ta­le­rza. Wy­rostki w ro­bo­czych bu­cio­rach już wy­szły, w ką­cie sie­dzi nad książ­kami stu­dentka i pali. Ka­rel wkłada plik pa­pie­rów z po­wro­tem do teczki; dło­nie już mu się nie trzęsą.

– No do­brze, wszystko ci opo­wiem. To zna­czy wszystko, co sam wi­dzia­łem. Resztę zo­sta­wimy panu Jo­se­fowi. – Zerka na teczkę. – Tak, już nie żyje.

Na­stę­puje dłuż­sza chwila mil­cze­nia: każde z nich ze wzglę­dów czy­sto grzecz­no­ścio­wych zwie­sza głowę, co wy­gląda dość głu­pio. Po­tem Ka­rel od­pala pa­pie­rosa od pło­mie­nia świecy sto­ją­cej na sto­liku, opiera się o ma­lo­waną ścianę obok plu­szo­wej za­słony i mówi:

– Po­zna­łem go tam, gdzie cie­bie – w bi­blio­tece, bar­dzo wcze­śnie rano, co naj­mniej sześć mie­sięcy temu...

Bar­dzo wcze­śnie rano, co naj­mniej sześć mie­sięcy temu: Bi­blio­teka Na­ro­dowa Re­pu­bliki Cze­skiej w bu­dynku Kle­men­ti­num, ła­godne świa­tło opro­mie­nia­jące bladą dzwon­nicę daw­nego ko­le­gium je­zu­ic­kiego. Ka­rel, któ­remu po uda­rze Thei mi­ło­sier­nie udzie­lono urlopu na Uni­wer­sy­te­cie Ka­rola, co­dzien­nie uda­wał się ku swo­jemu sto­li­kowi w bi­blio­tece, by uciec przed wsty­dem i po­czu­ciem winy. Ko­bieta na wózku in­wa­lidz­kim, wy­ma­ga­ją­cym za­in­sta­lo­wa­nia w domu pa­skud­nych pod­jaz­dów, nie była tą, z którą prze­żył po­przed­nią de­kadę – nie mógł uda­wać, że się nie zmie­niła. Thea, która daw­niej le­dwo prze­szła przez ulicę, a już po­zna­wała ko­goś no­wego i za­pra­szała go na ko­la­cję lub spek­takl czar­nego te­atru, który ko­chała jak dziecko; Thea o wy­glą­dzie osoby, któ­rej nie po­winno się po­wie­rzać żad­nych se­kre­tów, ale któ­rej i tak wszy­scy chęt­nie się zwie­rzali – oba­wiał się, że ta Thea znik­nęła. Jej pięk­nie obute stopy po­ru­szały się nie­mrawo na sta­lo­wych pod­nóż­kach wózka; zdolne dło­nie spo­czy­wały ospale na udach lub z wiel­kim tru­dem prze­wra­cały strony książki. Oka­zało się, że Ka­rel nie bar­dzo na­daje się do roli opie­kuna, którą za­wsze ona brała na sie­bie: kto miał go te­raz udo­bru­chać, gdy do­pa­dały go dzie­cinne hu­mory, bo mu­siał sprzą­tać, no­sić, wy­ci­skać z bli­strów środki prze­ciw­bó­lowe i prze­ciw­za­krze­powe, a po­tem za­no­sić je Thei na spodeczku? Pła­kał nad przy­pa­lo­nymi to­stami, wy­rzu­ca­jąc so­bie, że w jego łzach jest wię­cej zło­ści niż żalu. Thea mó­wiła:

– Och, wyjdź z tego domu, idź so­bie, my­ślisz, że mi po­trzeba, że­byś mi się tu cały dzień krę­cił pod ko­łami? Pójdź so­bie do bi­blio­teki i przy­nieś mi coś do­brego do je­dze­nia.

Uwol­niony od obo­wiąz­ków, z ulgą i wy­ni­ka­ją­cym z niej po­czu­ciem winy, od po­nie­działku do so­boty prze­sia­dy­wał w bu­dynku Kle­men­ti­num, przy tym sa­mym co za­wsze sto­liku nu­mer dwie­ście dwa­dzie­ścia, gdzie mam­ro­tał pod no­sem, ro­bił zdję­cia i no­tatki, a po­po­łu­dniami – bo wtedy aku­rat pra­co­wała – spo­ty­kał się z He­len w ka­wiarni na ciastko z masą ma­kową.

