Marysia - Ewelina Skiba - ebook + książka

Marysia ebook

Ewelina Skiba

3,0

Opis

Opowieść o zwykłym życiu niezwyczajnej rodziny

Rodzinne domy dziecka jako instytucjonalna forma pieczy zastępczej nad dzieckiem funkcjonują w Polsce od 1958 roku. Małgorzata i jej mąż Paweł, bohaterowie tej powieści, zaczęli tworzyć rodzinę dla gromadki opuszczonych dzieci w roku 1975. W wychowywaniu podopiecznych w różnym wieku, z różnym deficytami rozwojowymi i emocjonalnymi, pomaga im fakt, że oboje mają doświadczenie nauczycielskie. Ale jednocześnie muszą stać się stolarzem, hydraulikiem, ogrodnikiem, krawcową. Marysia, dziewczyna, która wyjechała ze swojej wioski za chlebem, przyjęta przez Małgorzatę jako gosposia, okazuje się raczej kolejnym, tyle że dużym, dzieckiem niż pomocą.

– Poczekaj, Marysiu… – Małgorzata wzięła głęboki oddech. – Nie bardzo rozumiem, jak można nazwać coś prezentem, skoro należy to w niedługim czasie zwrócić.
– W niedługim? – zareagowała gwałtownie dziewczyna. – Po miesiącu, proszę pani… Nie na drugi dzień… po miesiącu!
– Jak żyję, nie słyszałam o tego rodzaju upominku! Ale cóż…
– Ja też nie. Ale jest pani miło zaskoczona? Proszę powiedzieć, że tak – poprosiła Marysia, unikając spojrzenia Małgorzaty. – Proszę powiedzieć…
– Niewątpliwie, Marysiu, zaskoczona…


Ewelina Skiba – jest z wykształcenia pedagogiem w zakresie resocjalizacji. Jako artystka-amatorka specjalizuje się w rysunku. Trzykrotnie ilustrowała książki o tematyce freinetowskiej (Wnuki Freineta, Przez życie z pedagogiką Freineta, Ruch freinetowski w Polsce w latach 1957–2014), jest autorką zaprezentowanych na wystawach rysunków i plansz, poświęconych głównie Elizie Freinet w Krakowie, Reggio Emilia we Włoszech i Kielcach podczas II Interdyscyplinarnej Konferencji Naukowej. Od kilku lat stara się pogodzić swoje dwie największe pasje: rysowanie i pisanie. W 2015 roku wydano książkę Miejsce zwane domem, która jest debiutem literackim autorki. Marysia, stanowi kontynuację problematyki przedstawionej w poprzednim utworze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WTOREK, 29 KWIETNIA 1986 ROKU

Pozbawioną okien niewielką celę rozświetlał słaby błysk jasnej żarówki umiejscowionej na suficie. Najwięcej światła docierało jednak z głębi korytarza, rzucając na ściany żółtawą poświatę mogącą przyprawić o zawrót głowy.

Ubrana w trampki, rybaczki i jasny podkoszulek Marysia Sidło siedziała na jednej z prycz na wprost krat izolujących ją od świata zewnętrznego. Uderzała rytmicznie stopą o betonową posadzkę, a prawą dłonią pospiesznie wystukiwała rytmy na niewidzialnym fortepianie, doniośle przy tym śpiewając wyimaginowaną piosenkę:

 

Biedna, zziębnięta, opuszczona i sama

siedzi Marysia za kratami z rana.