Około dru­giego ty­go­dnia – wio­sna nie­przy­zwo­icie już się kwie­ciła – jego wzrok przy­cią­gnął star­szy męż­czy­zna sie­dzący przy sto­liku nu­mer dwie­ście dzie­więć, po dru­giej stro­nie przej­ścia wy­ło­żo­nego kor­kową wy­kła­dziną. Ka­rel nie po­tra­fił póź­niej stwier­dzić, co wła­ści­wie przy­kuło jego uwagę – może ja­kiś na­gły ruch lub go­rącz­kowe skro­ba­nie czymś po pa­pie­rze? – w każ­dym ra­zie przez kilka mi­nut nie mógł ode­rwać wzroku. Męż­czy­zna mimo pięk­nej po­gody miał na so­bie ciężki płaszcz i sie­dział nie­mal nie­ru­chomo, tylko jego prawa dłoń nie­stru­dze­nie po­kry­wała kartkę pięk­nie ka­li­gra­fo­wa­nym pi­smem. Wszę­dzie wo­kół stu­denci stu­kali za­wzię­cie w kla­wia­tury w bla­sku ekra­nów lub sie­dzieli z oczami wznie­sio­nymi w górę, po­ta­jem­nie słu­cha­jąc mu­zyki, on jed­nak przy­niósł ze sobą ka­ła­marz, w któ­rym z me­cha­niczną re­gu­lar­no­ścią za­nu­rzał pióro. Obok ka­ła­ma­rza Ka­rel do­strzegł ka­mień przy­po­mi­na­jący kostkę bru­kową z pra­skich uli­czek, z któ­rych nie­raz coś ta­kiego wy­pada pod na­ci­skiem zbyt wielu stóp lub w wy­niku dzia­ła­nia ko­rzeni drzew; raz na ja­kiś czas męż­czy­zna kładł na nim dłoń, nie od­ry­wa­jąc wzroku od rę­ko­pisu. Ka­rel miał wra­że­nie, że na­tknął się na wy­łom w cza­sie, dzięki czemu mógł oglą­dać po­ranną scenkę sprzed kilku de­kad. „Za­raz doj­dzie mnie z ulicy stu­kot koń­skich ko­pyt!” – my­ślał. Dzieło, nad któ­rym ów czło­wiek pra­co­wał, przy­po­mi­nało roz­prawę aka­de­micką, tu i ów­dzie wid­niały dłu­gie przy­pisy; sta­ru­szek cza­sem czy­tał to, co na­pi­sał, a po­tem krę­cił głową z wes­tchnie­niem zdra­dza­ją­cym nie­smak i darł kartkę na ka­wałki, co ścią­gało na niego ga­niące spoj­rze­nia ba­da­czy sie­dzą­cych w po­bliżu. Sto­lik obok niego był pu­sty, lecz pa­liła się na nim lampka; męż­czy­zna naj­wy­raź­niej przy­su­nął krze­sło do sie­bie, a ile­kroć zbli­żał się ktoś przy­ci­ska­jący książki do piersi i z na­dzieją py­tał, czy może tam usiąść, sta­rzec uno­sił głowę i z po­wagą nią krę­cił, po czym znów odro­binę przy­su­wał krze­sło ku so­bie.

Na­stęp­nego ranka Ka­rel, który przy­szedł dość wcze­śnie do ka­wiarni na kawę i ciastko, za­stał starca przy pu­stym sto­liku. Po­czuł, jak cie­ka­wość kła­dzie mu dłoń mię­dzy ło­pat­kami i po­py­cha go w jego stronę; po­sta­wił ta­lerz na sto­liku i spy­tał:

– Można się przy­siąść?

Za­sko­czony sta­ru­szek ro­zej­rzał się po lo­kalu, po­ło­żył dłoń na krze­śle obok, jakby chciał wska­zać, że za­raz ktoś do niego do­łą­czy, i bąk­nął nie­ja­sno:

– Och... A... No cóż, to krze­sło chyba jest wolne.

Wy­ma­wiał cze­skie słowa pięk­nie i sta­ran­nie, lecz z wy­raź­nym nie­miec­kim ak­cen­tem czło­wieka, dla któ­rego rzeka pły­nąca przez Pragę za­wsze bę­dzie no­siła nawę Mol­dau.

– Ciężko pan pra­cuje – za­gaił Ka­rel, wska­zu­jąc skó­rzaną teczkę le­żącą na sto­liku. – Wszyst­kich nas pan za­wsty­dza. Co za etos! – Po chwili do­dał: – Ka­rel Pra­žan, Uni­wer­sy­tet Ka­rola, choć nie­czę­sto tam ostat­nio by­wam, je­śli nie mu­szę. – Wy­cią­gnął rękę.

– Jo­sef Hof­f­man – przed­sta­wił się męż­czy­zna. – Miło mi.

Uści­snęli so­bie dło­nie, które po­tarte o sie­bie aż za­sze­le­ściły, jakby skóra Hof­f­mana była w isto­cie z pa­pieru.

Nie­wiele in­for­ma­cji tego dnia wy­mie­nili – zwy­kłe grzecz­no­ściowe uwagi na te­mat pięk­nej po­gody i trud­no­ści z od­na­le­zie­niem cze­go­kol­wiek na pół­kach, bo prze­cież pra­cow­nicy są tacy mło­dzi i co chwila wdra­żają ja­kiś nowy sys­tem. Jed­nak w ko­lej­nych dniach, gdy któ­ryś z nich do­strzegł dru­giego, wy­mie­niali po­zdro­wie­nia, ni­czym ko­le­dzy ma­jący wspólny cel. Miło było spo­tkać Hof­f­mana w ka­wiarni, je­dzą­cego ły­żeczką sa­łatkę ziem­nia­czaną, miło też było za­uwa­żyć, że ow­szem, znów miał przy so­bie ową czarną skó­rzaną teczkę – cza­sem po­cie­rał kciu­kiem zło­cony mo­no­gram J.A.H. – i że za­wsze no­sił w kie­szeni tę małą kostkę bru­kową. Ka­re­lowi nie udało się do­wie­dzieć, czym ów czło­wiek daw­niej się zaj­mo­wał, lecz z przy­jem­no­ścią stwier­dził, że po­siada on ogromną wie­dzę w wielu dzie­dzi­nach i że ni­gdy nie miesz­kał długo w żad­nym kraju. Miał nie­sa­mo­witą pa­mięć do liczb i fak­tów i z wy­raźną ra­do­ścią trak­to­wał no­wego przy­ja­ciela jak ucznia, Ka­rel więc uznał, że mu­siał on daw­niej uczyć w ja­kiejś wiej­skiej szkole; sta­ru­szek py­tał go na przy­kład, czy wie, że Sad­dam Hu­sajn otrzy­mał kie­dyś klu­cze do mia­sta De­troit lub że zmarli do­stają gę­siej skórki. Czę­sto roz­ma­wiali po nie­miecku, choć Hof­f­man za­śmie­wał się ci­cho z mało ele­ganc­kich fraz Ka­rela i jego ubo­giego słow­nic­twa. W za­mian za po­moc z gra­ma­tyką i na­tu­ral­no­ścią wy­po­wie­dzi Ka­rel po­ka­zy­wał Hof­f­ma­nowi, jak ko­rzy­stać z kom­pu­tera, do czego sta­ru­szek pod­cho­dził z in­te­lek­tu­al­nym po­dzi­wem. In­te­re­so­wały go wszel­kie sprawy do­ty­czące tech­no­lo­gii i czę­sto z pew­nym sen­ty­men­tem wspo­mi­nał stare ra­dio, z któ­rym miał do czy­nie­nia w mło­do­ści. W każ­dej sy­tu­acji prze­ja­wiał in­te­li­gen­cję i uprzej­mość, był ci­chy i dość nie­śmiały; spy­tany, co pi­sze, od­po­wia­dał: „Ta­kie tam star­cze wspo­mnie­nia, któ­rych nikt nie prze­czyta” i bez urazy zmie­niał te­mat. Mie­wał na­głe na­pady me­lan­cho­lii, w owe ranki prze­chy­lał je­dy­nie głowę w stronę przy­ja­ciela, lecz pra­wie nie od­ry­wał wzroku od rę­ko­pisu, któ­rego two­rze­nie zda­wało się jego je­dy­nym za­ję­ciem. Ka­rel wi­dy­wał wów­czas, jak wy­kre­śla całe strony tek­stu, skro­biąc po kart­kach sta­lówką i pła­cząc bez łez, jak to czy­nią starcy, któ­rych oczy po­zo­stają su­che, bo wszystko już wy­pła­kały, po­tem zaś nie­spo­koj­nie prze­su­wał sto­jące obok pu­ste krze­sło to w jedną, to w drugą stronę – lub się ku niemu po­chy­lał i znów od niego od­da­lał...