Wszyscy uciekają, nie porozmawiają wcale,

jakby to była niepotrzebna wcaleee…

Wczoraj niski łysy, taki ważny wielce

o tyle chciał zapytać, a zaciskał ręceee…

Ta biedna Marysia, zziębnięta i sama,

siedzi w tej celi już z samego ranaaa…

Ta biedna, ta biednaaaaa…

 

Zalękniona zamilkła na chwilkę. Gorączkowo rozejrzała się na boki, szukając przedmiotu czy widoku, który byłby jej znajomy – czegokolwiek, co dałoby jej punkt zaczepienia w miejscu jawiącym się jej jako całkowicie nierealny byt. Wczorajsze popołudnie i dzisiejszy świt nie podarowały jej niczego, na czym mogłaby oprzeć swą nadzieję i wiarę w nieznajomych jej ludzi. Jej własna pamięć okazała się jeszcze mroczniejsza niż cela, w której się znajdowała. Miała dwadzieścia dziewięć lat i nie była już głupią trzpiotką, która wierzyła, że los ofiaruje jej to, co najlepsze… Owszem, wiele razy miała szczęście i otrzymała od życia znacznie więcej, niż oczekiwała, ale teraz o swoje pragnienia musiała walczyć sama.

Przez chwilę siedziała nieruchomo z rękami złożonymi na kolanach, wpatrując się w Małgorzatę krzątającą się po domu. Nie widziała jej, lecz wiedziała, że tam jest, a pamięć przywołała przed oczami realny jej obraz. A potem myśli Marysi pomaszerowały do najwspanialszych lat spędzonych w jej domu, bezpowrotnie minionych… Owszem, usiłowała przypomnieć sobie obraz rodziców, Filipa, pani Grabowskiej, u której obecnie pomieszkiwała, jednak wspomnienia te nie były tak wyraziste, jak obraz Małgorzaty.

Przez całe dotychczasowe lata nie czuła się tak przestraszona i tak samotna. Zagubiona – owszem. Czasem popadała w przygnębienie i smutek, ale zawsze miała powiernika w osobie Małgorzaty. To ona dzierżyła w dłoniach unikatowy kompas. Kompas, który nigdy nie zawiódł i zawsze wskazywał odpowiedni kierunek podróży. Jej podróży…

Ale tym razem nie było żadnego kompasu, żadnej wytyczonej drogi, a przede wszystkim nie było Małgorzaty…

Rozpłakała się. Od wielu godzin, od kiedy znalazła się w tym ponurym i pełnym depresji wnętrzu, wielokrotnie czuła wzbierające łzy, jednak skutecznie je tłumiła. Ale teraz nie chciała tego robić, gdyż świadomość, że nie ma już dla niej nadziei, była silniejsza niż złudzenia, którymi karmiła się do tej pory. Z twarzą zalaną łzami, z uczuciem żalu i winy, ze smakiem słonych kropli w ustach spazmatycznie łapała powietrze przesycone samotnością i nicością, próbując jednocześnie pokonać otaczający jej umysł solidny mur, za którym skrywała się odpowiedź. Mozolnie poszukiwała najdrobniejszej szczeliny, która pozwoliłaby uchwycić sens tego, co się stało, i odpowiedź, dlaczego akurat ją to spotkało. Niestety, mur okazał się wyjątkowo solidny i mocny.

Wyprostowała się z cichym jękiem, otarła usta drżącą dłonią i w końcu, odsuwając natrętne myśli, wróciła do piosenki.

 

Ta biedna, zziębnięta, opuszczona, sama,

siedzi Marysia za kratami z ranaaa…

Ta biedna, ta biednaaaaa…

 

– O matko! Niech pani w końcu przestanie, bo uszy więdną.

– Ale dlaczego? – zapytała Marysia, przyglądając się mężczyźnie, który wolnym krokiem zbliżał się do krat. – Tak sobie cichutko śpiewam, a to rymowanie całkiem nieźle mi wychodzi – dodała usprawiedliwiająco.

– Nie tylko sobie i nie cichutko! Pani zawodzi, a nie śpiewa! – rzucił z naciskiem. – W takich warunkach nie da się pracować! Tak trudno to pojąć?

Marysia bezradnie wzruszyła ramionami. Powoli zaczynała tracić nadzieję. Siedziała tu od kilkunastu godzin i nic nie wróżyło, że coś się zmieni. A na pewno nie w postawie mundurowego, który raczej był jej mało przychylny.

– To co mam robić? – zapytała ochryple, przecierając dłonią załzawione oczy.