Tak więc trwali przy so­bie: sta­ru­szek i sta­rze­jący się męż­czy­zna. Je­śli prze­byty przez Theę udar i jego kon­se­kwen­cje wy­trą­ciły Ka­rela z ru­tyny i co­dzien­nie kon­fron­to­wały go z do­wo­dami jego ego­izmu, to Jo­sef Hof­f­man sta­no­wił ele­ment stały – a przy tym wy­ma­ga­jący zbaw­czej dawki do­broci. Gdy w ten ostatni po­ra­nek Ka­rel zja­wił się w bi­blio­tece – mi­nął już cały rok, zi­mowe po­wie­trze było ja­sne i czy­ste jak po­le­ro­wane szkło, dzie­dzi­niec lśnił szro­nem – oka­zało się, że jest pierw­szym tego dnia czy­tel­ni­kiem (szat­nia­rze wciąż po­pi­jali z ter­mo­sów, ochro­nia­rze nie za­jęli jesz­cze swo­ich miejsc); ro­ze­śmiał się na myśl, że wresz­cie udało mu się prze­kro­czyć próg bi­blio­teki przed Hof­f­ma­nem, który tak czę­sto besz­tał go za to, że siada przy sto­liku o go­dzinę póź­niej, niż przy­stoi po­rząd­nym ba­da­czom! Ka­re­lowi przy­szło do głowy, że mógłby po­zwo­lić so­bie na mały żar­cik – może na­wet po­su­nie się do tego, że usią­dzie przy sto­liku nu­mer dwie­ście dzie­więć lub na tym wiecz­nie pu­stym krze­śle, ry­zy­ku­jąc, że sta­ru­szek wpad­nie w gniew. Prze­mknął nie­zau­wa­żony koło szatni, z lek­kim płasz­czem prze­wie­szo­nym przez ra­mię – śmie­jąc się po ci­chu z tego nie­win­nego psi­kusa w pu­stej bi­blio­tece, po któ­rej niósł się stu­kot jego ob­ca­sów. Jej ko­ry­ta­rze, dę­bowe szu­fladki ka­ta­lo­gów peł­nych prze­sta­rza­łych kart bi­blio­tecz­nych, wi­dok na dzie­dzi­niec – wszystko to w swo­jej pu­stce wy­da­wało się cał­kiem nie­zna­jome, jakby ni­gdy wcze­śniej tam nie był. Do­tarł do wiel­kich oku­tych drzwi z ha­ła­śliwą za­suwką; uniósł ją i wśli­zgnął się do środka. Bi­blio­te­ka­rze wciąż jesz­cze nie za­jęli swo­ich sta­no­wisk, rzędy sto­li­ków po­zo­sta­wały roz­pacz­li­wie pu­ste, ni­czym dzią­sła, z któ­rych po­usu­wano zęby; z ba­ro­ko­wego skle­pie­nia spły­wały gip­sowe fi­gurki krzy­czą­cych dzieci, jakby gdzieś za su­fi­tem przy­pa­lano im de­li­katne piętki roz­grza­nym że­la­zem. Wszystko to Ka­rel do­strzegł, sto­jąc w progu, z pew­nym nie­po­ko­jem; miej­sce wcze­śniej ko­jące i sprzy­ja­jące sku­pie­niu te­raz go od­rzu­cało, aż chciał za­wró­cić. Jak tu ciemno, gdy nie palą się lampki przy sto­li­kach! Ale nie, jedna się świeci, da­leko z tyłu; może woźny tak ją zo­sta­wił, nie zwa­ża­jąc na koszty? W jej bla­sku spo­czy­wał śpiący ba­dacz. Ka­rel prze­szedł po­mału mię­dzy sto­li­kami i uj­rzał wy­cią­gnięte ra­miona two­rzące nie­wy­godną po­duszkę dla po­chy­lo­nej głowy, zgar­bione plecy, białe włosy roz­sy­pane na ciem­nym rę­ka­wie.

– Pa­nie Jo­se­fie! – szep­nął Ka­rel sam do sie­bie; w su­mie to nic dziw­nego, że sta­ru­szek uciął so­bie drzemkę. – Pa­nie Jo­se­fie? – spy­tał, ci­cho pod­cho­dząc bli­żej, z czu­ło­ścią, jak do śpią­cego dziecka. Za­sta­na­wiał się po­tem, dla­czego nie przy­szło mu wtedy do głowy, że Hof­f­man za­padł w swój ostatni, bar­dzo długi sen. Zmę­czony ży­ciem dzie­więć­dzie­się­ciocz­te­ro­la­tek, bi­blio­teka tak ci­cha i wy­godna – Ka­rel wy­cią­gnął rękę i de­li­kat­nie oparł ją na ra­mie­niu przy­ja­ciela.

– Pa­nie Jo­se­fie! – po­wie­dział. – Nie po­wi­nien pan być już przy pracy?

Sta­ru­szek jed­nak się nie zbu­dził, tylko opadł na bok, na zie­lony blat. Głowa zwie­siła mu się na ra­mię, włosy miał dłu­gie i zmierz­wione, jak u czło­wieka, któ­remu już wszystko jedno, co inni o nim są­dzą; Ka­rel za­sta­na­wiał się, czy Jo­sef za­wsze był tym męż­czy­zną w po­pę­ka­nych bu­tach i z ko­ści­stymi nad­garst­kami wy­sta­ją­cymi z po­strzę­pio­nych man­kie­tów za­tłusz­czo­nych rę­ka­wów.

– Pa­nie Jo­se­fie... – po­wtó­rzył, tym ra­zem po­trzą­sa­jąc ra­mie­niem, na któ­rym oparł dłoń; głowa znów nieco opa­dła, prze­krę­ca­jąc się na wiot­kiej szyi, tak że nie­wi­dząca twarz ob­ró­ciła się ku prze­śla­dowcy.

Otwarte oczy – zie­lone – zda­wały się wpa­try­wać w Ka­rela bła­gal­nie, z wy­ra­zem prze­ra­że­nia; usta (na to wspo­mnie­nie Ka­rel aż się wzdryga) sze­roko otwarte, dolna szczęka nieco prze­krzy­wiona, jakby czy­jaś okrutna dłoń po­cią­gnęła ją w bok, gdy z krzy­kiem opadł na blat. Dło­nie na sto­liku nie spo­czy­wały luźno, lecz wy­cią­gały się sztywno, z pal­cami wbi­tymi w blat, pa­znok­cie za­ha­czały po­wierzch­nię obitą skórą, na któ­rej wi­doczne były ja­sne ślady, jak gdyby Hof­f­man przez kilka dłu­gich mi­nut usi­ło­wał się jej chwy­cić; na sto­liku le­żały dro­biny roz­kru­szo­nego ka­mie­nia, jakby zmiaż­dżo­nego przez wielki cię­żar. Obok cze­kało wolne krze­sło, zwró­cone ku Hof­f­ma­nowi w spo­sób su­ge­ru­jący, że przed śmier­cią pro­wa­dził roz­mowę z kimś, kto od tego czasu zdą­żył znik­nąć; pod krze­słem le­żało coś nie­okre­ślo­nego, przy­po­mi­na­ją­cego skra­wek de­li­kat­nej ciem­nej tka­niny; och, bar­dzo ciem­nej i bar­dzo de­li­kat­nej, ni­czym rą­bek ko­bie­cej sukni; gdy Ka­rel za­czął się mu przy­glą­dać, kształt na­gle się prze­su­nął, jak to bywa z tka­niną – a po­tem znów, jakby zwie­wał go wiatr. Ka­rel w oszo­ło­mie­niu wy­cią­gnął rękę; na­gle w oknie pu­ściła klamka i jego skrzy­dło otwo­rzyło się ku ścia­nie. Ob­ró­cił się z krzy­kiem: na pa­ra­pe­cie usia­dła kawka, mru­gnęła błę­kit­nym okiem i od­le­ciała. Póź­niej po­my­ślał, że to wła­śnie jej spoj­rze­nie go ocu­ciło: oka­zało się, że na pod­ło­dze nie ma nic oprócz stóp Hof­f­mana, ster­czą­cych krzywo na wy­gię­tych kost­kach, oraz głę­bo­kich, nie­ru­cho­mych cieni rzu­ca­nych przez stół i krze­sło. Wów­czas Ka­rel wy­biegł, wprost nie­przy­zwo­icie szybko (jakby sta­ru­szek miał na­gle wstać i się­gnąć na oślep sztyw­nymi rę­kami!), i gdy do­padł do ochro­nia­rzy, któ­rzy wresz­cie za­jęli swoje miej­sca, wy­dy­szał: „Star­szy czło­wiek – chyba za­wał – trzeba we­zwać ka­retkę”. A po­tem już ru­ty­nowe dzia­ła­nia: stu­denci za­wra­cani w drzwiach – tro­chę ma­ru­dzący, a tro­chę ura­do­wani, gorzka kawa z ter­mosu, cie­kaw­skie py­ta­nia pra­cow­ni­ków; je­śli na­wet wzdry­gał się na myśl o twa­rzy Hof­f­mana i po­twor­nej dziu­rze jego otwar­tych ust, wie­dział, że to tylko śmierć, spłata sta­rego długu za wszyst­kie prze­żyte lata. Gdy cze­kał przy wej­ściu, za­sta­na­wia­jąc się nad za­sa­dami śmier­tel­nej ety­kiety (czy po­wi­nien po­zo­stać u boku przy­ja­ciela, czy może wzbu­dzi­łoby to po­dej­rze­nia?), po­de­szła do niego ja­kaś ko­bieta i spy­tała z po­wagą:

– Dok­tor Pra­žan, tak? Zna­la­złam to pod­czas sprzą­ta­nia. – Prze­rwała i zmru­żyła oczy. – Z do­cze­pioną kar­teczką, żeby to panu prze­ka­zać. Nie jest to u nas ty­powa pro­ce­dura, a ra­czej sy­tu­acja wy­jąt­kowa. Ta­kimi spra­wami się nie zaj­mu­jemy, ale w tych oko­licz­no­ściach... To jego, prawda? Tego zmar­łego. My­śla­łam, że to ja­kiś nie­zna­jomy, ale gdy tylko to zo­ba­czy­łam, od razu sta­nął mi przed oczami, tak wy­raź­nie jak pana tu wi­dzę. Te ini­cjały, za­wsze się za­sta­na­wia­łam, co zna­czą. No cóż, te­raz już wiem, prawda? To chyba Nie­miec. – Nie­znaczny ton nie­smaku. – Mimo wszystko szkoda czło­wieka.

Nie­chęt­nie po­dała Ka­re­lowi teczkę, a on wziął ją i bez otwie­ra­nia po­ło­żył so­bie na ko­la­nach.