– Niech się pani czymś zajmie. Czymkolwiek!

– Smutna, biedna, zmarznięta i sama siedzi Marysia za kratami z ranaaa… – zanuciła z większą energią niż wcześniej.

– Chyba jasno się wyraziłem!

– No przecież… – podjęła Marysia, wkładając wiele wysiłku w to, aby jej głos brzmiał przyjaźnie, chociaż przejawy grubiaństwa zawsze doprowadzały ją do furii. – Ale sam pan powiedział, że mam się czymś zająć! – dodała śpiesznie, widząc grymas oburzenia na twarzy mężczyzny.

– Ale nie tym! – przerwał jej niecierpliwie. – Litości pani nie ma czy co?

– Ja też błagałam o litość, jak mnie tu wsadzano. I co? Na nic moje prośby się zdały. Na nic.

– Takie są procedury. Tak trudno to pojąć…? Do wyjaśnienia! – oznajmił opryskliwie i z wahaniem oderwał wzrok od kobiety. Nie dlatego, że dziewczyna mu się nie podobała czy nie wzbudzała jego zainteresowania, lecz zwyczajnie nie tolerował odmienności i deformacji w zachowaniach, których nie był w stanie pojąć. Nawet teraz, po pięciu latach pracy, trudno mu było się z tym oswoić, mimo ogromnej szczerości i otwartości aresztowanej kobiety.

– Procedury? Przecież ja nic nie zrobiłam! Smutna, biedna, zmarznięta i sama siedzi Marysia za kratami z ranaaa… – zanuciła nieco ciszej i uniosła wysoko dłonie.

– Jak widzę, za grosz u pani ogłady! Za grosz!

– Dobrze, przestanę śpiewać i dyrygować, jak…

– Skamlać i fałszować, bo dyrygowanie jeszcze bym zniósł.

– Jak tylko… jak tylko się dowiem, o co w tym wszystkim chodzi i co ja właściwie tu robię. – Spojrzała na niego przez łzy. – Bo ja nic z tego nie rozumiem… Nic a nic…

– Nie rozumie pani?

– Nic a nic, proszę pana – powtórzyła żałosnym tonem i opuściła ręce na kolana.

Mężczyzna skinął głową.

– Dobrze. Zacznijmy więc wszystko od początku. Po kolei, od początku…

– Dobrze. Jestem Marysia… Marysia Sidło.

Przez chwilę stał niczym posąg, niezdolny do ruchu i żadnego gestu, aż w końcu wydusił:

– Nie o taki początek mi chodziło, bo to akurat już wiem! – westchnął.

– Ach… mhm… no jeśli wolicie inaczej… panie władzo… – Szukała nerwowo właściwych słów. – Pomyślałam po prostu… Boże, co we mnie wstąpiło, że tak pomyślałam… że niby taki miał być ten początek…? Ale byłam głupia… No, tylko że jeśli nie o taki, to o jaki chodziło? – zapytała już szczerze strapiona, a kiedy mężczyzna wzniósł oczy, zrozumiała, że lepiej nie będzie, a co najwyżej może być gorzej…

– A właściwie czemu nie? – Mężczyzna z rezygnacją machnął ręką.

– Właściwie czemu nie co?

– Ten początek!

– Czyli nie był najgorszy?

– No niech pani w końcu zacznie!

– Prawda jest taka, że ja wcale tego nie chciałam. Ale matka chciała i musiałam natychmiast wyjechać z wioski i poszukać sobie roboty. Uważała, że jestem na tyle silna i na tyle zdrowa, że sobie poradzę… I poradziłam sobie. Schronienie i pracę znalazłam u Małgorzaty. Jest najbardziej niezmordowaną osobą, jaką znałam… No, nadal znam, nadal… – poprawiła się. – Taka bolesna matka…

– Co proszę?

– No taka poświęcająca się. Tyle dzieci! Kto by to ogarnął…? Tylko że mnie się jakoś udało i chyba dlatego dała mi pracę.