Gdy Hof­f­man opusz­czał bu­dy­nek – z za­mknię­tymi siłą ustami, w przy­zwo­icie za­su­nię­tym ny­lo­no­wym ca­łu­nie – po­ja­wiła się po­li­cjantka, która za­cho­wy­wała się jak na­uczy­cielka roz­cza­ro­wana swo­imi uczniami. Kiedy ten czło­wiek zja­wił się w bi­blio­tece? Nikt nie po­tra­fił stwier­dzić, drzwi nie za­wsze ry­glo­wano jak na­leży. O któ­rej go­dzi­nie zo­sta­wiono teczkę w szatni? Tego też nikt nie wie­dział – po­ło­żono ją nieco z boku i przez pe­wien czas nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Dla­czego ten czło­wiek po­wie­rzył ją aku­rat... Dok­tor Pra­žan, tak? Ka­rel nie miał po­ję­cia, po­wie­dział, że je­śli o niego cho­dzi, może ją udo­stęp­nić wła­dzom. Czy nikt nie za­uwa­żył, że lampa się świeci? Czy nikt nie usły­szał, jak pod­nosi się za­suwa? Nikt nie wi­dział, nikt nie sły­szał. No do­brze (po­li­cjantka wzru­szyła ra­mio­nami i wło­żyła kurtkę) – o ile nie od­kryją w nerce de­nata śladu noża, na tym praw­do­po­dob­nie sprawa się skoń­czy. Z drzwi bi­blio­teki zdjęto kartkę z in­for­ma­cją o jej cza­so­wym za­mknię­ciu; wró­cili stu­denci, po ich eks­cy­ta­cji można było się zo­rien­to­wać, że plotka się ro­ze­szła i nieco roz­ja­śniła ten zwy­kły dzień pracy.

Ka­rel prze­rywa, za­pala ko­lej­nego pa­pie­rosa. Teczka leży na stole mię­dzy nimi. Bru­ko­waną uliczką prze­cho­dzi grupka dziew­cząt w bia­łych ka­pe­lu­szach kow­boj­skich; trzy­mają się pod ręce. Znów za­czął pa­dać śnieg, osiada na kra­węż­niku. Ostat­nia z dziew­cząt – wle­cze się z tyłu, może bolą ją nogi w no­wych bu­tach lub opóź­nia ją cięż­kość serca – pod­nosi wzrok, pa­trzy w mi­jane okno i wi­dzi w nim męż­czy­znę i ko­bietę, po­waż­nych, sie­dzą­cych w mil­cze­niu i pa­trzą­cych w dół na coś poza za­się­giem jej oczu. Są do sie­bie cał­kiem nie­po­dobni, lecz w ich twa­rzach jest coś – jakby me­lan­cho­lijna eu­fo­ria – co po­wo­duje, że zdają się wy­cio­sani z tego sa­mego ka­mie­nia. Dziew­czyna wzru­sza ra­mio­nami (pew­nie sprzeczka ko­chan­ków czy coś), ru­sza da­lej i ni­gdy wię­cej o nich nie my­śli.

– No do­brze – mówi He­len. – Ale czy to na­prawdę aż ta­kie straszne? Oczy­wi­ście przy­kro mi, że stra­ci­łeś przy­ja­ciela, no a zmarli... – Milk­nie na chwilę, tak krótką, że Ka­re­lowi to umyka. – To ob­raza uczuć, taki wi­dok. Aż trudno uwie­rzyć. Ale był już stary i pew­nie na­wet nie za­uwa­żył. Zgasł jak ża­rówka, którą trzeba wy­mie­nić, i tyle.

– Nie mar­twi mnie jego śmierć. Bra­kuje mi go, to wszystko. Cho­dzi o to, co na­stą­piło póź­niej. – Ka­rel wstaje, na­gle jakby znie­cier­pli­wiony lub może zły, He­len wie, że po­nio­sła po­rażkę w spra­wie, do któ­rej wcale się nie zgła­szała i do któ­rej nie ma pre­dys­po­zy­cji. – Słu­chaj, mu­szę już iść. Thea bę­dzie się nie­po­koić. Tak, do­brze, we­zmę twój szal. A ty weź to, po­tem zo­ba­czysz.

Znów od­wija rze­mień, wy­ciąga z teczki plik pa­pie­rów – le­d­wie po­łowę za­war­to­ści – i po­daje go jej bez ce­re­gieli, jakby cał­kiem stra­cił nim za­in­te­re­so­wa­nie.

– Weź – mówi Ka­rel. – Prze­czy­tasz lub nie, wszystko mi jedno. Wpad­nij do nas w przy­szłym ty­go­dniu, masz po­zdro­wie­nia od Thei, wtedy do­sta­niesz resztę, je­śli bę­dziesz chciała.

Znów, ostatni raz, jego twarz przy­biera wy­raz, który nie­zbyt pa­suje do przy­ja­ciel­skiej re­la­cji: tro­chę po­ufny i tro­chę zło­śliwy. To głów­nie dla­tego He­len przez chwilę się waha, lecz w końcu bie­rze plik pa­pie­rów i wkłada go do torby.

– No to... uwa­żaj na sie­bie – mówi z więk­szym na­ci­skiem niż kie­dy­kol­wiek do­tąd, ale on już wy­cho­dzi, mach­nąw­szy tylko ręką w lek­ce­wa­żą­cym ge­ście, znika za za­słoną, a po­tem za drzwiami, prędko, jakby ktoś go go­nił.

He­len Fran­klin mieszka w dziel­nicy po­ło­żo­nej na wschód od We­łtawy, w bloku, na pią­tym pię­trze. Do sta­cji me­tra nie jest zbyt da­leko, choć z pew­no­ścią mo­głoby być bli­żej; nie jest to naj­gor­sza dziel­nica w mie­ście, ale też nie­szcze­gól­nie godna po­le­ce­nia. W bloku jest winda, któ­rej He­len nie używa: za­wsze ko­rzy­sta ze scho­dów, cier­pli­wie zno­sząc ból nóg i dłoni tasz­czą­cych cięż­kie pla­sti­kowe torby. Za­trzy­muje się w progu, przy otwar­tych drzwiach, ocze­ku­jąc nie­uchron­nego wo­ła­nia – i za­raz sły­szy ko­biecy głos, chro­pawy i ję­kliwy:

– He­len? Czy to He­len?

– Oczy­wi­ście! Pew­nie, że ja – od­po­wiada i wcho­dzi do środka.

Idź za nią, a oto co zo­ba­czysz: nie­wiel­kie ciemne miesz­kanko, cia­sno ume­blo­wane sprzę­tami zda­ją­cymi się prze­py­chać ni­czym by­dło prze­wo­żone w klatce, białe ściany po­kryte ob­raz­kami, zdję­ciami człon­ków ro­dziny, któ­rych od dawna nikt nie pa­mięta, dy­plo­mami po­świad­cza­ją­cymi dawno za­po­mniane osią­gnię­cia, które zresztą ni­gdy ni­czemu nie słu­żyły, po­pla­mio­nymi akwa­re­lami przed­sta­wia­ją­cymi statki sto­jące w por­cie. Na wszyst­kich bla­tach i pół­kach róż­nego ro­dzaju dur­no­stojki: za­su­szone kwiaty sko­lo­ni­zo­wane przez pa­jąki, ma­trioszki, por­ce­la­nowy słoń z uła­maną trąbą. Pod nimi leżą po­ko­tem ha­fto­wane bież­niki i tan­detne ko­ron­kowe ser­wetki wy­ko­nane fa­brycz­nie z po­lie­stru, strzępy in­dyj­skich tka­nin; po­nad tym na­gro­ma­dze­niem przed­mio­tów unosi się za­pach drewna san­da­ło­wego z ta­nich ka­dzi­de­łek; wnę­trze to­nie w mroku, bo za­cią­gnięto za­słony, a w po­wie­trzu unosi się dym i kurz. Sto­jący w rogu niemy te­le­wi­zor roz­świe­tla ścianę prze­raź­li­wie błę­kitną po­światą. Wszystko to tak da­lece nie pa­suje do He­len – ubra­nej schlud­nie i pro­sto, o gład­kich si­wie­ją­cych wło­sach i zwin­nych, spo­koj­nych ru­chach – że pew­nie tro­chę zbije cię to z tropu. Je­śli jed­nak otwo­rzysz drzwi w ko­ry­ta­rzu – tam, na prawo, zwy­kłe, białe – zo­ba­czysz po­kój, rów­nież cał­kiem zwy­czajny, po­ma­lo­wany na biało. Wą­skie łóżko, szla­frok wi­szący na drzwiach. Zwy­kłe nie­wiel­kie biurko i zwy­kłe nie­wiel­kie krze­sło; wą­ska szafa, w któ­rej wisi skromna liczba skrom­nych stro­jów, po­ni­żej zaś stoją trzy pary skrom­nych bu­tów. To tu He­len śpi, je i się uczy: do­sko­nali zna­jo­mość nie­miec­kich cza­sow­ni­ków prze­chod­nich, pró­buje opa­no­wać pięt­na­ście wzo­rów cze­skiej de­kli­na­cji. Nie słu­cha mu­zyki. Na ścia­nach i na łóżku nie ma żad­nych ozdób. Kła­dzie torbę w ciem­nym holu.

– He­len? Py­ta­łam, kto to.

I oto zja­wia się jej to­wa­rzyszka, drep­cząc na sła­bych, wy­gię­tych no­gach roz­sta­wio­nych sze­roko jak u dwu­latka, o wy­słu­żo­nych sta­wach bio­dro­wych, za­leżna już od alu­mi­nio­wego bal­ko­nika, który wciąż się za­cze­pia o wy­kła­dzinę, przez co ściąga na sie­bie wy­myślne prze­kleń­stwa. Ko­bieta ubrana jest w czerń, wiele warstw za­wie­ra­ją­cych po­zo­sta­ło­ści po­sił­ków z ca­łego ty­go­dnia i prze­siąk­nię­tych za­pa­chem drewna san­da­ło­wego, talku i potu. Zdo­bią ją gra­naty, ta­nie czarne dro­biny w uszach, na pal­cach i w przy­pię­tej na piersi broszce, po­ły­sku­ją­cej jak czarny roz­bity ta­lerz. To pani Al­bína Ho­ráková: ko­bieta dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia, zło­śliwa i nie­miła, roz­mi­ło­wana w sen­ty­men­tal­nych se­ria­lach i ra­cha­tłu­kum. He­len bie­rze wdech i od­po­wiada:

– Tak, to ja. Za­wsze tylko ja, nikt inny. Coś pani ja­dła?