– Kto?

– No mówię przecież… Małgorzata.

– I to ona wysłała panią z książeczką oszczędnościową do banku?

– Dała mi ją, gdy się od niej wyprowadzałam. A teraz to pomieszkuję u pani Grabowskiej – westchnęła. – I pomagam jej w pracach domowych w zamian za dach nad głową. Nie powiem, abym była uradowana tym faktem, ale cóż…

– No to czyj to był pomysł, aby iść do banku z podrobionymi zerami w książeczce? Pani czy jej?

– Nie jej. Tylko mój! Ale ja niczego nie podrobiłam!

– Ale w banku pani była?

– Zgadzam się z panem, byłam.

– Byłam i podrobiłam… – zadrwił z przekąsem.

– Nie, nie, nie – zaprzeczyła Marysia, szurając nogą o posadzkę. – Nie, drogi panie, a te oskarżenia to wielka niesprawiedliwość! Trochę kółek dopisałam, krzyżyk dodałam i tyle… Może trochę zbłądziłam, ale nie podrobiłam!

– No tak… Ale jakimś sposobem kwota uległa cudownemu rozmnożeniu, a pani twierdzi, że nic nie zrobiła! – Marysia wzruszyła ramionami, a mężczyzna mówił dalej: – Rozumiem, rozumiem, to skomplikowane. Historia każdego, kto tu trafia, jest skomplikowana… Pani również…

– No sam pan widzi!

– To znaczy, że zdaje sobie pani sprawę z powagi tej sytuacji? Bo zapewniam panią, że to przestępstwo. Przestępstwo z artykułu…

– Nie, nie! I nie chcę zdawać sobie z tego sprawy! – krzyknęła, przerywając mu. – Nie chcę! – Już zrozumiała, w co się właściwie wpakowała, a przerażenie, które ją ogarnęło, było obezwładniające. – A czy nie mogłabym zwyczajnie cichcem opuścić tego miejsca? Cichcem… Nikt się nie dowie.

– W żadnym wypadku. – Milicjant był wyraźnie wstrząśnięty tym pomysłem. – Powtórzy pani to wszystko przełożonemu, podpisze zeznanie i…

– Podpisze? Boże, to niemożliwe!

Popatrzył na kobietę, która mierzyła go wrogim spojrzeniem. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy w ogóle coś do niej dotarło. Zdawało się, jakby konieczność złożenia podpisu śmiertelnie ją przerażała.

– Ach tak! Nie podpisze pani?

– Nie! Nie ma mowy! – wydusiła z siebie.

– A niby dlaczego?

– Bo ja tego nie potrafię! Nie ja!

– Czy naprawdę uważa pani, że w to uwierzę?

– Nie, nie uważam, ale wiem, że gdyby pan chciał, toby mógł. A jak pan nie chce, to proszę zapytać Małgorzatę. Ona poświadczy, że nie potrafię pisać. Poświadczy na bank!

– Od banków to niech się pani już trzyma z daleka!

– To już wiem! Ale zapytacie, panie władzo? Proszę powiedzieć, że to zrobicie. – Wzięła głęboki oddech. – Małgorzata Pilch mieszka na wzniesieniu i prowadzi rodzinny dom dziecka, a nazwa ulicy jest taka prosta, że nie będzie kłopotu z odnalezieniem…

– Co pani powiedziała?

– No mówię przecież, że nie będzie kłopotu!

– Miałem na uwadze nazwisko.

– Pilch – powtórzyła. – Wszyscy ją tu znają. A zresztą kto by jej nie znał… Taka bolesna matka może być tylko jedna! – oznajmiła poważnie.

– Ależ się pani uparła z tą bolesnością… – warknął mężczyzna i szybkim krokiem udał się do pomieszczenia, z którego przyszedł. A ona pożałowała, że nie była bardziej łagodna, bardziej otwarta, że niepotrzebnie uczyniła z potoku słów swoiste grzęzawisko. Czuła, że niewiele mogła zrobić… No bo i cóż mogła zrobić? Co mogła powiedzieć? Mogła przynajmniej przeprosić, ale podczas rozmowy z milicjantem nie pomyślała o tym… A w tej chwili wszelkie słowa wyrażające skruchę, żal, a przede wszystkim przyznanie się do błędu wydawały się pozbawione jakiegokolwiek sensu. I teraz, kiedy nie miało to już najmniejszego znaczenia, kiedy nikt nie mógł jej pomóc, kiedy w końcu dotarło do niej, że pozostała z tym wszystkim sama, zrozumiała, że bezduszność i drwina ma ludzkie oblicze, nie biorąc pod uwagę, że ludzkie oblicze mają również dobre intencje drugiego człowieka.

 

Dziennik Małgorzaty

5 XII 1975

 

Przez wiele ciągnących się w nieskończoność tygodni czekałam z niepokojem, aż coś drgnie i ruszy się w mojej sprawie… I doczekałam się, gdyż po wnikliwych wywiadach i pertraktacjach w końcu są u nas Lenka i Martynka… Wychowanki domu dziecka… Małego dziecka…

Są bardzo miłe i przylepne.

W autobusie były grzeczne i spokojne. Przez całą podróż patrzyły nieruchomo przez szybę, jakby nieobecne… Tylko przy wysiadaniu, gdy chciał mi je podać jakiś pasażer, zrobił się okropny wrzask. Bardzo się boją obcych i płaczą na widok każdej nieznanej twarzy.

Są wyjątkowo łakome na słodycze. Najwyraźniej były faworyzowane w domu dziecka, gdyż trudno im pojąć, że ktoś inny może coś dostać przed nimi.

W zasadzie nie garną się do nas…

Powolutku się zadomawiają, ale w dalszym ciągu każda operuje swoim nazwiskiem, a nie imieniem. „Daj Tymoszek…”, „Tymoszek nie ma…”, „Tymoszek musi…”. Podobnie jest z Martynką: „Radzik chce…”, „Radzik musi…”, „Radzik nie chce Tymoszek”. Rzeczywiście, Lena ciągnie do Martyny, a ta konsekwentnie ją ignoruje, demonstrując swoje całkowite oddanie Agnieszce i Witkowi. Przypomina to małą ucieczkę – nie wiem, czy ucieczkę przed rywalizacją, przed nowymi doznaniami czy też przed siostrzaną miłością, której nigdy nie zaznała, a której Witek i Agnieszka szybko jej nie ofiarują z przyczyn całkowicie od nich niezależnych (lekkie opóźnienie umysłowe i fizyczne). Jednak tym, co łączy wszystkie moje pociechy, niezależnie od stopnia upośledzenia czy też doznanych przeżyć, jest miłość. Każdy uścisk, pocałunek, nawet niepozorny i wydawałoby się błahy gest wskazujący, że je kochasz, akceptujesz, cenisz, sprawia, że stają się radosne, promienieją i cieszą się ze swych drobnych osiągnięć. A jest to dla mnie największa nagroda; jak zwycięstwo i zdobycie upragnionego szczytu.

***

Martyna przesunęła zeszyt na krawędź stołu i odsapnęła.

– Już się z tym uporałam, mamo.

– I takie to było straszne? – zapytała Małgorzata, sięgając po następny liść kapusty. Dzieci przepadały za gołąbkami, a ona uwielbiała, gdy pałaszowały bez żadnych narzekań i stękania.

– Straszne? – powtórzyła. – To było okropne.

– No rzeczywiście, nie lubisz języka polskiego…

– A Lena matematyki!

– Jeśli nie zmienicie podejścia, będzie wam trudniej przyswoić sobie wiedzę. Jakąkolwiek wiedzę…

– To co mamy z tym zrobić?

– Zaakceptować te przedmioty. A zmieniając swoje nastawienie, zmienicie wszystko.

– A jeśli się tego zwyczajnie nie da zrobić? Jak można w ogóle polubić naukę i to wieczne ślęczenie nad książkami? No jak?