– Ja­dłam.

Ko­biety pa­trzą na sie­bie z ot­chła­nią nie­chęci, która co­dzien­nie się po­głę­bia. He­len – po­zba­wiona ko­rzeni, od­ma­wia­jąca so­bie kom­fortu po­sia­da­nia wła­snego kąta – za­koń­czyła krótką umowę najmu w po­nu­rym po­koju w ob­cym domu i szu­kała no­wego lo­kum. Ka­rel po­wie­dział: „Jest jesz­cze pani Al­bína Ho­ráková, która wiecz­nie szuka lo­ka­tora. Zwy­kle po mie­siącu re­zy­gnują. Wstrętna stara wiedźma, nikt nie po­trafi z nią wy­trzy­mać, oprócz Thei, oczy­wi­ście. Na swój spo­sób jest jed­nak za­bawna, od­cięta od świata w tym swoim miesz­kanku, sku­piona na se­ria­lach i ciast­kach”. Po­tem spoj­rzał na He­len ba­daw­czym wzro­kiem, z lek­kim roz­ba­wie­niem, ale życz­li­wie, i do­dał: „Może to by ci od­po­wia­dało, taka nie­sym­pa­tyczna współ­więź­niarka?”. Kar­teczka z nu­me­rem, te­le­fon – i oto je­ste­śmy, my­śli He­len. Pani Al­bína wto­piła się w tkankę miesz­ka­nia ni­czym plama. Jej za­pach prze­nika fi­li­żanki, pro­szek do pra­nia, kartki słow­ni­ków na pół­kach. He­len znosi to, jak każdą inną nie­wy­godę, każdą trud­ność: z cier­pli­wo­ścią i po­czu­ciem, że to jej się spra­wie­dli­wie na­leży.

– No do­brze. – He­len czeka na ja­kiś przy­tyk (do­ty­czący jej ni­ja­kiego ubra­nia, nud­nego ży­cia lub bez­na­dziej­nego cze­skiego), lecz nada­rem­nie.

– No do­brze. – Pani Al­bína wy­co­fuje się ku swo­jej dusz­nej, na­grza­nej no­rze i za­trza­skuje za sobą drzwi.

Do­brze! Chwila wy­tchnie­nia, spo­kojny wie­czór, rę­ko­pis Hof­f­mana w tor­bie. He­len wie­sza płaszcz, sta­wia pod nim buty i za­pa­rza dzba­nek sła­bej czar­nej her­baty. Za­nosi go do po­koju i sta­wia na biurku obok sterty pa­pie­rów. Przez dłuż­szą chwilę stoi sa­mot­nie na nie­wiel­kim kwa­dra­cie be­żo­wego dy­wa­nika, w świe­tle na­giej ża­rówki. Czy czuje się nie­swojo? Może tro­chę: na chłod­nych przed­ra­mio­nach uno­szą się wło­ski, w klatce pier­sio­wej coś jakby opada, jak gdyby jej serce na chwilę się za­trzy­mało przed ko­lej­nym, spiesz­nym ude­rze­niem. Ma wra­że­nie, że bacz­nie ob­ser­wuje ją para świ­dru­ją­cych, nie­ru­cho­mych oczu; od­wraca się, ale wi­dzi tylko szla­frok na ha­czyku i torbę na łóżku. Naj­wy­raź­niej przy­pa­dłość Ka­rela jest za­raź­liwa. Z lekko przy­spie­szo­nym bi­ciem serca He­len wspo­mina sie­bie samą jako dziecko i na­sto­latkę, prze­ko­naną, że coś ją od­róż­nia od in­nych – z wła­ści­wym mło­dym lu­dziom po­czu­ciem, że na pewno nie jest tak zwy­czajna, jak się in­nym zdaje. (Jest jesz­cze coś, co szybko od sie­bie od­py­cha: wspo­mnie­nie zim­nego spoj­rze­nia prze­śli­zgu­ją­cego się po jej karku, gdy ro­biła coś, czego nie po­winna była ro­bić).

Siada przy biurku i wyj­muje z teczki rę­ko­pis. Drobne, ka­li­gra­fo­wane pi­smo wy­daje się jej już zna­jome – gdy wyj­muje z etui oku­lary do czy­ta­nia, li­tery jakby roz­my­wają się na kartce i prze­obra­żają w zwy­kły dru­ko­wany tekst: czcionka bez­sze­ry­fowa, dwu­nastka. He­len upija łyk gorz­kiej her­baty i za­czyna czy­tać.