– Kochanie, chciałabym, abyś zapamiętała jedno… Może jeszcze za wcześnie, abyś mogła to zrozumieć, ale…

– Mamo, przecież skończyłam trzynaście lat! – przerwała jej Martyna i uśmiechnęła się szeroko.

– Życie czasami bywa trudne i różne rzeczy się zdarzają…

– Tak, to prawda. – Dziewczynka skinęła głową. – No chociażby to, że Marysia nam uciekła… A teraz pewnie błąka się gdzieś samotna, zagubiona… Taka biedna i taka niczyja…

– Akurat nie o tym teraz rozmawiamy.

– Wiem! Ale mogłybyśmy o tym porozmawiać, gdybyś tylko chciała… Ale ty, mamo, najwyraźniej tego nie chcesz, i nie wiem dlaczego…

– Martynko!

– To co takiego może się zdarzyć? – spytała Martyna z mniejszym zainteresowaniem.

– Chociażby to, że na każdym etapie życia człowiek może utracić wszystko, na co z mozołem pracował przez lata: majątek, pracę, swoją pozycję… No spotkać tych mało przychylnych ludzi, którzy pozbawią go wszystkiego…

– No i?

– Jednak jest coś takiego, czego nikt nigdy w życiu nie będzie w stanie sobie przywłaszczyć, a zwłaszcza po to sięgnąć…

– Po dumę! – skwitowała w pośpiechu dziewczynka i uśmiechnęła się szeroko.

– Oj, kochanie, można ją utracić szybciej, niż ci się zdaje.

– To co to takiego jest?

– Wykształcenie… A posiadając je, będziesz w stanie odbudować wszystko: pozycję, majątek, a nawet dobre imię… Tak, tak, kochanie, dobre imię! I dobrze by było, gdyby Lena też o tym wiedziała. – Małgorzata zerknęła podejrzliwie na córkę. – A właściwie gdzie ona jest? – zapytała szybko. – Nie widziałam jej, odkąd wróciłyście ze szkoły…

– No tak, bo ona jeszcze nie wróciła, ale nie musisz się o nią martwić – wyjaśniła łagodnie Martyna. – Siedzi na przystanku.

– Na przystanku?

– Tak, tu niedaleko, i liczy przejeżdżające samochody. Sześćdziesiąt polonezów oznacza spełnione marzenie. Taka fajna zabawa – powiedziała w zadumie. – Tylko nie rozumiem, dlaczego chłopaki nie chcą się w to bawić. Przecież fajnie mieć to szczęście!

Małgorzata popatrzyła na nią przenikliwie.

– Nie bardzo rozumiem, co jedno ma wspólnego z drugim…

– Ja też nie, ale ona musi je zliczyć, bo jeśli tego nie zrobi, będzie musiała pójść na milicję, tak na wszelki wypadek… – oświadczyła poważnie Martyna i natychmiast zagryzła usta, uświadomiwszy sobie, co właściwie powiedziała. Ale po chwili dodała: – Chodzi o zniknięcie Marysi. Lena myśli, że spotkało ją coś złego.

– Martynko, o czym ty mówisz?

– Lena jest przekonana, że to nie w stylu Marysi odejść tak bez powiedzenia komukolwiek, dokąd się wybiera… Chociaż ja myślę, że ona uciekła do swojego chłopaka, Filipa – oświadczyła posępnie dziewczynka, podając Małgorzacie liść kapusty. – I ukrywa się przed nami za to, że musiała zamieszkać u pani Grabowskiej zaraz po swoim powrocie od matki. – Martyna wzięła głęboki oddech. – A przecież ona wcale tego nie chciała… Chciała nadal mieszkać z nami.

– Do chłopaka? Marysia nie ma chłopaka!

– Ależ ma! Tylko najwyraźniej ją zostawił, bo nie odpisał na żaden list, chociaż tyle ich wysłała… Lena pisała, Marysia posyłała – oznajmiła Martyna i zachichotała głośno.

– Ale dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam?